Wojciech Grzelak Rosja

December 2, 2017 | Author: Krzysztof Kuzminski | Category: Soviet Union, International Politics, Joseph Stalin, Russia, Vladimir Lenin
Share Embed Donate


Short Description

Gra z Rosją...

Description

1

2

Wojciech Grzelak

Gra z Rosją do jednej bramki Rysunki Sergiusz Jołkin

Warszawa 2013 3

© Copyright by Wojciech Grzelak & 3S MEDIA Sp. z o.o. © Copyright for cover and illustrations by Sergey Elkin Skład: Robert Lijka Projekt graficzny okładki: Radosław Watras, ilustracja Sergiusz Jołkin Redakcja: Marek Skalski ISBN: 83-61935-88-9 Wersja elektroniczna: Radosław Watras Wydawca: 3S MEDIA Sp. z o.o. ul. Lisa Kuli 7/1 01-512 Warszawa Zamówienia: tel. 22-8316238, 606888882 Druk: OPOLGRAF S.A. ul. Niedziałkowskiego 8-12 45-085 Opole Wydanie I Warszawa 2013 Seria: Biblioteka Wolności 4

Dla Lary 5

6

Spis treści wstęp...........................................................................................................................................9 ZA CO PRZEPRASZAĆ? – HISTORIA PRZEPISANA PRZEZ KREML................15 CZERWONE AUREOLE – LIFTING TYRANA............................................................24 PIĘŚĆ POKAZANA ŚWIATU – ODPOWIEDZI BEZ PYTAŃ.................................33 PRZESĄDNY ANTONI........................................................................................................42 JAK ZGARNĄĆ GRANTY? – HOCHSZTAPLERZY I UCZENI.............................47 KIWACZEK JAKO DOBRO NARODOWE – OPOWIASTKI NIE TYLKO DLA DZIECI.................................................................57 JĘZYK NAZBYT GIĘTKI – ROZMIAR PARANOI......................................................68 KULTURA CODZIENNA I OD ŚWIĘTA – STRUGACCY VS. CAMERON.......77 Z PODMUCHAMI WIATRU..............................................................................................86 JAK ODRODZIĆ ROSJĘ? – DEMON DEMOGRAFII..............................................91 INSEKTY I PODLOTKI – UCIECZKA KU SZCZĘŚCIU..........................................99 IGOR AŁTAJEC....................................................................................................................107 DUGIN, ZIVERS, DORIENKO – BŁAZENADA UDAJĄCA GEOPOLITYKĘ................................................................112 MIAŁO BYĆ TAK ŁADNIE – ZA ZDROWIE NARODU!.......................................121 PENTHOUSE DLA IGORA..............................................................................................130 DALEKA DROGA – WALKA Z WIATRAKAMI..........................................................135 INTRONIZACJA POD ZŁĄ GWIAZDĄ – JAK DOGONIĆ KOREĘ PÓŁNOCNĄ?....................................................................144 JESZCZE SZOK CZY JUŻ KOSZMAR? – ROSJA-SAMOSIA................................154 ROK 2020...............................................................................................................................164 DYSYDENT NIESPEŁNIONY – DZIĘCIOŁY STUKAJĄ WYDAJNIEJ................169 PAMIĘĆ AMNEZYJNA – PRZYPADKI OBCE ORAZ WŁASNE..........................177 WYZNANIA ADMINISTRATORÓW...........................................................................185 WSTĘP DO 10 KWIETNIA – JAK CIESZONO SIĘ W ROSJI, KIEDY WYBORY WYGRAŁ DONALD TUSK...........................................................190 NIESŁOWNY MERGEN – PIROMANI I STRACEŃCY.........................................199 CI NIEWDZIĘCZNI POLACY – ŁUPY I TROFEA..................................................208 Z PERSPEKTYWY PIONKA – BARDZO TRUDNA MIŁOŚĆ..............................217 TAŃCE WOKÓŁ IDOLA – KROPKA, KTÓREJ NIE MA.......................................228 KONFLIKT PAMIĘCI – MONSTRUM W OWCZEJ SKÓRZE.............................236 ZAKŁADNICY POJEDNANIA – GRZECHY CERKWI...........................................244 Z ODDALENIA....................................................................................................................251 POWRÓT SYBIRAKA.........................................................................................................258

7

8

Wstęp

R

osja od dwóch dekad udaje, że buduje demokrację. Przy tym nie taką zwyczajną, ale własną, suwerenną, czyli po prostu umowną; na Wschodzie nadal jest w obiegu pojęcie „jednostek umownych”, a pod tą nazwą kryją się po prostu amerykańskie dolary. Relatywizm to przecież jeden z filarów komunizmu, który wytrwale wprowadzany był w Związku Sowieckim przez 70 lat, aż wreszcie okazało się, że utopijny eksperyment okupiony śmiercią milionów ludzi nie udał się. Sklepy i bazary rosyjskie zawalone są tanimi podróbkami markowych towarów – cóż zatem dziwnego, że Kreml usiłuje wcisnąć swoim poddanym jako oryginał imitację ustroju wymyślonego przez starożytnych Greków? Rządzący Rosją wychowankowie bolszewickich szkół określają nadal rozmaite zjawiska terminami, które w rzeczywistości oznaczają coś zupełnie innego. „Wybory wyborami, a my i tak musimy zwyciężyć” – uważają zwolennicy partii Włodzimierza Putina, kierując się nieskomplikowaną logiką seniorki znanego rodu zabużańskich ekspatriantów Pawlaków. Dość częste w Rosji głosowania służą władzy do kontroli niezawodności aparatu państwowego i partyjnej dyscypliny oraz – ale już w znacznie mniejszym stopniu – do sondowania jedynie usposobienia ludu. Wbrew tym oczywistym faktom rozpowszechnione jest na świecie złudzenie, że Rosja przechodzi – lub nawet już przeszła! – korzystną transformację, że cywilizuje się, demokratyzuje właśnie. Naprawdę pozostaje ona w swojej istocie niezmienna. Iluzji takiej ulegają niestety także wpływowi politycy. Głosy przeciw9

ne – dowodzące, że dzisiejsza Rosja to państwo bandyckie, czyli zwykła kontynuacja dawnego imperium zła – są wyciszane. A przecież nie trzeba być zoologiem, aby rozpoznać drapieżnika – po zębach, masywnych szczękach, pazurach, zachowaniu, ogólnym wyglądzie. Jeśli istnieje kraj, który od wieków uważa za imperatyw maksymalne powiększanie własnego terytorium, jeśli gorliwie krzewi kult munduru, zbroi po zęby armię, wprowadza etos wojenny wszędzie, gdzie się da, jeżeli żywi przesadne ambicje i jakieś mistyczne przekonanie co do swojej dominującej roli w świecie – to chyba nie po to, aby posadzić kwiatki na granicach i propagować hodowlę gołębi. Oczywiście przy tym Rosja trąbi, ile wlezie, że – podobnie jak jej poprzednik Związek Sowiecki – najbardziej na Ziemi miłuje pokój i przestrzeganie praw człowieka. Rosja nie jest z pewnością krajem zwyczajnym czy też – przywołując najszersze konotacje tego słowa – normalnym. Mówią o tym wymownie świadectwa przybyszów z Zachodu, którzy ją odwiedzili, z klasykiem w tej dziedzinie Astolfem de Custine’em na czele. Dziejowe uwikłania Rosji sprawiły, że stanowi ona problem dla świata, a szczególnie dla Polski. Rzecz jasna, patrząc z perspektywy wschodniej, to nasz kraj i większość państw istniejących na naszej planecie stwarza problemy dla Rosji. Nieodłączną bowiem cechą mentalności rosyjskiej jest chęć górowania nad resztą świata. Adolf Nowaczyński pisał trzy czwarte wieku temu, że bolszewicy manią rywalizacji z Zachodem w każdej niemal dziedzinie zarazili się od Amerykanów, którzy pragnęli wywyższyć się choćby dzięki drapaczom chmur. Zapewne częściowo miał rację, ale warto także wziąć pod uwagę pewne nieskomplikowane zjawisko psychologiczne: często osobnik w jakiś sposób ułomny i przez to pełen kompleksów próbuje na różne sposoby przekonać bliźnich, że jest jednostką pełnowartościową, a nawet kimś lepszym. Sęk w tym, że posłannictwo, jakie przypisuje sobie Rosja, wiąże się nierozerwalnie z tłamszeniem wolności. Wynika to ze złożoności rosyjskiego fenomenu, na który składają się różne elementy, pojedynczo wydające się niegroźne, a nawet w pewnym sensie atrakcyjne. Można ostatecznie oswoić się z Rosją, ale Rosja oswoić się nie da. 10

Rosjanie, jako najbardziej typowi (we własnym przekonaniu) ze Słowian, egzaltują się łatwo i przesadnie. Burzliwa przeszłość nacji żyjącej na styku Wschodu i Zachodu ukształtowała specyficzną duchowość – o silnej tęsknocie religijnej, skłonności do mistycyzmu, przy jednoczesnej tendencji do niecierpliwego poszukiwania fizycznych przewodników ku bytom wyższym i nerwowym wypatrywaniu wyraźnych znaków z zaświatów. Ważny jest bowiem element zmysłowy: choć dusza rosyjska od wieków pragnie wyzwolić się z prozaicznego materializmu, w rzeczywistości tkwi w nim po uszy. Chce ona bowiem koniecznie uszczknąć nadprzyrodzonego już teraz, zaraz, na Ziemi. Jest w tym coś ze sceptycyzmu Świętego Tomasza Apostoła, który według tradycji wyruszył ewangelizować pogrążony w złowieszczej metafizyce Wschód. Sposób na Rosję zastosowany przez Putina sprawdził się tylko w wymiarze propagandowym – a i to głównie poza granicami Federacji Rosyjskiej. W 2013 roku najrozleglejsze państwo świata sprawia ciągle wrażenie wioski potiomkinowskiej. Aby się o tym przekonać, wystarczy odwiedzić rosyjską prowincję. Na efektowną wizję Unii Euroazjatyckiej kładzie się cieniem poziom materialny i warunki życia Rosjan mieszkających w mniejszych osiedlach. Utrzymywany zdecydowanie przez Kreml tradycyjny kurs rosyjskiej polityki pozostaje niezmienny, choć dla celów taktycznych może meandrować, maskowany rozmaitymi gestami, nawet jakimś – tak w Polsce wyczekiwanym – postukiwaniem się w pierś za Katyń. Pragnąc odnieść starannie skalkulowane korzyści, Rosja być może zdecyduje się nawet ustąpić na niektórych polach, zgodnie z życzeniami Zachodu, który, rzecz jasna, natychmiast przyjmie to po raz kolejny za dobrą monetę i jak zwykle zachwyci się postępami demokracji w państwie Putina, bredząc znowu o ociepleniu. Tymczasem bolszewicka praktyka polityczna, dzięki której zdobywali szlify obecni władcy Rosji, wszelkie uginanie się przed naciskami z zewnątrz traktuje wyłącznie doraźnie, jako wymuszone okolicznościami – podczas pierwszej nadarzającej się sposobności należy odzyskać oddany teren z nawiązką. Deklaracje składane przy takich okazjach nie mają żadnego poważniejszego znaczenia; ot, taki pustiak – jak to się definiuje po rosyjsku. 11

Książka ta nawiązuje do wydanej w 2008 roku publikacji „Rosja bez złudzeń. Uroki demokracji suwerennej” i zachowuje podobną formułę. Zamieszczone w niej teksty dotyczą najczęściej wydarzeń z kilku ostatnich lat Putinady, a więc obejmują czasy regencji sprawowanej przez Dymitra Miedwiediewa oraz powrót na Kreml rosyjskiego Lidera. O niektórych ważnych wypadkach i aspektach współczesnej Rosji jedynie napomknięto, pomijając niemal całkowicie na przykład wojnę z Gruzją, sytuację na Kaukazie czy też newralgiczne kwestie gospodarcze. Usiłowano jednak przede wszystkim pokazać pewne charakterystyczne mechanizmy, właściwe wielkiemu krajowi na Wschodzie i odróżniające go od reszty świata. Nierzadko za pomocą błahych na pierwszy rzut oka obserwacji, chaotycznych wycinków, skrawków tamtejszej rzeczywistości. Skomponowana z nich mozaika czy też raczej patchwork układa się jednak w wyraźny, czytelny wzór. Nie jest to na pewno próba dorabiania jeszcze jednego klucza do rozwiązania rosyjskiej zagadki, ale raczej zamiar wiernego oddania codziennej prozy imperium Putina. Syberyjska prowincja, Ałtaj – jako miejsca szczególnie autorowi bliskie i dobrze znane – odgrywają tu rolę niebagatelną. Częste odnośniki do tragedii smoleńskiej wynikają z głębokiego przekonania, że jest to wyjątkowo ważna cezura w relacjach polsko-rosyjskich. Obnażyła ona realny format części elit nadwiślańskich, których zachowanie po tym wielkim narodowym nieszczęściu przywodziło niekiedy na myśl służalczość marionetkowego PKWN wobec centrali moskiewskiej. Z kolei dosyć liczne odwoływania się do epizodów sprzed 1991 roku należy tłumaczyć tym, że Związek Sowiecki jest stale obecny we współczesnej Rosji – zarówno w postaci widzialnej (pomniki Lenina w każdej miejscowości, ornamenty, nazwy miejscowości oraz ulic itp.), jak i przede wszystkim mentalnej. Różnica pomiędzy Rosją a Bolszewią oczywiście istnieje, ale dla bardzo licznych współczesnych Rosjan ZSRS jest czymś niewyobrażalnie ważniejszym i żywym niż PRL dla Polaków. Zresztą powiedział to wyraźnie obecny rosyjski przywódca, dla którego największą katastrofą geopolityczną XX wieku był właśnie rozpad Bolsze12

wii. Z polskiego punktu widzenia akurat istnienie Sowietów zasługuje na miano największej katastrofy. Rosja zawsze była zagrażała naszemu krajowi, ale skażona bolszewizmem – stała się zagrożeniem śmiertelnym. Pewien Ałtajczyk już trzeciego dnia swojego pierwszego w życiu pobytu w Polsce stwierdził, że teraz już rozumie, dlaczego dwa wielkie narody słowiańskie nigdy nie dogadają się ze sobą. To, co uchwycił w lot prosty przybysz z syberyjskiego interioru, jest u nas niemal tradycyjnym już przedmiotem rezonerstwa i chciejstwa czołowych polityków. Od czasu Dionizego Diderota wiadomo, że Rosja to kolos na glinianych nogach, ale ani wielki wódz narodu, z którego wywodził się słynny encyklopedysta, nie zdołał dwa wieki temu rozbić tego monstrum, ani też nie padło ono w minionym burzliwym stuleciu. Przeciwnie – wychodziło z tych zmagań wzmocnione i jeszcze bardziej przerażające. Wiara w to, że wreszcie, jak we śnie Nabuchodonozora, pocisk wymierzony w podstawę gigantycznego bałwana zdruzgocze go doszczętnie, czasami wydawała się całkiem bezzasadna. Ale przecież wyobraźnia ludzka nie dorównuje temu, co niosą ze sobą dzieje.

13

14

ZA CO PRZEPRASZAĆ?

– HISTORIA PRZEPISANA PRZEZ KREML

„R

osjanin mówi prawdę tylko wtedy, gdy się pomyli” – powiadano kiedyś w niektórych kresowych domach. Zapewne porzekadło to powielało ksenofobiczne uprzedzenia, a jednak przecież nie darmo mówi się o zawartej w przysłowiach mądrości narodu. Kształtowana przez wieki w odmiennych warunkach cywilizacyjnych mentalność Rosjan łatwiej relatywizuje normy moralne właściwe niegdyś Zachodowi, a ponadto przez większość XX stulecia prawda na jednej szóstej części planety kojarzyła się przede wszystkim z tytułem najważniejszej gazety. Ktokolwiek głosił tam poglądy niezgodne z aktualną linią (mocno zresztą, zależnie od koniunktury, zygzakowatą), zazwyczaj źle kończył. Bolszewicy, dążąc do realizacji swoich celów, stworzyli własną prawdę, ohydną karykaturę tej jedynej, i zmuszali swoje ofiary do składania hołdów odczłowieczonemu idolowi. Poddani czerwonych władców tak bardzo uwikłali się w te bałwochwalcze rytuały, że ich potomkowie współcześnie mają kłopoty z oddzieleniem ziarna od plew. Doprawdy, poznając Rosję, trudno czasami pozbyć się mistycznych skojarzeń i przeoczyć, że biblijny szatan nazywany jest ojcem kłamstwa. Wbrew toczącemu Rosję kryzysowi tamtejszy przemysł historyczny – a właściwie mocno sprofilowany dla doraźnych celów jego sektor – rozwija się bardzo dobrze. Raz po raz wyskakują jak diabełek z pudełka nieznani dotąd wybitni badacze dziejów i objawiają kolejne rewelacje dotyczące II Rzeczypospolitej. Charakter, metodologia i sposób prezentacji tych nowinek dziwnie kojarzą 15

się z osiągnięciami – jak to kiedyś mówiono – „pseudonauki hitlerowskiej”. Jeśli uwzględnić rodowód historyków kremlowskich, potwierdza się spostrzeżenie, że niedaleko pada jabłko od drugiego jabłka z tej samej ideologicznej gałęzi... Nauka sowiecka, jak wiadomo, należała do światowej czołówki, w znacznym stopniu dzięki przejmowaniu pomysłów, technologii oraz patentów powstałych poza granicami ZSRS. Zapewne więc należy spodziewać się objawienia przez mędrców z Kremla wielu jeszcze sensacji na temat naszego kraju i dziejów Europy. W czasach ZSRS rosyjska fantastyka naukowa wspięła się na bardzo wysoki poziom, do czego prawdopodobnie przyczyniła się nuda życia „pod bolszewikami”. Kreowanie alternatywnej historii nie nastręczy więc Kremlowi większych trudności. Krótki przegląd naszych rodzimych dziejów pokaże, jakiej ich rewizji możemy oczekiwać ze strony wschodnich historyków. Kompleks rosyjski (czy też raczej ruski jeszcze) wobec Polaków wywodzi się jeszcze z czasów mitycznej wędrówki trzech braci. Jak wiadomo, pierwszy, Lech, zagarnął dla siebie najdogodniejsze miejsce do osiedlenia, zmuszając Czecha i Rusa do dalszej wędrówki. Okazała się ona szczególnie męcząca dla tego ostatniego, który w swoich poszukiwaniach dotarł aż nad brzeg Pacyfiku, co chyba wyjaśnia, dlaczego tak wielu Rosjan skarży się na żylaki. Najwidoczniej Rus nigdzie jednak nie znalazł równie świetnej ziemi jak ta w Polsce, dlatego przy lada okazji pragnie zawładnąć dziedzictwem Lechitów. Niedługo potem Polacy po raz pierwszy zdradzili Słowiańszczyznę, odrzucając propozycje cywilizacyjne świętych Cyryla i Metodego, w tym alfabet o postaci topornych „krzesełek”, i poszli na pasek Zachodu. Bolesław Chrobry dokonał agresji na Ruś Kijowską, dewastując przy tym osobiście Złotą Bramę, która odtąd nie domykała się, dlatego do Kijowa wdarli się Mongołowie. O sympatiach polsko-tatarskich, wymierzonych rzecz jasna przeciwko Rosji, dobitnie świadczy obrzęd zwany Lajkonikiem, do dziś celebrowany przez podstępnych Lachów. Ale z drugiej strony, kiedy dzielny książę Aleksander Newski prał faszystowskich rycerzy z krzyżami na płaszczach, w tym czasie ich zakonni kamraci wspierali księcia Henryka Pobożnego w 16

bitwie pod Legnicą wydanej skośnookim sojusznikom księcia Nowogrodu. Wychodzi na to, że Polacy zawsze sprzymierzali się z wrogami Rosji, a sami mają jeszcze czelność krytykować pakt Ribbentropa z Mołotowem! Z kolei XVI stulecie to pasmo nieustannego polskiego Drang nach Osten. Król polski i książę siedmiogrodzki Stefan Batory dotarł aż pod Psków. Pamiętliwa Moskwa odegrała się w 1956 roku pacyfikacją Budapesztu. Wiek następny zaczął się orgią polskiej agresji i bestialstwa. Polscy okupanci osadzają na carskim tronie swoich agentów, pustoszą Moskowię i pałaszują pieczyste z Bogu ducha winnych Rosjan, zagryzając skórzanymi oprawami świętych ksiąg prawosławnych. Nic więc dziwnego, że po stu kilkudziesięciu latach Rosja zdecydowała się zrobić porządek z sarmackim bezhołowiem i łaskawie wzięła pod opiekę większą część Rzeczypospolitej. Naturalnie niewdzięczni Polacy nie docenili tego gestu i wciąż się buntowali, knując a to z Napoleonem, a to na własną rękę. W 1920 roku Polska stanęła na drodze Armii Czerwonej, która pragnęła podać braterską dłoń proletariatowi niemieckiemu. W rezultacie niemiecki proletariat, wyczekujący socjalizmu jak kania dżdżu, poszedł na lep faszystów, no i tak doszło do wybuchu II wojny światowej. Powyższe interpretacje, choć oczywiście wyssane z palca, dziwnie współbrzmią z duchem artykułu zamieszczonego 1 września 2009 roku w „Gazecie Rosyjskiej” przez Sergiusza Ławrowa, ministra spraw zagranicznych Rosji. Nie chodzi już nawet o zawarte w tym tekście „fakty”, lecz o tok rozumowania szefa dyplomacji Federacji Rosyjskiej. Stwierdził on mianowicie, że Związek Sowiecki ocalił podczas II wojny światowej Europę – zresztą rzekomo nie po raz pierwszy – od „jej własnego szaleństwa” (nie było w tym, rzecz jasna, ani cienia wyrzutu, że Europa nie uratowała Rosji od jej szaleństwa w 1917 roku). Krótko mówiąc: w artykule Ławrowa nie ma słowa prawdy, jest za to czystej wody „sowiecka prawda”. Moskiewski minister spraw zagranicznych przypisuje „fałszowanie i polityzację” wszystkim, tylko nie Rosji. Używa przy tym języka wziętego z przemówień co najmniej epoki Breżniewa. Polsce wypomina m.in. to, że dzięki ZSRS uzyskała po wojnie korzyści terytorialne. O ubytkach Rzeczypospolitej na wschodzie nie wspomina nic, bo 17

jest dla niego oczywiste, że nie były to polskie ziemie. W wypowiedzi Ławrowa jest tyle samo słuszności, ile w tezie, wmawianej uczniom w czasach PRL-u, że Polska odzyskała w 1918 roku niepodległość głównie dzięki dekretowi podpisanemu przez Lenina. Kreml najwyraźniej pragnie, aby Polska ukorzyła się, spiesząc – jak to dziś modne w świecie – z przeprosinami. Na przykład za wymordowanie podczas wojny sprzed dziewięciu dekad 60 tysięcy wziętych do niewoli żołnierzy spod znaku krasnej gwiazdy. Polska może śmiało przeprosić Rosję – i to w taki sposób, jaki satysfakcjonowałby Kreml: oficjalnie, głośno, medialnie, ustami najwyższych dostojników, a może i sejmową uchwałą. Im szumniej, tym lepiej. A za co? Tak, właśnie za lata 1919-1920. Ale wcale nie dlatego, że – jak utrzymują kremlowscy „historycy” – polscy panowie oficerowie zabawiali się wówczas strzelaniem do bezbronnych jeńców-czerwonoarmistów. Polska powinna przeprosić Rosję za odmowę latem 1919 roku wsparcia pomyślnie rozwijającej się ofensywy antybolszewickiego generała Antoniego Denikina. I za to, że rok później nie udzieliła pomocy jego następcy, Piotrowi Wranglowi. Antoni Denikin rozumiał Rosję wyłącznie jako jedną i niepodzielną, „od Kalisza po Władywostok” – może dlatego, że był urodzonym we Włocławku synem polskiej szwaczki. Taka wizja oczywiście nie mogła podobać się piastunom odradzającej się Rzeczypospolitej. Wrangel był już większym realistą, ale i tak Polacy, decyzją swoich ówczesnych przywódców, woleli ocalić czerwoną Rosję, aby tylko nie dopuścić do powrotu tej białej. Rozstrzygnęły tu ideologiczne sympatie Józefa Piłsudskiego i jego akolitów, zaś opłakane skutki takich politycznych preferencji i osobistych emocji wszyscy dobrze znamy, a nawet jeszcze odczuwamy na własnej skórze. Za to, że władze polskie przepuściły okazję, by stłumić czerwoną zarazę w zarodku, nim zdołała ona opanować Rosję i stamtąd rozplenić się po świecie, winniśmy uderzyć się w pierś. I poprosić o przebaczenie nie tylko Rosjan, ale także tych wszystkich, którzy ucierpieli od komunizmu. Nie ma co przy tym pocieszać się, że także inne kraje – Finlandia, Litwa, Łotwa, Estonia itd. – uważały 90 lat temu, iż lepszy od carskiego imperium okaże się eksperyment Lenina. A i Niemcy przecież wsparli 18

potężnie bolszewików podpisując pokój brzeski, nie mówiąc o tym, że wcześniej posłali Włodzimierza Eliaszowicza do Rosji. Oczywiście taki przeprosiny stanęłyby kością w gardle dzisiejszym elitom rosyjskim, których jądro stanowią „leningradzcy czekiści”, a więc w prostej linii kreatury systemu sowieckiego. Przy okazji można również szarmancko przeprosić Rosjan za Dzierżyńskiego, Marchlewskiego, Próchniaka, Dąbala et consortes, choć bolszewicy przecież „nie mieli narodowości” (ale i tak wszyscy wymienieni przez wiele lat posiadali ulice swojego imienia w polskich miastach), zaś kajanie się całego narodu za grupę renegatów to chyba gruba przesada. Ale taka odpowiednio nagłośniona ekspiacja może ośmieliłaby wreszcie również inne nacje do przyznania się, że ich synowie – a czasem i córy – wyrządzili wiele krzywd, czynnie uczestnicząc w komunistycznym eksperymencie. Za to Rosjanie korzystają z każdej okazji, aby obsobaczyć (u nas zwie się to jednak wykwintniej wieszaniem psów) Polskę i Polaków. W 2009 roku kolejny paroksyzm histerycznej wściekłości mas rządzonych przez Kreml wybuchł podczas Dnia Pamięci i Bólu, czyli rocznicy zdradzieckiej napaści rządzonych przez Hitlera Niemiec na swojego wschodniego sojusznika. Pretekstem był delikatny protest wystosowany przez Ambasadę Rzeczypospolitej Polskiej w związku z programem telewizyjnym o pakcie Ribbentrop-Mołotow pokazanym w „Wiadomościach tygodnia” – czołowym programie informacyjnym na Wschodzie. W Rosji, jak wiadomo, historii się nie przepisuje ani tym bardziej nie falsyfikuje (na straży jedynej prawdy postawiono specjalną komisję), nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby ukazywać własne dzieje, nawet te niedawne, w nowym świetle, rzucanym przez niestrudzenie pracujących uczonych, co rusz ujawniających sensacyjne, nieznane dotąd fakty. Toteż stopniowo jednoznacznie haniebna data 22 czerwca 1941 roku – dzień, w którym Bolszewia została zrobiona na szaro przez swojego niemieckiego sojusznika – jest przedstawiany jako rezultat knowań Zachodu w ogóle, w których to spiskach niebagatelną rolę odegrała sprzedajna Polska. Wspomniany program telewizji moskiewskiej paktowi Ribbentrop-Mołotow przeciwstawił „pakt Hitler-Piłsudski”, czyli zawarty 19

w 1934 roku polsko-niemiecki układ o nieagresji. Eliasz Kanawin, autor tego filmowego dokumentu, zupełnie serio dowodził, że to Polacy próbowali wszystkich przechytrzyć, proponując Japonii otwarcie drugiego frontu. Rzeczpospolita sprzymierzona z Niemcami uderzyłaby na Związek Sowiecki z zachodu, zaś dzielni samuraje od swojej strony, a wówczas wzięta w kleszcze Bolszewia mogłaby zniknąć z mapy świata. Wolno zatem przypuszczać, że gdyby nie podstępna Polska i jej agresorskie projekty, być może nie tak znów daleki ideowo towarzysz Hitler w ogóle nie napadłby na bratni kraj, sprawiedliwie rządzony przez mądrego Stalina. W uznanym przez miliony Rosjan za jak najbardziej wiarygodny materiale filmowym „Wiadomości tygodnia” narrator wyjaśniał: „Polska miała podstawę uważać Hitlera za sprzymierzeńca – był nią pakt z 1934 roku. W jego tajnej części Berlin i Warszawa obiecywały sobie wzajemnie pomoc wojskową. U polskiego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka wisiał w gabinecie portret Hitlera”. Polska, jak wszyscy w Rosji wiedzą, była, jest i pozostanie wiarołomna, bo już u swej kolebki zdradziła Słowian, kumając się z cywilizacją łacińską. To określiło charakter jej mieszkańców, którzy tylko czyhają, aby sąsiadom wbić nóż w plecy. Rosyjscy internauci, potępiający Rzeczpospolitą nieomal jak jeden mąż, powoływali się tu zwykle na sprawę Zaolzia. Trzeba bowiem przyznać, że niemało dyskutujących o sprzedajności naszego kraju Rosjan wykazało się znajomością faktów historycznych, wprawdzie dość swoiście interpretowanych. Tak czy inaczej zajęcie po Monachium przydzielonej wcześniej Czechosłowacji części Śląska Cieszyńskiego uznaje się na Wschodzie za jeszcze jeden dowód współpracy Warszawy z hitlerowskim Berlinem. W oczach Rosjan jest to klasyczny przykład „polityki hieny” prowadzonej przez II Rzeczpospolitą. „Do innych zachowań Polacy nie są zdolni” – skonstatował pewien internauta, przytaczając pokutujący w rosyjskich opracowaniach pogląd, że Rzeczpospolita groziła Sowietom wojną, jeśli Armia Czerwona udzieliłaby pomocy zagrożonej przez Hitlera Czechosłowacji. Za to 17 września 1939 roku – o, to był moment triumfu sprawiedliwości dziejowej. Bo – po pierwsze – Państwo Polskie wówczas już 20

nie istniało, gdyż jego rząd znalazł się na wygnaniu, a po drugie – Armia Czerwona zajęła tylko terytorium zabrane (dosłownie: ukradzione) przez Polskę 18 lat wcześniej Związkowi Sowieckiemu. Bo przecież w gruncie rzeczy nie ma nawet o czym dyskutować: ponieważ ziemie polskie należały niegdyś do Imperium Rosyjskiego, po prostu zostały do niego na powrót włączone. Rosjanie mają już dość wyciąganej wciąż przez Polaków sprawy Katynia, w której odpowiedzialność władz bolszewickich jest „palcem na wodzie pisana”. Ale już 40 do 60 tysięcy jeńców z wojny 1920 roku, którzy zginęli w polskich obozach, to zbrodnia wymagająca pilnego wyświetlenia. Według najłagodniejszej opinii, Polacy zamorzyli tych żołnierzy głodem; pojawiają się jednak także wersje, że polscy oficerowie używali ich jako żywych celów podczas ćwiczeń strzeleckich. Czy można zmusić Rosjan do refleksji dotyczącej ich wyłącznie słusznej wizji niedawnej przyszłości? W rosyjskich konsulatach można znaleźć wyłożone broszurki zawierające moskiewską interpretację wydarzeń z lat 1939-1945. W polskich konsulatach na obszarze Federacji Rosyjskiej nie leży nic, naturalnie poza pracą związaną z kreowaniem pozytywnego obrazu Polski. Wydaje się jednak, że warto byłoby spróbować zwrócić uwagę Rosjan na belki tkwiące w ich oczach. W związku z wydarzeniami II wojny światowej jest bowiem kilka kwestii, które – z polską przebiegłością podniesione – mogłyby wprawić Moskwę w spore zakłopotanie. Do białej gorączki na przykład doprowadza wielu Rosjan wypominanie im licznych formacji rosyjskich, które walczyły po stronie Niemiec przeciwko Armii Czerwonej. Można także wyciągnąć problem zgodny z obecnymi trendami: lojalność w najwyższym przecież stopniu politycznie uświadomionych, także w duchu internacjonalistycznym, obywateli sowieckich w stosunku do tych bliźnich, którzy nie zdążyli wyemigrować do przeznaczonego specjalnie dla nich obwodu autonomicznego w Birobidżanie, ale mieli nieszczęście znaleźć się pod hitlerowską okupacją. Wobec wyczynów Słowian Wschodnich bledną nawet najstraszliwsze hagady o nadwiślańskich szmalcownikach i nabytym z wydzieliną gruczołów mlecznych matki-Polki antysemityzmie. Trudno przecież zwalić na Polaków przykłado21

wo masakrę w kijowskim Babim Jarze, choć kto wie, do czego już niedługo posuną się zdolni propagandyści niemieccy i rosyjscy? W każdym razie warto podkreślać przy każdej okazji, że medale „Sprawiedliwy wśród narodów świata” otrzymało ponad 6 tysięcy Polaków, a obywateli Rosji – tylko 163. I nie ma tu znaczenia krótszy okres niemieckiej okupacji ziem rosyjskich, bo ludności przez hitlerowców znienawidzonej było tam całkiem sporo, włączając tych, co zbiegli za Bug z dogorywającej w 1939 roku Polski. A wiadomo nie od dziś, że na Rosjan statystyka medalowa działa bardzo sugestywnie. W ogóle przepadają oni za wszelkimi odznaczeniami i wyróżnieniami; w czasach schyłkowego ZSRS krążyła anegdota o rzekomych operacjach poszerzania piersi przeprowadzanych przez czerwonych prominentów w celu pomieszczenia większej liczby medali. Kilka lat temu w Moskwie zatrzymano fałszywego generała, który oferował nagrody państwowe za pieniądze. Pewnemu biznesmenowi obiecał order „Za zasługi dla ojczyzny” trzeciego stopnia (cena: równowartość ćwierć miliona złotych), przy czym ceremonia wręczenia miała nastąpić w reprezentacyjnej sali Kremla. Oszust, Wiktor Kabaniec, 60-latek, utrzymywał, że jest Bohaterem Związku Sowieckiego, ale w rzeczywistości legitymacja, którą się posługiwał, należała do żołnierza poległego w 1944 roku. „Łże-generała” zatrzymano w jego biurze w centrum Moskwy, konfiskując przy tym kilka orderów i podrobionych zaświadczeń różnych struktur siłowych. Zdaniem prokuratury, oszukanych przez Kabańca było więcej, ale nie wykazywali oni specjalnej chęci do współpracy z organami ścigania. Rosyjskie upodobanie do medali, rang, tabel i oczywiście respekt przed wojskowymi stopniami i godnościami da się chyba tylko porównać z germańską pokorą wobec munduru. To jeszcze jeden argument przemawiający za mentalno-duchowym pokrewieństwem obu tych narodów, których ściślejszemu brataniu się ciągle wadzi ta nieszczęsna Polska. Ale o ile ze słynnej wiek temu bufonady „kapitana z Köpenick” śmiała się cała Rzesza, włącznie z cesarzem, o tyle postępek „generała Kabańca” jest przecież śmiertelnie poważnym zamachem na największe w Rosji świętości.

22

23

CZERWONE AUREOLE – LIFTING TYRANA

S

ześć dekad po swojej śmierci Stalin ma się w Rosji świetnie. Może nawet próbowano przebić go kiedyś osinowym kołkiem, lecz dziś nie należy do dobrego tonu przypominanie o tym. Kult Stalina przeżywa swoją kolejną, trzecią czy czwartą już młodość. W rocznicę zgonu generalissimusa liderzy Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej składają kwiaty i wieńce pod murem kremlowskim na mogile swojego idola. Tuż obok, w samym sercu kraju pretendującego do grona państw cywilizowanych, a nawet awangardy światowej kultury, trwa w najlepsze pomnik barbarzyńskiego zdziczenia: piramidka schodkowa, podobna do zminiaturyzowanej azteckiej świątyni ofiarnej. W tej budowli o kubaturze blisko 6 tysięcy metrów sześciennych, o ścianach olicowanych ciemnoczerwonym granitem, porfirem i czarnym labradorytem, można pooglądać sobie trupa znienawidzonego przez Stalina bolszewickiego mistrza. Stalin jest atrakcyjny nie tylko dla komunistów – połowa Rosjan ocenia jego rolę w historii kraju jako w zasadzie pozytywną. W różnych miastach Rosji prowadzone są zbiórki podpisów popierających wzniesienie lub przywrócenie pomników dyktatora, pochopnie obalonych na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Tu i ówdzie chcą nazwać jego imieniem ulicę lub plac. W grupie inicjatywnej z Sankt Petersburga nie ma członków partii komunistycznej – w jej skład wchodzą „zwykli obywatele”, którzy pragną, aby w jednym z podmiejskich parków stanęła spiżowa figura Józefa Dżugaszwilego. Akurat miasto nad Newą sporo wycierpiało w ciągu 30 lat rządów Stalina, ale zapewne rzecz w tym, aby mieszkańcy Północnej

24

Stolicy postrzegali przede wszystkim globalne zasługi wybitnego wodza. Kiedy władze Wołgogradu odmówiły przyjęcia podarunku, jakim zamierzał je uszczęśliwić rzeźbiarz Zurab Cereteli, w swoim czasie pieszczoch mera Moskwy (artysta ten, zdaniem wielu moskwian, zapaskudził stolicę swoimi pracami), natychmiast zgłosili się przedstawiciele administracji z Sachalina, gotowi przyjąć dar – monument przedstawiający „Wielką Trójkę”, Churchilla, Roosevelta i Stalina, (podobny stał kiedyś przed stołeczną restauracją Erewań). Mieli znaleźć odpowiednio godne miejsce na wyspie, jednak jak dotąd pomnik na Daleki Wschód nie dotarł – czyżby wyekspediowanie wodza do tak odległego zakątka imperium zakrawało na zesłanie? Zrzucano się na budowę pomnika Stalina także w staroruskim Jarosławiu nad Wołgą. Tamtejsi entuzjaści generalissimusa przekonywali władze miasta, że powinno powstać w nim „miejsce, gdzie weterani oraz młodzież mogliby czcić pamięć człowieka, pod wodzą którego Rosja zwyciężyła w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej”. Argument brzmi przekonująco, wielu Rosjan bowiem nie widzi nic zdrożnego w przypisywaniu wysiłku milionów żołnierzy temu, który posyłał ich na pewną śmierć. Zresztą nawet ci, którzy uważają, że tylko nieskrępowane szafowanie krwią własnych obywateli zapewniło Związkowi Sowieckiemu triumf nad hitlerowskimi Niemcami, mają wątpliwości: bo może to jednak nie Stalin był ten najgorszy, ale marszałkowie Żukow i Rokossowski, nie liczący się ze stratami ciągle uzupełnianych korpusów? Takie odwracanie kota ogonem w celu wybielenia ukochanego przywódcy to typowo rosyjski fenomen: car jest dobrym ojczulkiem, ale bojarzy to kanalie. Żadne argumenty nie przekonają Rosjan, którzy w to wierzą szczerze czy też chcą wierzyć – i jakiekolwiek polemiki dotyczące tej kwestii nie mają sensu. Kilkunastu pomników Stalina można doliczyć się w różnych osiedlach Osetii Północnej oraz Dagestanu (większość z nich odsłonięto w XXI wieku), a także innych miejscowościach Rosji. W samej Moskwie jest w miejscach publicznych kilka jego figur. Biust arcyzbrodniarza ustawiony ostatecznie w maju 2011 roku przy ulicy Sowieckiej w Sankt Petersburgu postał tylko kilka godzin, ale wyobrażenia Stalina w Penzie czy Orenburgu pozostawiono w spokoju. Monumenty upamiętniające łotra z Kremla stoją 25

w Gruzji, na Ukrainie, w Holandii, w Stanach Zjednoczonych, a także innych miejscach na świecie. W czerwcu 2012 roku postawiono jego pomnik w centrum Bratysławy. Jeszcze dwie dekady temu typowymi stalinistami byli: ubogo odziany emeryt wystający na mityngach z portretem wodza w ręku i staruszka, która smażąc maslieniczne bliny dostrzegała w ich słonecznym otoku kaukaski profil uwielbianego władcy. Obecnie następca Lenina pociąga także młodzież, która niczego nie wie o terrorze okresu stalinowskiego. Nie chodzi tylko o nostalgię za rządami silnej ręki, choć do takiego uczucia przyznaje się 42% Rosjan. W ciągu ostatnich lat postępuje intensywny proces „udomowiania” Stalina. Postać „wodza i nauczyciela” ulega coraz większej mitologizacji. Kiedy Stalinem przestano straszyć, ludzi zaczęło interesować jego życie prywatne, ciekawić, co jadł, jakie filmy oglądał, jak odpoczywał i na co chorował. Zamiast portretu krwawego kata utrwala się obraz samotnego i zmęczonego staruszka, na barkach którego spoczęła odpowiedzialność za ogromne państwo, a może i cały świat. Coraz częściej powtarzane są pogłoski o otruciu Stalina, co pogłębia tylko przekonanie gminu, że wódz był jednak dobry – no bo przecież gdyby był zły, nikt by nie śmiał go otruć. Pytania socjologów dotyczące roli Stalina w historii kraju ponad jedna trzecia mieszkańców Rosji kwituje krótko: – Jakiekolwiek by tam błędy na nim ciążyły, to najważniejsze, że pod jego kierownictwem nasz naród pokonał Hitlera. Z kolei jedna piąta oświadcza, iż porządek w warunkach zaostrzającej się walki klasowej i zewnętrznego zagrożenia mogły zapewnić tylko rządy silnej ręki. Jak widać na tym przykładzie, wbijanie do głów bolszewickiej śpiewki dało odpowiedni efekt. Również 20% Rosjan uważa Stalina za właściwego twórcę dobrobytu i potęgi Związku Sowieckiego. Niektórzy historycy są poważnie zaniepokojeni tym „aksamitnym” wizerunkiem generalissimusa. Arseniusz Rogiński, przewodniczący stowarzyszenia Memoriał, sądzi, że jest to wynik braku szerokiej publicznej dyskusji na temat niedawnej przeszłości kraju. – W jej miejsce władze zaserwowały społeczeństwu narodowo-państwowotwórczy mit patriotyczny. Nie pasuje do niego obraz tyrana Stalina, za to znakomicie wpisuje się weń portret mą26

drego polityka, który wiódł nas do nowych zwycięstw, zainspirował Czkałowa do wyczynów lotniczych, Papanina – do szturmu na Biegun Północny, Kurczatowa i Sacharowa – do konstrukcji bomby atomowej. Nawet nie sądzę, by tam, na górze, chcieli tak bardzo rehabilitować Stalina – po prostu krzewienie tego mitu samoistnie pociąga za sobą idealizację „ojca narodów”. Jeśli nie położy się temu kresu, to z roku na rok będzie gorzej. Trzeba niepokoić się zwłaszcza o młode pokolenie, które uczy się o naszej historii ze skandalicznych podręczników gloryfikujących Stalina. Jawnie stalinowską książkę do historii rekomendują władze oświatowe do użytku przez wszystkie szkoły średnie. Długoletni przewodniczący Dumy, a jednocześnie jeden z najbliższych współpracowników Putina, Borys Gryzłow, który w chwili zgonu Stalina miał trzy lata, wypowiedział się o nim bardzo pozytywnie, wtrącając jedynie, że generalissimus czasami „dopuszczał się przegięć”. Komentując wystąpienie Gryzłowa, niektórzy dziennikarze natychmiast przypomnieli, że Stalin kazał obniżać ceny i walczył z przestępczością. Liczni terenowi działacze Jednej Rosji oraz pracownicy administracji odebrali to jako sygnał, aby odradzać w narodzie świetlaną pamięć o wąsatym przywódcy Związku Sowieckiego. W ałtajskim Barnaule z okazji 80-lecia złożenia wizyty w tym mieście przez Stalina urządzono niezwykły happening. Komuniści znad Obu wraz z aktorami barnaulskiego teatru po prostu odtworzyli w plenerze wydarzenie z 1928 roku. Co prawda kremlowski władca tym razem żartował i fotografował się ze wszystkimi, którzy mieli na to ochotę... Organizatorzy imprezy, zresztą nie pierwszej tego rodzaju na Ałtaju, wystąpili o dofinansowanie do miejscowych władz. Z książek i seriali telewizyjnych Stalin trafił też do internetu. Umieszczono w nim dzieła wodza i wspomnienia o nim, demaskacje antystalinistów, a także wypowiedzi o generalissimusie jego współczesnych, którym często zresztą nie pozostawało nic innego jak piać hymny na cześć władcy. – Współczesną idealizację Stalina łatwo wyjaśnić – mówi poeta i dramaturg Juliusz Kim. – To przejaw odwiecznej tęsknoty za 27

dobrym gospodarzem, od którego zależy los milionów. Jest ona podsycana w dodatku ślepą wiarą w prawego wodza, którego sprawiedliwość mierzona jest ilością unicestwionych przez niego wrogów... Na razie wolno się jeszcze tej tendencji przeciwstawiać, ale protesty nie są tak donośne jak głosy neostalinistów. Oprócz kultu Stalina w Rosji oddaje się cześć również innym czerwonym herosom. Emerytowany leśniczy Aleksander Kanszczykow, dożywający swoich dni w rozsypującej się drewnianej chałupince na odległych przedmieściach Barnaułu, zaskoczony był nagłym zainteresowaniem, jakie w 2008 roku wzbudziła jego skromna osoba. Pomimo zaawansowanego wieku wykazał się świetną znajomością specyfiki kraju, w którym przyszło mu żyć – gdy pierwsza ekipa dziennikarzy zajechała „po cywilnemu” przed jego obejście, wyszedł ku nim w dresie i z reklamówką, do której przezornie spakował przybory toaletowe oraz zmianę bielizny. Nieporozumienie wnet, pośród ogólnej radości, wyjaśniono: okazało się, że przedstawicieli mediów interesuje wyłącznie niecodzienne przedsięwzięcie zrealizowane przez Kanszczykowa cztery dekady temu. Otóż na fotografiach z kosmosu odkryto ostatnio gigantyczny napis na granicy rosyjskiego obwodu kurgańskiego i Kazachstanu o treści: „100 lat Lenina”. Okazało się, że to właśnie Kanszczykow, podówczas główny leśnik kołchozu w Zwierigołowie, polecił uczcić okrągłą rocznicę urodzin bolszewickiego wodza, wysadzając milionem sosen parcele o kształcie liter 80-metrowej wysokości. – Miałem nadzieję, że ten napis kiedyś dostrzegą z nieba – opowiada emeryt z Barnaułu. – Kosmonauci albo mieszkańcy innych planet, albo nawet sam Bóg. I stało się. Lenin to przecież wielki i święty człowiek! Niedługo po tym zdarzeniu w Rosji świętowano trochę mniej okrągłą, bo 85. rocznicę urodzin Zofii (Zoi) Kosmodemiańskiej – bolszewickiej bohaterki czasu zmagań z hitlerowskim najeźdźcą. W Moskwie zorganizowano z tej okazji liczne spotkania młodzieży z weteranami czerwonej partyzantki. Frekwencja była różna, na przymusowych spędach uczniów olbrzymia, ale zdarzyło się, że gdzieś tam kombatanci ruchu oporu mieli przewagę nad audytorium. W Wołgogradzie odsłonięto na skwerze przed szkołą pomnik 28

bohaterki wykonany w białym marmurze, wzniesiony w miejsce zniszczonej kilka lat temu jej gipsowej statui. Najdalej poszli chyba przedstawiciele administracji obwodowej w Tambowie – zwrócili się z wezwaniem do Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, aby zaliczyła Kosmodemiańską do grona świętych. Faktycznie bohaterska Zoja znalazła się w panteonie sowieckich świętych zaraz po swojej śmierci w listopadzie 1941 roku. Według czerwonej hagiografii, przyszła na świat w 1923 roku, szkołę dziewięcioletnią ukończyła w Moskwie, a po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej zwróciła się do komitetu dzielnicowego Komsomołu z prośbą o wysłanie na front. Jej życzenie niezwłocznie spełniono – dziewczyna trafiła do oddziału partyzanckiego działającego na kierunku możajskim. Dwukrotnie ponoć uczestniczyła w rajdach na tyły wroga. Pod koniec listopada 1941 roku została schwytana przez faszystów w wiosce Pietryszewo; oprawcy poddali ją wyrafinowanym torturom (między innymi wycięli na piersi gwiazdę), a w końcu powiesili. Po odbiciu wsi przez Armię Czerwoną ciało partyzantki ekshumowano i pochowano na znanym Cmentarzu Nowodziewiczym w Moskwie. Pośmiertnie otrzymała tytuł Bohatera Związku Sowieckiego. Proces kanonizacji tej męczennicy komunizmu (jeśli wolno potraktować bolszewizm jako swoistą konfesję) dopełniło wydanie – jeszcze w latach wojennych – propagandowo-sentymentalnej książki wspomnieniowej matki komsomołki, Ludmiły Kosmodemiańskiej, zatytułowanej „Opowieść o Zoi i Szurze” (Szura, czyli Aleksandra, druga córka autorki, też się czymś tam dla proletariackiej ojczyzny przysłużyła; Marcjanna Fornalska opublikowała w PRL-u podobnego rodzaju pamiętnik). Małgorzata Aliger napisała poemat „Zoja”, a wkrótce potem na ekrany sowieckich kin wszedł film pod tym samym tytułem. Z upodobaniem obraz ten prezentowano na polowych ekranach mieszkańcom terenów „oswobadzanych”, wyświetlano go także w 1945 roku (i później) w Polsce. Kosmodemiańska, pomimo trochę dziwacznego nazwiska, stała się idealnym z punktu widzenia władz bolszewickich wzorem do naśladowania dla sowieckich dziewcząt – takim samym jak dla pionierów płci obojga był Pawełek Morozow. W czer29

wonej świątyni wzniesiono jej boczny ołtarzyk i otoczono kulcikiem, znakomicie wpisującym się w wiadomy kult. Szczególne zadanie pełnił budujący przykład dzielnej Zoi podczas wojny, gdyż nie wszyscy ludzie sowieccy wykazywali się wówczas żarliwym umiłowaniem komunistycznej ojczyzny. Nieskazitelny pod względem ideologicznym żywot Kosmodemiańskiej miał rozpalać wyobraźnię młodych ludzi i zachęcać do naśladowania. W 1943 roku do towarzystwa dodano niezłomnej partyzantce 19-letniego Aleksandra Matrosowa, który poległ, zasłaniając 30

własną piersią ambrazurę w hitlerowskim bunkrze. Polską Kosmodemiańską stała się fizylierka Aniela Krzywoń – powiększyła ona krąg młodych czerwonych bohaterów, ratując w bitwie pod Lenino sztabowe dokumenty. Imieniem zakatowanej przez hitlerowców partyzantki nazywano ulice, szkoły i zakłady pracy. A w latach 70. ubiegłego wieku nadano jej nazwisko pewnej planetoidzie. Kontrowersje pojawiły się wraz z przemianami na Wschodzie. Posypały się publikacje demaskujące legendę Kosmodemiańskiej. Podobno u Zoi rozpoznano schizofrenię i z tego powodu dziewczyna leczyła się w klinice psychiatrycznej. Rzekomo w Pietryszewie powieszono nie ją, ale partyzantkę Lilę Azoliną. A w ogóle w momencie egzekucji Niemców we wsi nie było, a Zoję zlinczowali miejscowi chłopi za próbę podpalenia stajni. Nie zawsze popierano te rewelacje odpowiednimi dokumentami, z pewnością jednak oficjalna wersja życiorysu partyzantki, przez tyle lat w Bolszewii uchodząca za kanoniczną, została mocno podbarwiona na czerwono. W XX wieku, do czasu rozpadu Związku Sowieckiego, moskiewska Cerkiew wzbogaciła się zaledwie o kilku świętych, ale na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia wniosków o kanonizację zaczęło przybywać. Szczególnie głośne stało się zaliczenie w poczet świętych imperatora Mikołaja II oraz jego rodziny. Być może patriarcha Aleksy II nie spieszyłby się tak z kanonizacją ostatniego cara, ale zapewne zaważyło na jego decyzji ogłoszenie przez Cerkiew na emigracji zamordowanego pomazańca świętym jeszcze w 1981 roku, a także wizyty w Rosji wielu wpływowych osób powiązanych z rodziną Romanowów. W 2000 roku kanonizowano Teodora Uszakowa, rosyjskiego admirała z przełomu XVIII i XIX stulecia, który prowadził zwycięskie boje z Turkami. Od kilkunastu lat niektóre organizacje monarchistyczne zabiegają o uznanie za świętych carów: Iwana Groźnego i Pawła I. Inni rosyjscy kandydaci do świętości to: słynny Grzegorz Rasputin (w końcu jeszcze za życia przez niektórych nazywany „świętym mężem”); Andrzej Juszczyński, 13-letni chłopiec zabity w 1911 roku w Kijowie (konsekwencją tej zbrodni był głośny proces Menachema Bejlisa, którego oskarżono o mord rytualny), Eugeniusz 31

Rodionow, żołnierz ścięty przez Czeczeńców w maju 1996 roku (rzekomo za odmowę przyjęcia islamu), oraz piosenkarz i aktor Igor Talkow, zastrzelony podczas koncertu w 1991 roku. Ponadto różne rosyjskie stowarzyszenia prowincjonalne starają się umieścić w szeregach niebiańskich wybrańców własnych kandydatów. W lipcu 2008 roku kierownictwo organizacji Komuniści Sankt Petersburga i Obwodu Leningradzkiego zaproponowało kanonizację samego Józefa Stalina jako „zbieracza ziem ruskich, pogromcy obcych najeźdźców, twórcy wielkiego minimum socjalnego, ojca narodów”. Pogrobowcy bolszewizmu byli bardzo zdziwieni, gdy Cerkiew uznała ich pomysł za niesmaczny. Ale Włodzimierz Diaczkow, profesor uniwersytetu w Tambowie, publicznie domaga się, aby rosyjskie duchowieństwo traktowało Kosmodemiańską jako szczególnie miłą sercu Pana. – Można powiedzieć, że Zoja to święta pod każdym względem – tłumaczy naukowiec. – Dlaczego więc nasza Cerkiew prawosławna nie włączy tej dziewczyny do grona świętych? – Cerkiew traktuje jako męczeńską śmierć chrześcijanina za wiarę – wyjaśnia jak dziecku protojerej Jerzy Mitrofanow, członek komisji do spraw kanonizacji. – Śmierć Kosmodemiańskiej, aktywnej komsomołki i stalinistki, nie może zostać potraktowana jako poniesiona za wiarę. Działalność grupy dywersyjnej, w której skład wchodziła ta kobieta, to w ogóle oddzielny problem, należy jednak zwrócić uwagę na fakt, że w rezultacie akcji podejmowanych przez tych partyzantów cierpieli nie tyle Niemcy, co ludność cywilna. – Niezbitym faktem jest, że nasza inteligencja – czy też ci, którzy się do niej zaliczają – utraciła moralną orientację – podsumowuje tę sytuację pisarz i dramaturg Jerzy Arabow. – Na każdym kroku czarne przyjmowane jest za białe, góra wydaje się dołem. Ci ludzie po prostu nie rozumieją, że Cerkiew to nie to samo co władza. Ofiara w rozumieniu cerkiewnym to coś zupełnie innego niż czyn bohaterski ogłoszony przez komunikat rządowy. Nie ma prawdziwej ofiary bez wiary, a w przypadku Zoi można w najlepszym wypadku mówić o wierze w Stalina. Można się tylko dziwić, słysząc głosy domagające się kanonizacji także tego człowieka, z którego winy przecież zginęła Zoja i miliony innych młodych ludzi. 32

PIĘŚĆ POKAZANA ŚWIATU – ODPOWIEDZI BEZ PYTAŃ

M

ieszkańcy Zachodu często przypisują Rosjanom niezwykłą wytrzymałość fizyczną, nieomal porównywalną z odpornością bohaterów dziecięcych kreskówek. Z tym ma iść w parze rzekoma wytrwałość psychiczna, zawziętość, wyjątkowy upór w dążeniu do celu. Krążyły legendy o rosyjskich „niedźwiedziach”, którzy spali na śniegu, żywili się samogonem zagryzanym igliwiem, a mimo to potrafili dać łupnia potężnym armiom próbującym jednoczyć Europę i pogonili kota Napoleonowi oraz Hitlerowi. Wiadomo przecież, że ci, którzy zamieszkują mroźną Syberię, muszą posiadać właściwości niezwykłe i umieją znosić warunki, w jakich człowiek cywilizowany na sposób zachodni długo by nie wytrzymał. Podobnie jak mity o mocnych głowach Rosjan, generalnie taki obraz okazuje się niezupełnie prawdziwy. Widywałem Moskali delikatnych jak dmuchawiec, a także takich, co zniechęcali się błahostkami niczym rozpuszczony berbeć. Niemniej stereotypy trwają w najlepsze, wzbudzając czasem śmiech, ale nierzadko także respekt, co samym bohaterom tych anegdot raczej przypada do gustu. Niemało zdziałała na tym polu ma propaganda bolszewicka, która wnet zorientowała się, w jaki sposób wykorzystać genetyczny lęk Europy przed dziką Azją. I tak na przykład – jak wspomniał Józef Mackiewicz – dowódca czerwonego korpusu podczas wojny polsko-sowieckiej, chłopski Gaj, stał się groźnym Gaj-Chanem, którego samo imię przywoływało skojarzenia z podbojami Czyngisa i Tamerlana. Jednocześnie bolszewicy zaczęli podkreślać na każdym kroku, że budują idealne, nowe społeczeństwo, wyjątkowe w dziejach 33

świata. Rzecz jasna, ci, którzy planowali i nadzorowali tę całą budowę, musieli być jeszcze bardziej wyjątkowi. Preparowano zatem klechdy o niezłomnych komisarzach i wielkiej mądrości czerwonych przywódców, co ostatecznie doprowadziło do uznania niedouczonego Stalina za autorytet w dziedzinie lingwistyki oraz innych nauk. Bolszewików przedstawiano jako nadludzi, którzy podołają wszelkim wyzwaniom: zmienią bieg rzek, zaorzą i obsieją pustynie, a nawet, jeśli zechcą, sprawią, że Ziemia kręcić się będzie w drugą stronę. Włodzimierz Wojnowicz zauważał ironicznie: „Komuniści... O tej niezwykłej rasie ludzkiej wiele już napisano – i powieści, i sztuk, i scenariuszów filmowych. Obraz komunisty służył wychowaniu pokoleń. Każdy człowiek sowiecki wie, że komuniści to ludzie szczególnego typu. Można z nich robić gwoździe, można im lać w gardła roztopiony ołów, można wycinać na plecach gwiazdy, można palić nimi w kotłach parowozów, a oni nawet nie mrugną. Albo w ogóle milczą, albo, jak już mocno przypiecze, wykrzykują jakieś wzniosłe słowa o ostatecznym zwycięstwie swojej sprawy i śpiewają »Międzynarodówkę«”. Nie każdy poddany sowiecki mógł być wzorcowym komunistą, ale obowiązkiem każdego było dążenie do takiego ideału. W tym celu dzieci miały naśladować bohaterów „Timura i jego drużyny” Arkadego Gajdara, młodzież – Pawełka Korczagina z powieści Mikołaja Ostrowskiego „Jak hartowała się stal”, a dorośli – choćby lotnika Mariesjewa z „Opowieści o prawdziwym człowieku” (w domyśle: sowieckim człowieku) Borysa Polewoja. Nagrodą było pasowanie na supermena, wyniesionego ponad innych. W szerszym znaczeniu elitarność sowiecka wiązała się już z samą przynależnością do określonej warstwy społecznej. Także więc pod tym względem bolszewizm prawie nie różnił się od nazizmu: tam rasa, tu klasa. Lud pracujący miast i wsi był ludem wybranym. I jak w każdej takiej antropocentrycznej ideologii, u podstawy komunizmu leżał grzech pychy, ale to już temat do innych rozważań. Wpajane przez siedem dekad przekonanie, że Rosjanie są lepszym gatunkiem niż reszta homo sapiens, pozostaje do dziś całkiem żywe w największym państwie świata. To, że zaprzeczają temu 34

oczywiste fakty, choćby średnia długość życia i w ogóle kondycja – również moralna – społeczeństwa rosyjskiego, ma niewiele do rzeczy. Symbolika sierpowo-młotkowa jest nadal obecna w Rosji na każdym kroku. Nic też dziwnego w tym, że dziennikarze, którzy niegdyś opisywali najlepszy ustrój świata, do dziś nie pozbyli się starych narowów i przekazują gotowe szablony swoim następcom. Jednym z ulubionych słów w arsenale bolszewickiej propagandy była „odpowiedź”. Cokolwiek zrobił Zachód, ludzie sowieccy wnet znajdowali właściwą ripostę. Amerykanie utworzyli NATO, na to Moskwa odpowiedziała Układem Warszawskim. Odpowiedzią na atak atomowy miało być zrównanie Ameryki z ziemią tym samym orężem, w tym wypadku zresztą w konspiracji zakładano, że w razie potrzeby odpowiedź może zostać udzielona jeszcze przed ostatecznym zadaniem pytania. Odpowiedzią na coca-colę był napój gazowany „Bajkał”. I tak dalej. Mania ta dotarła także do Polski: we wczesnej fazie komunizowania kraju nad Wisłą wielką popularnością wśród propagandystów cieszyły się „nasze odpowiedzi” amerykańskim wichrzycielom wojennym czy innym pogrobowcom hitleryzmu. Co prawda takie repliki nie zawsze były ściśle adekwatne: ot, niemieccy rewizjoniści znowu podnieśli głowy, a my za to w odpowiedzi na ich knowania zwiększaliśmy areał upraw buraka cukrowego. Odpowiedź to jak ruch w szachach: przeciwnik tak, a my tak. Jest w tym coś zadziornego, pokazanie, że jednak nasze jest zawsze na wierzchu. Znakomicie ujął to Stanisław Bareja w „Misiu”: „Otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie – mówimy – to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo”. W Gatczynie pod Sankt Petersburgiem budowany jest od 1976 roku wielki reaktor do eksperymentów z wiązkami neutronów. Budowa ciągnie się niemiłosiernie, po katastrofie w Czernobylu prace nad nim wstrzymano, potem co pewien czas pojawiały się trudności finansowe zwalniające tempo robót. Obecnie „reaktor, nie mający sobie równych w świecie pod względem możliwości doświadczalnych” jest już podobno gotowy do pracy, ale termin jego pełnego uruchomienia ciągle jest przekładany. 35

– W Europie próbują odkryć, z czego stworzono świat, natomiast rosyjscy fizycy zajmują się problemem, dlaczego świat jest właśnie taki? – mówi profesor Anatol Sieriebrow i z entuzjazmem dodaje: – Uruchomienie naszego reaktora będzie wyjątkowo ważnym wydarzeniem, które udowodni, że istnieją supercząstki. Powstanie nowa fizyka. Korzyści z doświadczeń planowanych w Gatczynie ma być co niemiara, i to nie tylko – jak podkreślają rosyjscy naukowcy – w dziedzinie obronności czy też badań kosmosu, ale także w zakresie medycyny, zwłaszcza onkologii. Mówi się, że przy pomocy metod opracowanych przez fizyków możliwe będzie leczenie praktycznie wszystkich przypadków raka. Pożytki z pracy uczonych czerpać będzie nawet przemysł motoryzacyjny. Dyrektor petersburskiego Instytutu Fizyki Jądrowej Rosyjskiej Akademii Nauk liczy, że połowę zleceń uzyska od firm wdrażających nowoczesne technologie. Zresztą już od dawna ubocznym produktem eksperymentów w gatczyńskim ośrodku są wyjątkowej urody topazy. Dziennikarze rosyjscy nie mogą nachwalić się swoich mądrych uczonych rodaków: „Instytut pod Sankt Petersburgiem był już wcześniej prawdziwą fabryką myśli, a obecnie jego możliwości znacznie się rozszerzyły. Od momentu uruchomienia nowego reaktora otrzyma on status wyjątkowego centrum naukowego, które nie ma w świecie analogii”. Głośne parę lat temu wpadki z systemami bezpieczeństwa na amerykańskich lotniskach były kolejnym powodem kpin dla rosyjskiej prasy. Okazuje się, że słynne skanery made in USA, popularne w różnych światowych portach lotniczych, są zawodne. Ponadto ich stosowanie wiąże się z dyskomfortem dla pasażerów. A przecież tymczasem Rosjanie wymyślili coś lepszego. Nowosybirscy uczeni opracowali zupełnie nowy skaner, który emituje bardzo nieznaczna wiązkę promieniowania, a za to pokazuje jak na dłoni nie tylko zakazane przedmioty, ale nawet wnętrzności podróżnego. Taki aparat – jak utrzymują jego wynalazcy – wszystko wykryje. Kontrola trwa tylko pięć sekund, w dodatku sprawdzany pasażer może nie zdejmować wierzchniej odzieży, co ma pewne znaczenie dla okutanych w futra i szuby Sybiraków. Służba ochrony i pasażerowie bardzo sobie podobno chwalą pierwsze takie urządzenie zamontowane właśnie w Nowosybirsku, największym 36

aeroporcie azjatyckiej części Rosji – tym samym, w którym jeszcze na progu XXI wieku toalety wyglądały gorzej niż w podrzędnych koszarach, a wąskie i koślawe drzwi wejściowe do hali odpraw, zaopatrzone w skrzypiąca przeciwwagę, zamykały się dość pospiesznie i chroniły wprawdzie przed mrozem, za to osobom – jak to ostatnio ładnie mówi się Rosji – „nie dysponującym pełnią sprawności fizycznej” nierzadko tej sprawności jeszcze ujmowały. Reaktorowi z Gatczyny oraz wynalazkowi nowosybirskich akademików media rosyjskie poświęciły całkiem sporo uwagi. W czołowych serwisach informacyjnych wiadomościom tym nadano odpowiednio tytuły: „Nasza odpowiedź na szwajcarski zderzacz hadronów” i „Nasza odpowiedź Amerykanom”. Niekiedy takie odpowiedzi nie wystarczają (albo też Zachód aluzji nie pojmuje) i wówczas Moskwa musi uciekać się do bardziej czytelnych argumentów. Przed trzema laty media na Wschodzie trąbiły o „jądrowej pięści”, którą właśnie „Rosja pokazała światu”. Chodziło o to, że pod koniec 2009 roku Rada Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej zakończyła prace nad ostateczną redakcją nowej doktryny wojennej. W dokumencie tym Rosja rezerwuje sobie prawo do ataku uprzedzającego i użycia broni jądrowej wobec państw, które będzie podejrzewać o agresywne zamiary. Szef rosyjskiego sztabu generalnego ujawnił, że wyraźnie sprecyzowano, w jakich przypadkach jego kraj może to uczynić: – Po pierwsze – dla obrony własnej i swoich sojuszników w przypadku zastosowania broni jądrowej przez przeciwnika. Po drugie – w przypadku zagrożenia istnienia Federacji Rosyjskiej. Obowiązująca wcześniej doktryna, przyjęta w 2000 roku, zakładała sięgnięcie przez Moskwę po swój arsenał jądrowy tylko w odpowiedzi na odpalenie w jej kierunku uzbrojonych w ładunki nuklearne rakiet przeciwnika. Według Jerzego Bałujewskiego, który w 2008 roku odszedł ze stanowiska szefa sztabu generalnego rosyjskich sił zbrojnych, Rosja użyje broni jądrowej wyłącznie w wypadku zagrożenia jej egzystencji. – W końcu żadne państwo posiadające oficjalnie czy nieoficjalnie broń atomową nie wyklucza użycia tego oręża – powiedział odkrywczo Bałujewski i jako przykład wymienił Stany Zjednoczone, które mają koncepcję globalnego uderzenia błyska37

wicznego, to znaczy prewencyjnego użycia swojej siły bojowej włącznie z głowicami jądrowymi. Jednakże do nowego projektu niektórzy eksperci odnieśli się z rezerwą. Odważniejsi z nich napomknęli, że pojęcie „zagrożenia agresją” jest zbyt nieokreślone. Niedawno minęła siedemdziesiąta rocznica wybuchu wojny zimowej – jak ogólnie wiadomo, Związek Sowiecki, którego istnienie, z powodu zagrożenia przez imperialistyczną Finlandię, zawisło wówczas na włosku, zmuszony był do dokonania ataku uprzedzającego. – W ZSRS istniała koncepcja kontruderzenia jądrowego. Oznaczało to, że jeśli tylko w naszą stronę poleciały rakiety agresora, to my także natychmiast powinniśmy odpalić nasze. To znaczy „zagrożenie” rozumiano zupełnie dosłownie – oświadczył generał Wiktor Jesin, członek sztabu generalnego armii rosyjskiej, który uważa, że straszyć potencjalnych agresorów nieokreśloną formą ataku jądrowego nie ma sensu i lepiej nie zmieniać dotychczasowej doktryny obronnej Rosji. Jak zapewniają specjaliści od broni jądrowej i wywiadu, nie da się dokładnie określić momentu, w którym należy przeprowadzić uderzenie nuklearne, opierając się jedynie na podejrzeniu przeciwnika o niecne zamiary. Ponadto niezależnie od tego, co zostanie zapisane w doktrynie, ostateczna decyzja o użyciu broni jądrowej należy do prezydenta Rosji, który zgodnie z konstytucją jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. – Nie wiadomo, czy Dymitr Miedwiediew uzna argumenty zwolenników zmian naszej doktryny – zauważył Jesin, choć z kolei Mikołaj Makarow zapewnia, że jest to kwestia najbliższego czasu. Pięść (po rosyjsku kułak) jest mocno wpisana w dzieje Rosji. Dość powszechnie za carów używano jej do pouczania podwładnych. Jako termin i symbol ochoczo została podchwycona przez bolszewików, przy czym przez dłuższy czas zachowała ona także, na przykład w Armii Czerwonej, rolę instrumentu wychowawczego. Kiedy w Sowietach likwidowano kułaków, czyli pracowitych chłopów, równocześnie komuniści pozdrawiali się gestem wzniesionej pięści. Ich ideowi krewniacy znad Renu witali się, jak wszyscy wiemy, bardzo podobnie, tyle że rozwartą dłonią, akcentując widocznie 38

wolę walki w sposób nawiązujący bardziej do tradycji karate („pusta ręka”) niż pięściarstwa. Przyjmować postawy zbliżone do bokserskich lubił szczególnie sekretarz generalny partii bolszewickiej Anicet (Nikita) Chruszczow. Do dzisiaj emblemat pięści chętnie jest używany przez wytrwałych bojowników przeciwko faszyzmowi, którzy nigdy więcej nie życzą sobie takiej konkurencji. „Kułaczy bój” był dawną rozrywką wschodnich Słowian. Współcześnie, kiedy w Rosji (i na Ukrainie) ten rodzaj „sportu” odradza się dzięki stowarzyszeniom miłośników, przypisywane są mu wartości wychowawcze, szczególnie patriotyczne. Wolno jednak wątpić, czy istotnie szarpanina ta, w której na Rusi zaprawiali się już mali chłopcy, podobnie jak ich rówieśnicy na całym świecie uwielbiający mocować się, wyrabiała jakąś szczególną „gotowość do obrony ojczyzny” – tak bowiem utrzymują badacze dziejów „kułaczego boju”. Twierdzą oni nawet, że zmagania w wydaniu wschodnim górowały nad boksem angielskim, w którym przepis dotyczący zakazu bicia leżącego wprowadzono dopiero w połowie XVIII wieku, podczas gdy na dżentelmeńskiej Rusi był on respektowany od niepamiętnych czasów, a może i dużo wcześniej. Reguły walki na pięści i sposoby zadawania ciosów były ponoć ściśle określone, w rzeczywistości jednak prawdopodobnie rozgrzani bójką „zawodnicy” tłukli się, jak popadło. Pochodzący ze wsi Rosjanie w poważniejszym wieku opowiadali mi często o walkach toczonych w czasach ich młodości podczas imprez towarzyskich: gdy bez wyraźniejszych powodów nadchodził punkt krytyczny, zasiadający po jednej stronie zsuniętych stołów zwierali się z tymi, którzy zajmowali miejsca naprzeciwko, w bezpardonowej bijatyce, a w ruch szły nie tylko ręce, ale także wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Taką spontaniczną masową rozróbę doskonale pokazał Walery Czikow w filmie „Nie rżnij głupa” („Nie walaj duraka”) nakręconym w 1997 roku, ze znakomitą rolą Michała Jewdokimowa, późniejszego gubernatora Kraju Ałtajskiego. Można dopatrywać się w „kułaczym boju” jakiejś włościańskoplebejskiej analogii zachodnich pojedynków: tak samo jak one był zwalczany – okresowo przez państwo i konsekwentnie przez Cerkiew. Być może elegantsze było zakłuwanie się szpadami (które 39

nota bene nasi sarmaccy antenaci pogardliwie nazywali „francuskimi rożnami” i woleli bigosować się karabelami i szerpentynami), na pewno za to staroruska walka na nagie pięści, jeśli tylko do tego się ograniczała, powodowała jednak mniejszy upływ krwi w narodzie. Zwykle trzeba uderzyć pięścią w stół, aby odezwały się nożyce. Moskwa udowodniła, że wystarczy tylko pokazać pięść, aby uzyskać taki sam efekt. Z ogłoszeniem zapisu o nowej doktrynie wojennej zbiegła się pierwsza wizyta w Moskwie sekretarza generalnego NATO Andrzeja Fogha Rasmussena. 17 grudnia 2009 roku wygłosił on w Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych wykład, w trakcie którego obiecał, że pakt nigdy nie napadnie na Rosję. Nie pozostawił również wątpliwości co do morale dowództwa sojuszu, kiedy wyraził przy tym skromną nadzieję, że Rosja nie będzie napadać na NATO. Rasmussen zaproponował zbadanie możliwości integracji systemów obrony przeciwrakietowej Rosji, europejskich członków NATO oraz Stanów Zjednoczonych. Jego zdaniem, realizacja takiego projektu, oparta na wspólnej ocenie zagrożeń dokonanej przez wszystkich zainteresowanych, przyczyni się wydajnie do wzrostu bezpieczeństwa na naszej planecie. – Wyzwania, przed jakimi stoi dzisiejszy świat – terroryzm, ekstremizm, handel bronią – są wspólne dla NATO i Rosji – uznał Rasmussen. – Dlatego musimy razem je zwalczać. – NATO nie zabiega aktywnie o nowych członków – wyjawił gensek paktu – niemniej polityka otwartych drzwi pozostanie priorytetem dla sojuszu. Rasmussen natychmiast uspokoił swoich rosyjskich słuchaczy, dodając, że wszelkie próby rozszerzenia NATO będą uwzględniały interesy Moskwy. Gość z zachodu oświadczył, że sojusz uzyskał już „stabilne granice”, gdy przystąpiły do niego państwa sąsiadujące z Rosją. Zdaniem Rasmussena, Gruzja i Ukraina, które ubiegają się o członkostwo NATO, tymczasem nie spełniają warunków niezbędnych dla wstąpienia do paktu, dlatego kandydatury tych państw zostały odrzucone. Możliwe, że były duński premier, który poglądy ekonomiczne ma całkiem porządne, specjalnie – jak to mówią w Rosji – listił (kadził, podlizywał się) swoim moskiewskim gospodarzom, pragnąc 40

nakłonić ich na przykład do większego zaangażowania się w Afganistanie. Z pewnością jednak nie robił tego w stylu licującym ze stanowiskiem przywódcy politycznego najpotężniejszego sojuszu wojskowego świata. Tym bardziej że niczego właściwie nie uzyskał. Rosja wszakże uczciła wizytę natowskiego dygnitarza, odpalając w Wigilię Bożego Narodzenia (w kalendarzu chrześcijaństwa zachodniego) 2009 roku z Uralu na Kamczatkę rakietowy pocisk balistyczny, zdolny do przenoszenia głowic jądrowych na dystansach międzykontynentalnych, zwany „Wojewodą”, a w klasyfikacji Paktu Północnoatlantyckiego oznaczany jako SS-18 „Satan”.

41

PRZESĄDNY ANTONI

D

zień Blacharza to fiesta ruchoma – wypada kilka, a nawet kilkanaście razy w roku, ponadto nigdy nie bywa obchodzona równocześnie w całej Rosji. Kalendarze rosyjskie czerwienią się od wyróżnionych dat: odpowiada to Rosjanom, którzy uwielbiają wszelkie święta, a ponadto specjalne prazdnowanie (jak to brzmi zbieżnie z naszym próżnowaniem, prawda?) na przykład Dnia Pracownika Przemysłu Mechanicznego Przerobu Słomy Lnianej jest przecież trwałą zdobyczą socjalizmu, współcześnie rozplenioną także poza kanonicznym terenem sowieckim. Kiedy nadchodzi listopad, następuje prawdziwy wysyp takich okazji: po przypadającym na 4 listopada Dniu Jedności Narodowej (fałszywa, obchodzona zbyt wcześnie rocznica kapitulacji polskiej załogi Kremla, w istocie szydercze upamiętnienie rzezi warszawskiej Pragi) oblewa się podobnie naciągany jubileusz bolszewickiego przewrotu, a później to już idzie hurtem: Dzień Księgowego, Dzień Pracownika Sbierbanku (odpowiednik PKO), Dzień Policjanta (dawny Dzień Milicjanta). Wbrew pozorom, tego ostatniego święta nie należy mylić z „Dniem Blacharza”. – Blacha-mucha – powtarzał ciągle Antoni, blacharz z Bijska. To powiedzonko o niejasnej etymologii oddaje w zasadzie stan ducha bardziej wyrazisty niż przeciętny, ale w ustach Antoniego było ono zazwyczaj kompletnie wyżęte z wszelkich emocji: po prostu zwyczajny nawyk językowy. Eufemizmy rosyjskie oscylują wokół istoty rzeczy (w tym konkretnym wypadku starczy choćby pobieżne osłuchanie się z leksyką obsceniczną, aby wyłowić soczysty 42

rdzeń „bla-”), jednak unikają dosłowności. Szczególnie finezyjne są gry słowne oraz – modne ostatnio zwłaszcza wśród snobistycznej młodzieży – wypowiadane po rosyjsku pozornie bezsensowne zbitki wyrazów lub proste zdania. Klucz tkwi w znajomości języka angielskiego: w ten sposób prozaiczną wzmiankę o kotlecie rozumiejący ten szyfr identyfikuje jako chop is dish – co fonetycznie brzmi w rosyjskim jak wulgarne pytanie-zaczepka. Za pozornie niewinnym „księciem pokoju” (peace duke) kryje się z kolei mało przyzwoite lekceważące określenie. Włodzimierz Nabokow, który uczył cudzoziemców wyznawania uczucia po rosyjsku za pomocą zestawienia dwóch kolorów w mowie Szekspira (yellow blue), nie przypuszczał zapewne, że jego metoda znajdzie takie szerokie zastosowanie. Dla ścisłości należy odnotować, że w krajach, gdzie Rosjanie stanowią mniejszość, podobną rolę spełniają również lokalne języki. Niekoniecznie akurat zamroczenie alkoholowe może mieć na myśli młody Moskal, który powie w Tallinie „pijany” (po estońsku joobnud). Blacharz Antoni naprawiał pojazdy cierpliwie, wytrwale i rzetelnie, zawsze ze swoją ulubioną odzywką na ustach. Ponieważ był małomówny, „blacha-mucha” zastępowało ocenę uszkodzeń auta (nawet rozbitego, na pierwszy rzut oka, w drobny mak), informację o zakresie naprawy, a także wszelkie inne komunikaty kierowane do pechowego kierowcy. Ten sam tekst towarzyszył precyzyjnym uderzeniom ciężkiego młotka Antoniego, za pomocą którego przywracał pomiętym karoseriom pierwotny wygląd. Był mistrzem w swoim fachu, a jego umiejętności dorównywały jubilerskiej precyzji. Nie potrafię dokładnie opisać technik, jakie stosował – zapamiętałem tylko ten wielki młotek – z pewnością były one jednak dość prymitywne, a narzędzia – przeważnie najprostsze. Mimo to czynił cuda. Wiedziałem, że wprawny rosyjski mechanik potrafi zawsze poradzić sobie z awarią prostego samochodu rodzimej produkcji (zwłaszcza uaza), nawet w warunkach terenowych. Ta umiejętność nieraz wzbudzała zdumienie i podziw cudzoziemców. Ale najczęściej takie improwizowane remonty likwidowały tylko usterkę uniemożliwiającą jazdę, bez zawracania sobie głowy pozostałymi szczegółami. Dlatego po rosyjskich drogach poruszają się pojazdy przedziwne, 43

czasem o zmiennej geometrii, przekrzywione do stopnia niemożliwego względem osi jezdni czy też płaszczyzny szosy. Widywałem „kopiejki” (popularne przezwisko marki żyguli) sunące niemal bokiem; koła starych rosyjskich ciężarówek nachylone są pod kątami wypukłymi i wklęsłymi – oczywiście równocześnie w jednym i tym samym aucie. W tej sytuacji właściciele starszych roczników, 44

zwłaszcza krajowej produkcji, nie bardzo zwracają uwagę na zadrapania lakieru, szczególnie gdy jeżdżą często po odcinkach tras wysypanych grubym żwirem. Istotniejszy już jest stan przedniej szyby – najważniejsze, aby odpryski szkła, pęknięcia i rozwarstwienia nie przesłaniały całkowicie widoczności. Antoni był perfekcjonistą. Spod jego ręki auta wychodziły jak nowe, także japońskie inomarki. Blacharka i mechanika nie miały dla niego tajemnic. Gorzej było z elektroniką, ale to już jest dla rosyjskiej prowincji typowe – spalony na Ałtaju komputer z mitsubishi zdołałem naprawić dopiero w Polsce, bowiem wyspecjalizowany serwisant w Nowosybirsku bezradnie rozłożył ręce. Podejrzewam, że cytowane powiedzonko Antoniego spełniało także funkcję magiczną. Ten bijski blacharz był niesamowicie przesądny, grubo powyżej rosyjskiej średniej, i tak w tej dziedzinie bardzo wysokiej. Pomimo materialistycznego prania mózgów, jakie aplikowały swoim poddanym władze sowieckie, dzisiejsza Rosja jest mocno podszyta zabobonem. Oto pierwszy z brzegu przykład: „Świat zamarł w oczekiwaniu czasowego palindromu” – tego rodzaju tytułami opatrywano czołowe wiadomości serwisów informacyjnych (rzecz jasna, tych ogólnych, zawierających doniesienia o ważnych wydarzeniach politycznych, konfliktach, kataklizmach itp., a nie takich redagowanych z myślą o gospodyniach domowych). O co chodziło? Powodem była data 11 listopada 2011 roku – bo ustawił się w rzędzie tuzin jedynek, oczywiście o godzinie 11 z odpowiednią liczbą minut i sekund. Dziennikarze rosyjscy spekulowali na temat wyjątkowości tego zdarzenia i jego pomyślnego czy też negatywnego wpływu na ludzkie losy. Sam minister do spraw nadzwyczajnych uspokajał w grudniu 2012 roku Rosjan, że obliczony na podstawie kalendarza Majów koniec świata na razie jednak nie nastąpi. Blacharz Antoni był święcie przekonany, że może zaszkodzić mu czyjeś złe oko, że ktoś może rzucić na niego urok. W takie rzeczy wierzy wielu jego rodaków, a wróżki oraz rozmaici hochsztaplerzy, specjalizujący się w odczynianiu uroków, prosperują znakomicie. Trudno całkowicie wykluczyć, że Antoni właśnie dlatego doprowadzał swoje dzieła do perfekcji, iż obawiał się zemsty nie45

zadowolonego klienta dokonanej za pomocą tajemnych rytuałów. Antoni zginął kilka lat temu na bijskiej ulicy potrącony przez samochód, który wcześniej odwiedził jego warsztat. Jak brzmiały ostatnie słowa mistrza blacharskiego z Bijska, łatwo odgadnąć. Wypadek zdarzył się właśnie w „Dzień Blacharza”, zwodniczo słoneczny poranek kwietniowy; na zacienionych fragmentach jezdni cienka, prawie niewidoczna warstwa lodu pozostawała niemal do południa. Auto, które potrąciło Antoniego, pędziło po ulicy Merlina (nazwanej tak nie na cześć czarnoksiężnika z legend arturiańskich, lecz dla upamiętnienia ałtajskiego bolszewika) i wpadło w poślizg. Był to niezwykle pomyślny dla wielu warsztatów samochodowych w Bijsku „Dzień Blacharza” – nie tyle ze względu na śmierć największego ich konkurenta, ile z powodu wielkiej liczby pojazdów, jakie wtedy doznały rozmaitych kolizji. „Dzień Blacharza” zależy bowiem wyłącznie od pogody, gdy nieoczekiwany atak zimy lub mrozu sprawi, że jezdnie w Rosji – posypywane bardzo oszczędnie i niechętnie – zamieniają się w ślizgawki.

46

JAK ZGARNĄĆ GRANTY? – HOCHSZTAPLERZY I UCZENI

K

iedy sonda marsjańska Fobos-Grunt, zamiast pomknąć ku Czerwonej Planecie, z wielkim pluskiem wpadła do Pacyfiku, rozpryskujące się wody oceanu były jak zimny prysznic dla pracowników rosyjskiej Federalnej Agencji Kosmicznej Roskosmos. Kompromitacja miała bowiem rzeczywiście kosmiczną skalę, szczególnie jeśli zestawić ją z wcześniejszymi przechwałkami autorów tej fatalnie zakończonej misji, która miała przyćmić astronautyczne dokonania Amerykanów: Fobos-Grunt najpierw zgubił się na orbicie okołoziemskiej, a potem, gdy go dzięki międzynarodowej pomocy odnaleziono, nie udało się uruchomić silników. Ponieważ klapa miała także dotkliwy wymiar materialny – pojazd kosztował w przeliczeniu ponad pół miliarda złotych – przerażony szef Roskosmosu zwalił winę na „zagraniczne części nieodpowiedniej jakości” (to znaczy wykonane w Chinach podróbki). Z kolei wicepremier Dymitr Rogozin zwrócił uwagę, że do awarii rosyjskich satelitów często dochodzi podczas ich przelotu nad terytorium USA, co ma dowodzić, że Stany Zjednoczone uszkadzają sputniki silnymi ładunkami elektromagnetycznymi wysyłanymi przez radary (ciekawe swoją drogą, czy Rosjanie mają podobne urządzenia – na przykład w okolicy Smoleńska...). Całkiem serio niektóre rosyjskie media odpowiedzialnymi za awarię sondy czyniły również kosmitów. Winowajców szukano wszędzie, byle nie we własnych szeregach, no bo jak tu przyznać się do porażki, skoro nadal olbrzymia część Rosjan przekonana jest o wybitnych osiągnięciach nauki rosyjskiej, spadkobierczyni nauki sowieckiej, 47

przodującej niegdyś, jak wiadomo, w świecie – państwo bolszewików bezczelnie udawało zresztą, że wiedzie prym na skalę globalną również w wielu innych dziedzinach. „Wiedza to potęga!” – takie hasło, wypisane wielkimi literami, niekiedy już mocno spłowiałymi, można często spotkać na budynkach rosyjskich uczelni, akademików czy też innych obiektach związanych w choćby pośredni sposób (basen, sala gimnastyczna itp.) z oświatą wyższego stopnia. Bolszewicy gorliwie propagowali kult nauki jako motoru postępu, wpajając tę wiarę masom pracującym, które o wspaniałych wynalazkach ułatwiających życie, dokonanych przez rodzimych profesorów, wprawdzie ciągle słyszały na prelekcjach lub z radiowęzła, ale na co dzień używały dość powszechnie narzędzi prymitywnych. Naturalnie wszelkie zdobycze naukowe dokonywane w ojczyźnie proletariatu służyć miały wyłącznie dobru ludzkości (w przeciwieństwie do badań „burżuazyjnych”, nastawionych oczywiście jedynie na przysparzanie zysków kapitalistom) – nawet wówczas, gdy dotyczyły one na przykład tych zagadnień, które Moskwa opanowała dzięki staraniom małżeństwa Rosenbergów. No właśnie – inspirowane myślą zachodnią osiągnięcia uczonych pracujących dla czerwonego imperium to raczej reguła niż wyjątki. Szpiegostwo naukowe i przemysłowe Moskwa uprawiała bez skrupułów, a i po formalnym rozwiązaniu ZSRS nie pozbyła się dawnych nawyków: miałem okazję poznać kiedyś „zespół badawczy” jednej z syberyjskich fabryk, którego w pewnym momencie rozluźniony towarzysko członek ze śmiechem przechwalał się, że sztandarowy produkt jego zakładu skopiowany został z amerykańskiego wzorca świśniętego ze stoiska Stanów Zjednoczonych kilka lat wcześniej podczas międzynarodowej wystawy. Tam, gdzie ideologia bolszewicka ingerowała w naukę nie tylko formalnie, ale także merytorycznie, skutki były naturalnie opłakane. Na początku zeszłego wieku rosyjska biologia przedstawiała wysoki poziom, czego dowodem było choćby uhonorowanie prac Jana Pawłowa i Eliasza Miecznikowa Nagrodami Nobla, a wyróżnienia te sto lat temu naprawdę coś znaczyły. Niestety, wśród licznych sowieckich bluźnierstw poczesne miejsce zajęła mania poprawiania przyrody. Dla 48

komunistów boski porządek natury był wyzwaniem, który należało „udoskonalić”. Dramat Lucyfera w bolszewickim wykonaniu okazałby się tylko farsą, gdyby nie miliony istnień, które straciły życie przy realizacji bezsensownych projektów, takich jak Kanał Białomorski, układana w bagnistej tundrze linia kolejowa Salechard-Igarka czy też Bajkalsko-Amurska Magistrala Kolejowa, nawadnianie pól bawełny w Azji Środkowej (które zaowocowało zagładą Jeziora Aralskiego) albo wreszcie – na szczęście niezrealizowany – pomysł zawrócenia biegu wielkich rzek syberyjskich. Propagatorem poglądów, które rozbestwiły sowieckich planistów, był sadownik Miczurin, który twierdził, że „przy interwencji człowieka możliwe jest zmuszenie każdej formy zwierzęcia lub rośliny do znacznie szybszych zmian w kierunku pożądanym przez człowieka. Dla człowieka otwiera się więc obszerne pole najpożyteczniejszej dlań działalności”. Rzekome oszałamiające osiągnięcia Miczurina zostały rozdmuchane do rozmiarów niebywałych przez komunistyczną propagandę (jeszcze stosunkowo niedawno całkiem serio uczono o nich dzieci w polskich szkołach), a jego błędne teorie wykluczające ustalenia genetyki podchwycił i rozwinął słynny gangster działający na polu nauki – Trofim Łysenko. Na obszarze obecnej Republiki Ałtaju wiernym uczniem Miczurina był niejaki Michał Lisawienko, który wielkim nakładem środków wyhodował w stacji doświadczalnej owocujące w warunkach syberyjskich jabłonie. Dziś dzieło Lisawienki zarzucono całkowicie, jego dendraria i sady zdziczały, ale popiersie tego botanika nadal stoi przed wejściem do Uniwersytetu Ałtajskiego w Barnaule; przed frontonem tamtejszej politechniki wznosi się też figura Jana Połzunowa, który podług sowieckiej legendy pierwszy w świecie wynalazł maszynę parową. Inną dziedziną nauki spaskudzoną przez bolszewików była lingwistyka. Po pracę z tej dziedziny Wielkiego Językoznawcy, czyli samego Józefa Stalina, chętnie sięgał Zbigniew Herbert, kiedy – jak sam powiadał – chciał się serdecznie pośmiać. We wstępie do artykułu „Marksizm a zagadnienie językoznawstwa” czerwony arcyzbrodniarz, udając skromnisia, krygował się, że nie jest specjalistą od zagadnień języka (przynajmniej raz nie zełgał...), a sięga po pióro, aby wypowiedzieć się w tej kwestii, wyłącznie na prośbę komsomolskich aktywistów. 49

Trzeba jednak przyznać, że te dyscypliny naukowe, których w ZSRS bolszewicy nie podporządkowali ściśle jakimś swoim poronionym koncepcjom, odnotowywały całkiem istotne sukcesy. Sowieccy fizycy – szczególnie hołubieni przez władze, oczekujące na nowe, silniejsze bomby – dokonali sporo odkryć, choć warto wspomnieć, że najwybitniejsi z nich często nie byli narodowości rosyjskiej, a niektórzy mieli za sobą staż w zachodnich instytutach. Dla otoczonych troską komunistycznego państwa uczonych pobudowano pół wieku temu specjalne miasta – jak Puszczyno nieopodal Moskwy czy też Akademgorodok pod Nowosybirskiem. Osiedla te istnieją do dziś, ale lata świetności mają wyraźnie za sobą. Minęły czasy, gdy Akademia Nauk zajmowała się przydziałem mieszkań, zarządzała szpitalami dla naukowców oraz przedszkolami przeznaczonymi tylko dla ich pociech. W Rosji w ciągu ostatnich dwóch dekad powstało wiele prowincjonalnych uniwersytetów, zazwyczaj w wyniku przemianowania szkół pedagogicznych. Kompetencje kadry tych uczelni pozostawiają wiele do życzenia. Wiekowi wykładowcy odbębniają zajęcia, klepiąc formułki wykute w pierwszych latach panowania Leonida Breżniewa. Ich młodsi koledzy wiążą się z uczelniami tylko wtedy, gdy nie mogą znaleźć atrakcyjniejszej pracy. Kto ma więcej talentu albo bardziej poszukiwaną specjalizację, zatrudnia się w spółkach i przedsiębiorstwach akcyjnych. Nic zatem dziwnego, że cała dydaktyka w takiej Alma Mater niewiele różni się od sposobu nauczania w szkole podstawowej. W tej sytuacji nie ma oczywiście mowy o kształtowaniu samodzielności myślenia studentów. Wymownym symbolem tak uprawianej nauki są zdobienia odklejające się od biretów profesorów akademii prowincjonalnych, wykonane ze staniolu do owijania czekoladek. A w sezonie prac ogrodowych rektorzy tych uczelni zamieniają pocerowane togi na fufajki i biorą się do oporządzania grządek, bowiem Rosjanie wszelkich stanów nadal głęboko wierzą w to, że uprawianie warzyw wokół własnych domów bądź na daczy pozwala im zaoszczędzić na wydatkach. Władze rosyjskie zdają sobie doskonale sprawę z zapaści panującej w dziedzinie nauki. W ciągu ostatnich dziesięciu lat w Rosji potrojono wydatki na programy naukowe, ale faktycznie niczego 50

przez to nie osiągnięto. Liczba prac opublikowanych w pismach naukowych pozostała na tym samym poziomie co w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, podczas gdy na świecie wzrosła ona znacząco. Granty uzyskują lizusi i faworyci decydentów. Rywalizacja naukowców sprowadza się nierzadko wyłącznie do podpiłowywania stołków, na których usadowili się konkurenci. Nieopisanie rozrośnięta biurokracja uczelniana ma się jak pączek w maśle. Rozmaity sprzęt, który da się spieniężyć lub korzystnie wymienić, bywa zwyczajnie rozkradany. Na niektórych katedrach brakuje podstawowego wyposażenia – uzyskanie retort, pipet czy choćby żarówek drogą oficjalną ciągnie się miesiącami. Krążące w internecie zdjęcie rosyjskiego wykładowcy kreślącego na tablicy linie figur geometrycznych przy pomocy nogi od krzesła nie jest wcale upozowane. W Rosji pierwszy raz w życiu zetknąłem się z kredą, która nie pozostawiała absolutnie żadnych śladów na tablicy. Nawet dziennikarz „The Washington Post”, który na początku 2011 roku zaprezentował na łamach swojego pisma raport o stanie rosyjskiej nauki, jest jej poziomem mocno zaniepokojony. Cóż, w końcu Stany Zjednoczone korzystają dla przewożenia astronautów na orbitalną stację kosmiczną z rosyjskich rakiet kosmicznych, a te przecież coraz częściej ulegają awariom... Przed rokiem tuż po starcie spadła (również do Oceanu Spokojnego) rakieta Proton M, która miała wynieść w kosmos pięć satelitów nawigacyjnych; nie udało się także Rosjanom umieszczenie na orbicie sputnika GEOIK-2, natomiast latem 2011 roku rozbił się sputnik Ekspress AM-4, a tuż po nim uległ awarii pojazd transportowy Progress, zmierzający właśnie do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. W hucznie fetowany w Rosji Dzień Zwycięstwa w 2012 roku na indonezyjskiej Jawie rozbił się podczas próbnego lotu nowoczesny samolot Suchoj Superjet 100, po którym w Moskwie obiecywano sobie bardzo dużo. Przy tej okazji Polska otrzymała zresztą lekcję pragmatycznego zastosowania przez Kreml podwójnych standardów, dla nas jak zwykle upokarzającą i bolesną. W kokpicie maszyny znajdowały się oprócz pilotów „osoby postronne”, co rosyjscy specjaliści od lotnictwa uznali w wypowiedziach dla mediów za zrozumiałe i dopuszczalne. Włodzimierz Putin, który akurat ponownie objął urząd prezydenta, 51

po prostu zadzwonił do swojego indonezyjskiego odpowiednika i w ten sposób, bez powoływania się na jakieś umowy międzynarodowe, włączył stronę rosyjską w wyjaśnienie przyczyn wypadku, delegując do tego rosyjskich fachowców. Najwidoczniej Moskwa postanowiła nawet z tak spektakularnej porażki wyciągnąć korzyści, chociażby na odcinku nadwiślańskim. Raz jeszcze pokazała Warszawie jej miejsce – kraiku sezonowego, kierowanego przez postacie o kwalifikacjach co najwyżej dyspozycyjnego namiestnika. Oczywiście ludzie współczesnej rosyjskiej nauki przedstawiają rozmaite typy, trafiają się pośród nich idealiści całkowicie oddani swojemu powołaniu, ale i tak najwięcej do powiedzenia mają pospolici granciarze, którzy znakomicie wiedzą, skąd wieje wiatr. Zjawisko to, obecne w końcu w kręgach uczonych na całym świecie, w Rosji przybrało rozmiary i formy nadzwyczajne. Pamiętam, że gdy zastanawiano się, jakie nadać imię uniwersytetowi w Bijsku, docent N. opowiadał się stanowczo za Aleksandrem Newskim. Akurat wtedy po długich debatach znanych przedstawicieli rosyjskiej kultury i głosowaniu telewidzów wyłoniono osobistości, które nasi wschodni sąsiedzi uznali za najwybitniejsze we własnych dziejach. Rosjanie uwielbiają takie zabawy, chociaż ich wyniki bywają zaskakujące: kiedy jedna z moskiewskich gazet ogłosiła, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, listę najbardziej popularnych na świecie ludzi, okazało się, że w pierwszej dziesiątce czytelnicy umieścili... Jana Maraisa. Kto u nas dziś jeszcze pamięta tego odtwórcę roli Fantomasa w serii francuskich filmów? Ale dla Rosjan, którzy w czasach sowieckich z kina zachodniego zdołali poznać tylko kilka wybranych obrazów, aktor ten był bezkonkurencyjnym idolem. Pod koniec 2008 roku zatem obwieszczono uroczyście, że zwycięzcą konkursu „Imię Rosji” został Aleksander Newski. Kolejne miejsca zajęli: Piotr Stołypin, Józef Stalin, Aleksander Puszkin, Piotr I, Włodzimierz Lenin, Teodor Dostojewski, Aleksander Suworow, Dymitr Mendelejew, car Iwan Groźny, Katarzyna II i Aleksander II. Finałową dwunastkę wybrano drogą eliminacji spośród 500 kandydatów. Na laureata, księcia nowogródzkiego z XIII wieku, świętego Kościoła prawosławnego, padło ponad pół miliona głosów – blisko 20 procent ogólnej liczby. Telewidzowie mo52

gli głosować wielokrotnie, ale organizatorzy unieważnili wysłane przez automat dwa miliony e-maili popierających Stalina. Charakterystyczne, że prawie wszyscy finaliści głosowania rosyjskich telewidzów byli – pośrednio lub bezpośrednio – nieprzychylnie usposobieni do Polski lub też, jak choćby zdobywca pierwszego miejsca w plebiscycie, do kręgu cywilizacyjnego, z którym tradycyjnie utożsamiana jest polskość. Aleksander Newski, którego pragnie mieć za swojego patrona rosyjska Federalna Służba Bezpieczeństwa (tymczasem wciąż jeszcze uprawiająca kult Feliksa Dzierżyńskiego), wolał ugiąć kark przed Mongołami i składać im daninę. Za to walczył ze Szwedami i pokonał Krzyżaków na Jeziorze Czudzkim (Pejpus) zaledwie w rok po bitwie pod Legnicą, podczas której księcia Henryka Pobożnego wspierali także rycerze zakonni, próbując stawiać opór azjatyckim hordom. Wyjątkiem na tej liście rosyjskich telewidzów jest chyba tylko Mendelejew – jedyny wśród finalistów naukowiec, który zatrudniał jako asystenta Józefa Boguskiego, kuzyna Marii Skłodowskiej-Curie. Osobna kwestia to ranga dokonań Mendelejewa, Rosjanie od dawna bowiem zajmują się dowodzeniem na przykład wyższości Michała Łomonosowa nad Antonim Lavoisierem. W każdym razie autor układu okresowego doceniany jest w Rosji za ustalenie standardowego stosunku wody do alkoholu w wódce, choć wielu jego rodaków wolałoby, aby te proporcje zostały odwrócone. Z kolei w głosowaniu ekspertów Stalin i Lenin zajęli ostatnie miejsca, premier reformator Stołypin trafił na czwartą pozycję, wyprzedził go wódz Suworow, a „słońce poezji rosyjskiej”, autor „Eugeniusza Oniegina”, znalazł się tuż za księciem Wielkiego Nowogrodu. Ostatecznie bijska uczelnia przyjęła imię pisarza Bazylego Szukszyna, który urodził się i dorastał w nieodległej od miasta wiosce Srostki, ale był to chyba jedyny wypadek, gdy docent N. nie trafił – jak powiada bolszewicki poeta – „w sam cel”. Ałtajski wykładowca uchodzi bowiem za wyjątkowo szczwanego wyjadacza, ale jest raczej lubiany i popularny, przede wszystkim z powodu swojego upodobania do aforystyki, systematycznie bowiem podsumowuje w lapidarnych frazach otaczającą go rzeczywistość. Być może sam nie wymyślił wielu przypisywanych mu celnych 53

powiedzonek, niewątpliwie jednak zręcznie je rozpropagował. Jedno z nich brzmi na przykład: „Teraz dają za dolara 32 ruble, a niedługo dawać będą po mordzie”. Amerykańskiej walucie media rosyjskie dosyć regularnie wróżą szybki i niesławny koniec, a lud eurazjatycki powtarza, że zielone pieniądze są przeliczane według sztucznego, zbyt wysokiego kursu. Ale dolar ma się w Rosji całkiem dobrze i wiele wskazuje na to, że bez większych problemów zachowa swoją pozycję. Pojawiły się ponow54

nie, jak kilkanaście lat temu, ostrzeżenia przed nieuczciwymi handlarzami, którzy nawet w kantorach mogą oferować fałszywe banknoty. Przytoczoną sentencję docent N. zaczął powtarzać wówczas dopiero, gdy oficjalnie już Kreml przyznał, że rubel nie trzyma się zbyt mocno. W ogóle bijski uczony wygłasza swoje błyskotliwe uwagi w dziwnej korelacji z duchem wypowiedzi rosyjskich dygnitarzy państwowych. Być może dzięki temu właśnie uważany jest za lokalny autorytet, honorowany przy lada okazji odpowiednimi nagrodami. Akurat podczas takiego wydarzenia, nieokrągłej rocznicy uruchomienia bijskiej uczelni jako wyższej szkoły pedagogicznej, poznałem docentostwo N. Całą lokalną „naukę” powieziono na tę uroczystość do Domu Chemika. W autobusie bijscy luminarze dokonywali przeglądu swoich tog i biretów. Wieźli je w plastikowych torbach, jak karnawałowe przebrania. Ten i ów poprawiał cynfolię oklejającą profesorskie nakrycia głowy. Docent N. snuł się gdzieś w kulisach, a mnie wypadło miejsce na widowni obok jego małżonki. Była ona typową Rosjanką, nie oszczędzała więc na kosmetykach: zużyła na ten wieczór ze trzy szminki, po jednym tuszu do rzęs na każde oko i jeszcze pół drogerii. – To mój – pochwaliła się, kiedy na scenę wyszedł docent N., aby z rąk rektora zainkasować kopertę z okolicznościową nagrodą. Ucieszyło ją, gdy wyszło na jaw, że przyjechałem z Polski. – Jak byłam mała, to w naszej wsi mieszkali Polacy. Miałam koleżankę, moją rówieśniczkę. Uczyła mnie polskiej piosenki o Karolince, co zaszła. – Poszła – poprawiłem ją odruchowo, być może mimowolnie odrobinę przesuwając rosyjskim zwyczajem akcent z przedostatniej sylaby na końcową. Ale moja rozmówczyni zrozumiała to zupełnie inaczej. Jej twarz stężała tak gwałtownie, że aż chrupnęło coś w grubej warstwie makijażu. – Do Hamasu się lepiej zapisz! – rzuciła przez zęby i poderwała się z krzesła. Wymieniając akronim znanej organizacji zbrojnej, moja rozmówczyni nie miała, rzecz jasna, na myśli dosłownego akcesu do Islamskiego Ruchu Oporu. Po prostu zacytowała jedno z powiedzonek swojego męża, rozpowszechnione zresztą wśród studen55

tów, oparte na grze słów nawiązującej do imienia najgorszego z synów Noego. W języku rosyjskim jest tylko jedno „h”. – Nie, nie, to nie do pani! – jąłem się sumitować. – To Karolinka poszła, a nie zaszła. Do Gogolina. – Zgadza się! – rozpromieniła się natychmiast, a skorupa z pudru, tuszu i Bóg wie czego jeszcze zachrzęściła, gdy docentowa ponownie rozpłynęła się w uśmiechu. – Pamiętałam świetnie, że dalej coś było o Gogolu. Piosenkę o Karolince spopularyzowała w Rosji absolwentka wałbrzyskiego liceum pedagogicznego Edyta Piecha, która zrobiła w Związku Sowieckim ogromną karierę estradową. Tymczasem docent zszedł ze sceny i zajął miejsce obok nas. Zmiął otrzymaną chwilę wcześniej kopertę i rzucił ją na podłogę. – Pieniądze otrzymałem już wcześniej – wyjaśnił w odpowiedzi na moje zdziwione spojrzenie. – To tylko pusta koperta. Docentowa wyjaśniła mężowi, że jestem Polakiem. – Znaczy się „pan”? – upewnił się docent. – Lepsze to niż Herr – zaśmiał się, a małżonka zawtórowała mu. Herr dla rosyjskiego ucha brzmi zabawnie, bowiem nawiązuje do popularnego eufemizmu, zastępującego inny wyraz rozpoczynający się na tę samą literę. Nawet nasza „herbata” pobudza czasem na Wschodzie do wesołości. Dalszy przebieg obchodów rocznicowych nie odbiegał od schematów imprez rosyjskich. Docentowa w pewnym momencie nawet przypomniała sobie, że ludzie dzielą się na hanysów i goroli; do tej ostatniej kategorii prawidłowo zaliczyła wszystkich, poza częścią, mieszkańców Polski. Zastanawiałem się, kim była jej towarzyszka z lat dziecięcych. Jaką drogą trafiła do wsi pod syberyjskim Kemerowem – czyżby w powojennej zsyłce Górnoślązaków? Ale docentowa N. niczego już przypomnieć sobie nie potrafiła – bez reszty pochłonęła ją zabawa, pełna toastów, kanapek z pomarańczowym kawiorem i salw śmiechu, co rusz eksplodujących za sprawą dowcipnych odzywek docenta.

56

KIWACZEK JAKO DOBRO NARODOWE – OPOWIASTKI NIE TYLKO DLA DZIECI

Z

wiązek Sowiecki miał sobie coś z kreskówek, zwłaszcza tych zwariowanych w rodzaju cyklu „Looney Tunes” – życie w nim udawało tylko swój pierwowzór, toczyło się na niby, umownie, w ścisłym podporządkowaniu konwencji bliskiej absurdowi. Do bardzo wielu aspektów sowieckiej rzeczywistości odnosiły się kardynalne zasady animacji, takie jak – używając czysto fachowej terminologii – wyolbrzymienie, rozpędzanie i zwalnianie, inscenizacja, wyprzedzanie, a nawet zgniatanie i rozciąganie. Postacie aktorów sprawiały wrażenie uproszczonych ekstremalnie, prześladowanych przez fatum, które dawało o sobie znać raz po raz, regularnie, konsekwentnie i dotkliwie. Wyrwanie się z tego świata iluzji, z gmatwaniny niedbale naszkicowanych dekoracji, było niemożliwe. Wszechmocni czerwoni animatorzy, macherzy od socjotechniki, pociągali za sznurki, zaś bezwolne masy statystów tańczyły tak, jak im zagrano. Zasadnicza różnica polegała na tym, że bohaterzy filmów rysunkowych byli niezniszczalni – wychodzili z każdej opresji bez szwanku – czego niestety nie da się powiedzieć o milionach istnień ludzkich, które znalazły się w zasięgu komunistycznego eksperymentu. Znana powszechnie jest wygłoszona przez Lenina pochwała filmu, która wpłynęła na charakter propagandowych zabiegów bolszewików. Filmy animowane, jako łatwiejsze w odbiorze, więc siłą rzeczy bardziej czytelne pod względem przekazu ideologicznego, szybko zajęły wśród nich poczesne miejsce. W tej dziedzinie Rosja miała już pewne tradycje, pokaz pierwszego w świecie filmu 57

lalkowego odbył się bowiem w Moskwie w 1912 roku – była to krótkometrażówka naszego rodaka Władysława Starewicza, który początkowo działał w Kownie, a dopiero potem przez kilka lat całkiem owocnie pracował w sercu carskiego imperium. Już tytuły pierwszych bolszewickich produkcji brzmiały bardzo obiecująco: „Rewolucja międzyplanetarna” (1924), „Sowieckie zabawki” (1924), „Prawda w kinie Lenina” (1924), „Wyniki XII Zjazdu” (1925) czy „Chiny w ogniu” (1925). Potem zorientowano się, że zbyt nachalna i prymitywna propaganda może uczynić więcej szkody niż pożytku – poczęto zatem robić filmy mniej natrętnie gloryfikujące komunizm, za to zapadające dobrze w pamięć młodej zwłaszcza widowni. Słynny serial „Wilk i zając” bezpośrednio nie starał się urabiać stuprocentowych ludzi sowieckich z niewinnych dziatek, choć treściami dydaktycznymi aż ociekał. – Twórcy kreskówek nie byli wcale inni niż reszta sowieckiego społeczeństwa – mówi filmoznawca Igor Kokariew. – Choć wielu było wspaniałymi artystami i choć większą wagę przykładali do poprawy artystycznych walorów swej pracy niż do jej politycznego przesłania, to tak samo nasiąknęli ideologią, którą podszyte były ich filmy, jak widzowie tych animacji. Rosjanie są święcie przekonani, że ich animacjami zachwyca się cały świat (podobne zresztą poglądy żywią także w odniesieniu do wielu innych dziedzin), w rzeczywistości jednak popularność kreskówek ze Wschodu jest w skali globalnej raczej niszowa. Obecnie rosyjscy artyści animacji produkują rocznie jedynie 20 godzin kreskówek, a w czasach sowieckich tworzono ich nawet dwudziestokrotnie więcej. Wychowało się na nich kilka ładnych pokoleń. Pasjonatem multików jest także Włodzimierz Putin, co wykorzystało kilka znakomitości od kreskówek, dopraszając się przyjęcia u premiera, w tym czasie bowiem władca Rosji występował w tej właśnie roli. Wybitni twórcy zapragnęli go powiadomić, że zasłużone studio Sojuzmultfilm znajduje się na krawędzi bankructwa. – Dobry film animowany – obojętnie, pełnometrażowy czy krótki – może zastąpić dziesiątki utalentowanych pedagogów – wygłosił przy tej okazji na dobry początek kolejną złotą myśl 58

Włodzimierz Putin. – Gdy zapewni się odpowiednią dystrybucję, obejrzą go miliony... A potem rozpoczął się z góry obmyślony show, którego przebieg pokazuje, że współcześni Rosjanie nie całkiem uwolnili się od schematów rodem prosto z sowieckiego podpatrywania kreskówkowego świata... W 2001 roku – pierwszym roku panowania Putina – przeprowadzono podział rosyjskiego przemysłu animacyjnego: całą bazę pozostawiono studiom i zespołom, a prawa do filmów przekazano nowej instytucji o nazwie Kinokolekcja, która sama niczego nie produkuje, ale za to sprawnie pobiera tantiemy od dystrybutorów. Tyle że autorzy niewiele z tego mają – tak przynajmniej naskarżyli premierowi zasłużeni weterani rosyjskiej animacji. – Jacyś ludzie czerpią z waszej pracy dochody, a te dochody do kogoś wędrują, do jakiegoś wujka, co? – zżymał się Putin, wysłuchując żalów artystów. – Na jakie cele? Jeśliby szły na działalność wytwórni filmowych, to jasne, ale jeżeli ktoś zgarnia je do własnej kieszeni? Natychmiast jak spod ziemi pojawił się mocno pobladły, ale na wszelki wypadek ubrany w swój najlepszy garnitur minister kultury Aleksander Awdiejew. Tłumaczył się gęsto, skulony pod rozsierdzonym wzrokiem szefa, wspomaganym obstrzałem drobniejszego kalibru niezbyt życzliwych spojrzeń ludzi sztuki: – Włodzimierzu Włodzimierzowiczu, jak mi wyjaśniono, w momencie rozdziału majątku i praw trwała prywatyzacja studiów filmowych. Prawa do filmów przekazano Kinokolekcji po to, aby nie zagarnęły ich sprywatyzowane studia. Dzięki temu państwo nie utraciło należnych dochodów. – Teraz mówimy o produkcji – przerwał brutalnie Putin, który, jak wiadomo, nie znosi próżniaków (po rosyjsku: bezdielnikow), nie mógł więc pojąć, dlaczego Kinokolekcja, żadnych filmów nie wypuszczając, zarabia na nich. – Co w ogóle robi Kinokolekcja, czemu tylko pieniądze zdziera? W trakcie dalszego przesłuchania ministra od kultury okazało się, że Kinokolekcja 25% zysków z tytułu praw autorskich przelewa do budżetu, a resztę – do własnej kieszeni. 59

– Nie rozumiem, na szisza ona potrzebna? – irytował się premier. Szisz, nazywany w Rosji także dulią, kukiszem lub figiem, oznacza gest znany u nas jako „figa”, czyli zaciśniętą pięść z kciukiem wetkniętym między palce wskazujący i środkowy. Używa się jej popularnie dla zaakcentowania opozycji wobec interlokutora (tzw. szisz z masłem lub bardziej ekspresyjny „szisz pod ryło”). Dawniej służyła do odpędzania nieczystej siły i do tego nawiązują rosyjscy kierowcy, gdy czarny kot przetnie im drogę – pokazują wówczas oburącz figę, puszczając kierownicę. Językoznawcy termin szisz wywodzą od tatarskiego szesz lub sanskryckiego sziszna – w obu wypadkach idzie o charakterystyczny fragment ciała (lub szczególny stan tego detalu), który jest przedmiotem największej troski każdego macho. Putin oczywiście jako samiec alfa pragnie być tak właśnie postrzegany, nic zatem dziwnego, że zabiegając o właściwy wizerunek, sięga do knajackiego wokabularza, co zresztą skądinąd jest znamienne dla kulturalnego poziomu instytucji, z jakiej wywodzi się rosyjski premier. W dalszym ciągu audiencji szef rosyjskiego rządu zwrócił się do reżyserów kreskówek w sposób bardzo przypominający rzekome podjudzanie Kozaków przez króla Władysława IV: – Po prostu mnie zadziwiacie i tyle – tacy dorośli ludzie, a siedzą cicho! Grabią was, a wy milczycie! A czemu to milczycie? Trzeba było pójść do ministra, porozmawiać, wyjaśnić. Tylko przypadkiem przeczytałem wasz list. Z lotniska akurat jechałem, przekartkowałem w aucie. A mógłbym nie przeczytać... – zagroził. Klasycy rosyjskiej animacji jęli na wyścigi przekonywać premiera, aby otoczył swoją łaską właśnie Sojuzmultfilm. Jerzy Norsztejn, twórca sympatycznego „Jeżyka we mgle” i niezapomnianego „Czeburaszki” (w Polsce stwór ten nosi imię Kiwaczek), obiecał w uniesieniu nauczyć tajemnic swojego warsztatu młode pokolenie reżyserów. Najlepiej w murach specjalnej akademii. Stwierdził także, że na zdrowie rosyjskiej animacji wyjdzie ponowne powołanie rad artystycznych oraz szeregu podobnych kolegiów, czuwających z ramienia państwa nad poziomem ojczystej animacji. Po roztoczeniu tych wzniosłych wizji zebrani zgodnie przeszli do konkretów, którymi jak zwykle okazały się finanse. 60

– Te pieniądze, o jakie prosimy na rozwój naszej animacji – dorzucił inny wybitny reżyser multików, Andrzej Chrzanowski – to wartość jednej nogi portugalskiego piłkarza, którego Gazprom podarował klubowi Zenit. Może więc zwrócić się o taką uprzejmość jakiegoś z naszych oligarchów, skoro jest taki trend? Włodzimierz Putin udał, że w lot pojął tę myśl, i natychmiast polecił powołać przy swoim gabinecie roboczą grupę, do której oczywiście zaprosił także biznesmenów (niewykluczone, że wybrani oligarchowie otrzymają nawet imienne zaproszenia; cóż, w końcu takiemu premierowi się nie odmawia, choćby dzięki instynktowi samozachowawczemu). Do przeznaczonych dla ministerstwa kultury 250 milionów rubli rząd dorzuci jeszcze pół miliarda przeznaczone na produkcję kreskówek. Na kolejny rok pieniędzy obiecano dwa razy więcej. W kulturze rosyjskiej znaczenie rodzimych kreskówek trudne jest do przecenienia. Rosjanie cytują klasyczne animacje (jeśli tylko były udźwiękowione, rzecz jasna); podobnie zresztą postępują ze skrzydlatymi frazami kultowych komedii. Uwielbiają maskotki przedstawiające pluszowych, włochatych czy uszatych bohaterów rysowanych lub w inny sposób animowanych bajek. Zresztą i tak towarzyszą oni do dziś poddanym Putina i Miedwiediewa niemal na każdym kroku: „Czeburaszka” to socjonice rosyjskiej określenie jednego z typów psychologicznych, ale także nazwa butelki o pojemności 0,5 litra. „Uszy Czeburaszki” znalazły swoje zastosowanie w planimetrii. Jest więc o co walczyć, toteż zapasy mandarynów sowieckiej animacji o prawa autorskie do filmów powstałych jeszcze w czasach Chruszczowa bywają zażarte – w porównaniu z nimi znany nam z własnego podwórka długoletni spór o własność Bolka i Lolka sprawia wrażenie niewinnego przekomarzania się. Być może powodem jest namiętność handlowa, reprezentowana zwłaszcza przez wspomnianego już Norsztejna oraz jego kolegę z branży – Izraela Szwarcmana. Dramatyczna próba ratowania studia Sojuzmultfilm dosyć dobrze wpisuje się w tę tendencję. Zwłaszcza jeśli zważyć, że z rosyjską animacją wcale nie jest tak źle: światową sławę zyskał na przykład pełnometrażowy film „Biała i Strzała” z 2010 roku o czasach pierwszych lotów kosmicznych oraz kil61

ka świetnie narysowanych wielkich widowisk opartych na historii dawnej Rusi i wątkach z bylin – staroruskich klechd – dodatnio odróżniających się od sztampowych produkcji Disneya „heroicznych blockbusterów”. Ale te animacje wyprodukowało stosunkowo niedługo działające prywatne studio Mielnica, a nie pękający w szwach od natłoku sowieckich sław Sojuzmultfilm. Skoro został podjęty wątek dziecięcych baśni, warto wspomnieć, że „prawdziwi” Rosjanie bronią zaciekle tradycji uważanych przez nich – często zresztą niesłusznie – za swojskie, „rdzennie ruskie”; pośród nich niepoślednie miejsce zajmuje, rzecz jasna, postać Dziadka Mroza. Przy okazji otwartej kilka lat temu w Dumie wystawy poświęconej tej bądź co bądź bajkowej osobistości wielu deputowanych manifestowało głęboki, choć szczególnie pojęty patriotyzm oraz rytualną nienawiść do Zachodu. Podniosły się głosy żądające ukrócenia działalności konkurentów dobroczyńcy rosyjskich dzieci. Szef rosyjskiego parlamentu Borys Gryzłow oświadczył, że „nikt i nigdy nie może Rosji odebrać Dziadka Mroza – żadni Święci Mikołajowie, żadni samozwańcy”. Całkiem serio nawoływał również, aby władze prowincji brały przykład obwodu wołogodzkiego, w którym zbudowano specjalną rezydencję, a właściwie raczej coś w rodzaju okręgowego komitetu dla Dziadka Mroza i jego sztabu. Natomiast Włodzimierz Żyrinowski, wiceprzewodniczący Dumy, oświadczył wprost, że nie zna żadnego Świętego Mikołaja. Zobowiązał się jednocześnie do pomocy Dziadkowi Mrozowi w rozpatrzeniu listów od dzieci oczekujących świątecznych prezentów. Współczesny wizerunek Dziadka Mroza, wbrew rozpowszechnionemu poglądowi, że wywodzi się z folkloru rosyjskiego, jest wytworem czasów sowieckich. Zdaniem niektórych badaczy, brodaty bajkowy starzec w roli zbliżonej do współcześnie mu przypisywanej pojawił się w Rosji wprawdzie po raz pierwszy na prawosławne Boże Narodzenie roku 1910, ale nie zyskał wówczas popularności. Dopiero w latach trzydziestych XX wieku ustaliło się, że przynosi on podarki dzieciom podczas najważniejszego i na dobrą sprawę jedynego koncesjonowanego w Bolszewii święta bez zabarwienia ideologicznego – na Nowy Rok. Taki obraz Dziadka Mroza kreowała adresowana do najmłodszych obywateli ZSRS 62

produkcja filmowa, a w grudniu 1935 roku ostatecznie usankcjonował go artykuł w gazecie „Prawda” pióra Pawła Postyszewa, członka prezydium Komitetu Centralnego partii bolszewickiej, który zalecał organizowanie choinek dla dzieci. Wspomnieć należy o pretensjach niektórych czerwonych ortodoksów do Stalina, że nie usunął Dziadka Mroza i ten baśniowy cudak stał się kimś w rodzaju „dziecięcego boga”, a więc faktycznie rywalem nieomylnego wodza, w dodatku posiadającym niejasne mistyczne pochodzenie. Rzeczywiście, podobno ma on jakieś koneksje z tajemniczymi prasłowiańskimi bóstwami przyrody, zwłaszcza Poświstem i Zimnikiem, związki te są jednak mało udokumentowane. Niekiedy wiązany jest z Wielkim Starcem Północy – duchem znanym z opowieści syberyjskich aborygenów, na wskroś złym i okrutnym. W ludowych opowieściach demoniczny dziad porywał dzieci i unosił je w worku – dopiero dużo później zaczął obdarowywać maluchów zabawkami dobytymi z tego samego mieszka. Jeden z pierwowzorów Dziadka Mroza pojawia się w napisanym w 1863 roku poemacie Mikołaja Niekrasowa „Mróz – czerwony nos”. Przedstawiony przez poetę bohater bynajmniej nie jest jednak dobroczyńcą milusińskich – przeciwnie: bez skrupułów uśmierca w lesie biedną wdowę, po której zostaje czereda przymierających głodem sierot. Nie ulega wątpliwości, że ostatecznie misja Dziadka Mroza została jednak ukształtowana na wzór Świętego Mikołaja, choć rosyjscy nacjonaliści za żadne skarby nie chcą tego uznać. Tak czy inaczej bolszewicy dzięki upowszechnieniu nowego zwyczaju odwrócili skutecznie uwagę Rosjan od świętowania dnia Narodzin Chrystusa, a rezultaty tego widoczne są do dziś. Dziadek Mróz odpowiada ambicjom imperialnym Rosji jako borealnego hegemona. Mróz – nieodłączny atrybut kultowej rosyjskiej zimy i skuteczny oręż tego kraju – został spersonifikowany jeszcze podczas wojen napoleońskich (General Frost z propagandy angielskiej). Żoną Dziadka Mroza jest Starucha Zima, choć poza tym niewiele o niej wiadomo. Znana jest za to Śnieżynka (Snieguroczka) – wnuczka Dziadka Mroza, która towarzyszy mu, pomaga w obdarowywaniu dzieci oraz spełnia inne funkcje, których przykłady podam dalej. 63

Konkurent Dziadka Mroza to zachodni Święty Mikołaj, co prawda występujący przede wszystkim w swoim wynaturzonym wcieleniu, głównie jako Santa Claus stworzony przez specjalistów od reklamy z The Coca-Cola Company. Opierając się ekspansji tego z lekka tylko zakamuflowanego emblematu amerykańskiego imperializmu, rosyjskie władze od paru lat dość intensywnie wspierają popularyzację rodzimego dobroczyńcy dziatek. Z inicjatywy Jerzego Łużkowa, niegdyś etatowego mera Moskwy, od 1999 roku jest realizowany projekt „Wielki Ustiug – ojczyzna Dziadka Mroza”. Wielki Ustiug to mieścina w obwodzie wołogodzkim, na północ od stolicy, która usiłuje mierzyć się ze słynnym lapońskim Rovaniemi. Pierwotnie zresztą fiński Święty Mikołaj mieszkał na wzgórzu Korvatunturi, górze w kształcie ucha (co nasuwało skojarzenia z wysłuchiwaniem dziecięcych życzeń), ale po wojnie zimowej w latach 1939-1940 miejsce to znalazło się na granicy z ZSRS, musiał więc przenieść się gdzie indziej. Wielki Ustiug zainspirował pisarza Cyryla Bułyczowa do stworzenia fantastycznej miejscowości Wielki Guslar, w której co rusz zdarzają się rzeczy niecodzienne. Corocznie do siedziby Dziadka Mroza trafia ponad milion listów od rosyjskich dzieci. Z Moskwy i Sankt Petersburga do Wielkiego Ustiuga specjalne pociągi dowożą turystów, których liczba w ciągu trzech pierwszych lat funkcjonowania projektu wzrosła kilkunastokrotnie. Po pewnych wahaniach Cerkiew ostatecznie zgodziła się poprzeć tę inicjatywę władz, żądając jednak, aby Dziadek Mróz ochrzcił się jednak w obrządku prawosławnym. Natomiast w syberyjskim Chanty-Mansyjsku corocznie organizowany jest festiwal Dziadków Mrozów, na którym próbują oni swoich sił w rozbawianiu najmłodszej publiczności. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX stulecia Dziadek Mróz starał się opanować wasalne kraje Moskwy, ostatecznie jednak nie odniósł większych sukcesów, zwłaszcza w na obszarach zamieszkanych przez narody mniej związane z cywilizacją rosyjską. Wraz z upadkiem ZSRS zaatakowano go na własnym terytorium. Profesjonalnego Dziadka Mroza – to znaczy oczywiście aktora, który przedstawiał tę postać – poznałem kilka lat temu na ulicy w Bijsku. Był początek stycznia; po krótkiej odwilży temperatura poszła szybko w dół, ulice zamieniły się w ślizgawki, którymi 64

najzręczniej sunęły tanecznym krokiem drobne staruszki w walonkach, zachowujące równowagę dzięki równomiernemu objuczeniu torbami z zakupami. Głębokie protektory moich europejskich butów zawiodły po raz kolejny w zetknięciu z syberyjską ziemią i w rezultacie odczułem jej twardość także innymi fragmentami ciała (a radzili mi rosyjscy znajomi, aby nakleić na podeszwy gruboziarnisty papier ścierny!). Jakiś przechodzień pomógł mi wstać, podziękowałem mu. Spojrzał na mnie z zainteresowaniem, bo nawet tylko słowne okazywanie wdzięczności nie jest w Rosji zbyt rozpowszechnione, oszacował, zachmurzył się i powiedział: – „Dziękuję” do szklanki nie nalejesz. Przejrzystą aluzję chwyciłem w lot: obok znajdował się bar przy sklepie Uspieńskim i tam udaliśmy się. Mój nowy znajomy pracował w Związku Zawodowym Pracowników Oświaty, zmierzał właśnie na zabawę noworoczną zorganizowaną w pobliskim teatrze dla pociech robotników kombinatu chemicznego. Strój i rekwizyty miał ze sobą. Wzajemnie świadcząc sobie uprzejmości, zamawialiśmy na przemian kolejne kolejki. Kiedy chłodziliśmy się piwem, do baru wpadła Śnieżynka od pary z „moim” Dziadkiem Mrozem przynosząc wiadomość, że zebrana w teatrze dziatwa niecierpliwi się. Bogiem a prawdą ta akurat Śnieżynka miała prawie dwa metry wzrostu, figurę matrioszki, urodziła się zaś w epoce, gdy Związek Sowiecki dopiero marzył o zaznaczeniu swojej obecności w kosmosie. W tej sytuacji zmuszeni byliśmy przerwać pogawędkę, a mój kompan pospieszył wypełnić swój obowiązek. Na zamarzniętym rozlewisku, gdzie zawarliśmy naszą znajomość, sam teraz wyłożył się w efektownym piruecie. Zauważyłem, że intensywnie poczerwieniały nos tylko dodawał mu autentyczności w związku z zadaniem, jakie miał do wykonania. Śnieżynka, odpowiednio i donośnie komentując stan swojego partnera, wtaszczyła go do budynku bijskiego teatru. Rosyjscy obrońcy Dziadka Mroza skrupulatnie wyliczają różnice pomiędzy nim a tymi, co – ich zdaniem – podszywają się pod niego (Święty Mikołaj, Santa Claus, Kriss Kringle, wróżki Abonde, Befana i inni). Rzecz ciekawa, Dziadek Mróz, choć jest tworem bolszewickim, wcale nie musi nosić się na czerwono – jego odzież, szamerowana srebrem, może być także na przykład barwy błękitnej. Jest on 65

z pewnością bardziej poważny niż błazeński Santa Claus, powinien wzbudzać respekt. Nie ma więc mowy o tym, aby wślizgiwał się do mieszkań przez komin (kominki nie były w Rosji rozpowszechnione). Na głowie Dziadek Mróz nosi bojarską czapę, a nie czapeczkę z pomponikiem. W ręku trzyma lagę, posoch, za pomocą którego okrywa szronem gałęzie drzew, a czasem też zamienia w lód żywe istoty. Broda Dziadka Mroza jest rozłożysta, bujna i niechlujna; nigdy jej nie przystrzyga. Nie używa również okularów. Jego zaprzęg to tradycyjna rosyjska konna trojka ciągnąca sanie wyłącznie po ziemi. Poza tym „Dziadek Mróz to prawdziwa szczodra dusza rosyjska, a nie jakieś skąpiradło, które ogranicza wymiary swojego podarunku wielkością podłużnej skarpety”. Bojownicy o triumfalny i całkowity powrót Dziadka Mroza do Rosji wspominają z nostalgią: „Jako dzieci tańczyliśmy w korowodach i śpiewaliśmy noworoczne piosenki, a rankiem z zamierającym sercem zaglądaliśmy pod choinkę: co przyniósł nam Dziadek Mróz? Gdzie podziała się ta bajka naszego dzieciństwa? Pozostała tylko w starych filmach i wspomnieniach ludzi, którzy przyszli na świat w innym tysiącleciu, innym wieku, innym państwie. W ZSRS...”. Starania zwolenników tej tradycji nie pozostają bez echa. Już na początku zeszłej dekady współzawodnicząca z Coca-Colą firma Pepsi pokazała w swojej przeznaczonej na rynek rosyjski reklamie Dziadków Mrozów. W ich role wcielili się członkowie popularnego zespołu rockowego Dyskoteka Awaria. Imponuje determinacja, z jaką wielu Rosjan opiera się zalewowi obcego wzorca kulturowego. Bogiem a prawdą rosyjskie obyczaje noworoczne są w gruncie rzeczy importem z Zachodu (choćby zwyczaj stawiania choinki), nie mówiąc już o gregoriańskiej rachubie czasu... Warto też wspomnieć, że Święty Mikołaj Cudotwórca, biskup Miry, obdarzany jest wielką czcią w Kościele wschodnim, ale bogate i ciekawe zwyczaje związane z jego kultem nie dotyczą sprawiania uciechy milusińskim. Dziadek Mróz istnieje także w wersji białoruskiej – w tym wypadku jego siedziba lokowana jest w Puszczy Białowieskiej.

66

67

JĘZYK NAZBYT GIĘTKI – ROZMIAR PARANOI

O

d pewnej Ałtajki średniego pokolenia i o nie najwęższych horyzontach usłyszałem kiedyś, że jest dumna, iż włada językiem, którym mówił Lenin. Taka sama motywacja towarzyszyła Brunonowi Jasieńskiemu, gdy postanowił zostać pisarzem godnym swojej przybranej czerwonej ojczyzny. Syndrom ćmy, zjawisko znane z czasów sowieckich, także w Rosji współczesnej ma się dobrze. Jak wielu sprytnych uczonych na całym świecie, straszących zbliżającymi się kataklizmami z zakresu uprawianych dziedzin nauki, larum w obronie języka rosyjskiego podniósł Wiktor Sadowniczyj, rektor Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego imienia Łomonosowa. Widzi on przyszłość mowy ojczystej w bardzo czarnych barwach. – Za ćwierć wieku rosyjski straci status języka światowego – grzmiał szef moskiewskiej uczelni podczas obrad Światowego Forum „Intelektualna Rosja”. – Liczba jego użytkowników zmniejszy się dwukrotnie i będzie mówić nim tyle samo ludzi co na początku XX stulecia. Już za 10 lat wyprzedzą nas francuski, hindi i arabski, a za 15 – portugalski. To rzeczywiście ponura wizja dla kraju, który ma ambitne aspiracje imperialne. Mniejsza nawet o to, że kasandryczna przepowiednia Sadowniczego dość luźno trzyma się faktów – być może profesor był zmęczony bankietowaniem z intelektualistami i umknęło mu, iż rosyjski tak naprawdę nie był nigdy językiem światowym, a najwyżej regionalnym. Wprawdzie jest formalnie jednym z języków pomocniczych ONZ, instytucji cieszącej się w Rosji prestiżem znacznie zawyżonym, ale od naukowca wolno wymagać większego krytycyzmu. Poza tym w hindi rozmawia jakieś pół miliarda osób, a i arabski chyba 68

jest bardziej rozpowszechniony niż – cytując poetę – „wielki i potężny” język wschodniosłowiański, który pozostaje dzisiaj ojczystym dla 130 milionów mieszkańców Federacji Rosyjskiej i 30 lub 40 milionów Rosjan mieszkających za granicą. Ale i tak alarm podniesiony przez rektora uniwersytetu moskiewskiego wystarczył, aby Włodzimierz Putin natychmiast ogłosił rok 2007 Rokiem Języka Rosyjskiego. Przywódca Federacji Rosyjskiej był przekonany, że dzięki temu ruszczyzna odzyska tracone pozycje. Szkoda tylko, że Putin także w sferze polityki nie wykazuje się podobną naiwnością... Spośród wszystkich języków słowiańskich rosyjski jest najbardziej podatny na obce wpływy – jak gąbka chłonie wszystkie cudzoziemskie słowa. Ułatwia to poniekąd poruszanie się w obszarze współczesnej terminologii technicznej, zwłaszcza informatycznej (pełnej faiłów i brauzierów). Czasami zapożyczenia wiązały się z nieporozumieniami, stąd rosyjski fortepian to rojal (od marki – jak nasz rower), a fistaszki to faktycznie orzechy pistacjowe. Rosjanie rzeczywiście wierzą, że ich mowa należy do najważniejszych języków światowych; taki szowinizm lingwistyczny nie jest zresztą czymś wyjątkowym, bo podobne przekonanie co do swojego języka żywi również na przykład mnóstwo Francuzów. Ale nawet w czasach potęgi Związku Sowieckiego popularyzacja ruszczyzny lepiej wyglądała w sprawozdaniach niż w życiu. Pamiętam enerdowskich pionierów z „Honecker-Jugend”, czyli Wolnej Młodzieży Niemieckiej, z których tylko zdolniejsi potrafili wystękać: Ja habotayu v kolchoz. Jednym z powodów, dla których upowszechnienie rosyjskiego poza przestrzenią postsowiecką szło i idzie opornie, jest alfabet, pomimo kilku modernizacji na przestrzeni wieków wciąż graficznie pokraczny. „Krzesełka” to bastard abecadła łacińskiego, greckiego i skandynawskich runów. W rezultacie powstały bukwy toporne i rozlazłe, płotki szerokie jak kości miedniczne wschodniosłowiańskich wieśniaczek, pozbawione lekkości śródziemnomorskiej, dobrze nadające się do rycia na brzozowej korze – bo tak właśnie wyglądały pierwsze manuskrypty Rusi – ale w druku raczej okropne. Ileż więcej mają wdzięku choćby litery gruzińskie lub ormiańskie, używane przez narody niewolone długo w imperium rosyjskim. Po przewrocie październikowym w 1917 roku bolszewicy nie zdecydowali się zmienić abecadła na zachodnie (choć 69

przyjęli wtedy kalendarz wymyślony przez papieża), lecz dokonali tylko nieznacznej kosmetyki. A nawet zainicjowali ekspansję pisma rosyjskiego, bo opiera się na nim kilkadziesiąt alfabetów wymyślonych w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku, którymi władza sowiecka uszczęśliwiła głównie ludy Turkiestanu i Syberii (często posiadające zresztą własne znaki służące do notowania rzeczy ważnych). Dzisiaj, w epoce globalizacji, komputerów i telefonów komórkowych, Rosjanie mają z tego powodu problem. Klawiatury obsługują wprawdzie oba alfabety, ale porządek i układ liter w piśmie łacińskim i cyrylicy różnią się. W miarę wyedukowani młodzi ludzie na ogół znają litery zachodnie, lecz ciągnie wilka do lasu. Otrzymywałem od znajomych ze Wschodu SMS-y i e-maile, które mogłyby przyprawić o ból głowy wytrawnych szyfrantów. Bo o ile „4” oznacza „cz” (od spółgłoski inicjującej ten wyraz), to konia z rzędem temu, kto odgadłby z marszu, co się kryje pod „w”? Otóż „sz” – bo znak łaciński przypomina tę literę w alfabecie rosyjskim! Jeśli piszący wiadomość stosuje znaki zachodnie, bardzo często pod te litery, które mają taką samą formę w obu alfabetach, podstawiał ich fonetyczne wartości rosyjskie. A potem trzeba się połapać, czy pisał „Bacia”, czy „Wasia”. Wspomnieć należy też o mocno spóźnionym zastosowaniu na Wschodzie przełomowego w skali światowej wynalazku. Sztuka drukarska zawitała na ziemie ruskie dopiero w latach osiemdziesiątych XVI wieku, lecz nie do Moskwy – gdzie wprawdzie próbowano wówczas tej stuletniej już „nowinki” z Zachodu, ale typografię, jako dzieło diabelskie, splądrował podburzony przez diaków prawosławny lud – lecz do ukrainnego Ostroga. Pierwsze drukowane księgi religijne po rusku ukazały się zresztą sto lat wcześniej w Krakowie. Podobno wiele dawnych druków i manuskryptów ruskich znalazło swój kres w żołądkach Polaków oblężonych na kremlu moskiewskim w 1612 roku. Ilościowo jednak ta strata wydaje się nieznacząca wobec milionów cennych niemieckich, polskich czy węgierskich książek, które poszły z dymem (w ogniskach, piecach i skrętach), gdy zwycięska Armia Czerwona, zbrojne ramię najbardziej w świecie kulturnogo naroda, parła na hitlerowski Berlin. Choć we współczesnej polszczyźnie niemało jest słów przejętych z języka rosyjskiego, co jest jeszcze jedną konsekwencją wpływów wschodniego sąsiada datujących się od XVIII wieku, wcześniej sytu70

acja wyglądała odmiennie. W drugiej połowie XVII stulecia na Wschodzie w dokumentach sądowych używano wyłącznie polszczyzny. Także wielu cerkiewnych pisarzy posługiwało się językiem polskim, a wśród dworzan i bojarów znajomość języka znad Wisły uważano za kryterium towarzyskiej ogłady. Poeta ruski Łazarz Bogdanowicz pisał: „Twój język i w Rusinie, ciesz się, cny Polaku, słynie!”. W rezultacie w rosyjskim pozostało sporo zapożyczeń z polskiego, niektóre zresztą z nich polszczyzna przekazała, bo wcześniej sama się nimi wzbogaciła, czerpiąc z języków zachodnich, a w ukraińskim i białoruskim liczba polonizmów przekracza tysiąc. Przy języku ostatnio zamierza majstrować także Aleksander Łukaszenka. Na Białorusi planowane jest bowiem oczyszczenie rodzimej mowy z wpływów polskich oraz rusycyzmów. Bez wątpienia natomiast rosyjski należy do czołówki światowej, jeśli brać pod uwagę steki kłamstw, jakie powstały w tym języku. Wypełniały one sale zjazdów, aule wiecowe, szpalty gazet, audycje radiowe i programy telewizyjne, a także niezliczone broszury, bez umiaru faszerowane bolszewickimi bzdurami. Mowa ojczysta Rosjan to również kultowy ruski mat. W filmie „Turecki gambit”, hicie kina rosyjskiego sprzed kilku lat, rosyjski James Bond czasów monarchii, radca tytularny Orest Fandorin, stacza we wnętrzu kwatery wojsk carskich walkę z podstępnym szpiegiem; w tym samym czasie prawosławni sołdaci ścierają się na dziedzińcu z żołnierzami Proroka. Fandorin w końcu, nie bez pomocy urodziwej partnerki, pokonuje przeciwnika. Wycieńczeni walką wręcz zwycięzcy jednak nie mają sił podnieść się z podłogi, a tymczasem na podwórzu panuje cisza. Kto wygrał? Napięcie trwa kilka sekund i oto na twarzy bohaterów rozlewa się błogie szczęście, gdy zza okna dobiega wreszcie soczyste: ...jedriona mat’! Mat jest w Rosji nie tylko na porządku dziennym, ale także posiada swoisty status fenomenu narodowego – jak prawie każde zjawisko, które, jak sądzą tubylcy, nie występuje poza granicami ich ojczyzny. Rosjanie mają bowiem świadomość własnej odmienności i opowiadając o swoich specyficznych upodobaniach, lubią podkreślać, że „to po naszemu”. Dosadnym słownictwem posługują się wykonawcy ukochanych na Wschodzie błatnych pieśni (czyli piosenek szemranych, więziennych – nie wszystkich zresztą, bo kilka 71

z nich to arcydzieła liryki), czerpią także z niego pełnymi garściami niektóre zespoły rockowe, takie jak Sektor Gaza czy Leningrad, których utwory są w znacznym stopniu po prostu obscenicznymi popisami. W powszechnym użyciu mat ulega, o ile można tak powiedzieć, wulgaryzacji – nie słyszałem nigdy na żywo legendarnych „trzypiętrowych” przekleństw rosyjskich, a tylko trywialne bluzgi, równie mało finezyjne jak te, które można usłyszeć na polskich ulicach. Przy okazji wypada odnotować ciekawostkę lingwistyczną: otóż zamiennik polskiego przecinka również w rosyjskim istnieje, podobnie jak u nas, w wersji soft – „kurczę” to w ruszczyźnie blin, a więc artykuł w znaczeniu pierwotnym także spożywczy. Mat został oswojony w anegdotach („Brygadzista Popow to szachowy geniusz – na każdy ruch przeciwnika odpowiada matem”) i czastuszkach, słynnych przyśpiewkach, mniej lub bardziej zabawnych. W każdym kiosku rosyjskim można kupić czastuszki z matem na CD, w sumie monotonne, bo na jedno, bardzo nieprzyzwoite, kopyto. Ze świecą natomiast szukać po Rosji trzeba interesujących czastuszek komentujących sowiecką rzeczywistość, a powstało takich wiele (część z nich również jest świntusząca). Chwytały one w lot powszedniość Bolszewii – jak choćby kuplet odnoszący się do sfanatyzowanego pioniera, który doniósł czekistom na własnego ojca: Na podłodze leży tato, w krwi kałuży jego głowa – tak to synek się zabawiał w Pawlika Morozowa. W Rosji posowieckiej kultura błatna, czyli przestępcza, ma się doskonale. Zwykli Rosjanie często nawet nie zdają sobie sprawy, że język, jakim się posługują, nawiązuje do żargonu więziennego – bardzo popularny i praktyczny zwrot po błatu oznacza załatwienie czegoś dzięki chodom albo plecom. Kierowcy, którzy w czasie jazdy słuchają innego rodzaju muzyki niż „błatniaka”, należą na Wschodzie do rzadkości. Wielbicieli repertuaru Michała Kruga, Wiki Cyganowej, Katii Ogoniok czy też zespołów o tak wymownych nazwach, jak Butyrki, Piatilietka lub Liesopował (Wyrąb 72

Lasu) z łatwością można oczywiście znaleźć również poza kręgiem szoferskim. Kariera bandyckich pieśni rozwinęła się znakomicie w czasach sowieckich, gdy wkroczyły one na estradę: w latach trzydziestych jeden z najwybitniejszych ówczesnych śpiewaków, Leonid Utiosow, podczas przyjęcia na Kremlu spełnił prośbę Stalina i wykonał powszechnie znany utwór „Z odeskiego kicia uciekło dwóch bandytów”. Zachwycony piosenką – zapewne bliską mu z wielu powodów – gospodarzarcyzbrodniarz nie żałował oklasków. Warto przy okazji wspomnieć, że niektórzy rosyjscy kulturoznawcy uważają, iż pierwsze pieśni błatne narodziły się w folklorze odeskim, a ściślej: wśród działającego w tym porcie żydowskiego podziemia kryminalnego. Współcześnie na szczytach władzy rosyjskiej slang i bandyckie wyrażenia z dużym zaangażowaniem popularyzuje Włodzimierz Putin. Naturalnie skłonność do etosu półświatka jest wśród Rosjan, fatalistów z natury, uwarunkowana znacznie głębiej. Za panowania bolszewików sami z wisielczym humorem dzielili własny naród na tych, co siedzą, siedzieli lub będą siedzieć. U niektórych weteranów sowieckich więzień wyczyn załogi symulującej ekspedycję na Marsa, która spędziła w izolacji półtora roku, wywołałby uśmiech politowania – oni sami przebywali w odosobnieniu okres odpowiadający lotowi na Jowisza... Z drugiej strony dewiza nie pojmanyj – nie wor („nie złapany – nie złodziej”) usprawiedliwiała w ZSRS wszelkie kanty, a i dzisiaj jest wygodnym parawanem dla rozmaitych machlojek. Dla łatwiejszego uchwycenia istoty rzeczy słuszne jest odwołanie się do pierwotnego znaczenia słowa „złodziej”, zachowanego właśnie w języku rosyjskim, gdzie złodiej to po prostu łotr, złoczyńca. – Muszę z żalem stwierdzić, że podpisanie uzgodnień między Waszyngtonem a Bukaresztem o rozmieszczeniu w Rumunii bazy rakiet przechwytujących systemu tarczy antyrakietowej USA – to tylko jedno z ogniw w łańcuszku zdarzeń ostatnich miesięcy – powiedział jesienią 2011 roku dziennikarzom Sergiusz Ławrow, rosyjski minister spraw zagranicznych, w wywiadzie dla – co znamienne – serbskiej gazety. – Wydarzenia te świadczą o tym, że Stany Zjednoczone zamierzają przyspieszyć realizację swoich antyrakietowych planów bez jakiegokolwiek uwzględniania niejednokrotnie przez Rosję wysuwanych zastrzeżeń prawnych. 73

Szef rosyjskiej dyplomacji wspomniał jeszcze, że Amerykanie dogadują się w sprawach systemu obrony antybalistycznej z Turcją, Polską i Hiszpanią – „w dodatku, biorąc wszystko pod uwagę, to jeszcze nie koniec listy”. Zdaniem Ławrowa, w impasie znalazł się dialog Moskwy z Waszyngtonem i Brukselą dotyczący bardzo istotnych dla Kremla gwarancji, że tarcza antyrakietowa nie jest wymierzona przeciwko Rosji. – Jesteśmy gotowi kontynuować rozmowy w sprawie obrony rakietowej i z USA, i z NATO. Jeśli jednak nasi partnerzy nadal będą ignorować nasze stanowisko, będziemy musieli bronić naszych interesów w zakresie bezpieczeństwa innymi metodami – powiedział minister. Nie wykluczył przy tym, że konieczne będą do tego wymuszone odpowiednie środki o charakterze wojenno-technicznym. – Powiem szczerze – takiego rozwoju sytuacji nie życzylibyśmy sobie – dodał Ławrow. Kwestię szczerości wschodnich dyplomatów może lepiej litościwie pominąć. „Kto ma krostę, ten się drapie” – powiada rosyjska mądrość ludowa. Inne przysłowie znane w Rosji głosi: „Złodziej jak zając – własnego cienia się boi”. Jeszcze dosadniejsze jest znane u nas powiedzenie – „Na złodzieju czapka gore”. Swoją drogą Sergiusz Ławrow popisywał się już wcześniej błyskotliwą znajomością języka, nawet obcego. W 2008 roku serwisy agencyjne w Rosji pokazywały fotografię smętnego ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, Dawida Milibanda, i wszyscy obywatele największego państwa na Ziemi mieli z tego ubaw po pachy. Otóż Miliband ośmielił się w rozmowie telefonicznej krytykować Rosjan za ich poczynania w Osetii Południowej i okolicy. Na to Ławrow burknął z pasją: – Who are you to f**k lecture me? – co przełożono dla nie znających angielskiego poddanych Miedwiediewa tak: – Ty co za jeden, k***a, żeby mi robić wykład? Tytuły prasowe donosiły triumfalnie, że dygnitarz kremlowski posłał swojego brytyjskiego kolegę z Foreign Office „na cztery litery” (tu warto wyjaśnić, że w matierszynie można posyłać na cztery lub na trzy litery, w zależności od preferencji rugającego, który ma do wyboru uniwersalny rewers lub męski awers – w rosyjskim, przypominam, nie ma rozróżnienia pomiędzy „h” i „ch”). Powszechne jest w Rosji przyzwolenie na chamstwo – także, jak widać, wśród rządzących. Dyplomaci nie posługują się języ74

kiem dyplomatycznym, bo i po co? Naród, który się z nimi identyfikuje, pojmie tym sposobem lepiej, w czym rzecz. Rosjanie do dziś oburzają się na Ronalda Reagana, który nazwał Związek Sowiecki imperium zła. Czy jednak amerykański prezydent nie miał racji? Gra prowadzona przez władców obecnej Rosji jest wiernym naśladowaniem polityki prowadzonej przez bolszewików, bez ustanku walczących o pokój. Aby nawiązać do przywołanego wcześniej motywu, działania te przypominały wołanie „łapać złodzieja!” w sytuacji, gdy samemu miało się sporo na sumieniu. Ksenofobia Rosjan, mocno podszyta kompleksem wobec Zachodu, została w epoce komunizmu rozdęta do rozmiarów paranoi. To właśnie Rosjanie mieli być wynalazcami żarówki, maszyny parowej, penicyliny i setek jeszcze innych rzeczy pożytecznych dla całej ludzkości. Produkowane masowo przez kremlowskich macherów za panowania Breżniewa puste slogany o internacjonalistycznych powinnościach odbijają dzisiaj nieprawdopodobnym szowinizmem rosyjskim, dodatkowo podniecanym wpajanymi przez aktualny rząd mitami o roku 1612 czy 1945 oraz jeremiadami sprawozdawców sportowych, narzekających podczas prawie każdej imprezy międzynarodowej na dyskryminowanie zawodników pochodzących z Rosji. Ciągłe paranoiczne podejrzenia wobec imperialistycznego Zachodu były właściwie motorem sowieckiej polityki, który raz zwiększał, a raz nieco zmniejszał swoje obroty – trąbiono wówczas o sukcesie podejmowanych naturalnie przez ZSRS inicjatyw odprężeniowych. Dzisiaj Moskwa zachowuje się jak podejrzliwy tyran, ciągle węszący wymierzone w niego spiski. Cóż, taka jest widocznie natura wspomnianej gorejącej czapki. Rosja, kraj, który przeszedł straszliwą chorobę komunizmu i – pozostając przy kategoriach medycznych – nadal jeszcze pozostaje dotknięty jej symptomami, daleko mu bowiem do statusu rekonwalescenta, wciąż nie jest normalnym państwem i muszą to wbić sobie do głów ci politycy zachodni, którzy łudzą się, że można z Moskwą porozumieć się w sposób, powiedzmy umownie, konwencjonalny. To niemożliwe. Podobnie jak bolszewicy, Rosja ma własną moralność – bez cienia empatii. Tymi, którzy okazują słabość, pogardza, tych zaś, którzy są w stanie jej zagrozić – boi się. I jednych, i drugich nienawidząc. 75

Trudno spodziewać się innych reakcji po spadkobiercach (i – w pewnym sensie – kontynuatorach) najbardziej może zbrodniczego systemu w historii. Rozmiary sowieckiej hekatomby porażają; gdyby światowi politycy przestali wreszcie, zwodzeni przez pseudopragmatyczne racje, przechodzić do porządku dziennego nad tym bezprecedensowym szaleństwem zboczonej idei i zajęli wobec bolszewickich zbrodni zgodne, konsekwentne i jedyne możliwe stanowisko, zmusiliby wówczas Rosję do zmierzenia się z tym potwornym upiorem jej własnych dziejów. Byłoby to zapewne bardzo bolesne, ale przejście przez ten czyściec jest nieodzowne, aby Rosjanie ocknęli się wreszcie z narkotycznego snu, w jaki zapadli faszerowani przez dziesiątki lat zakłamaną propagandą. W polityce o rezonansie globalnym Rosja pozwala sobie na coraz więcej. Pytanie, kto ją ośmielił czy wręcz do tego zachęcił, jest chyba zbędne. Widocznie zramolały Zachód nie ma siły albo choćby woli, aby uczyć się na własnych błędach.

76

KULTURA CODZIENNA I OD ŚWIĘTA – STRUGACCY VS. CAMERON

„P

ośród furmanów uchodził za gbura” – w ten zwięzły sposób scharakteryzował pewną ponurą postać nowelista Izaak Babel, mistrz obrazowych porównań. Opis ten pasuje jak ulał nie tyle może do rodaków autora „Armii Konnej” (i skądinąd czekisty, postawionego w końcu pod ścianą przez swoich towarzyszy), co raczej do przedstawicieli wiodącego narodu w kraju powszechnej szczęśliwości, z którym Babel związał swój niezbyt pomyślny los. Rosjanie to generalnie grubianie, a zwroty w rodzaju „proszę” czy „dziękuję” na Wschodzie występują najczęściej w słownikach lub literaturze. Tylko wyjątkowo zdarzało mi się usłyszeć podziękowanie w mowie Puszkina w zamian za wskazanie drogi, poinformowanie o godzinie czy też udzielenie innych wyjaśnień. Polityk wykonuje zawód z pewnością stresujący, nic zatem dziwnego, że posługuje się on czasem tzw. cięższym słowem. Zdarzało się to nawet wybitnym mężom stanu, takim jak Winston Churchill lub Karol de Gaulle. Na naszym podwórku również nie stronił od zasobów jędrnej polszczyzny marszałek Józef Piłsudski (próbował go dość nieudolnie naśladować marszałek Zych, uważając zapewne, że tytuł oraz imię zobowiązują). Tak czy owak na Zachodzie dygnitarz, któremu coś tam się publicznie wymknie, ma jeszcze tymczasem z tego powodu większe lub mniejsze problemy. I taki standard na razie obowiązuje – no, chyba że postępy demokracji zajdą tak daleko, iż aby zapunktować u elektoralnej gawiedzi, kandydat na jej reprezentanta będzie musiał po prostu rzucać mięsem. 77

A w Rosji, jak zwykle, jest na odwrót. Kiedy z powodu awantury gruzińskiej oddaliła się ona po raz kolejny od reszty świata, moskiewska władza uznała za właściwe po raz kolejny „postawić na miejsce” Zachód. O tym, jak zrobił to Sergiusz Ławrow, była już mowa. Ale i sam Włodzimierz Putin dorzucił swoje trzy kopiejki. Na spotkaniu Klubu „Wałdaj”, zrzeszającego między innymi opiniotwórczych dziennikarzy zagranicznych zajmujących się tematyką wschodnią, w ten sposób podsumował reakcję Rosji wobec działań gruzińskich: „Ci, którzy dopuścili się tej prowokacji, mogli spodziewać się, że dostaną po mordzie jak należy”. Bicie w twarz podwładnych to ważny element rosyjskich tradycyjnych relacji służbowych, zwłaszcza w armii – ale także wschodniosłowiańska odmiana pospolitego Weltschmerzu, o czym traktuje jedna z piosenek Jeremiego Przybory. A wreszcie – skryte pragnienie typowego Rosjanina. Słynny filozof Bazyli Rozanow zapytał kiedyś prostego chłopa Iwana, kim chciałby być. – Carem-samodzierżcą – bez wahania odparł indagowany. – Stanąłbym wtedy przy drodze i każdego przechodzącego walił po mordzie. Putin nie po raz pierwszy dał upust swojej skłonności do „mordowania”. Już kilkakrotnie wcześniej ze szczerą czekistowską prostolinijnością przedstawiał ten środek jako skuteczny sposób rozwiązywania różnych problemów wewnętrznych i zewnętrznych. Dziennikarze rosyjscy z lubością cytowali swojego wodza, smakując dosadność jego wypowiedzi. Ich zdaniem, miały one świadczyć o tym, że Putin dmuchać sobie w kaszę nie pozwoli i karku przed Zachodem nie ugnie ani na milimetr. Rosjanie przyjęli tę demonstrację mocnej pozycji swoich przywódców z zachwytem. Rosjanie zdają się wręcz epatować swoją nonszalancją wobec norm wychowania, faktycznie jednak ich po prostu nie znają i nadrabiają miną oraz tłumaczeniem się, że „tak to jest po naszemu”. Żenujące niedostatki prezentują nawet na poziomie kultury elementarnej, osobistej. Mogą rozprawiać – nawet fachowo – o sztuce, wytrząsając równocześnie z włosów łupież na interlokutora; potrafią po swojej wizycie zostawić gospodarzowi do sprzątnięcia kilkanaście na pół zgryzionych wykałaczek na dywanie (zuboczistek wprawdzie na stole nie było, ale goście przyszli z własny78

mi). Oddzielna sprawa to sanitariaty, co zresztą wiąże się z rozpowszechnioną na wschodzie nieco inną techniką korzystania z toalety, niezbyt wygodną w ubikacjach zachodnich. Najwyraźniej jednak nie zważając na te drobne niedostatki, władcy z Moskwy na każdym kroku podkreślają, że wierzą w olbrzymi potencjał powierzonego ich trosce ludu, łechcząc tym samym zadawnione marzenia i kompleksy Rosjan. Wbrew temu, co wokół siebie widzi, homo putinensis ma ufać, iż dzięki mądrym rządzącym zmierza najkrótszą drogą do dobrobytu, a może nawet panowania nad światem. Ten pieczołowicie kreowany wizerunek zbliżającej się wielkimi krokami imperialnej sielanki coraz mocniej ściera się ze skrzeczącą rzeczywistością, czasami przybierając formy zabawne. Oto na popularnym portalu internetowym mail.ru 20 listopada 2008 roku główna wiadomość dnia nosiła szumny tytuł: „Wywiad USA prognozuje Rosji świetlaną przyszłość”. Ale następne doniesienie brzmiało już: „W Rosji zamrażane są kolejne projekty inwestycyjne”. Dychotomia ta, dla Rosji znamienna, widoczna jest także na innych polach. Ostatnio w „Argumentach i Faktach”, jednym z ważniejszych tygodników opiniotwórczych, spierano się o „eksportowy” stereotyp Rosjanina. Wiadomo nie od dziś, że przybysz z Moskwy czy Samary swojego rodaka za granicą zdoła rozpoznać na pierwszy rzut oka. Na turystów ze Wschodu narzekają hotelarze w niejednym zachodnim kurorcie, choć sami przyznają, że ta hałaśliwa i niezbyt okrzesana klientela to całkiem poważne źródło dochodów. „Przykre jednak nie jest to, że negatywnie postrzega nas zagranica, lecz to, że my sami zaczynamy widzieć się takimi, jak nas przedstawia nasze kino, teatr, nasi artyści” – podkreśla jeden z moskiewskich dziennikarzy. „A jest to obraz wyjątkowo ponury, aż chce się wyłączyć telewizor, wyrzucić książkę, zaszyć gdzieś w kąt i zatkać uszy”. Pewien włoski reżyser, który w Rosji czuje się jak u siebie w domu, tak podsumował tę tendencję: „Jeśli kierować się tym, co można zobaczyć w telewizji, »nowym kinie«, jeśli oprzeć się na »szczerych wyznaniach« modnych rosyjskich pisarzy współczesnych, wyłania się obraz przerażający. Dobrze, że rosyjskie rodziny znam nie tylko 79

z ekranu, że mam przyjaciół wśród Rosjan. Ale co sobie myślą inni mieszkańcy krajów zachodnich?”. Typowy Rosjanin kreowany przez swoich „uzdolnionych artystycznie” ziomków minuty nie wytrzyma bez papierosa, najlepiej kultowego „Biełomorkanała”, i nawet do toalety nie wybiera się bez pół litra wódki. To degenerat, obibok, krętacz, alkoholik, meliniarz, w najlepszym wypadku zboczony brzuchaty milicjant lub nieogolony filozofujący nieudacznik życiowy. Redaktor „Argumentów i Faktów” zauważa: „Na Zachodzie też przecież piją, palą, nurzają się w bagnie moralnym. Ale tylko w naszych filmach, serialach i sztukach teatralnych króluje wódka, tytoń, chamstwo (...). Cały ten egzystencjalny brud przedstawiany jest jako dominująca cecha współczesnego życia w Rosji”. Cóż, widocznie dziennikarz ten nie zna dominujących nurtów we współczesnej polskiej kinematografii – albo nie traktuje naszego kraju jako części Zachodu... Konkretnie napiętnowano przede wszystkim cykl komedii o „rosyjskich osobliwościach”. „Osobliwości rosyjskiego polowania”, „Osobliwości rosyjskiego wędkarstwa” i kilka innych obrazów o podobnych tytułach przedstawiających przygody tych samych bohaterów cieszą się jednak dużą popularnością wśród Rosjan i uważane są za najlepsze rozrywkowe filmy epoki posowieckiej. Ktoś tam nawet oburzał się na słynną bajkę „Wilk i zając”, ukazującą rosyjskiego wilka jako durnowatego wyrzutka. Przy okazji skrytykowano nawet ludową opowiastkę o Iwanie-duraku – leniwym parobku, któremu nie chciało się nawet ruszyć z ciepłego pieca. Ostatecznie jednak głupiemu Waśce, rosyjskiej odmianie Forresta Gumpa, powiodło się całkiem nieźle... Niektórzy rosyjscy analitycy przyczyny kulturalnego i moralnego regresu własnej nacji upatrują w skutkach bolszewickiego przewrotu z 1917 roku. Z Rosji wyjechało wówczas ponad 2 miliony ludzi, przeważnie najlepiej wykształconych. Resztę elity wygubiono w katowniach czerezwyczajki. Napływ kadr ze Wschodu miał podobno znaczący wpływ na podniesienie poziomu uniwersytetów europejskich oraz biur konstrukcyjnych, za to kultura miast rosyjskich widocznie upadła z powodu napływu prymitywnej ludności 80

wiejskiej. Z kolei po 1991 roku Rosję opuściło blisko ćwierć miliona uczonych, inżynierów i utalentowanych artystycznie młodych ludzi. „Czy to właśnie nie jest powodem tego umysłowego spustoszenia? – zastanawia się redaktor „Argumentów i Faktów”. „Dochodzą do tego bardzo niskie nakłady na kulturę. W rezultacie karmi się Rosjan tanią papką rozrywkową, zaspokajającą najmniej wybredne gusty”. Socjolodzy rosyjscy alarmują, że upada w kraju morale. Ludzie są cyniczni, źli, leniwi. Źle to wróży rosyjskiemu patriotyzmowi. Ale w konkluzji redakcja uspokaja czytelników, bowiem ponoć w Stanach Zjednoczonych zachodzą identyczne procesy. „Różnica między nami a nimi polega na tym, że za oceanem ludzie obwiniają o to sami siebie, a my zwalamy wszystko na władzę i państwo” – skomentowały tę wiadomość „Argumenty i Fakty”, dając w ten sposób po raz kolejny swoim czytelnikom do zrozumienia, że jednak władza stara się, jak może, tylko lud tych tytanicznych wysiłków nie docenia. Oto pierwszy z brzegu przykład: podczas interprezydentury Dymitra Miedwiediewa wypadła sto pięćdziesiąta rocznica urodzin Antoniego Czechowa. W związku z tym prezydent Dymitr Miedwiediew obiecał rosyjskim ludziom teatru, że będzie się o nich troszczył szczególnie. – Wspieranie teatru powinno należeć do priorytetów każdego państwa – oświadczył kategorycznie zastępca-następca Putina podczas uroczystego spotkania z artystami. – I każdemu państwu brakuje pieniędzy na teatr, u nas w Rosji także. Ale my staramy się temu przeciwdziałać. Sytuacja u nas w tej dziedzinie jest lepsza niż pięć... – w tym miejscu prezydent Rosji zająknął się, zapewne dokonał w myśli szybkiego rachunku i natychmiast sprostował: – niż dziesięć lat temu. Miedwiediew obficie sypał danymi statystycznymi. W Rosji jest 600 zawodowych teatrów, każdy z nich daje w roku około 130 przedstawień, co oznacza, że w teatrze bywa corocznie 30 milionów widzów. – Jeśli dane te odpowiadają prawdzie, to są to bardzo dobre wyniki – przyznał Miedwiediew i dodał rozbrajająco: – Sądziłem, że znacznie mniej Rosjan uczęszcza na spektakle. Na Wschodzie rzeczywiście lubią teatr. Moskwianie uwielbiają wystawiane na różnych stołecznych deskach musicale, co swego czasu 81

wykorzystali terroryści, przetrzymując blisko tysięczną widownię w domu kultury na Dubrowce. W prowincjonalnym Bijsku każde przedstawienie miejscowego teatru ma komplet widzów, ale niskie ceny biletów z pewnością nie pokrywają wydatków związanych choćby z utrzymaniem okazałego budynku, wzniesionego przed stu laty przez polskiego architekta Jana Nosowicza. Tym bardziej że znaczna część zniżkowych wejściówek rozprowadzana jest w szkołach i zakładach pracy. Co prawda minęły już czasy, gdy do świątyń sztuki zapędzano obowiązkowe kontyngenty kołchoźników... Prawdopodobnie już tysiąc lat temu Ruś przemierzały trupy skomorochów, pokazując gawiedzi różne igrce ucieszne. Komedianci owi naturalnie nawet nie myśleli, aby zabiegać o mecenat władzy, za to władze, zarówno świeckie, jak i cerkiewne, bardzo interesowały się ich działalnością, ostatecznie zakazując jej w połowie XVII stulecia. Nie oznacza to jednak, że lud rosyjski został pozbawiony spektakularnych widowisk. Edukowani w sowieckich szkołach Rosjanie wyobrażają sobie dzieje Europy jako nieprzerwane orgie piromanów rozświetlających mroki średniowiecza (i sąsiadujących epok) stosami inkwizycji. Niektórzy rosyjscy historycy dowodzą, że w dawnej Rosji podobne okropności nie miały miejsca. Ale w centrum Moskwy, na placu Czerwonym, zachowało się miejsce straceń (Łobnoje miesto), gdzie nie takie rzeczy wyrabiano. To stąd oddano strzał armatni w kierunku Polski z działa nabitego zmasakrowanymi publicznie szczątkami Dymitra Samozwańca. W ZSRS wiele rzeczy robiono na pokaz, nic więc dziwnego, że teatr stał tam na wysokim poziomie. To samo można powiedzieć o cyrku, ulubionej rozrywce Rosjan – w końcu życie w Bolszewii wymagało umiejętności akrobacji. Willy Tokariew, rosyjski śpiewak emigracyjny, wspominając to, co pozostało po Kraju Rad, wymienił tylko „rakiety i balet”. Komuniści zręcznie wykorzystali do własnych celów osiągnięcia Czajkowskiego, Szalapina, Niżyńskiego i wielu innych artystów. Widowiska mocno podszyte czerwoną ideologią stały się cennym towarem eksportowym, za pomocą którego Moskwa starała się urabiać społeczeństwa kapitalistyczne. Jednym z ważnych współtwórców znanego Moskiewskiego Teatru Artystycznego był Polak zapamiętany jako Ryszard Bolesła82

wiecki, który w niezbyt zaawansowanym wieku zmarł wprawdzie w feralnym 1937 roku, ale w Hollywood. Nie miał takiego szczęścia twórca nowatorskiego teatru sowieckiego Wsiewołod Meyerhold. Gdy bolszewicy urządzili własny teatr, w postaci choćby znanych procesów moskiewskich, Meyerhold przestał być potrzebny. Został więc skrytykowany jako „wrogi proletariatowi formalista”, aresztowany i rozstrzelany w 1940 roku. O tym, rzecz jasna, w podczas podniosłego fetowania jubileuszu Czechowa (do którego pretensje roszczą sobie nota bene także Ukraińcy) mowy nie było. O pomoc do rosyjskiego prezydenta apelował za to w dramatycznym, teatralnym przemówieniu reżyser Andrzej Michałkow-Konczałowski, syn Sergiusza Michałkowa i brat Nikity. Konczałowski, który lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku spędził na Zachodzie, obrażony po niezbyt entuzjastycznym przyjęciu jego filmu „Tango i Cash” wrócił do Rosji. Reżyser zaklinał Miedwiediewa, aby nie dopuścił on do „śmierci teatru”. Zdaniem Konczałowskiego, takie zjawisko nastąpiło na Zachodzie. Na czym twórca „Uciekającego pociągu” opierał tę diagnozę, trudno powiedzieć – chyba głównie na tym, że ze wschodniego punktu widzenia cywilizacja zachodnia już od dawna prowadzi życie pozagrobowe. W każdym razie Konczałowski osiągnął zamierzony cel. – Sztuka teatralna jest nieśmiertelna i ona nie zniknie – orzekł prezydent Rosji. – Pojawiły się wprawdzie nowe technologie, ale teatru nigdy nie wyprze jakiś „Avatar”, choć to bardzo efektowne, ładne, skomplikowane i drogie przedsięwzięcie. „Avatar”, który na bazarach rosyjskich był dostępny już na długo przed swoją premierą, otworzył w Rosji puszkę Pandory. Borys Strugacki, który wraz ze swoim bratem Arkadym (zmarłym w 1991 roku; Borys Strugacki zmarł w listopadzie 2012 roku) pisał poczytne powieści fantastyczno-naukowych, oświadczył, że film Jakuba Camerona to plagiat. Bracia Strugaccy są autorami cyklu o świecie Południa, który pojawia się w ich dziesięciu dziełach. Jest to literacka wizja przełomu XXI i XXII stulecia: na Ziemi wprawdzie tryumfuje komunizm, ale nie wszystkie cywilizacje kosmiczne są na tyle dojrzałe, aby docenić dobrodziejstwa tego systemu. Jak zawsze podkreślali rosyjscy krytycy literaccy, w odróżnieniu od agresywnych 83

zachodnich futurystycznych proroctw w rodzaju „Gwiezdnych wojen” czy „Diuny” koncepcja Strugackich pozbawiona była zupełnie idei imperialnej. Ciekawe, a może raczej przerażające są pomysły społeczne autorów (na przykład dzieci od piątego roku życia wychowywane są w internatach na jednostki o wysokich kwalifikacjach moralnych itp.), ale to już odrębny temat. Zdaniem Borysa Strugackiego, planeta Pandora z filmu „Avatar”, jej fauna i flora oraz masa innych szczegółów została już dawno temu wykoncypowana przez sowieckich pisarzy science-fiction. Jake Sully z obrazu Camerona to Michał Sidorow z powieści Strugackich. I tak dalej. Gatunek literatury fantastyczno-naukowej posługuje się określonym zasobem rekwizytów i siłą rzeczy utwory tego nurtu są z nich komponowane. W zasadzie u wszystkich pisarzy tworzących odmianę fantasy można dopatrzeć się zapożyczeń z dzieł Tolkiena. Ale aktywiści organizacji Komuniści Petersburga i Obwodu Leningradzkiego (choć przywrócono historyczną nazwę miasta nad Newą, nadal pozostaje ono centrum administracyjnym obwodu upamiętniającego Lenina) potraktowali fantazje Borysa Strugackiego serio i wystosowali następujące oświadczenie: „Film Camerona to nie ideologiczna dywersja, jak podają niektóre rosyjskie media, ale elementarne złodziejstwo, kradzież intelektualnej własności socjalistycznej. W każdym kraju takie przestępstwo jest ścigane prawem. Żądamy, aby nasze władze wystąpiły o ściganie międzynarodowym listem gończym Camerona, który posłużył się wszystkimi bohaterami, ideami, w ogóle całym życiem Pandory (tej opisanej przez braci Strugackich – W.G.) i podarował to bezmyślnemu cyborgowi. Cameron powinien zostać aresztowany nie tylko na dowolnym rosyjskim lotnisku, ale w każdym z krajów, gdzie działa Interpol”. Jeszcze dalej w swym zacietrzewieniu poszła Katarzyna Pietrowa, sekretarz jednego z komitetów dzielnicowych Partii Komunistycznej Obwodu Leningradzkiego. Jej wypowiedź w tej sprawie nawiązuje do klasycznych wzorców bolszewickich i zniesmaczyła nawet niektórych rosyjskich miłośników twórczości Strugackich: – Cameron, ten gwiazdkowo-pasiasty łotr, podniósł rękę na twórcze dziedzictwo Strugackiego, Jefremowa, Bułyczowa, reżysera Pawła 84

Arsenowa, wykorzystując fakt, że nieżyjący już pisarze nie mogą zwrócić się z wnioskiem do prokuratury. Ale my możemy ich w tym wyręczyć! Dlaczego Polański, który uwiódł pionierkę, słusznie trafił do aresztu, a ten gangster Cameron spokojnie chodzi po ziemi i łopatą zgarnia dolary zarobione dzięki kradzieży Pandory z sowieckich książek? Zapewne agenci Camerona wcześniej potajemnie wykupili powieści sowieckich pisarzy fantastycznych i wyrywali z nich całe strony, całe rozdziały dla podtrzymania Obamy i jego kliki!

85

Z PODMUCHAMI WIATRU

G

dy wieje wiatr, Tatiana z Bijska spogląda na wschód, ku urwistemu brzegowi rzeki Bii. W jej oczach pojawia się wtedy niepokój. Wychodzi na oszklony aż po sufit, przypominający akwarium balkon swojego mieszkania w czteropiętrowym bloku o popękanych ścianach i patrzy w dal, a jej zatrwożone spojrzenie błądzi po nadbijskiej skarpie. Tatiana usiłuje odgadnąć, co dzieje się za sosnowym zagajnikiem, za rozsianymi po stepie wzgórzami... Tam, koło wioski Wierch-Bijskoje, ma ona swoją daczę, działkę, na której rosną pomidory, ogórki i kartofle. Takimi uczastkami „obdarował” sowieckich ludzi pracy Leonid Breżniew. Każdemu po równo. Chodziło o to, aby lud własnoręcznie uprawiał ziemię i zbierał plony na swój użytek – odciążając mocno kulejące zaopatrzenie państwowe. Dacza w świadomości Rosjan uległa sakralizacji – częściowo wskutek dziedzicznych nawyków, wrodzonego kultu ziemi, częściowo z powodów praktycznych, gdyż istotnie wspomagała domowe spiżarnie workami „darmowych” ziemniaków. Nawet teraz, kiedy łatwo obliczyć, że taniej kosztują warzywa z bazarów czy nawet sklepów, u progu sezonu wegetacyjnego coś zaczyna gnać na dacze Rosjan wszystkich profesji – niektórzy pokrętnie tłumaczą ten atawizm zamiarem poprawy zdrowia, jednak przeczą temu tłumy rolników-amatorów z wypadniętym dyskiem. Ta narodowa obsesja trafnie została odzwierciedlona w histerycznej poetyce utworu „Dacznicy” z repertuaru skandalizującego zespołu Leningrad: „Zdycham w pracy (...). Lecz przyjdzie lato – jedziemy na daczę, łopaty w rękę, od razu inaczej!”. 86

Daczy pod Wierch-Bijskoje, podobnie jak wielu innych działek położonych czasem kilkadziesiąt kilometrów od miejsc zamieszkania ich posiadaczy, nikt nie pilnował, toteż często były pustoszone. Właściciele ogradzali je własnym sumptem, czym popadło. Mąż Tatiany postawił płot z siatki, sąsiad z prawej – przegrodę uplecioną z chrustu i drutu kolczastego, a sąsiad z lewej – parkan z krzywych desek inkrustowanych szkłem z rozbitych butelek. Ale z furtką to już Tatiana przedobrzyła. – Pomyślałam, a nuż będzie taki urodzaj, że trzeba go będzie z daczy ciężarówką wywozić – zwierza się. – I umyśliłam taką bramkę, aby samochód mógł wjechać. Mąż Tatiany był chorążym w bijskim garnizonie. Dzięki temu załatwił wrota solidne, bo przeciwpancerne. Na daczę Tatiany dostarczył je transporter służący do przewozu mostów pontonowych. A potem żołnierze z jednostki męża Tatiany zamontowali je, wzmacniając ościeżnice, jak się dało. W efekcie jakoś przytwierdzono potężne stalowe odrzwia do filigranowych słupków. Było to ćwierć wieku temu. Odtąd przy każdym silniejszym podmuchu wichru zatrwożona Tatiana myśli, czy cała ta konstrukcja nie przewróci się. – Pal licho samą bramę – mówi Tatiana – ale to przecież kilka ton żelastwa. Jeśli akurat ktoś będzie w pobliżu, zostanie z niego mokry placek! – I zimny dreszcz przechodzi Tatianę po plecach. Mąż dawno już odszedł od Tatiany, opancerzona brama na daczy pozostała. Tatiana nie chce jej zdemontować, no bo czym ją zastąpi? Nie myśli też o tym, co będzie, kiedy brama rzeczywiście wywróci się kiedyś; jak ją wówczas usunie? – Jeśli jestem akurat na daczy, to pół biedy – mówi. – Gdy zaczyna mocniej wiać, po prostu mam na wszystko oko. Gorzej, jeżeli dmucha, a ja siedzę w domu. Ale w sezonie staram się być na daczy jak najczęściej, jadę tam autobusem zaraz po pracy. Zimą Tatiana nie denerwuje się zbytnio, bo wtedy dacze wyludniają się. Gorzej jest latem, gdy na działkach panuje ruch, zwłaszcza podczas wolnych dni. Wówczas Tatiana, niewiasta już po pięćdziesiątce, aby odegnać czarne myśli krążące wciąż wokół wytrzymałości opancerzonych wrót, wspomina dawne czasy: – Wychowałam się na Dalekim Wschodzie – opowiada. – Nie było lekko. A najgorzej z higieną intymną – kontynuuje. Jako była komsomołka i w ogóle humanistka, Tatiana jest dość bezpośrednia i od razu 87

bez skrępowania wali z grubej rury, nie znajduje bowiem powodu, aby przez fałszywy wstyd nie zahaczyć o bądź co bądź w poważnym stopniu ludzki w końcu temat. – Na wsiach kobiety zbierały mech, kroiły w prostokąty i gotowały. W mieście było gorzej. Rakiety naszych kosmonautów, jak to wówczas wzniośle powiadano, „przeorywały skiby kosmosu”, a my w krytyczne dni nie miałyśmy czym... Raz dopadła mnie „czerwona data w kalendarzu” podczas tygodniowych odwiedzin u ciotki. Jej samej w mieszkaniu nie było, pracowała od świtu do nocy. Na szczęście znalazłam na pawlaczu grubą książkę, „Historię Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego (bolszewików)”. Podłożyłam ją sobie... i tak siedziałam, jak kwoka na jajkach, gapiąc się całymi dniami w telewizor. Kiedy papier pode mną przemakał, przewracałam kilkanaście stron. W ten sposób doszłam do połowy „Historii KPZS(b)”. W nocy wykorzystywałam brudną koszulkę. Zazwyczaj służyły do tego pocięte kawałki starej bielizny; wygotowywano je i użytkowano wielokrotnie. Jedna pielęgniarka z naszego bloku przynosiła ze szpitala watę i zaszywała ją w podłużne kawałki bandaża. To była prawdziwa manufaktura, zatrudniała do tego dwie sąsiadki, a towar sprzedawała na targu. Ale ją w końcu zamknęli. Co było robić, państwo dało nam dacze, lecz przecież na polu podpasek nie wyhodujesz! A widocznie przemysł miał ważniejsze zadania, Amerykanie nam zagrażali, Chińczycy... No i bratnim krajom trzeba było pomagać, i krajom Trzeciego Świata także... Kto w takich warunkach ma głowę, aby troszczyć się o specyficzne potrzeby kobiet? Dopiero potem pojawiły się takie specjalne wkładki, ale strasznie przepuszczały, lepiej było stosować je z gumowymi majtkami, które zresztą dołączano do każdej paczki. A teraz – chcesz, wybieraj i przebieraj, skrzydełka podwójne i potrójne! Polacy wielki zakład produkujący to dobro pod Moskwą wybudowali. Aż żal się człowiekowi robi, że już sam tego dobra nie potrzebuje. Tak, nasze kobiety w tamtych czasach to się nacierpiały. Ale w końcu od tego są, Bóg uprzedził Ewę, że będzie miała za swoje. A i nasze sowieckie baby z porcelany przecież nie były. No pewnie, że każda chciała się stroić, wygląd swój poprawić, rysom i kształtom przez naturę ofiarowanym nieco więcej wdzięku nadać, urokliwiej nieco wybrankowi swojemu zapachnieć, a nie tylko tym, co akurat 88

produkowano w zatrudniającej ją fabryce... Popularne były wywary z ziół, zwłaszcza z rumianku. Szampony były tylko w dwóch gatunkach, różniących się od siebie tym, że po jednym włosy wychodziły bardziej, a po drugim mniej. Kremy – też wszystkiego dwa rodzaje: dziecięcy i wazelina. Krasawice brwi osmalonym korkiem czerniły, wargi mazały sokiem z malin. Może to i zdrowiej, bo bez chemii... Kiedyś dostaliśmy od znajomych, którym krewni z zagranicy przysłali paczkę, flakon z bajecznie kolorową etykietką. W środku była gęsta, przepięknie błękitna ciecz, która cudownie pachniała egzotycznymi kwiatami. Po rodzinnej naradzie doszliśmy do wniosku, że jest to mydło w płynie. Ojciec eksperymentalnie umył tym ręce. Potem nosił bandaże przez miesiąc, a blizny miał aż do śmierci. Dziś sobie myślę, że musiał to być płyn do dezynfekcji sanitariatów albo coś podobnego, ale wtedy kto mógł przypuszczać? Co do strojów, też nie było łatwo. Rajstop sklepy nie otrzymywały, dopiero w latach osiemdziesiątych pojawiły się importowane, polskie. Wcześniej nosiłyśmy pończochy, zapinane na pas, który zatrzymywał krążenie w nogach. Ja miałam zawsze dość tęgie nogi, przyszłam raz do domu, patrzę, a one całe sine już od tych pończoch! Jak pończochy podarły się, to je cerowano. Od święta nosiło się takie lepsze, kapronowe, a na co dzień zwyczajne, ch/b (skrót ten oznacza: bawełniano-papierowe). Największy szpan to były „siatki” (kabaretki), robiło się je tak: brano dziecięce rajtuzy, odcinano stopki, zaszywano, a potem spuszczano odpowiednie oczka, aż do pasa. Żeby nogi nie przemokły, wkładano stopę w plastikowe torebki, które zresztą prano potem jak zwykłe skarpetki. Moje pierwsze prawdziwe pantofle to były japonki. Ale nie takie sandałki z rzemykiem między palcami. Mieszkańcy Sachalinu trudnili się odłowem różnego barachła, jakie przypłynęło z Japonii. Krótko mówiąc: grzebali w wyrzuconych przez morze japońskich śmieciach. Wyciągano różne plastikowe buteleczki, pudełka jakieś. I buty. Nasi szewcy odcinali z nich podeszwy i dorabiali wierzchy, albo odwrotnie – już nie pamiętam. W każdym razie takie obuwie wędrowało na bazary i sprzedawano je dość drogo, bo było tego warte. A dżinsy! Ech, wydałam na nie dwie pierwsze pensje, ale nie żałuję, choć były na mnie trochę za duże. Prawdziwe, zachodnie, w szelesz89

czącym celofanowym opakowaniu z kolorowym rysunkiem pupy nosorożca. I ten zapach! Nieporównywalny z niczym. To było tak, jakby oddychać powietrzem innego świata. Boże, jakie to było wspaniałe! I Tatiana, uradowana na nowo wspomnieniem jednego z najszczęśliwszych dni swojego życia, zapomina na chwilę, że gdzieś tam, pod Wierch-Bijskoje, złowieszczo kołyszą się i skrzypią w zawiasach pancerne wrota jej daczy.

90

JAK ODRODZIĆ ROSJĘ? – DEMON DEMOGRAFII

I

lu jest właściwie Rosjan, rozumianych jako wschodniosłowiańska grupa etniczna, dokładnie nie wiadomo. Statystyki mówią o 150-170 milionach, ale kto by ich tam – i w jaki sposób – dobrze zliczył. Emigranci rosyjscy w Stanach Zjednoczonych, Brazylii czy Niemczech nie zawsze przyznają się do swojego pochodzenia. Nieraz spotkałem się w Rosji ze zdaniem, że właściwie Rosjan w ogóle nie ma. Ci, którzy głosili taki pogląd, często mieli oczy barwy kwitnącego lnu, włosy koloru pszenicy, nosy o kształtach nieznacznie modyfikowanych genetycznie ziemniaków oraz jagody rumiane jak borówki, aby już pozostać tylko przy porównaniach z zakresu roślin użytkowych. A w jednym nawet wypadku była to człowiek niezbyt jeszcze wiekowy, odznaczający się w dodatku brodą rozłożystą niczym łopata do odgarniania syberyjskiego śniegu. Mimo to utrzymywali oni wszyscy, że ruska krew przez wieki burzliwej historii tak bardzo wymieszała się z obcą, przede wszystkim tatarską (ale także polską), iż mowy nie ma o czystym genetycznie typie rosyjskim. Z kolei Federację Rosyjską zamieszkuje oficjalnie 142 miliony (warto przypomnieć, że jest to nieco mniej niż połowa ludności Związku Sowieckiego w chwili jego rozpadu) ludzi i od co najmniej dwudziestu lat liczba ta niemal corocznie maleje. Na tym samym obszarze w 1991 roku naliczono 148.690.000 osób. Ubyło zatem 4% ludności, i to pomimo intensywnych ruchów migracyjnych, bowiem liczni bieżeńcy (uciekinierzy) przesiedlali się do Rosji z niespokojnych republik azjatyckich powstałych po rozpa91

dzie Związku Sowieckiego. Rzecz jasna, równocześnie inni Rosjanie opuszczali swoją ojczyznę. Demografowie prorokują, że za ćwierć wieku największe państwo na Ziemi zamieszkiwać będą tylko 123 miliony rossijanow. Ten termin oznacza wszystkich obywateli Federacji, nie tylko russkich, czyli etnicznych Rosjan. Należy pamiętać, że co piąty obywatel Rosji nie jest Rosjaninem, a najczęściej należy do narodowości, która ma z kacapami na pieńku. I odwrotnie: szeregowi Rosjanie także nie darzą przesadnie braterskimi uczuciami czurków, czyli często skośnookich i smagłolicych przedstawicieli innych ludów zamieszkujących Federację Rosyjską. Nie należy również zapominać, że Rosjanie z prowincji nie przepadają za mieszkańcami Moskwy. Zresztą pośród etnicznych Rosjan istnieją odrębne, dość wyraziste grupy: Sybiracy, Kozacy i kilka tysięcy Pomorców, osiedlonych na europejskiej północy potomków dawnych osadników z Nowogrodu Wielkiego. Nieznaczne zahamowania spadku liczby mieszkańców Rosji, a nawet incydentalne odwrócenia trendu, są oczywiście powodem do zadowolenia władz, ale nie zmieniają ogólnej tendencji. O ile jednak w latach dziewięćdziesiątych XX wieku do Rosji przenosili się głównie Rosjanie z dawnych republik sowieckich, którzy nie potrafili urządzić się w nowych niepodległych państwach – zwłaszcza azjatyckich – to obecnie ich miejsce zajęli przedstawiciele innych narodowości, a nawet ras. Co prawda, wbrew histerycznym reakcjom Rosjan krzyczących o „żółtym zagrożeniu”, na stałe przenosi się na północ obecnie mniej mieszkańców Państwa Środka, gdyż życie w wielu prowincjach Chin stało się znośniejsze niż w biednych rejonach Rosji. Jednak tempo przyrostu naturalnego wśród przybyszów i obywateli rosyjskich wyznania muzułmańskiego, nie mówiąc już o Chińczykach, bije na głowę to, czym na tym polu są w stanie popisać się prawosławni Słowianie. Rozmnażajsia – wozrożdaj Rossiju! Rozmnażajsia, w etom nasza siła! – apeluje do młodych Rosjan jeden z popularnych zespołów rockowych, a jego atrakcyjne wokalistki zapewniają kusząco: My pomożem! Władze także starają się pomóc „odradzać Rosję”, oczywiście na swój sposób – zainspirowały przecież potoczne używanie terminu „Rosjanie” do określenia wszystkich obywateli 92

państwa, bez względu na ich narodowość, co na dobrą sprawę jest przecież formą rusyfikacji. Ciągle realna jest groźba, że w połowie obecnego stulecia w Rosji żyć będzie nie więcej niż 100 milionów ludzi, z czego większość stanowić będą wyznawcy islamu. Już w tym roku zaczną widocznie kurczyć się zasoby siły roboczej i zabraknie poborowych, aby utrzymać zakładany przez rosyjski sztab generalny stan osobowy armii. A przecież jednym z nieodzownych warunków mocarstwowości Rosji był jej potencjał demograficzny. Pokazuje to dobitnie II wojna światowa: według rosyjskich szacunków poległo w niej może nawet 12 milionów czerwonoarmistów, a mimo to w chwili jej zakończenia w wojsku sowieckim służyło właśnie 12 milionów żołnierzy. Co prawda w Rosji powszechne są zwolnienia i odroczenia służby wojskowej dla studentów, a o sprawności armii nie decyduje już tylko jej liczebność, ale i tak wizja pustoszejących koszar jest dla rosyjskiej generalicji, posiadającej wybitnie sowiecką mentalność, wręcz przerażająca. Kreml prowadzi więc kampanie reklamowe promujące życie rodzinne: plakaty w moskiewskim metrze wychwalają dzieci jako „arcydzieła natury”; tym, którzy decydują się na drugie dziecko, rząd oferuje poważne wsparcie finansowe. Na Kremlu rozważa się nawet ograniczenie dopuszczalności aborcji, która zresztą w czasach sowieckich bywała okresowo zakazana. – Znam swój fach, więc ciąże usuwam wprawnie i bez komplikacji, ale praktycznie bezpłatnie – mówi ginekolog ze szpitala w Gornoałtajsku. – Jako lekarz na państwowej posadzie otrzymuję pensję miesięczną w wysokości 12 tysięcy rubli (około 1200 złotych). Uważam naturalnie, że władza powinna zabronić aborcji. Kiedy to nastąpi, dla mnie nastaną złote czasy. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wsunie mi grubą kopertę, abym tylko wykonał zabieg. Średnia długość życia rosyjskich mężczyzn nie może przekroczyć sześćdziesiątki – to gorszy wynik niż w Pakistanie. Sergiusz Markow, prominentny członek Jednej Rosji, wyjawił, że władzom rosyjskim zapaść demograficzna spędza sen z powiek: – Kreml obawia się, że osłabiony pod względem ludnościowym kraj nie będzie już w stanie kontrolować bogatych w surowce naturalne i strategicznie ważnych bezkresów Syberii – powiedział. Imperialne 93

i mocarstwowe ambicje Putina i jego ekipy mogą załamać się tylko dlatego, że po prostu zabraknie wykonawców tych planów. W połowie ubiegłego stulecia w Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republice Sowieckiej (jej obszar odpowiada terytorialnie dzisiejszej Federacji Rosyjskiej z niewielkimi korektami – w 1954 roku Chruszczow podarował Ukrainie Krym) istniała czwarta co do wielkości populacja na świecie. Obecnie ludnościowo Rosja znajduje się na miejscu dziewiątym – za Bangladeszem i Nigerią. Tak znaczny uszczerbek demograficzny porównywalny jest tylko z okresem wojennym. W wieku XX notowano już znaczące spadki ludności Rosji w okresie od I wojny światowej do zakończenia II wojny światowej (poza stratami wojennymi oraz głodem spustoszenia poczyniła kolektywizacja). Ubytki te były jednak natychmiast rekompensowane dużym przyrostem naturalnym, a dziś nie można na to liczyć. Społeczeństwo rosyjskie, mimo niewielkiej średniej długości życia, starzeje się. Mówi się więc w Rosji sporo o konieczności powstrzymania wymierania Rosjan, także poprzez „promowanie tradycyjnych wartości i poprawienie atmosfery moralnej” (cokolwiek miałyby znaczyć te frazesy). Władza obiecuje, że powstanie więcej przedszkoli, walka z przestępczością będzie skuteczniejsza, a państwo będzie przyjazne rodzinie. Już nie tylko szczątkowa opozycja domaga się „poprawy bezpieczeństwa drogowego, kampanii antynarkotykowych i antyalkoholowych, a przede wszystkim znaczącej poprawy w świadczeniu opieki zdrowotnej”. Według raportu zamieszczonego w piśmie medycznym „Lancet” w 2009 roku, ponad połowa wszystkich zgonów Rosjan w wieku lat 15-54 po rozpadzie ZSRS w 1991 roku była spowodowana nadużywaniem alkoholu. Ale władze rosyjskie ciągle zachowują się tak, jakby nie wiedziały, czemu Rosjanie tyle piją. A przecież wystarczyłaby uważna lektura poematu Benedykta Jerofiejewa „Moskwa-Pietuszki”... Zmniejszenie spadku liczby urodzeń w 2010 roku Kreml natychmiast wytłumaczył jako efekt wdrażanych socjalnych programów państwowych. Eksperci jednak są ciągle dalecy od optymizmu, a część z nich uznaje kryzys demograficzny za spuściznę 94

sowiecką. Rosjanie jako społeczeństwo nadal półtotalitarne mniej lub bardziej świadomie uważają swoje życie za uzależnione od państwa. Być może to właśnie nie pozwala im wziąć pełnej odpowiedzialności za siebie samych, a więc także za własne zdrowie, nie mówiąc już o swoich bliskich. Prezydent Putin jeszcze podczas swoich pierwszych kadencji poświęcał sporo uwagi sytuacji demograficznej w Rosji, dzieląc się z narodem przemyśleniami na temat miłości. Dość dziwnie brzmiało to romantyczne czy może nawet iście papieskie wezwanie w ustach przywódcy największego państwa świata, tym bardziej że towarzyszyło mu zimne jak zawsze, stalowe spojrzenie czekisty. Kremlowski władca wyrażał się jednak jasno i dosłownie, używając właśnie słowa „miłość”, choć bardzo często Rosjanie zastępują je wstydliwie eufemizmem – zbiory piosenek o tym szczególnym stanie ducha noszą nazwę „Pieśni o najważniejszym”. Za Uralem na kilometrze kwadratowym Rosji żyją niewiele ponad dwie osoby, a tuż pod bokiem są coraz bardziej ofensywne ekonomicznie i ludnościowo Chiny oraz stłoczona na wyspach Japonia. A i w dawnych posowieckich republikach, z którymi Moskwie nie zawsze jest po drodze, sytuacja punktu widzenia Kremla przedstawia się nie najlepiej: w Uzbekistanie w ciągu ostatnich 20 lat ludność wzrosła z 19 do 27 milionów – o 40%! Tylko zachodnia granica pod względem demograficznym wydaje się bezpieczna: na Ukrainie przez dwie ostatnie dekady ubyło także dobre cztery miliony (ale w skali tego kraju to aż 10% – może dlatego na bilboardach ukraińskich pojawiły się swego czasu również prezydenckie nawoływania do „kochania się”?), a ludność i tak maleńkiej Łotwy zmniejszyła się o 20%. W czasach sowieckich rodzina stanowiła potencjalne zagrożenie dla kroczącego ku świetlanej przyszłości państwa, więc władza wspierała jej rozbijanie. Rozwód był czystą formalnością, a aborcja – zabiegiem kosmetycznym (do chwili gdy imperium zorientowało się, że będzie potrzebowało nowych robotników). Zresztą posiadanie dzieci ogłupianych komunistyczną propagandą bywało czasami niebezpieczne, o czym dobitnie świadczy przypadek Pawełka Morozowa. Opłakane skutki tej polityki rodzinnej bolszewików Rosja 95

odczuwa do dziś. Rosjanki robią skrobanki w życiu bez mrugnięcia okiem; znane mi są przypadki studentek z Rosji uczących się w Polsce, które na parę dni wracały do domu tylko po to, aby przerwać ciążę. Za to rosyjskie dzieci, jeżeli już uda im się pojawić na świecie, rozpieszczane są ponad wszelką miarę, zwłaszcza chłopcy. Samotne matki widzą w nich lepsze wydanie swojego partnera, który odszedł w siną dal albo do innej kobiety (bo cóż to takiego rodzina? – zapis w urzędzie, i tyle), albo też wyciągnęła go z domu wódka, pierwsza namiętność chyba większości rosyjskich mężczyzn. Upodobanie do trunków powoduje, że średnia życia rosyjskich mężczyzn wynosi mniej niż 60 lat. Smarkacz jest oczkiem w głowie mamusi. Nieraz byłem świadkiem (z trudem trzymającym nerwy na wodzy), jak dziesięcioletni bachor siedział za stołem pośród dorosłych – a na stole był alkohol, a jakże – i co rusz wtrącał się do dyskusji. W rezultacie tak wychowywani chłopcy nie wyrastają ze swojej chłopięcości, a kiedy zakładają własne rodziny, okazuje się, że zamiast sprostać trudom życia, nadal woleliby trzymać się maminej spódnicy. No i stresuje ich to oczywiście, zatem szukają pocieszenia w butelce lub u mniej wymagającej (w pierwszej fazie znajomości) partnerki – i tak rodzinna historia powtarza się i powtarza. Są jeszcze w Rosji inne dzieci, żyjące samopas, często w hierarchicznych społecznościach rówieśników, które utrzymują się z przestępstw. Bezprizornych jest w Rosji dobry milion, a może i dwa – nikt ich dobrze nie policzył. Nieliczni krytycy putinowskiego programu sanacji demograficznej obawiają się wzrostu liczby bezdomnych dzieci, urodzonych tylko dla becikowego. To zdaje się władcy Rosji nie niepokoi. U czekistów, jak w wojsku, liczyła się sztuka. A wyż demograficzny państwo potrafi zagospodarować. Zapewne Putin już planuje, jak skutecznie rozwiązać problem bezprizornych – elementu bądź co bądź, według Lenina i Dzierżyńskiego, socjalnie bliskiego. Znając schematy myślowe przywódcy Rosjan, wolno przypuszczać, że utworzy z nich armię janczarów – a może i opryczników – bezgranicznie oddaną sprawie imperium. Swoje kompleksy etniczni Rosjanie rozładowują na niesłowiańskich imigrantach, określanych wieloma obelżywymi mianami. Corocznie w Rosji odnotowuje się liczne bójki na tle rasowym, a w 96

ubiegłym roku straciło z tego powodu życie kilkadziesiąt osób pochodzących z dawnych azjatyckich republik związkowych ZSRS. Nawet funkcjonariusze stołecznej milicji często inaczej traktują ciemnowłosych i śniadych obywateli Federacji Rosyjskich. Oddzielny problem stanowią tarcia pomiędzy mniejszościami narodowymi w Rosji. Niełatwo połapać się w tej mozaice. Znane są animozje pomiędzy Ormianami i Azerami, ale już w przypadku innych nacji ich wzajemne relacje mogą nie być dla niewtajemniczonych zbyt jasne. Ot, choćby stosunek prastarych ugrofińskich ludów znad środkowej Wołgi do zamieszkujących w ich pobliżu narodów pochodzenia tureckiego. Kiedyś pewien letni dzień spędzałem na bliższych Azji kresach Baszkirii. Byłem w towarzystwie dwóch gości z Polski. Zaprosił nas na swoją daczę, a właściwie do okazałej wiejskiej rezydencji, dość wysokiej rangi pracownik administracji z Ufy. Było przyjemnie i po europejsku, bądź co bądź znajdowaliśmy się wprawdzie w cieniu Uralu, lecz przecież po zachodniej stronie gór. Gospodarz przygotował wystawną ucztę: monstrualne szaszłyki, kocioł uzbeckiego płowu i gubadiję – regionalny przysmak z ryżu z rodzynkami oraz siekanego mięsa i jajka podawany z wieprzowymi pasztecikami. Na stole w lipowych faskach złocił się niezrównany baszkirski miód prosto z leśnych barci. W chłodnej sieni w wielkim skórzanym bukłaku czekał kumys – ale to już na dzień następny, dla orzeźwienia. Kierowca i zarazem ochroniarz gospodarza, młody człowiek, wschodnim zwyczajem nie został dopuszczony do stołu, lecz z dyskretnego oddalenia pilnował nienaruszalności naszego spokoju oraz białej służbowej czajki. W trakcie przyjęcia jeden z towarzyszących mi Polaków, nie władający rosyjskim i w ogóle pierwszy raz przerzucony na drugą stronę Bugu, postanowił „odświeżyć się” – jak to mówią w Rosji, cytując frazę z nieśmiertelnej komedii „Brylantowa ręka” – czyli opuścić na chwilę towarzystwo i, powiedzmy, rozprostować kości. Przechadzając się w ciemnościach po okolicy nieomal zderzył się ze stojącym na widecie tiełochronitielem (zwanym przez bardziej okcydentalnie zorientowanych Rosjan bodigardem), który stał jak graniczny słup zapatrzony w spływający księżycowym blaskiem wierzchołek Jamantau. 97

– A ty co? – zapytał zabłąkany biesiadnik, rzecz jasna po polsku, chcąc pokryć zaskoczenie, o jakie przyprawiło go to nieoczekiwane spotkanie. – Czuwasz, tak? Wartownik przełknął ślinę. Twarz jego spowijał mrok, z pewnością jednak pociemniała ona od gwałtownie napływającej krwi. Zapewne zastanawiał się, czy spotkała go w życiu większa obelga. Jego spojrzenie ześliznęło się ze szczytu uralskiej góry i wbiło jak kindżał w oblicze zuchwałego giaura. Przez dłuższą chwilę poczucie lojalności wobec patrona zmagało się w nim ze szczerą chęcią natychmiastowego zmazania obrazy krwią wytoczoną z potomka ludu, którego synów, a zwłaszcza córki, już chan Batu w jasyr prowadził. Wreszcie opanował się i wyjaśnił z nieopisaną godnością: – Nie, ja Baszkir.

98

INSEKTY I PODLOTKI – UCIECZKA KU SZCZĘŚCIU

W

Rosji zwierzęciem najbardziej domowym jest karaluch. Od wieków towarzyszy on wschodniosłowiańskiej odmianie homo sapiens w jej siedzibach. Dla Rosjan jest rzeczą niepojętą i zabawną, że wiele polskich dzieci nie widziało nigdy żywego karaczana i nie potrafi odróżnić go od prusaka. Taka wiedza jest bowiem na Wschodzie elementarna, a karaluchy są nierzadko bohaterami książeczek dla przedszkolaków. Ot, choćby: „Raz w gumowym żył kaloszu sławny tarakan Timosza...” („Tarakan Timosza i Nowy Rok” Konstantego Awdiejenki) lub „Siedzi w szklance tarakan i ssie ryżą łapę...” („Tarakan” Mikołaja Olejnikowa). Autora tego ostatniego utworu rozstrzelano w 1937 roku, choć akurat nie z powodu motywu karalucha w jego poezji, który z kolei przyczynił się do śmierci Józefa Mandelsztama, gdy autor „Skrzypka Hercowicza” napisał „śmieją się karalusze wąsiska” i z miejsca za to podpadł Stalinowi. Wprawdzie Rosjanie usiłują niekiedy zwalczać synantropijne insekty, ale takie działania przybierają raczej formę rytuałów magicznych. Przez dłuższy czas nie wiedziałem, dlaczego wewnętrzne strony drzwi szaf, drzwiczek półek i szafek kuchennych w Rosji pokreślone są tajemniczymi kręgami wykonanymi kredą; wreszcie objaśniono mi, że jest to zapora odstraszająca rzekomo karaluchy. Przed paroma laty w Rosji zapanowało ogólne wzburzenie i jakiś dziwny, zabobonny przestrach. Pojawiły się głosy wieszczące nadejście wypadków straszliwych. Ludzie robili przezornie zapasy żywności i pilnie uczyli się, jak prawidłowo wykonać 99

prawosławny znak krzyża. Od niepamiętnych czasów karaluchy gnieździły się w malowniczych chatach z syberyjskiego cedru i wielkopłytowych blokach masowo wznoszonych za czasów Chruszczowa. Były ich rozmaite gatunki: jedne polatywały sobie po kuchni, niekiedy nagle lądując w garnku lub na głowie gospodarza czy też jego gościa, inne skromnie siedziały dzień cały za dywanami, którymi mieszkańcy Wschodu uwielbiają dekorować ściany. Około roku 2008 rude karakany, u nas zwane prusakami, gdzieś się w Rosji zapodziały. W wielu mieszkaniach od Kurska po Sachalin w blasku światła nagle zapalonego w środku nocy nie ukazuje się już swojski widok: pierzchające z cichutkim chrzęstem odnóży stadka domowych sześcionogów. Gdzież skrył się najwierniejszy towarzysz milionów przeciętnych Iwanowów? Zdaniem ludu rosyjskiego, zniknięcie ryżych karaluchów to bardzo niedobra wróżba. Leciwi Rosjanie pamiętają zaskakujące zupełne niemal wyparowanie prusaków pod koniec lat trzydziestych XX wieku. Ponieważ przyroda, jak wiadomo, nie znosi próżni, zaraz potem w sporej części europejskiej Rosji pojawili się masowo Prusacy oraz ich etnograficznie bliżsi i dalsi wspólnicy. Tajemniczy przepadek karaluchów przypominał ucieczkę szczurów z tonącego okrętu, nic więc dziwnego, że dla wielu zwykłych Rosjan (na ogół bardzo przesądnych) był to zły znak, nieomal zapowiedź apokalipsy. Niektórzy z nich ciągle spoglądali w niebo, spodziewając się ujrzeć na nim monstrualną, nadprzyrodzoną dłoń piszącą cyrylicą mane, tekel, phares. Po Rosji krążyło kilka hipotez dotyczących zniknięcia karaluchów. Były pośród nich zupełnie fantastyczne – jak na przykład ta, która głosiła, że przyczyną zagadkowego zjawiska jest „poprawa warunków sanitarnych w magazynach żywności oraz sklepach”. Ktokolwiek widział rosyjskie placówki handlowe od zaplecza – a w przypadku sporej części sklepików choćby tylko od frontu – dobrze orientuje się, dlaczego takie wyjaśnienie kłaść należy między bajki. Inni upatrują powód w stosowaniu nowoczesnych środków dezynsekcyjnych o przedłużonym terminie działania. Niezbyt trafia także do przekonania teoria o wypłoszeniu karakonów ostrymi zapachami wydzielanymi przez tworzywa sztucz100

ne, meble, tapety czy linoleum. Sporo elementów wyposażenia wnętrz pochodzi bowiem w Rosji z importu, co wiąże się ze zdecydowanym obniżeniem ich właściwości olfaktorycznych. W czasach sowieckich rozmaite lakiery, pokosty i nie wiadomo jakie chemikalia stosowane w produkcji sprzętów lub wykładzin rzeczywiście często wydzielały bardzo intensywny zapach, dający się porównać jedynie z aromatem czerwonoarmistów oswabadzających w 1939 roku wschodnią połowę Rzeczpospolitej. Według licznych świadków tego historycznego wydarzenia, w osobistym bukiecie dzielnych bojców wyraźna nuta dziegciu była najprzyjemniejsza. Trudno jednak wykluczyć, że rosyjskie insekty otrzaskały się z tą swojską wonią, a za to w smak nie poszły im rygorystyczne euronormy i inne standardy spełniane przez wyroby zagraniczne. Któż bowiem wie, co miłe serduszku skrytemu pod chitynowym pancerzykiem? A może karaluchy wypłoszyły dźwięki? Mówi się, że zawiniły hałasy o niskiej częstotliwości emitowane przez różne urządzenia biurowe, ale także przez... dzwony cerkwi, których wiele odrestaurowano lub wzniesiono w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Cóż, według bolszewickiej propagandy bicie cerkiewnych dzwonów przeszkadzało odpoczywać klasie robotniczej, może więc wypłoszyło ono także wrażliwe owady. Najczęściej jednak to, co stało się z rosyjskimi prusakami, wiązane jest z telefonią komórkową i wysyłanymi przez nią falami. W Rosji działają stare standardy GSM i GPRS i ponoć ich ofiarami stały się właśnie karaluchy. W państwach, gdzie stosowane są rozwiązania trzeciego pokolenia, UMTS i CDMA 2000, jest – jak pocieszają zatrwożonych rodaków kremlowskie media – o wiele gorzej: tam dla odmiany masowo giną pszczoły. Być może wreszcie karaluchy zostały po prostu zagłodzone w warunkach udręczonej kryzysem Rosji. A może spałaszowali je Chińczycy oraz inni przedstawiciele żółtej Azji, tłumnie przenikający do Federacji Rosyjskiej. Uczeni z Moskwy starają się uspokoić społeczeństwo, zapewniając, że nie ma powodów do paniki. Wprawdzie populacja prusaków zmniejszyła się drastycznie z bliżej nieznanych powodów, niemniej nie nastąpiła jej 101

całkowita zagłada. Specjaliści rachują sumiennie te sztuki, które nie zniknęły tajemniczo, i pocieszają Rosjan, że przypuszczalnie wkrótce ponownie zwiększy się pogłowie tych zwierzątek. Jak bardzo karaluchy zapładniają wyobraźnię naszych wschodnich sąsiadów, świadczy okoliczność, że zadomowiły się one także w języku rosyjskim. Z przestępczego półświatka czasownik „tarakanić” przeniknął do mowy potocznej; w zasadzie oznacza on akurat „zniknąć, przepaść bez śladu”. Ale także, choć rzadziej, „wyskoczyć z czymś znienacka”, na podobieństwo karalucha wysuwającego nagle łepek z czeluści zlewu. Dokładnie tak postąpił awansujący z namaszczenia Putina „jednoros” Sergiusz Markow, który wysunął śmiałą tezę, że gdyby nie nadludzki wysiłek wojenny Związku Sowieckiego, to Polki byłyby teraz „prostytutkami u Aryjczyków”. Jeśli taka prognozowana przez Markowa wizja ziściłaby się, domniemywać należy, że wówczas o wiele trudniej, właśnie z powodu tej polskiej konkurencji, dostępny byłby intratny rynek pracy dla wnuczek i prawnuczek dzielnych zdobywców Berlina, które dość licznie uprawiają wiadomą profesję w kraju postaryjskim i w państwach ościennych, nie wyłączając naszego. Wychodzi zatem na to, że wiekopomny pościg Armii Czerwonej za hitlerowskim gadem przez terytorium Polski przeprowadziła Moskwa nawet pod tym względem we własnym perspektywicznym interesie albo raczej ekonomicznym interesie swoich poddanek. Ale tego nie zauważają już władcy Rosji. Tak samo jak nie widzą oni związku pomiędzy dzisiejszą upokarzającą kondycją wielu Rosjan i Rosjanek a spustoszeniem dokonanym przez bolszewicki rozdział rosyjskiej historii, którego Markow i jego ideowi tawariszczi gotowi są bronić do upadłego, skacząc do oczu z pazurami każdemu, kto zakwestionuje jedyną ortodoksyjną, kremlowską wersję dziejów. *** Wszyscy Rosjanie znają prawie na pamięć znakomitą komedię Leonida Gajdaja „Kaukaska branka”, nakręconą w 1966 roku, zatem w czasach, gdy Związek Sowiecki znajdował się u szczytu 102

potęgi. Po placu Czerwonym obwożono wtedy z okazji bolszewickich świąt makiety ogromnych pocisków balistycznych, a imiennik reżysera, przywódca najbardziej postępowego państwa na świecie, wówczas jeszcze nie całkiem scyborgizowany, pozdrawiał lud pracujący z trybuny na mauzoleum Lenina. Fabułę ekscentrycznego filmu Gajdaja widzowie zagraniczni przyjmowali wyłącznie jako zabawną fikcję, ale publiczność sowiecka nie była już tak jednomyślna. Akcja obrazu rozgrywała się współcześnie „gdzieś na Kaukazie”: pewna studentka („sportsmenka, komsomołka, przodownica”) zostaje podczas wakacji porwana przez szefa lokalnej administracji, który więzi ją i chce zmusić do małżeństwa. W uprowadzeniu pomógł krewny urodziwej Niny – przehandlował dziewczynę za kilkanaście baranów i lodówkę rodzimej produkcji. Zdarzenie takie, po blisko 50 latach utrwalania władzy sowieckiej, było w republikach kaukaskich (i nie tylko tam) całkiem prawdopodobne. Dzisiaj także w islamskich rejonach Rosji zdarzają się porwania narzeczonych, prawie zawsze zresztą symboliczne. Ale bywa też tak, jak to pokazano w „Kaukaskiej brance” – a nawet znacznie gorzej. – Materiał dowodowy to ponad 200 tomów – mówi generał Aleksander Soroczkin, szef Wojskowego Urzędu Śledczego. – W tej chwili trwa tłumaczenie tych dokumentów na język hebrajski. Jest to konieczne, bo grupa przestępcza, działająca od 1997 do 2007 roku, sprzedała co najmniej 130 obywatelek Rosji, Uzbekistanu, Mołdawii, Ukrainy oraz Białorusi do Włoch, Niemiec, Grecji, Holandii, Emiratów Arabskich i – najwięcej – do Izraela. Bliskowschodni kierunek eksportu krasawic znad Wołgi oburzył wielu prawdziwych Rosjan, tym bardziej że publiczne ujawnienie tej sensacji zbiegło się z innymi rewelacjami dotyczącymi jednej z wielu mniejszości zamieszkujących największe państwo świata. Oprócz spekulowania na temat rzeczywistego nazwiska Gorbaczowa oraz przyczyn zgonu Stalina (zadziwiająco zbieżnych z podejrzeniami samego generalissimusa), pojawiły się nawiązania do historii handlu żywym towarem, bardzo podobne do rasistowskich oskarżeń, w jakich lubowała się hitlerowska propaganda. O sprzedaż niewolnic z krajów posowieckich oskarżono tylko w 103

tej jednej aferze kilkanaście osób z Rosji, Izraela i Mołdawii. Sprawę prowadziła prokuratura wojskowa, bowiem mózgiem i szefem gangu okazał się pułkownik wywiadu wojskowego GRU, zatrudniony przy sztabie generalnym armii rosyjskiej. Najwidoczniej razwiedka posiada rozległe kontakty w rozmaitych kręgach. Jest oczywiste, że rozpracowanie tej konkretnej grupy przestępczej to zaledwie ułamek wierzchołka góry lodowej. Proceder wysyłania dziewcząt ze Wschodu w zagraniczną niewolę trwa w najlepsze od dawna i ma rozmaite odmiany. Jest on po prostu odpowiedzią na zapotrzebowanie rynku światowego. Melanż słowiańsko-azjatycki, jaki oferują kraje pozostałe po Bolszewii, daje często miłe estetycznie efekty, szczególnie rzucające się w oczy na tle zasiedziałych genotypów dbających od czasu do czasu o czystość rasy Niemek czy dumnie izolujących się Angielek, nie wspominając już o bardzo wiekowych nacjach. „Nasze baby lepsze niż z Abby” 104

– śpiewał jakieś 20 lata temu rosyjski damski zespół Kombinacja, który w swoich utworach opowiadał o marzeniach zwyczajnych Tań i Maruś. Wpadające w ucho przeboje „American Boy” lub „Kakije liudi w Golliwudie!” już samymi tytułami zdradzają, o czym na śnią podfruwajki z Woroneża czy Kurganu. Gazety i strony internetowe pękają w szwach od ogłoszeń Rosjanek, Ukrainek, Mołdawianek itd., które chcą otrzymać przepustkę do lepszego świata. Najprostszym sposobem na to wydaje się złapanie męża „zza kordonu” – jak to się jeszcze dawnym zwyczajem powiada w Rosji. „No, gdzie jesteś, mój zagraniczny książę, przyjeżdżaj szybciej i zabierz mnie!” – proszą Rosjanki słowami jednego z hitów Kombinacji. Kilka lat temu jakiś moskiewski dostojnik, zaniepokojony masowymi wyjazdami z Rosji urodziwszej części społeczeństwa, próbował dowodzić, że naiwne wyobrażenia niedoświadczonych dzierlatek, mamionych zachodnim blichtrem, najczęściej rozmijają się z rzeczywistością, powinny zatem szukać one szczęścia we własnej ojczyźnie. Częściowo dygnitarz miał rację – los wielu emigrantek, których głównym bagażem były dane im przez naturę walory, okazał się nie do pozazdroszczenia. Oczywiście o księciu z bajki marzą dziewczęta na całym świecie, jednak Amerykanki czy Skandynawki jakoś nie próbują na większą skalę udawać się w tym celu do Rosji. Dziennikarze rosyjscy, wychodząc zapewne naprzeciw intencjom władz, co pewien czas elektryzują publiczność wstrząsającym opisem straszliwych przeżyć, jakich doznała jakaś ich rodaczka z prowincji, podstępnie zwabiona do któregoś ze śródziemnomorskich haremów publicznych. Podobnie zresztą dość regularnie pojawiają się doniesienia o adoptowanych dzieciach z Rosji, których przybrani rodzice ze Stanów Zjednoczonych niemiłosiernie podobno tłuką. Mimo to sieroty z Kazania oraz innych miejscowości państwa Putina-Miedwiediewa chciałyby wedrować za ocean, a nie odwrotnie. Młode wschodnie Słowianki, sprowadzone na Zachód lub gdzie indziej przez indywidualnych amatorów, którzy zawarli z nimi oficjalne związki małżeńskie, są na ogół w mniejszym lub większym stopniu także zniewolone albo przynajmniej ubezwłasnowolnione, choćby z powodu nieznajomości języka, barier kulturowych, zależności materialnej od męża itp. Aż dziwne, że dotąd nie powo105

łano jakiejś feministycznej internacjonałki, która stawiałaby sobie za cel wyzwolenie tych biednych ofiar podwójnego, bo narodowościowego i płciowego, szowinizmu. Powstaje jednak pytanie: czy same zainteresowane chciałyby powrócić na ojczyzny łono? Poza rzadkimi wypadkami raczej nie. Nawet te, którym przypadła ciężka dola niewolnic w zagranicznych zamtuzach, bywało, że wzbraniały się przed deportacją do Rosji. Być może – jak próbowali dowodzić niektórzy ich rodacy – była to kwestia charakteru czy upodobań. Kto wie jednak, czy nie przeraził ich najzwyczajniej brak perspektyw w rodzinnych stronach, prozaiczna beznadziejność? Na Zachodzie mogły przynajmniej mieć nadzieję na jakąś odmianę fortuny. A trzeba w końcu też pamiętać, że mowa o córkach kraju, gdzie zakres wolności jeszcze nie tak dawno był bardzo znikomy. Babki i prababki Rosjanek, które obecnie stosunkowo łatwo mogą czmychnąć w świat, nie miały takiej możliwości. Miliony niewinnych obywateli sowieckich zamknięto w łagrach. Były wśród nich także kobiety – to żeński obóz budował na przykład trudny odcinek szosy w ałtajskich górach pod miejscowością Szebalino. Przymierające głodem dziewczęta wznosiły z ciężkich głazów wysoki nasyp, pracując po pas w śniegu na 40-stopniowym mrozie. Dzisiaj rosyjskie dziewczęta snują plany na przyszłość, pogryzając pestki słonecznika podczas oglądania południowoamerykańskich seriali. Te romantyczne telenowele dubbinguje Natalia Warlej, która niemal pół wieku temu zagrała znakomicie tytułową rolę w „Kaukaskiej brance”. W komedii Gajdaja występowała jako 18letnia debiutantka; teraz rówieśnice filmowej Niny z wypiekami na twarzy śledzą zagmatwane historie brazylijskich i wenezuelskich heroin. Albo zazdroszczą jakiejś kolejnej miss Rosji, która właśnie wybiera się na podbój świata. Mnóstwo dorastających rosyjskich dziewcząt też by tak chciało. Mają one dość codziennego makaronu i smażonych ziemniaków, życia w brudnych blokach z wiecznie cieknącymi kranami, niespełnionych obietnic władz i kawalerów w wyszmelcowanych dresach, z kaszkietami o fasonie blina i niedopałkiem cuchnącego „Biełomora” w ustach. Ich wybór to w końcu coś w rodzaju głosowania nogami – z tym, że może w akurat tym przypadku istotną rolę odgrywają również inne części ciała. 106

IGOR AŁTAJEC

I

gor ma oczy jak dwa pęknięcia w deszczułce i bardzo dużo optymizmu. Igor ma dwa domy: jeden w Gornoałtajsku, 50-tysięcznym, stołecznym i jedynym mieście Republiki Ałtaju – a drugi w Kuraju, stepowej wiosce na południowo-wschodnich kresach ałtajskich, odległej od republikańskiej stolicy o pół tysiąca kilometrów. Oba domy niczym od siebie – poza usytuowaniem – nie różnią się. Są to sklecone byle jak drewniane chaty. Doprowadzono do nich prąd, lecz nie ma tam wody i kanalizacji. Igor posiada dwa wielkie piece kuchenne w dwóch domach, ale ani jednej łazienki. – Po co ci dwa domy? – zapragnąłem się dowiedzieć. – Mogę sobie na to pozwolić – rzekł z godnością. – Za władzy sowieckiej było to niemożliwe. – Czy to tak wygodnie krążyć między Gornoałtajskiem a Kurajem? – Mam auto. Nawet dwa. – Jedno przecież nie jeździ – przypomniałem sobie ciężarówkę Igora, z której pozostała jedynie karoseria. – Naprawię je kiedyś – odparł niezrażony. – Wystarczy to drugie (mówił o wysłużonej toyocie mark, przy której ciągle grzebał). Wożę rodzinę, aby nie zapomniała o swoich koczowniczych tradycjach. Poza tym w ten sposób wciąż jeździmy sobie na wakacje. – Z miasta na wieś czy odwrotnie? Spojrzał na mnie wilkiem: – Nie bądź taki dociekliwy. – Z czego żyjesz? – zapytałem kiedyś Igora podczas wspólnej 107

jazdy jego toyotą przez ajmak ust’kański. W tym momencie na drogę wybiegła sarna. Igor natychmiast wykonał stosowny manewr samochodem, a po chwili obielał i patroszył zdobycz. – Ot, na przykład – mruknął w odpowiedzi na moje pytanie. Kiedyś umawiałem się z Igorem na piknik. Wraz z krewnymi i przyjaciółmi zamierzał spędzić on nazajutrz wolne popołudnie na łące nad rzeką. Miałem dojechać do nich później, poprosiłem więc, aby wytłumaczył mi, jak tam trafić. – Zobaczysz górę i wtedy skręcisz. – Ale tu wszędzie są góry. – Tak, ale to będzie dokładnie ta góra, o której mówię. Tak się właśnie myśli po ałtajsku. Igor wyniósł z szopy i wręczył mi udziec sarni. – Żebym nie zapomniał, lepiej włóż to do bagażnika. Jutro będą szaszłyki, że palce lizać. Bez ciebie i tak nie zaczniemy. Podejrzliwie przyglądałem się sczerniałemu połciowi surowego mięsa. Syberyjski skwar, mimo wczesnej godziny, dawał się już dobrze we znaki. – Mam jeździć z tym prawie dwa dni? Nie popsuje się? – Nie ma prawa. Trzymam je już cały tydzień i nie popsuło się dotąd ani razu. Igor jest dobrym strzelcem, jak większość Ałtajczyków. W armii często biorą jego rodaków na snajperów. Oczy Igora, przypominające pęknięcia w deszczułce, są bystre – zawsze wypatrzą zwierzynę. Górskiego kozła, jelenia albo puszystą wiewiórkę. Po wsiach ałtajskich dużo jest strzelb, ale przeważnie mocno już zabytkowych. W staromodnej Igorowej gwintówce z podpórką skrzywiła się lufa – o polowaniu nie było mowy. Pewnego dnia Igor przywlókł do domu w Kuraju zadziwiający okaz broni palnej – ni to garłacz, ni to arkebuz. Oręż wyglądał jak hakownica używana przez Rosjan w wojnie z polskimi interwentami 400 lat temu. Igor postanowił wypróbować nowy nabytek. Wymierzył w sławojkę i wypalił. Przez Dolinę Czujską przetoczył się grzmot eksplozji. Góry zadrżały. Ze lśniącego w zachodzącym słońcu szczytu Aktru zeszła potężna lawina. Wychodek zmiotło z powierzchni ziemi. 108

– Za mocno bije – orzekł zmartwiony Igor. – Niedźwiedzia nawet na strzępy rozniesie. – Będziesz teraz musiał postawić nową toaletę. – Nie – uśmiechnął się niewinnie. – Ta należała do sąsiada. Akurat wyjechał do miasta. Igor zarżnął barana. Kobiety z jego domu skręcały na podwórku baranie kiszki w długie warkocze. Potem przyrządza się z tego dziargum, rodzaj flaczków. – To dla ciebie. Przysmak – zachęcił mnie Igor. Na talerzu leżał ociekający białym łojem przedmiot wielkości i kształtu małego banana. Byłem już nieco otrzaskany z gastronomią ałtajską, której pewne dania wyglądają tak, jakby ich przepisy zaczerpnięto z książki kucharskiej Hannibala Lectera, ale coś takiego widziałem pierwszy raz. Nieufnie dziabnąłem widelcem. – Jedz, jedz – ponaglał mnie, pałaszując z wielkiej michy dymiącą baraninę. Co pewien czas wypluwał kawałki kości wprost na ceratowy obrus i rzucał odkrojone scyzorykiem ścięgna łasującemu pod stołem kotu. – W Mongolii jako honorowy gość miałbyś gorzej: tam częstują baranią głową, trzeba przełknąć oko. A to tylko kurdiuk, chwościk. Najsmaczniejsze mięso. Ogonki baranie dajemy naszym dzieciom do ssania, zamiast smoczka z tworzywa sztucznego. Tak zdrowiej. Igor ma wpisaną w dokumentach narodowość ałtajską, w rzeczywistości uważa się za Telengitę – przedstawiciela odłamu Ałtajczyków żyjących na rubieży mongolskiej. To podobno robi wielką różnicę. – Wiele ludów jest na Ałtaju – wyliczał mi. – Telengici, Teleuci, Teleosi... – I Teletubisie – uzupełnił sześcioletni synek Igora. Dawniej matka Igora prowadziła w Kuraju stację dla kierowców ciężarówek obsługujących Trakt Czujski. Nocowali tu, w czarnych skórzanych uniformach i trójpalczastych rękawicach, a na ich kanciaste amy wicher ciskał garście śniegu. Wypijali niesłychane ilości herbaty i ruszali w dalszą drogę. Teraz już tu się nie zatrzymują; Igor dorabia czasami jako dróżnik, odśnieżając szosę aż po Cagan Uzun. Bardziej lubię wiejską posiadłość Igora w Stepie Czujskim, po którym wędrują niemal samopas stada krów o kędzierzawych 109

grzywkach, gdzie przez całe lato rozbrzmiewa granie wielkich świerszczy, a majowe poranki są świeże i miękkie jak nigdzie indziej na świecie. Kiedyś wjechałem na nieogrodzone podwórko kurajskiego domu i zatrzymałem samochód prawie tuż pod gankiem. Od razu przyplątał się pies nieokreślonej rasy, rozmiarów wypasionego bernardyna. Kiedyś widziałem, jak bawiły się z nim dzieci Igora. Czas upływał, siedziałem w aucie i próbowałem sobie przypomnieć imię tej bestii. Wreszcie, zaalarmowany klaksonem, z drugiego końca wsi nadszedł Igor. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości i podziwiał całą scenę. – Czego stoisz? – zawołałem przez uchyloną szybę. – Odwołaj go! – A nie wiesz czasem, jak się wabi? – zapytał. – Bo ja całkiem zapomniałem... Ciotka Igora była umierająca. Igor przywiózł do niej szamankę aż z Muchor Tarchata, a ciotka ją przegnała. Obrażona szamanka, mamrocząc przekleństwa, wyszła na podwórko, poślizgnęła na jednym z polan, które Igor beztrosko wszędzie rozrzuca, i złamała nogę. Trzeba było odwieźć ją do szpitala w Aktaszu. Było sobotnie popołudnie 27 września 2003 roku i gdy Igor z szamanką jechali do lecznicy, pierwszy wstrząs wielkiego trzęsienia ziemi targnął Ałtajem. Autem zarzuciło, a z pobliskich wzgórz potoczyły się ogromne głazy. Szamanka odzyskała dobry humor: – Ezee Ałtaj (Duch Ałtaju) gniewa się z powodu mojej nogi – orzekła zadowolona. Ale kiedy zobaczyła leżący w gruzach szpital w Aktaszu, mina jej zrzedła, bo nikt nie miał głowy, aby zajmować się jakimś zwyczajnym złamaniem. Igor nie żywił urazy do Ezee Ałtaj – na rachunek klęski żywiołowej zapisana została rozniesiona w pył sąsiedzka wygódka. – Kiedyś napiszę o tobie – obiecałem Igorowi. – Dam tytuł „Igor Ałtajczyk”. – Nie chcę – zaprotestował. Ałtajczyk, Japończyk, Chińczyk brzmią w uszach tych, co posługują się językiem rosyjskim, po prostu śmiesznie. Co innego Ałtajec lub Kitajec. – Ale po polsku poprawnie jest Ałtajczyk – upierałem się. – Możliwe – zgodził się. – Lecz tu idzie o moją powagę wśród rodaków, a oni przeważnie nie znają polskiego. Poszedłem mu na rękę. 110

111

DUGIN, ZIVERS, DORIENKO

– BŁAZENADA UDAJĄCA GEOPOLITYKĘ

A

leksander Dugin pośród rosyjskiej elity zajmuje miejsce wyjątkowe. Już na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku zdobył pozycję głównego ideologa eurazjatyzmu (czy też poprawniej: neoeurazjatyzmu) – ruchu, który zdaniem Dugina i jego zwolenników ocali Rosję, a nawet wyniesie ją do niebywałej potęgi. Ten doktor nauk politycznych, profesor socjologii Uniwersytetu Moskiewskiego, filozof, dziennikarz, poliglota i doradca polityczny publikuje sporo, a tomy jego prac stoją na półkach w rosyjskich księgarniach obok dzieł Jerzego Muchina i Edwarda Limonowa, wydawane są one bowiem wspólnie w jednej analitycznej serii „Droga Rosji”. Ale Dugina nie ma co nawet porównywać z Muchinem, bo autor „Teorii hiperborejskiej” i „Templariuszy proletariatu” przerasta tego prymitywnego polakożercę o wiele rozmiarów. Z kolei z wesołkiem Limonowem współpracował Dugin przy powołaniu Narodowej Partii Bolszewickiej, ale potem ich drogi rozeszły się. Dugin jest strażnikiem z wyboru rosyjskiej tradycji, patriotyzmu, można nawet powiedzieć: istoty rosyjskości. Tradycjonalistyczny jest nawet odłam prawosławia, do którego należy. Wprawnie operując pojęciami geopolityki, Dugin opisuje dokładnie warunki, jakie powinno spełnić nowe imperium Eurazji, które zastąpi Federację Rosyjską – państwo uważane przez czołowego Eurazjatę za saisonstaat (co zgadza się zresztą z poglądem Zbigniewa Brzezińskiego; zbieżnych stanowisk w publikacjach obu politologów jest więcej, a Rosjanin, który jest rówieśnikiem dzieci amerykańskiego eksperta od Sowietów, chętnie nawiązuje zwłaszcza do tez zawartych w jego pracy „Wielka szachownica”).

112

Szczególnym przedmiotem troski Dugina są ci, którzy będą decydować o Rosji w przyszłości. Tylko w jednej ze swoich książek, opublikowanym w 2004 roku „Projekcie »Eurazja«”, powraca on do tego tematu wielokrotnie. W rozdziale „Bitwa o młodzież – styl eurazjacki” czytamy: „Eurazjatyzm formuje nowy styl młodzieżowy, nową moralność młodzieży. To poczucie głębokiego szacunku do duchowych, etnicznych, religijnych tradycji, sięgnięcie do korzeni nawet w awangardowych formach wypowiedzi. To nawyk samodyscypliny, aktywności socjalnej, wkładania wysiłku w budowę wspólnego dzieła. To ideał silnych rodzin, zdrowego i licznego potomstwa, umacniającego i uzupełniającego szeregi potężnego narodu. To duma z przynależności do wielkiego państwa, oryginalnej i niepowtarzalnej kultury, władania ogromnymi przestrzeniami Eurazji. To odrodzenie wrażliwości na przyrodę ojczystą, umiłowanie każdej piędzi ziemi, chroniącej pamięć o dziejowych chwałach i dramatach”. Wszystko to brzmi wzniośle, ale przeważnie młodzi ludzie w Rosji (i nie tylko oczywiście) mają głowy nabite czymś innym. W swoich książkach Dugin poucza ich jednak konsekwentnie, aby pielęgnowali z godnością najlepsze rosyjskie dziedzictwo. W rzeczywistości młodzież rosyjska zna raczej Dugina z zupełnie innej strony i pod innym nazwiskiem. Używając pseudonimu Hans Zivers występuje on bowiem jako autor i wykonawca utworów reprezentujących szczególny nurt muzyczny, kwalifikowany fachowo jako apocalyptic bard albo dark folk. Inne kapele uprawiające ten rodzaj wydawania dźwięków noszą dość wymowne nazwy, na przykład Majdanek Waltz lub Nekraina. Piosenkarz Dugin-Zivers proponuje dorastającej „przyszłości Rosji”... No właśnie, co właściwie? Konia z rzędem temu, kto wywnioskuje to z tekstu jego przeboju „Betelgeuza”: Szmaragdowe palce preparują tkanki, W labiryntach świadomości płaczą neandertalki, Tną półmrok brzytwą myśli z prawej półkuli, Za wieczorną modlitwą jakiś wilk się skulił. Tak bardzo chciałaś właśnie tego ciała – szalejesz od niego, Lecz nasze wojska zgodnie idą na zachód, czeka ich tam sporo dobrego. 113

Trudno w tym odkryć jakiś poważniejszy sens (poza ostatnim wersem, doskonale czytelnym dla każdego mieszkańca Wschodu), ale znaleźli się i tacy krytycy, zdaniem których Dugin powinien zająć się przede wszystkim – jeśli nie wyłącznie – twórczością poetycką. Pierwszy album Hansa Ziversa ukazał się w 1986 roku i zawierał utwory o tematyce ezoterycznej wykonywane na gitarze. Ciągoty mistyczne i okultystyczne dominują zresztą we wszystkim, co firmuje Hans Zivers. Nie są to skądinąd rzeczy pozbawione swoistego smaku. Korespondent agencji Nowy Region zauważył: „Jeśli 20 lat temu młody okultysta ryczał i szarpał struny gitary, to teraz, akompaniując sobie na elektrycznej bałałajce, wyśpiewuje prawdziwe rulady”. W marcu 2009 roku Dugin-Zivers nieoczekiwanie wydał swój drugi album, który spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Jest na nim zadziwiający przekrój tytułów – po utworze „W sowieckiej piwnicy” następują: „Astarot”, „W sadzie Hesperyd”, „Na wyspie Lesbos” i „Ewers”, dedykowany interesującemu pisarzowi Janowi Henrykowi Ewersowi (1871-1943), do dziś wyklętemu w Niemczech za związki z narodowymi socjalistami, których zresztą pod koniec życia wyrzekł się. Miłośnicy „marginalnego gotyku” – w ten sposób bowiem Dugin sam określił gatunek zamieszczonych na płycie utworów – zachwycili się oryginalnymi pomysłami i talentem wykonawcy. Według pisma „Russkij żurnał”, Hans Zivers „ma odpowiednią prezencję i niedzisiejszy szarm w głosie. Mnogość nawiązań do różnych stylów, osobliwe melodie i dobywane akordy – wszystko to sprawia wrażenie jakby przypadkowego, a w istocie wywiera bardzo głębokie wrażenie”. Niewątpliwie Dugin posiada pewien talent muzyczny – nota bene jego potomkowie również mają w tym kierunku nieprzeciętne predyspozycje. Godło Rosji, orzeł o dwóch głowach zwróconych w przeciwne strony, na zachód i na wschód, to – pomijając interpretacje heraldyczne i wywód historyczny – bardzo wymowny symbol. Pokazuje on schizofreniczne rozdarcie rosyjskiej psychiki, w której pierwiastek europejski jest w stałym konflikcie z elementem azjatyckim, bez perspektywy syntezy, przywodząc na myśl sprzeczność manichejską. Dugin, jako Rosjanin z krwi i kości (za takiego 114

przynajmniej stara się uchodzić), to wzorcowy niemal tego dowód. Znawca mrocznych aspektów rosyjskości uznał widocznie w pewnym momencie, że musi sprawić sobie nową osobowość. W przeciwnym razie groziłoby mu nieodwracalne pogrążenie się w materii jednobiegunowej, ciężkiej i obezwładniającej, więc przez to – dla niego jako myśliciela – zabójczej. Dugin wywnioskował, że do swojej rosyjskości może nabrać dystansu tylko odwołując się do tego, co oferuje Zachód. Cóż mogą wiedzieć o tych tytanicznych zmaganiach w rosyjskiej duszy nasze rodzime pięknoduchy, w ślad za Gombrowiczem próbujący „wyzwolić się od polskości” poprzez wkładanie miniaturki barw narodowych w psie odchody lub umieszczenie na wernisażu rzeźby wyobrażającej przygniecionego meteorytem papieża? Hans Zivers infekuje więc młodych Rosjan trądem okcydentalizmu, wbrew poglądom głoszonym ex cathedra przez Dugina-myśliciela. Ciekawe są też nawiązania do hitleryzmu, a ściślej do symboliki SS, które tu i ówdzie pokazują się w ofercie Hansa Ziversa. Widoczne są jaskrawe duchowe pokrewieństwa pomiędzy niemieckim nazizmem a tym, z czego wyrósł i czerpie Dugin w swoim drugim wcieleniu. 20 lat temu miałem okazję rozmawiać podczas przypadkowego spotkania w mieście nad Newą z wybitnym działaczem jednej z polskich partii o bardzo długiej i bardzo lewicowej tradycji. Zapytany, dlaczego angażuje się właśnie w taką działalność, odpowiedział mi, że ktoś to w końcu musi robić, a poza tym w ten sposób „coś się dzieje”. Czasami potrzeba rozrywki jest niedoceniana w osądach ludzkich wyborów. Być może Dugin po prostu bawi się popisami muzycznymi, poważnie natomiast traktuje swoją misję polityczną? Albo na odwrót? Starszy od Dugina zaledwie o dwa lata jest znany rosyjski dziennikarz Sergiusz Dorienko. Jego dziadek był Rumunem, który zmienił nazwisko Dorescu na słowiańsko brzmiące, babka natomiast pochodziła z Bułgarii. Przyszły radiowiec ukończył Uniwersytet Przyjaźni Ludów imienia Patryka Lumumby w Moskwie, a prawie 10 lat temu wstąpił do partii komunistycznej. Pod koniec listopada 2011 roku wystąpił w telewizji białoruskiej i powiedział coś takiego: „Te dwa ogromne heartlandy – niemiecki i rosyjski 115

– graniczą ze sobą nie kilometrami rubieży, ale przez cieśniny – cieśniny całkowicie lądowe. Tak więc Polska i Czechy, i Słowacja, no i naturalnie Białoruś, są to terytoria cieśnin, przez które Rosja graniczy z Niemcami”. Co powinno dowodzić, że znaczenie ma jedynie dialog pomiędzy Moskwą a Berlinem, bo nikt nie będzie liczył się ze zdaniem jakiejś cieśniny. Ta wypowiedź Sergiusza Dorienki narobiła więcej szumu, niż jest tego warta. Faktycznie moskiewski dziennikarz mówił przede wszystkim o Białorusi, a Polska i dwa inne kraje zostały wymienione przez niego tylko ten jeden raz, przy okazji. Ponadto Dorienko nie powiedział niczego, co byłoby jakąś specjalną nowością: zapatrywania władz rosyjskich na wygląd świata współczesnego są znane, choć być może żaden z kremlowskich rzeczników nie formułował ich dotąd aż tak otwarcie i cynicznie. Jak widać, na Kremlu interesują się geopolityką, choć swoiście interpretują pojęcie „serca lądu”. Nie ulega wątpliwości, że Dorienko, pozujący na niezależnego dziennikarza, jest głosem swojego pana. Faktycznie cała jego niezależność sprowadza się do pajacowatych strojów, w jakich z upodobaniem występuje przed kamerami: są to zazwyczaj T-shirty z dziwacznymi nadrukami lub malunkami. Nawyk ten być może pochodzi z czasów, gdy podróżował on z upodobaniem do komunistycznej Angoli. Dorienko nieraz w przeszłości odgrywał rolę psa gończego Putina, przyłączając się na przykład do głośnej nagonki na mera Moskwy Łużkowa. Krytyki sporadycznie wygłaszane pod adresem władców Rosji mają tylko przekonać słuchaczy lub widzów o „rzetelności” dziennikarza. Nawet wspomniany wywiad dla telewizji białoruskiej posłużył Dorience do odśpiewania hymnu pochwalnego na cześć Putina, w którym przedstawił premiera Rosji jako doskonałego, nowoczesnego menedżera, a nie kreaturę służb specjalnych. Oczywiście Dorience nie brak odwagi: bezpieczny na drugim końcu telemostu (taką formę miał omawiany program) nazwał Białoruś zaściankiem Europy, a jej mieszkańców – hobbitami. Nie bez pewnej sadystycznej sympatii zresztą. Programy Dorienki to bufonady, efekciarskie robienie wody z mózgu nawijką połączoną z głośnym wciąganiem lub wypuszcza116

niem z płuc powietrza, co ma dowodzić wzburzenia dziennikarza, strzelaniem oczyma, marszczeniem wydatnych brwi i wydymaniem warg. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że tę mimikę ćwiczy on starannie przed lustrem. To, że Polska leży pomiędzy Scyllą a Charybdą, sami wiemy doskonale. Zaiste, mądrości i sprytu Odyseusza potrzeba przywódcom tak usytuowanego narodu, aby obronili jego niezawisłość. Jakie mamy szczęście do mężów stanu o takich cechach, wyjaśniać nikomu nie trzeba. Dorienko, który w dalszym ciągu wspomnianego wywiadu określił siebie jako „człowieka imperium w dobrym tego słowa znaczeniu”, postrzega układ polityczny świata prosto i jednoznacznie – tak samo jak jego kremlowscy patroni. Liczą się tylko mocarstwa: Niemcy, Chiny, Stany Zjednoczone, no i oczywiście Rosja. Pomarańczowa rewolucja na Ukrainie była wyłącznie sporem pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem. Reszta krajów nie ma znaczenia w globalnej rozgrywce – to w ogóle jakieś inne środowisko, bez wpływu na losy świata, odmienny żywioł (cieśnina, a więc woda) przeciwstawiony lądowi (heartlandy), który decyduje o wszystkim. A w cieśninach morskich i w ogóle w oceanie żyją jedynie ryby, które, jak wiadomo, głosu nie mają. Niektóre prymitywne plemiona afrykańskie lub indiańskie tylko własnych członków określają mianem ludzi, odmawiając prawa do tej kategorii nawet swoim najbliższym sąsiadom; podobnie dzieje się w subkulturach więziennych. Jeśli pozostaję przekonany o własnej wartości, zakotwiczonej w patriotyzmie rozumianym jako depozyt wiary, tradycji itd., jest mi obojętne, że „git-człowiek” klasyfikuje mnie jako frajera, a jakiś wysługujący się Kremlowi medialny gryzipiórek traktuje niczym żyjątko z cieśniny. Kilka pokoleń wstecz otumanieni Niemcy uważaliby mnie za Untermenscha; dla drapieżnej bestii mam na podobnej zasadzie jedynie znaczenie jako posiłek. Rzecz jasna, posiadając tę wiedzę, warto mieć się na baczności. I tym bardziej oczywiście sprzeciwiać należy się rozmaitym próbom wymazania tożsamości narodowej, podejmowanym z różnych kierunków coraz gwałtowniej. Chyba że ktoś woli wybrać los odszczepieńca czy jurgieltnika. 117

Rozdzielając obu naszych większych sąsiadów, narażeni tylekroć w dziejach na ich mocarstwowe zakusy, przecież nie jesteśmy bierną cieśniną – potrafiliśmy z rozmaitym powodzeniem bronić się przed tymi potęgami jak bastion, którym w jakimś sensie nadal pozostajemy, choć jest on w stanie mocno nadwerężonym. Dumniej przynajmniej jednak zawsze być bastionem niż kładką, nawet jeśli ma on wartość bojową nie większą od Reduty na Woli czy Westerplatte. Generalnie znajdujący się poza cywilizacją łacińską Rosjanie i Niemcy znaleźli wspólny język, choć boleśnie nawzajem przez siebie doświadczeni traktują się z respektem, maskującym jednak pogardę dla strony przeciwnej. Zbliżenie rosyjsko-niemieckie nastąpiło za czasów Piotra Wielkiego. Rosjanie starali się kopiować niemieckie wzorce, importowali stamtąd swoich władców, m.in. Katarzynę II i Lenina. To, że w ciągu XIX wieku Rosja i Niemcy, posiadające już nareszcie wspólną granicę, nie skakały sobie do oczu, objaśnić można rodzajem bezwładu wywołanego połknięciem i próbą strawienia wielkich kawałów Rzeczypospolitej lub – jeśli ktoś woli – solidarnością jej morderców. Po I wojnie światowej wypadki potoczyły się szybciej: powstanie państwa polskiego jedynie na nieco ponad 20 lat zniweczyło ustalenia traktatu brzeskiego, zawartego pomiędzy Cesarstwem Niemieckim a raczkującą Bolszewią. Powetowano to sobie we wrześniu 1939 roku, a wkrótce potem obaj wspólnicy wdali się ze sobą w bijatykę, która wykrwawiła ich solidnie. Do lat dziewięćdziesiątych XX wieku ZSRS i Republika Federalna Niemiec graniczyły ze sobą bezpośrednio, jeśli wziąć pod uwagę potężne armie sowieckie stacjonujące w Niemczech Wschodnich. Nic zatem dziwnego, że i tu, i tam myśli się o przywróceniu tego stanu. Minister Radosław Sikorski zdradza marzenia o wcieleniu naszego kraju do federacji; warto zwrócić uwagę, że taką federacją jest też Rosja, zrzeszająca ponad 20 republik, oficjalnie o niebo bardziej niepodległych od Szkocji na przykład, ponadto planująca właśnie powołanie Unii Euroazjatyckiej. A w ogóle właściwie należy się nam nawet pewna wdzięczność ze strony Berlina i Moskwy, bo gdyby nie Polska – ta sól w oku obu potęg, samym swoim istnieniem mówiąca obu stronom break! – to by się nam Rosjanie z Niemcami pozabijali 118

na śmierć, a w każdym razie nie byłyby z tych krajów żadne heartlandy, ale, powiedzmy, używając oględnego określenia Dorienki, właśnie zaścianki. Aby uświadomić sobie sposób rozumowania Dorienki (a także zrozumieć, czemu niektórzy internetowi komentatorzy słów żurnalisty z Moskwy nazywają go bez ogródek błaznem), warto przyjrzeć się bliżej wypowiedzi w całości poświęconej stosunkom polsko-rosyjskim pokazanej w moskiewskiej telewizji po katastrofie smoleńskiej – ściślej wtedy gdy wyszło na jaw, że rosyjski mundurowy skorzystał z karty bankomatowej należącej do jednej z ofiar tragedii. I właśnie o tym mówił Dorienko, pozorując nadzwyczajne wzruszenie. Otóż jego zdaniem, Rosja nie tylko zachowała się po 10 kwietnia wobec Polski wzorowo („nasi ratownicy byli w szoku z rozpaczy”), nie tylko otworzyła się przed nami całą duszą, właśnie „po rosyjsku” – wcześniej Dorienko dowodził, że tak samo postąpiono w sprawie Katynia, oferując Warszawie udostępnienie bez zastrzeżeń wszystkich dokumentów dotyczących mordu na polskich oficerach itp. – ale wręcz „szukała oczu Polaków”, aby spojrzeć w nie szczerze, z najwyższym współczuciem, po bratersku. No i co? Ano nic – zamiast owych ócz, ujrzała „żuka gnojarza”, który ośmielił się zapytać o te marne 1700 dolarów zwędzone z konta zabitego. Coś takiego! – udając wstrząśniętego do najgłębszej głębi Dorienko rozwierał w krańcowym zdumieniu swoje dackie źrenice i wydobywał gdzieś spod przepony rozpaczliwe westchnięcia: my im tu duszę własną na dłoni podajemy, a oni zachowują się jak księgowi! – Polacy, wstyd, bracia mili, nie możecie się tak poniżać! – błagał Dorienko. Warto zwrócić uwagę, że podczas swojego wywiadu dla telewizji mińskiej zastosował podobny chwyt, zapewniając Białorusinów, że Rosjanie ich kochają całym sercem, gotowi są wszystko im oddać, „pięć litrów krwi” z każdego człowieka, a sami „kaszę jeść, choćby perłową tylko”. I cóż odpowiedzieć na takie dictum? Dorienko prawie do łez przejął się tą rosyjską wspaniałomyślnością, odtrąconą przez niewdzięcznych Polaków, którzy mieli czelność zapytać o drobiazgi. Może jeszcze zainteresują się zabezpieczeniem wraku samolotu, sekcjami zwłok, zbadaniem terenu i podobnymi miełoczami? 119

Podłość i perfidia Lachów najwyraźniej nie zna granic. Ale w końcu przyszła pora na podsumowanie i było ono, trzeba przyznać, dosyć zaskakujące. Moskiewski dziennikarz stwierdził bowiem, że skoro Warszawa nie jest w stanie ogarnąć owego niesłychanego altruizmu rosyjskiego, to nie ma sensu szukać w niej partnera do jakichkolwiek rozmów na temat tragedii smoleńskiej. O tym Rosja może porozmawiać sobie jedynie z... Bogiem. Osobiście jestem bardzo ciekaw takich dialogów Sergiusza Dorienki ze Stwórcą.

120

MIAŁO BYĆ TAK ŁADNIE – ZA ZDROWIE NARODU!

P

odczas sowieckiej belle époque, która przypadła na lata sześćdziesiąte minionego stulecia, obiektem szczególnie wielu anegdot była Katarzyna Furcewa – tkaczka, która została ministrem kultury. W środowisku rosyjskich filmowców pozostawiła po sobie raczej przychylne wspomnienia, ale specyficzne horyzonty umysłowe byłej prządki dały się we znaki wielu pisarzom i muzykom. Średnie pokolenie Rosjan nie może jej darować, że pozbawiła je możliwości oglądania na żywo występów zespołów The Beatles i The Rolling Stones. Furcewa, którą niedawno przypomniał chętnie oglądany serial rosyjskiej telewizji, najwidoczniej nie tylko na ekranie pojawiła się w imperium Putina. Trudno bowiem w to uwierzyć, ale bywają w dzisiejszej Rosji momenty, kiedy gwiazdą medialną pierwszej wielkości staje się nie Putin, nie Miedwiediew, lecz zupełnie inna postać z obrzeży – jak mogło by się zdawać – świata polityki, która wpływ na sprawowanie władzy ma na pozór znikomy, a zajmowane przez nią stanowisko to tylko forma quasi-demokratycznego ozdobnika we wschodnim systemie rządzenia. W rzeczywistości Genadiusz Oniszczenko może całkiem sporo – jego pomysły związane z, nazwijmy to, dietetyką społeczną są bardzo odważne. Zresztą tresowanie ludu poprzez wpływanie na stopień napełnienia jego żołądków to przecież wyjątkowo stara sztuczka, bezwzględnie powtórzona przez bolszewików, o czym można przekonać się, zwiedzając choćby kijowskie Muzeum Hołodomoru. Naturalnie Oniszczenko, który szefuje Rospotriebnadzorowi – jednemu z aktywnych instrumentów terroru Państwa Rosyjskiego, 121

dla zmyłki ucharakteryzowanemu na organizację broniącą praw konsumenta – przysięga, że leży mu na sercu wyłącznie dobro Rosjan. Niektórzy kremlowscy poddani traktują swojego kulinarnego nadzorcę z przymrużeniem oka, inni jednak są już poirytowani ciągłym zaglądaniem do ich garnków i talerzy. Oniszczenko bolszewickim zwyczajem traktuje swoich rodaków jak dzieci, którym trzeba łopatologicznie tłumaczyć, co jest be, a co cacy. On wie przecież lepiej, co dla nich dobre. Takie wydarzenia, jak wrzawa uczyniona późną wiosną 2011 roku wokół dolegliwości pokarmowych w Niemczech, sprawiają, że naczelny lekarz sanitarny Federacji Rosyjskiej jest w swoim żywiole. Może się nareszcie popisać, a przede wszystkim pokazać. Embargo na wwóz do Rosji warzyw z Europy to oczywiście typowe zagranie Kremla prowadzące do poprawienia i wzmocnienia międzynarodowej pozycji Moskwy. Szef Rospotriebnadzoru nie po raz pierwszy zręcznie łączy troskę o zdrowie ludności z politycznym zapotrzebowaniem. Oniszczenko wsławił się zakazem importu win gruzińskich i mołdawskich, a od 2009 roku prowadził wojnę mleczną z Białorusią, ograniczając sprowadzanie stamtąd nabiału. Rosjanie już dawno przekonali się, że białoruskie mleko i jego przetwory są od rodzimych smaczniejsze i tańsze, ale władza jak zwykle wie lepiej, zarzucając Mińskowi uchybienia w dokumentacji sanitarnej. Oczywiście naprawdę idzie o rozmiękczenie Białorusi w procesie odzyskiwania tej dawnej sowieckiej prowincji. Rosjanie stosunkowo wyrozumiale odnoszą się do ksenofobicznych fanaberii Oniszczenki, który z wirtuozerią gra na szowinizmie współplemieńców, ciągle podkreślając, że ojczyste produkty są najlepsze. Latem 2009 roku popisał się on propozycją ograniczenia stosunków z krajami, gdzie stwierdzono przypadki świńskiej grypy. Namawiał Rosjan, aby nie jeździli dla własnego bezpieczeństwa na wczasy zagraniczne. Wcześniej Oniszczenko wpadł na pomysł, aby zabronić sprzedaży wyrobów tytoniowych – nie od razu, rzecz jasna, ale, jak zsyłka na Syberię, etapami, stopniowo. To już ogółowi Rosjan, przyzwyczajonemu rozpoczynać dzień od m.in. papierosa, nie spodobało się – no, może wyjątkiem byli ci bardziej wrażliwi, którzy nie mogą już znieść charakterystycznego pieriegara, czyli odo122

ru nikotynowego przesycającego miejskie autobusy, korytarze biur i klatki schodowe bloków. Ponieważ machorka dla wielu poddanych Putina-Miedwiediewa to niemal element dziedzictwa narodowego, tym razem obłudnie Oniszczenko użył zupełnie innej argumentacji, wyjaśniając, że palenie jest niemodne... na Zachodzie. Cóż, on sam, afiszujący się ze swoją absolutną abstynencją, nie ma zrozumienia dla ludzkich słabostek. Nie wiem, czy Genadiusz Oniszczenko jest spokrewniony z Borysem Oniszczenką, ale z pewnością obu łączy coś wspólnego. Ten drugi był słynnym sowieckim pięcioboistą, wielokrotnym mistrzem świata i ulubieńcem rosyjskich kibiców do momentu, gdy podczas olimpiady w Montrealu okazało się, że swoje sukcesy zawdzięcza sprytnemu urządzeniu zamontowanemu w rękojeści szpady. W trakcie pojedynku szermierczego lampki sygnalizowały trafienia także wówczas, gdy Oniszczenko zamykał obwód, dyskretnie naciskając przycisk. Po wykryciu oszustwa naturalnie sowieccy działacze sportowi zapałali świętym oburzeniem i zdyskwalifikowały dożywotnio pechowego sportowca. A potem wysłano go w dość odludne okolice największego państwa świata – zapewne dlatego, aby przypadkiem nie chwalił się, na czyje polecenie używał „ulepszonej” szpady. Histeryczne zabieganie Sowietów o sukcesy we wszelkich dziedzinach, także w sporcie, nie pozostawia bowiem wątpliwości, że na świetne wyniki Borysa Oniszczenki pracował cały kolektyw. Oniszczenko młodszy – od lat piętnastu naczelny państwowy lekarz sanitarny Federacji Rosyjskiej, utytułowany akademik, zasłużony lekarz Rosji i Kirgizji, posiadacz paszportu Osetii Południowej, a nawet honorowy kolejarz – ma dla swoich działań, nawet tych, które propaguje w formie cokolwiek ekstrawaganckiej, bezwzględne poparcie Kremla. Władcy Rosji mają okazję pokazać, jak cenne jest dla nich zdrowie poddanych, a dyspozycyjność Oniszczenki pozwala w razie potrzeby posługiwać się szantażem importowym wobec tych państw, na które Moskwa zamierza wywrzeć presję. Rosjanie zjadają dosyć osobliwe rzeczy. Mają wprawdzie mizerne pojęcie o befsztyku tatarskim, flaczkach czy choćby twarogu przyrządzanym inaczej niż na słodko, ale widywałem za to, jak potrafią wysysać zawartość rybich ości cieńszych od szpilki. Kiedyś wybra123

łem się na wycieczkę w mieszanej kompanii polsko-rosyjskiej; była jesień i jarzębiny stały we wspaniałej czerwieni. Słowianie wschodni zrywali grona, przegryzali cierpkie owoce, niekiedy krzywiąc się niemiłosiernie. Pewien czteroletni Lechita dumnie odrzucił propozycję poczęstunku, oświadczając: –My, Polacy, tego nie jemy. Na progu wakacji 2011 roku Oniszczenko zdecydowanie znów przypomniał o sobie. Według danych Rospotriebnadzoru „przypadki masowych zachorowań związane są ze spożywaniem zainfekowanych potraw, przygotowywanych z naruszeniem norm technologicznych”. W związku z tym opublikowano długi spis produktów oraz dań, które mają być wykluczone z menu obozów dziecięcych. Na liście tej figuruje niepasteryzowne mleko z baniek i beczek, mleko zsiadłe, kwas chlebowy, kawa naturalna, soki i inne napoje w postaci sproszkowanej, soki przygotowywane domowym sposobem, surowy zielony groszek oraz konserwy w sosie pomidorowym. Ta ostatnia pozycja nie zdziwi kogoś, kto choć raz znalazł się w pobliżu otwartej rosyjskiej puszki z rybą w tomacie. Dalej zabronione są surowe ryby. Na stole rosyjskim ryby zajmują, jak wiadomo, miejsce wybitne; w postaci surowej szczególnie popularna jest wołba, kaspijska płoć poławiana w Wołdze, mumifikowana w soli, oraz stroganina – zamrożone i cienko pokrojone ryby egzotycznych na ogół dla nas gatunków, przepis podpatrzony w kuchni jakuckiej. Nie trafią także na kolonie podroby – dzieci nie będą miały okazji skosztować m.in. móżdżku, co akurat, pomijając zubożenie przeżyć gastronomicznych, może mieć swój pozytywny aspekt. Kilkakrotnie widywałem dziatwę rosyjską bawiącą się w zombie (zgubny wpływ amerykańskich horrorów) i zastanawiałem się, czy ma to jakiś związek z przypadkami kanibalizmu, o jakich od czasu do czasu bywa w Rosji głośno. Rzecz jasna, krew również wypadła z letnich jadłospisów – a „krwawa kiełbasa”, podpatrzona z kolei u ludów tureckich, udaje się na Wschodzie całkiem nieźle – przypomina naszą kaszankę, ale nie ma w niej kaszy. Oniszczenko zabronił również karmienia dzieci twarogiem i różnymi serkami, pierogami i blinami z mięsnym farszem, galaretami mięsnymi, pasztetami, jajecznicą oraz ciastkami z kremem. Dostało się także jeszcze kilkunastu innym, bardziej wyszukanym potrawom. Z przypraw mają zniknąć ostre sosy, musztarda, chrzan, pieprz i ocet. 124

Normy sanitarne są w Rosji bardzo wyśrubowane, należą może do najbardziej restrykcyjnych na świecie. W teorii oczywiście – organizując wypoczynek dla polskich dzieci odwiedziłem na Syberii kilka letnich obozów dziecięco-młodzieżowych i nie odniosłem wrażenia, aby przesadnie dbano w nich o higienę. Sanitariaty i umywalnie pozostawiały bardzo wiele do życzenia; na stołówkach kręciły się wprawdzie kucharki w czepkach na głowie, ale ceratowe obrusy na stolikach śmierdziały starą ścierką i woń ta zdecydowanie wybijała się ze zwykłego tła zapachowego jadłodajni, także niezbyt apetycznego. Na aluminiowych sztućcach, pomiędzy groteskowo powykręcanymi zębami widelców, zachowały się osady, na podstawie których zapewne jakiemuś archeologowi od gastronomii udałoby się odtworzyć karty dań turnusów z lat poprzednich. A na obiady serwowano dokładnie te dania, które teraz Oniszczenko uznał za niebłagonadiożnyje. Zapewne brygady Rospotriebnadzoru będą nadal skrupulatnie kontrolować kolonijne kotły. W efekcie budżet zasilą nałożone kary, a znacznie poważniejsze środki powędrują naturalnie wprost do kieszeni urzędników, ubranych w zaprojektowane przez Oniszczenkę resortowe uniformy. Ciekawe, jaką głębokość kieszeni przewidział w nich pierwszy lekarz Rosji. W każdym razie o dzieci, które pojadą na wakacje do azjatyckiej części kraju, jestem raczej spokojny. Doświadczenie Sybiraków w dziedzinie survivalu jest bogate – pożywne są rozmaite korzonki; gotowane igliwie, choć niezbyt smakowite, ma także swoją wartość kaloryczną. Gdyby zatem kierownictwo któregoś z obozów upadło na głowę i zamierzało ściśle przestrzegać rozporządzenia Oniszczenki, nie ma zmartwienia – dzieci latem same się w tajdze wyżywią. Nie zważając wcale na groteskowość swoich zaleceń, naczelny lekarz Rosji troszczy się o powierzony jego opiece naród niczym dobry doktor Ojbolit, znany rosyjskim dzieciom z pierwszych czytanek, a i u nas za czasów poprzedniego naśladowania wzorów moskiewskich bez większego powodzenia lansowany pod dziwacznym mianem Ojboli. No, a właśnie pod koniec 2011 roku zabolało trochę kremlowskich władyków: niewdzięczni poddani próbowali pokazać, że mają ich 125

dość, a sposobu, w jaki to czynili, jedynie dlatego media nie nazwały buntem (termin często stosowany przez wschodnich satrapów i tych, którzy im służyli), że przezornie władze zezwoliły tymczasem na te demonstracje. Ale wracając do Oniszczenki: już gdy wiadomo było, że dojdzie do takich zgromadzeń, wrażliwy ów medyk publicznie odradzał Rosjanom udział w mityngach i innych masowych akcjach. Argument, trzeba to przyznać, miał poważny, gdyż uliczne protesty przecież pociągają za sobą... wzrost zachorowań na grypę oraz inne dolegliwości przenoszone drogą kropelkową. Oniszczenko stwierdził to z całą powagą, bez najmniejszego poczucia całej śmieszności takiego uzasadnienia, co może dowodzić, że rządzący Rosją istotnie tracą niekiedy kontakt z rzeczywistością. Niemal w przededniu wyborów do Dumy odtrąbiono w Rosji pobicie kolejnego rekordu, także na podwórku Genadiusza Oniszczenki. Według danych Wszechrosyjskiego Centrum Badania Opinii Społecznej, matuszka Rassija nigdy, przynajmniej w dziejach najnowszych, nie była tak trzeźwa jak właśnie teraz. Po dwóch latach od wdrożenia rządowego programu „walki z alkoholizacją ludności” (tak brzmi jego oryginalna nazwa) wyniki są podobno bardzo obiecujące i potwierdzają słuszną linię władzy. Liczba Rosjan, którzy regularnie sięgają po coś mocniejszego, zmniejszyła się z 49% do 43%. „Walka z alkoholizacją” polega przede wszystkim na ograniczeniu reklam trunków, zaostrzeniu kar za sprzedaż wódki i piwa niepełnoletnim oraz likwidacji wyszynku w pobliżu szkół, przedszkoli itp. Być może zatem trzeźwieniem Rosji tłumaczyć należy owe protesty po wyborach parlamentarnych? Niestety, reporterzy agencji Rosyjski Biznes, którzy przeprowadzili niezależne badania wśród moskwian, uzyskali całkiem odmienne wyniki od tych, na jakie powoływał się rząd. Paweł Szapkin kieruje instytucją, której nazwa może również wydać się kuriozalna dla tych, co nie znają inwencji wschodniej biurokracji: Centrum Opracowywania Narodowej Polityki Alkoholowej. Niedawno Centrum zaczęło bić na alarm z powodu zatrważająco rosnącej akcyzy na wyroby alkoholowe, w dodatku obłożonej jeszcze podatkiem VAT! Alkoholowi politycy Szapkina prognozują, że do 2020 roku w Rosji z tego powodu nastąpi wzrost 126

o minimum 350% akcyzy nakładanej na butelkę wódki, co może spowodować znaczący spadek obrotów w handlu tym towarem. W efekcie producenci podniosą ceny, aby zmniejszyć swoje straty, pół litra może zatem kosztować równowartość nawet stu złotych. Oczywiście Szapkin uważa, że spodziewany wzrost cen wódki w pełni odpowiada zadaniom postawionym (ciekawe przez kogo?...) jako wytyczne koncepcji polityki alkoholowej kraju i zorientowany jest na zmniejszenie spożycia napojów procentowych. Przytaczane są statystyki, według których pod względem spożycia alkoholu Rosja zajmuje zaledwie czwarte miejsce na świecie (po Mołdawii, Niemczech i Czechach). Szapkin nie wspomina jednak, że uwzględniane są jedynie dane dotyczące oficjalnej sprzedaży trunków. Co drugi poddany Putina powyżej lat dwunastu wie z grubsza, jak wygląda urządzenie do pędzenia samogonu, a co piąty ma taki przyrząd w domu. Nie trzeba wykonywać specjalnych sondaży, aby odgadnąć, że w Niemczech czy Czechach takich „specjalistów” jest wielokrotnie mniej. Należy przypuszczać, iż wobec posępnej wizji przyszłości snutej przez Szapkina produkcja samogonu w Rosji gwałtownie wzrośnie. No i dobrze, bo zdaniem wschodnich internautów, bimber jest o wiele zdrowszy niż nabywana w sklepach wódka. A zwłaszcza już czeski alkohol, przed którym Oniszczenko zamierzał szczelnym kordonem zamknąć granicę kraju, jaki powierzył mu zdrowie swoich obywateli. Za jednym zamachem wstrzymany miałby zostać również import polskiej wódki – ot, tak, profilaktycznie. Zresztą na półkach rosyjskich sklepów alkoholu z Polski i tak widać niewiele, dość popularna jest natomiast czeska Becherovka. Niektóre rosyjskie media nie omieszkały przy tym wspomnieć, że z powodu alkoholu umiera co piąty mieszkaniec Rosji. Co roku niemal pół miliona Rosjan traci życie w następstwie chorób wywołanych jego nadużywaniem, a także wypadków powodowanych przez nietrzeźwych kierowców i pieszych oraz samobójstw popełnianych „pod wpływem”. Jedynie z tego powodu, według wiarygodnych prognoz, liczba mieszkańców Rosji spadnie do 2025 roku o 11 milionów. Cóż, sytuacja na Wschodzie i na świecie jest akurat taka, że istotnie lepiej się chyba napić, zamiast ją analizować. Oczywi127

ście zręczni propagandyści opiewający dobrodziejstwa, jakie towarzyszyć będą kolejnej świetlanej prezydenturze Włodzimierza Putina, przekonują do utraty tchu, że wszystko jest ciągle w najlepszym porządku i w dodatku idzie (także ciągle) ku jeszcze lepszemu. – Zmian nie oczekuje się – lakonicznie powiadomił mnie w przededniu wyborów do Dumy pewien urzędnik administracji z Gornoałtajska, kilkanaście lat temu jedna z dwóch najważniejszych postaci z politycznego świecznika Republiki Ałtaju. Ale wydaje się, że na szczytach władzy wyczuwano dobrze nastroje ludu, dlatego próbowano zawczasu odkręcać rozmaite wentyle bezpieczeństwa. Dla pozorowania demokracji w Rosji zdarzyło się, że w przededniu głosowania ktoś tam gwizdem skwitował wypowiedź na żywo samego Putina – a i sam etatowy prezydent utyskiwał czasami publicznie na brzemię władzy („ciężka jesteś, czapko Monomacha!”) – lub też jakiś sterowany redaktor zwątpił w bezwarunkowy sukces Jednej Rosji. Generalnie jednak władcom kremlowskim wydawało się, że wyniki są równie pewne jak za czasów PRL-u wyborcze zwycięstwa Frontu Jedności Narodu. Putin kreślił śmiałe i ambitne plany Unii Euroazjatyckiej (opartej na związku Rosji, Białorusi, Kazachstanu i państw ościennych), najwyraźniej, zwłaszcza wobec zawalania się Unii Europejskiej, widząc interesujące perspektywy dla takiej organizacji. Zachęcając Mińsk do przystąpienia do UEA, Moskwa całkowicie przejęła kontrolę nad Biełtransgazem, czyli zawładnęła białoruskimi rurociągami przesyłającymi rosyjski gaz do Europy. Wzorem niektórych swoich poprzedników Putin począł pracowicie zbierać znów dawne ziemie ruskie, to jest sowieckie, zapewne chcąc przyozdobić swoje kolejne sześć lat panowania nowymi klejnotami w koronie, co naturalnie uczyniłoby dźwiganą przez niego ową czapkę Monomacha jeszcze cięższą. Tymczasem okazało się, że takie ostrożne pozorowanie rozluźniania obroży już nie wystarcza. Niezdrowe wapory, które rozdęły banię rosyjskiego samodzierżawia do kresu wytrzymałości, mogą już tylko rozsadzić ją z wielkim hukiem, bo żadne upuszczanie ich w ilościach homeopatycznych nic nie pomoże. Rosjanom wiele umieją wmówić ich suwereni – jest to bowiem 128

nacja uformowana w bardzo specyficznej relacji z władzą, znosząca cierpliwie rozmaite jej zwyrodnienia. Najwyraźniej jednak gorący, niespokojny wiatr, jaki powiał w 2011 roku z północnej Afryki, podgrzał także nieco krew płynącą w żyłach Rosjan.

129

PENTHOUSE DLA IGORA

C

eny nieruchomości w stolicy Rosji są tak wysokie, że podobno wystarczy sprzedać kawalerkę w Moskwie, aby za otrzymane pieniądze kupić willę na Lazurowym Wybrzeżu. Gorzej mają mieszkańcy prowincji – wśród posiadaczy zachodnich penthouse’ów amatorów PMŻ (pastajannoje miestożitielstwo – stałe zameldowanie) w koślawej syberyjskiej chacie znalazłoby się raczej niewielu. Nie oznacza to jednak, że wieśniacy rosyjscy muszą definitywnie wyrzec się marzeń o sielankowym życiu gdzieś na amerykańskiej prerii, z dala od tych wszystkich dolegliwości, jakie pociąga za sobą posiadanie obywatelstwa największego państwa świata. – Jo majo! – wrzasnął Igor, aż gotując się w środku cały po usłyszanej w radiu wiadomości. Trzeba przyznać, że wyraził się powściągliwie, wręcz skromnie: język rosyjski stwarza bowiem spore pole do popisu w zakresie artykułowania silnych przeżyć emocjonalnych. Wielu użytkowników wschodniej mowy ucieka się wówczas do prymitywnych wykrzykników jedno-, najwyżej dwusylabowych. Tym bardziej opanowanie Igora zasługuje na podziw: co prawda natychmiast jął żywo gestykulować, pragnąc również tym sposobem odzwierciedlić niezwykły stan swojego ducha. Miało to z kolei tę złą stronę, że mój znajomy Ałtajczyk siedział właśnie za kierownicą rozklekotanej toyoty. Sędziwe auto Igora natychmiast przyłączyło się do podniecenia swojego właściciela: samochód, którego stabilizatory zawieszenia były już od dawna zużyte w 200 procentach, zatań130

czył gracko na szosie, cudem tylko z niej nie wypadając. W tym miejscu wijący się jak rzecznik rządu Trakt Czujski z jednej strony spada stromym urwiskiem ku rwącej Czui – rzece, jakiej boją się nawet doświadczeni raftingowcy – z drugiej natomiast podcina wyniosłe skały. Na szczęście główna droga ałtajskiego interioru jest raczej pustawa, toteż ostatecznie wszystko skończyło się szczęśliwie. Emocje Igora były zrozumiałe: dowiedział się akurat z radia o pewnym mieszkańcu centralnej Rosji, który zapragnął przenieść się pod Las Vegas, ale jego całym kapitałem była tylko prymitywna wiejska chałupa, waląca się rudera na skraju wioski. Wprawdzie nie znalazł chętnych na zamianę, ale sprzedał swoją zrujnowaną chatę za 3 tys. dolarów, a potem za dwie trzecie tej sumy kupił na aukcji niewielki dom w jednym z zapomnianych zakątków Nevady. Niesłychana łatwość, z jaką ów nieznany bliżej wieśniak zrealizował swój zamiar, wprawiła w zachwyt Igora, posiadacza aż dwóch z pewnością nie gorszych chałup. Oczyma wyobraźni zapewne ujrzał siebie na miejscu Rockefellera. Dotąd uważał, że dysponuje majątkiem, jaki raczej nie może konkurować z fortunami zza oceanu, a teraz nagle uświadomił sobie jego rzeczywistą wartość. Swoją radość zademonstrował w opisany już sposób. W nadanej przez radio informacji zastanawiały dwie sprawy: po pierwsze to, że w ogóle Igor na nią natrafił. Ałtaj to górzysta kraina, do wielu dolin fale rozgłośni w Nowosybirsku nie docierają. Jeżeli w ogóle udaje się coś złapać, to najczęściej chińską audycję dla Rosjan. A po drugie: im bardziej Rosja grzęźnie w bagnie problemów gospodarczych, tym więcej media rosyjskie trąbią, że gdzie indziej ludzie też mają nielekko. Wszystko odbywa się zgodnie z utartymi schematami bolszewickiej propagandy, która gardłowała o biciu Murzynów w Stanach Zjednoczonych, podczas gdy kołchoźnicy przymierali głodem. Dzięki nagłośnieniu kuriozalnej historii o szczęśliwym nabywcy posiadłości w Newadzie kremlowscy macherzy od socjotechniki upiekli zatem parę pieczeni naraz: wyszło na to, że kryzys daje się Zachodowi coraz bardziej we znaki, natomiast Rosjanom żyje 131

się w gruncie rzeczy znakomicie, bo nawet właściciela drewnianej chatynki z Powołża stać na dom w USA. Wreszcie przypadek chłopa z guberni tambowskiej czy penzeńskiej dowodził, że współczesna Rosja jest krajem nieograniczonych możliwości: chcesz do Ameryki, proszę bardzo, droga wolna. Zresztą, jak wiadomo, władze sowieckie, głosiły coś bardzo podobnego. W czasach gdy Bolszewia zamieniła się w jeden wielki łagier, pewien zachodni intelektualista całkiem serio twierdził, że każdy obywatel sowiecki może pojechać sobie, dokąd dusza zapragnie, lecz Rosjanie wolą siedzieć w domu, no bo gdzie będzie im lepiej? Wnioskując po szczerej radości Igora, zagrywka radiowych propagandystów odniosła skutek. Odtąd nie tylko on będzie powtarzał w kółko, przynajmniej w duchu: „Właściwie mógłbym rzucić to wszystko w diabły, sprzedać swój dom i kupić za to willę w USA, ale... nie chcę”. Tak czy owak Igor ma teoretycznie większe szanse na szybkie dorobienie się w ojczyźnie Waszyngtona. Poza nieruchomościami posiada bowiem jeszcze inne lokaty, co jest zjawiskiem niezbyt częstym na ałtajskiej prowincji. Zagadnąłem go kiedyś – pytanie takie na rosyjskiej prowincji nie jest wcale nietaktem – gdzie trzyma pieniądze. – W bankie – odpowiedział bez wahania i wzruszył ramionami. – Najlepiej przecież mieć je pod ręką. Zdziwiłem się, bo w Kuraju, wioszczynie na gołym śródgórskim stepie, gdzie znajduje się okazalszy z domów Igora, żadnego banku nie ma. Najbliższy punkt sbierkassy (kasy oszczędnościowej) znajduje się w odległym o ponad 50 kilometrów Kosz Agaczu i wiecznie wypełnia go kłębiący się tłum. Igor, widząc moje niedowierzanie, sięgnął do kredensu i wyjął litrowy słoik z przejrzystego szkła. Jego dno pokrywała niezbyt gruba warstwa monet, a na tej wyściółce spoczywały zwitki banknotów; dominująca barwa brudnobrązowa świadczyła, że przeważają wśród nich nominały dziesięciorublowe. Banka to po rosyjsku słoik. Zdobycie mieszkania w Rosji nie jest prostą sprawą. Nawet jeśli ma się pieniądze, łatwo trafić na nieuczciwego pośrednika, zwłaszcza w wielkich miastach. Regularnie pojawiają się donie132

sienia o aferach związanych ze sprzedażą mieszkań. Na prowincji finansowanie hipoteczne idzie jak po grudzie, zresztą w mniejszych miejscowościach buduje się niewiele. Oddzielną kwestią jest standard mieszkań na rynku wtórnym: normom spoza Bolszewii urągają zwłaszcza słynne komunałki oraz odnosiemiejki – obskurne klitki o toaletach, których widok może przyprawić o bezsenną noc (zwłaszcza malowniczo prezentują się deski klozetowe okutane w brudne szmaty). Bez względu na to ruch na rynku nieruchomości jest spory, pośrednictwo kwitnie, a każda głośniejsza sprawa, której przedmiotem bywa mieszkanie, spotyka się z zainteresowaniem szerokiej publiczności. 133

Sporym echem odbił się przypadek byłego milicjanta Andrzeja Pugina z Sankt Petersburga. Zwrócił się on do sądu z wnioskiem o uznanie go za właściciela mieszkania w centrum miasta nad Newą. Lokal ma blisko 100 metrów kwadratowych powierzchni i wart jest pół miliona dolarów. Poprzedni jego właściciel zginął właśnie dlatego, że posiadał cenną nieruchomość – w 1993 roku został zaduszony przez bandę, która następnie próbowała sprzedać atrakcyjne mieszkanie jednocześnie kilku chętnym. Gdy sprawa doszła do milicji, posłano do owego mieszkania Pugina, przypuszczano bowiem, że może zjawić się tam któryś z przestępców. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Bandytów ujęto w innym miejscu, skazano, a obecnie wypuszczono już na wolność. Pugin zwolnił się z pracy w milicji, ale swojego posterunku w samym środku miasta nie opuścił. Do mieszkania, w którym polecono mu urządzić zasadzkę, sprowadził żonę i dzieci. Swoją prośbę skierowaną do sądu Pugin umotywował zasiedzeniem w dobrej wierze.

134

DALEKA DROGA

– WALKA Z WIATRAKAMI

I

stnieje w Rosji pojęcie nastojaszczij połkownik (prawdziwy pułkownik), przypomniane jakiś czas temu przez przebojową piosenkę Ałły Pugaczowej. Skojarzenia, jakie ono budzi, to same superlatywy: stuprocentowy men, gieroj, oficer z krwi, kości, powołania i dyplomu, a nie jakiś malowany dekownik, chętnie tylko paradujący ze szlifami wyższego korpusu oficerskiego. Putin jest – o czym wiadomo powszechnie na Wschodzie – jak najbardziej prawdziwym pułkownikiem, chociaż z KGB. Kiedy zatem zdecydował się czasowo zostać szefem rządu, nie ulegało wątpliwości, że będzie prawdziwym premierem. Bo dotąd w historii Rosji liczonej od przewrotu bolszewickiego urząd ten znaczył niewiele. Dziś mało kto pamięta na przykład, że kimś w rodzaju pierwszego ministra przez większą część panowania Stalina był Michał Kalinin, partyjne zero. Putina nie inspirował jednak najbardziej chyba godny naśladowania szef rządu Rosji sprzed stu lat, Piotr Stołypin, ale... znacznie ideologicznie bliższy carowi Włodzimierzowi peerelowski premier Józef Cyrankiewicz, który pół wieku temu z okładem obiecywał odrąbywać ręce, między innymi „w interesie dalszej demokratyzacji życia”. A nadprezydent Rosji od razu na początku swojej rządowej kadencji zapowiedział amputowanie kończyn górnych łapownikom. Wiosną 2008 roku na spotkaniu Włodzimierza Putina i Dymitra Miedwiediewa z kierownictwem Dumy przywódca komunistów Genadiusz Ziuganow zwrócił uwagę na to, że poziom korupcji w Rosji „przekracza dopuszczalne normy”. Oczywiście nie sprecyzował, jakie są te normy, a jego spostrzeżenie było równie odkrywcze 135

jak przeprowadzenie wywodu na temat kulistości Ziemi. Łapownictwo rosyjskie jest integralnym elementem wschodniej obyczajowości. Dawano i brano za cara, dawano i brano w czasach sowieckich. Wiadomo: wpływ orientu, a tam bez bakszyszu ani rusz. – Żeby dom wybudować, trzeba 24 godziny na dobę biegać za podpisami i pieczątkami, a wszędzie przy tym należy dawać łapówki – pożalił się Ziuganow obu prezydentom. Możliwe, że ktoś z jego bliskich akurat prowadził wówczas inwestycje budowlane. – Powinniśmy o tym pomyśleć. Dobrze byłoby tę rękę odrąbać, jak to czyniono w średniowieczu – surowo zauważył Putin. – Pół kraju bez rąk będzie chodzić – zauważył przytomnie Ziuganow, wykazując patriotyczne zaniepokojenie grożącym w takim wypadku deficytem rąk do pracy. Zapewne myślał jedynie o łapownikach biernych, bo jeśli porachować także tych czynnych, Rosja stałaby się krainą istot bezrękich, niczym w starożytnych wyobrażeniach Herodota. Po prostu łapówki dają wszyscy i za wszystko. – To nic, wystarczy tylko zacząć, a łapa zaraz przestanie wyciągać się po osobistą korzyść materialną – z przekonaniem podsumował nadprezydent. – Jest bardzo zdecydowany. Takiego Putina wszyscy łapownicy muszą się bać – ocenił zapowiedzi władcy Rosji psycholog Michał Winogradow. Od razu można było przewidzieć, czym skończy się ta walka z korupcją: łapownictwo i malwersacje mają się w dzisiejszej Rosji – jak zawsze – doskonale. Zresztą Putin wcielający się w rolę miecza sprawiedliwości i bicza Bożego na łapowników sprawia wrażenie dość groteskowe, jeśli pamięta się, że dotąd niewyjaśnione pozostają machlojki komitetu dostarczającego na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku żywność do Sankt Petersburga (wówczas jeszcze Leningradu), któremu przewodniczył właśnie przyszły prezydent Rosji. „Wyparowało” wówczas kilkaset milionów dolarów. O tej mrocznej plamie z przeszłości Putina pamięta jednak w Rosji niewielu, a i ci siedzą cicho – we własnym interesie. Bohater leningradzkiej afery także do niej nie wraca; lepiej gonić złodziei, niż tłumaczyć się z ciemnych sprawek. Poza tym Putin oczywiście bardzo ofiarnie wypełniał 136

obowiązki premiera Rosji. A to zasiadł za sterami nowoczesnego myśliwca, a to w batyskafie pogrążył się w odmętach Bajkału, a to znowu oko w oko z dzikim zwierzęciem stawał. Słowem: używał życia niczym Indiana Jones, oczywiście wyłącznie dla większej chwały swojego imperium. W ostatnich dniach lata 2010 roku (zgodnie z wschodnią modą, pory roku rozpoczynają się już pierwszego dnia miesiąca, w którym przypada ich astronomiczna inicjacja) opuścił stolicę i wybrał się na dalekowschodnie kresy. Przed wyjazdem wykazał naturalnie troskę o sprawy państwowe: zadbał, aby dogasły pożary w europejskiej części kraju, a opozycjonistów przykazał bić pałką po łbie. To ostatnie poruczenie, jakby żywcem wzięte z osiemnastowiecznych zaleceń dla urzędników carskich, dziwić nikogo nie powinno, nie tylko bowiem pod tym względem Moskwa nawiązuje do tamtych czasów. No bo skoro Sergiusz Ławrow, minister spraw zagranicznych Rosji, najwyraźniej zdradzał w tym samym czasie na kierunku polskim ambicje Mikołaja Repnina, to widocznie nawiązanie do mocarstwowego dziedzictwa Piotra i Katarzyny Wielkich idzie na Wschodzie pełną parą. Jędrnego sformułowania lapidarnie ujmującego podstawy polityki wewnętrznej państwa demokracji suwerennej pozazdrościł swojemu wybitnemu rywalowi ówczesny prezydent Miedwiediew. On z kolei wybrał się do Orenburga, gdzie odwiedził jakiś wiejski sklepik i wstrząśnięty do głębi cenami produktów obiecał także bić, ale nie wszystkich opozycjonistów, lecz tylko spekulantów (to znaczy opozycjonistów gospodarczych), a w dodatku humanitarniej, bo po rękach, a nie po głowach. – Trzeba ukracać te praktyki spekulacyjne. Jesteście przecież służbą antymonopolową! – apelował Miedwiediew podczas przemówienia w podorenburskim quasi-kołchozie nie wiadomo ściśle do kogo, lecz zgadywać wolno, że do „szerokich mas”, próbując je w ten sposób zmobilizować, aby stanęły na straży monopolu państwowego. Podczas wizyty na Dalekim Wschodzie Putin za jednym zamachem przetestował nowy model łady i jednocześnie osobiście wypróbował drogę federalną Czyta-Chabarowsk. W „Wiadomościach” TVP z rozpędu podano, że rosyjski premier przejechał się autostradą, ale widocznie była to taka symptomatyczna omyłka, spowodowana albo znamiennym polskim kompleksem autostradowym, albo też szczerym przekonaniem, że musiała być to autostrada, no bo jakże inaczej, skoro 137

sam taki ważny premier wielkiej braterskiej (czy też siostrzanej) Rosji zechciał ją wypróbować. Szef rosyjskiego rządu przemierzał na pozór samotnie nowo oddaną do użytku szosę ładą kaliną kanarkowego koloru, przystawał na stacjach benzynowych i swobodnie gawędził w przydrożnych barach z kierowcami tirów (po rosyjsku zwanymi dalniebojszczikami). Faktycznie Putin odbywał swoją podróż w całkiem sporym orszaku, przewożącym m.in. dwie inne łady kaliny o barwie zjadliwej żółci. Niewykluczone także, że równolegle do drogi federalnej Chabarowsk-Czyta przebiegały jakieś jej zapasowe odcinki, też tak na wszelki wypadek. Cały ten potiomkinowski spektakl pokazała z niemałą satysfakcją białoruska telewizja, daleka od czołobitności wobec potężnego sąsiada. Ze swojego pojazdu w oficjalnym wystąpieniu Putin był bardzo zadowolony: – To świetny samochód – cieszył się. – Nie podziewałem się tego – dodał. Łada kalina, pięciodrzwiowy hatchback, produkowana jest od pięciu lat w zakładach samochodowych Awtowaz w Togliatti nad Wołgą. Rzecz jasna, dla premiera fabryka przygotowała specjalne auto w wersji sportowej. Putin parę razy wspierał propagandowo produkcję Awtowazu; zakłady te cienko przędą, bo ojczyste auta nie cieszą się uznaniem Rosjan. Aby rozbudzić w swoich poddanych postawy motoryzacyjno-patriotyczne, premier po przejechaniu się ładą natychmiast wypowiedział się za utrzymaniem wysokich ceł na samochody sprowadzane z zagranicy. Ale już wobec trasy federalnej Putin nie był tak wyrozumiały. Minister transportu Igor Lewitin drżącym z emocji głosem zapytał premiera, co sądzi o nowej szosie. Przodkowie ministra, sądząc po jego nazwisku, zapewne należeli do dość mobilnej nacji; zrozumiałe, że z takim genotypem łatwiej kierować akurat resortem transportu. Odpowiedź władcy Rosji nie pozostawiała żadnych złudzeń. – Już na początku trasy widać, że jest to 1995 rok. To taka lepsza droga przez wieś – powiedział Putin, daleki od zachwytu. Premier Rosji przezornie wymienił datę sprzed lat piętnastu, bowiem swoją pracę w administracji Borysa Jelcyna rozpoczął dopiero w roku 1996. Jasno dał więc do zrozumienia, że co złego, to nie on. Rosjanie powinni przecież nadal wierzyć, że za poprzednika Putina ich ojczyzna znajdowała się na dnie i dopiero pod kierownictwem Włodzimierza Odrodziciela zaczęła rozkwitać. 138

Ma jednak Putin najwyraźniej jakąś słabość do Lewitina (przezwanego przez prasę rosyjską „ministrem katastrof” – z powodu absurdalnych wyjaśnień, jakich udzielał w związku z kilkoma wypadkami lotniczymi), bowiem pozostawił go na posadzie, a w 2012 roku mianował prezydenckim doradcą, kiedy jego pupil nie wszedł do rządu premiera Miedwiediewa. Nie upłynęło jednak wiele godzin od chwili, gdy Putin wygłosił miażdżącą recenzję dalekowschodniej drogi federalnej, a już minister finansów Aleksy Kudrin pospieszył na konferencji prasowej z zapewnieniem, że dzięki powołaniu rosyjskiego funduszu budowy dróg do 2020 roku ważniejsze szosy od Smoleńska po brzeg Pacyfiku osiągną poziom europejski. – To wszystko nie za górami, w ciągu najbliższych dziesięciu lat rozwiążemy ten problem w naszym kraju – sugestywnie przekonywał Kudrin na spotkaniu z dziennikarzami w Jakucku i przy okazji mimochodem dodał, że od 2011 roku podniesie akcyzę na benzynę, aby uzbierać na remonty i budowę dróg. – W ciągu, przykładowo, pięciu-siedmiu lat doprowadzimy stan federalnych obiektów drogowych do 70% normatywu – fachowo wyraził się minister finansów. Jeśli przełożyć tę wypowiedź na zrozumiały język, chodziło mu mniej więcej o to, że wszystkie główne szosy rosyjskie nareszcie będą równe i da się jeździć nimi bez poważniejszych awarii spowodowanych płytszymi lub głębszymi przerwami w ciągłości pokrycia. Na koniec wystąpienia w stolicy Jakucji podniecony własnymi słowami Kudrin najwyraźniej się zagalopował i obiecał Rosjanom drogi o standardzie wiodących krajów Europy. Minister finansów Rosji nie dał się dotąd poznać jako urzędnik państwowy wykazujący szczególne poczucie humoru, aczkolwiek po jego publicznym zachęcaniu poddanych do zwiększenia spożycia alkoholu i częstszego zakupu wyrobów tytoniowych można by tak mniemać. Kudrin motywował swój pomysł dobrem Rosji (niekoniecznie widocznie tożsamym z dobrem Rosjan), ale w końcu czego się nie robi, aby wytrzasnąć trochę kasy. Prawdopodobnie Mikołaj Gogol jest autorem aforyzmu o dwóch rosyjskich biedach: drogach i durniach, choć powiedzenie to jest przypisywane także kilku innym wybitnym Rosjanom. Rozmaicie też je parafrazowano – podobno największa bieda to durnie na drogach... Świadectwa Zygmunta Herbersteina (XVI wiek), Antoniego Possevino (XVII wiek), Astolfa de Custine’a 139

i Jerzego Kennana starszego (XIX wiek) oraz podróżników dwudziestowiecznych dowodzą niezbicie, że stan gościńców rosyjskich zawsze był co najmniej fatalny. Co więcej, wydawało się, że swoistą ambicją Rosjan jest utrzymywanie dróg w takiej właśnie kondycji. Jeszcze do niedawna Władywostok nie był połączony z resztą kraju szosą, która dałoby się przejechać zwykłym samochodem osobowym. Trasa z zachodu kończyła się właśnie w Czycie – dalej były bezdroża, zimą zaś jezdnie wytyczane na zamarzniętych rzekach. Nawet do Irkucka drogą federalną „Bajkał” jedzie się częściowo po bitym trakcie, a bujna trawa szoruje o podwozie. O wiele gorzej jest podczas roztopów lub rzęsistych deszczów. Gdzie indziej trzeba uciekać na pobocze, aby żwir spod jadących z naprzeciwka pojazdów nie rozbił szyby. Asfalt na rosyjskich drogach jest jeszcze bardziej plastyczny niż nasz, a podczas jego kładzenia i naprawy stosuje się dość archaiczne techniki – wystarczy powiedzieć, że zwykłą usługą w syberyjskich myjniach jest czyszczenie karoserii ze smoły. Najczęściej jedyną zaletą szos rosyjskich, zwłaszcza na przestronnej Syberii, jest to, że mają długie odcinki proste. Także nowa droga Czyta-Chabarowsk, którą rozreklamował sam premier, to szlak asfaltowo-żwirowy, o siedmiometrowej w założeniu szerokości. Podobno ma nim przejeżdżać 3 tys. aut w ciągu doby ze średnią prędkością 100 km na godzinę, ale takie rewelacje przyjąć należy z przymrużeniem oka. Do problemów rosyjskiego Dalekiego Wschodu przywiązuje Putin sporą wagę, przynajmniej w swoich wypowiedziach. Rosyjski lider z mową Tołstoja raczej się nie pieści, a jego enuncjacje mocno kuleją stylistycznie i składniowo. – Daleki Wschód, Wschodnia Syberia to nie tylko skarbiec przyrodniczych zasobów Rosji, to także istotna część światowego gospodarstwa, która znajduje się i będzie znajdować się pod zwierzchnictwem Rosji – oświadczył Putin w wywiadzie telewizyjnym w 2009 roku. Potem dodał trochę tajemniczo: – Wynikła sytuacja skłania nas do tego, aby rozwijać ten region. I nie tylko dlatego, że obserwujemy negatywne dla nas zjawisko: wyjazdy ludności z regionu. Lecz także z tego powodu, że istnieją obiektywne czynniki, aby rozwijać ten region, gdyż bardzo aktywnie rozwija się światowa strefa azjatycko-pacyficzna. Jest ona gospo140

darczą przyszłością ludzkości, tak przynajmniej wygląda to obecnie. My także jesteśmy częścią tej strefy. Według agencji ITAR-TASS, premier Rosji podkreślił, że „próby włączenia Syberii i Dalekiego Wschodu w życie gospodarcze podejmowano zawsze. Były jednak one, mówiąc delikatnie, bardzo nieśmiałe”. W tym miejscu Putin, również mówiąc delikatnie, trochę rozminął się z prawdą. Budowa kolei transsyberyjskiej, zakończona w swoim zasadniczym kształcie 105 lat temu, była niezwykłym przedsięwzięciem o następstwach ekonomicznych trudnych do przecenienia. Bez przesady można powiedzieć, że liczący ponad 9 tys. kilometrów kolejowy szlak to kręgosłup największego państwa świata. Warto wspomnieć, że całkowitą elektryfikację głównej linii MoskwaWładywostok przeprowadzono dopiero na początku tego wieku. Putin wspomniał wprawdzie o kolei transsyberyjskiej, ale podkreślił, że zbudowano ją wyłącznie w zamiarach wojennych, bez oglądania się na widoki gospodarcze. To dość dziwne stwierdzenie mogłoby nawet być słuszne, ale raczej w odniesieniu do słynnej magistrali bajkalskoamurskiej. Tę krótszą o przeszło połowę odnogę Transsibu układano przez blisko pół wieku. Pierwsi pracowali przy niej jeńcy japońscy i niemieccy, jeszcze podczas trwania II wojny światowej. W nieludzkich warunkach, jakie panowały na tej budowie, śmierć poniosło przynajmniej 150 tysięcy z nich. Po śmierci Stalina realizację projektu praktycznie zarzucono, aż przypomniał sobie o niej Leonid Breżniew i posłał na nią młodzież komsomolską. Tak przynajmniej głosiła oficjalna propaganda, bo naprawdę przy budowie kolei zatrudniano sowieckim zwyczajem także tych, którzy – gdyby dano im wybór – woleliby pracować zupełnie gdzie indziej. Krążyła wówczas w Polsce anegdota o „pociągu przyjaźni”, któremu skończyły się tory („Dalej sami zbudujecie” – informowała obsługa zaskoczonych podróżnych). W większych rosyjskich miastach działają obecnie stowarzyszenia przymusowych budowniczych BAM-u. Putin popisał się przy okazji znajomością historii. Powiedział: – Przedtem (to znaczy do czasu zbudowania kolei transsyberyjskiej – W.G.) Rosja docierała na swój własny Daleki Wschód wyłącznie drogą morską, przez Ocean Indyjski. Wyobrażacie sobie? O jakim więc rozwoju mogła być mowa? 141

No cóż, premier Rosji zapomniał najwidoczniej, że opisana przez niego sytuacja przyczyniła się przynajmniej do rozwoju literatury. Na poły fantastyczna relacja kupca Nikitina „Podróż za trzy morza” to jedna z pereł piśmiennictwa staroruskiego. Ale wyrzekający na zaniedbanie terytoriów wschodnich Putin miał na głowie ważniejsze rzeczy: – Dotąd brak jednolitej sieci energetycznej i jednolitego systemu gazowniczego. Daleki Wschód nie jest włączony do jednolitego systemu energetycznego kraju. Tego dotąd nie ma. Dlatego pracy jest tu bardzo wiele. To widać – ubolewał. Odpływ ludności rosyjskiej z zaniedbanej Syberii oraz Dalekiego Wschodu to istotnie spory problem dla Kremla. U azjatyckich wrót Rosji czekają ludne Chiny i cisnący się na wyspach Japończycy. Lojalność wielu mieszkańców pozaeuropejskiej części Federacji Rosyjskiej wobec Moskwy jest dość względna – uważają się oni w pierwszym rzędzie za Sybiraków.

142

143

INTRONIZACJA POD ZŁĄ GWIAZDĄ – JAK DOGONIĆ KOREĘ PÓŁNOCNĄ?

Z

godnie z tradycją zaszczepioną w czasach, gdy Związek Sowiecki był u szczytu swojej potęgi, Rosjanie pierwszą dekadę maja świętują jak najęci. Kontekst tej wiosennej fety jest jednak odmienny niż na przykład równie długich zimowych wakacji wypadających na początku nowego roku. To nie jakiś zwyczajny, beztroski megaweekend, ale arcyważny rytuał przypominający o fundamentalnych mitach współczesnej Rosji: Pierwszy Maja odwołuje się do czerwonego dziedzictwa, wciąż ważnego dla wielu Rosjan (bo to przecież ich postępowa ojczyzna miała odwagę pierwsza w świecie, kosztem ogromnych ofiar, zaprowadzić „sprawiedliwość społeczną”), a Dziewiąty – do bezprecedensowego triumfu, jaki święcił 70 lat temu bolszewicki totalitaryzm. Ten wyraźnie czytelny przekaz skierowany jest nadal, a jakże, do całej postępowej ludzkości – oczywiście z wykluczeniem garstki zagranicznych kapitalistów i imperialistów oraz tych, którzy poszli na ich lep. Wiosenna Rosja pokazuje muskuły i upaja się własną krzepą. Na tej fali entuzjazmu, podniecony zapewne obserwacją próbnych parad na placu Czerwonym demonstrujących siłę rosyjskiej armii, z początkiem mają 2012 roku jej szef sztabu Mikołaj Makarow pogroził nawet NATO prewencyjnym atakiem na urządzenia tarczy antyrakietowej. Natychmiast najwyżsi dostojnicy Paktu Północnoatlantyckiego zaczęli tłumaczyć się z planowanych dopiero instalacji obronnych i interpretować, odwracając kota ogonem, wypowiedź rosyjskiego generała, a jemu może tylko żal się zrobiło, że takie piękne Iskandery są, jeśli nie liczyć obwożenia na defiladach, bezużyteczne...

144

Właśnie w 2012 roku majowe święta miały wyjątkowo uroczysty charakter. Oto przecież powróciła na Kreml najważniejsza ikona rosyjskiej polityki w XXI wieku – Włodzimierz Putin. Formalnie przestał on pełnić funkcję głowy państwa cztery lata wcześniej, ale jak to z tym naprawdę było, chyba nikomu wyjaśniać nie potrzeba. Reintronizacja Putina nie przypomina zatem jakiegoś powrotu z Sulejówka czy też – aby odwołać się do rosyjskiej historii – ze Słobody Aleksandrowskiej (do klasztoru w tej podmoskiewskiej miejscowości na pewien czas odsunął się psychopatyczny car Iwan Groźny). Po prostu Putin oficjalnie znowu usiadł za swoim dawnym biurkiem. To, że przez ostatnie cztery lata pełnił on mniej ważną funkcję w Federacji Rosyjskiej, nie oznacza skali jego rzeczywistych wpływów – za Stalina reprezentacyjną głową państwa sowieckiego był przecież beznadziejny Michał Kalinin. Napuszona ceremonia zaprzysiężenia nowego-starego prezydenta kontrastowała jaskrawo ze swobodnym nastrojem, w jakim obaj prezydenci – Miedwiediew i Putin – rozpoczęli wiosenny piknik polityczny, prowadząc najpierw wielki pochód pierwszomajowy w Moskwie, a potem poszli wspólnie na piwo (spotkania w piwiarniach bywają, jak wiadomo, bardzo inspirujące dla niektórych polityków o lewicowej orientacji). Nad przebiegiem inauguracji prezydenckiej czuwał specjalny kremlowski urzędnik Jerzy Wilinbachow, kierujący Radą Heraldyczną przy prezydencie Rosji. Ten wieloletni pracownik Ermitażu, potomek starego niemieckiego rodu, osiedlonego w Rosji przed czterema wiekami, jako pierwszy po roku 1917 używa tytułu heroldmistrza (po rosyjsku brzmi to urokliwiej – gierol’dmejstier). Jest to ktoś w rodzaju ochmistrza; poprzednicy Wilinbachowa przy carach (poczynając od Piotra I) doglądali między innymi tego, aby dworzanie nie uchylali się od służby, pełnili także funkcje kronikarzy. Etykieta uroczystości jest bardzo szczegółowo ustalona, na przykład jej uczestników (poza wojskowymi) ściśle obowiązują ciemne garnitury. – Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, żeby prezydent włożył beżowy garnitur albo jasną marynarkę i czarne spodnie czy też odwrotnie – zwierza się ze zgrozą Wilinbachow. Przepisy określają tylko stroje mężczyzn, co z jednej strony jest 145

zrozumiałe, ale może być również odebrane jako wymowny sygnał, kto naprawdę liczy się w polityce, przynajmniej na Wschodzie, ku wściekłości feministek i przerażeniu parytetówek. Ceremonia objęcia urzędu prezydenckiego w Rosji jest bardzo nadęta i ma nawiązywać w swojej oprawie do dworskich wzorów z czasów carskiego panowania, ale Rosjanie chyba nie za bardzo zdają sobie sprawę z jej istoty i powagi, skoro całkiem serio kilka organizacji społecznych zaproponowało, aby Putin założył na inaugurację szalik piłkarskiej drużyny Zenit. Odniosła ona niedawno zwycięstwo nad moskiewskim Dynamem. Pomysł uczczenia przez powracającego na kremlowski stolec Putina sukcesu sportowców z miasta, z którym nowy-stary prezydent jest silnie związany, rzucili pierwsi petersburscy komuniści. Przy okazji chcieli upiec własną pieczeń, domagając się dla wszystkich mieszkańców Północnej Stolicy bezwzględnych urlopów od 1 do 9 maja. – Zrozumcie – wołał Sergiusz Malinkowicz, szef jaczejki bolszewików „Sankt Petersburga i Lenobwodu” – my i tak do roboty nie pójdziemy, będziemy pić i śpiewać „Słuchaj, Leningradzie” oraz krzyczeć: „Naprzód, Zenit, za Piter!”. Tak czy owak na konferencji prasowej heroldmistrz Wilinbachow wyjaśniał długo, dlaczego Putin szalika kibiców nie będzie nosił podczas ceremonii na Kremlu. Dziennikarze pytali także o obecność na uroczystości córek Putina, znanych ostatnio z pewnych komplikacji w życiu prywatnym. Na to Wilinbachow, jako zręczny famulus, odpowiedział wymijająco: – Prezydent ma prawo zaprosić tych wszystkich, których uzna za godnych. Plan ułożony kilka lat temu przez Putina został zrealizowany bez przeszkód. Rosjanie na nowo powiesili portrety Lidera (a widywałem je nawet w prywatnych domach). Ci, którzy w ogóle ich nie zdejmowali w ciągu ostatnich czterech lat – czyli pewnie większość – odkurzyli szkło i ramy. Uczta zwycięzcy na Kremlu sprawiała wrażenie beztroskiego święta udzielającego się całemu narodowi, kto wie jednak, czy atmosfera wkrótce nie zagęści się, niczym na opisanym przez wieszcza balu u senatora Nowosilcowa? Cóż, rozmaite problemy rosyjskie stukają do wrót kremlowskich z nie mniejszą siłą niż za kadencji Miedwiediewa... A może niebawem ta cała zabawa zmieni się w bal u Wolanda? 146

Pośród lud rosyjskiego od dawna krążyły pogłoski, że rok 2012 może być niezwyczajny (rokowy – jak to się właśnie mówi w Rosji). Nie chodziło tylko o apokaliptyczne przepowiednie Majów, wiarę którym dawała zresztą wielka rzesza poddanych Putina. Otóż w historii wschodniego państwa lata kończące się dwunastką od pięciu wieków układają się w ciekawą sekwencję, obejmują bowiem lub inicjują zdarzenia przełomowe. Czego więc początkiem będzie rok 2012, pierwszy rok nowego panowania starego cara? Kiedy do zachodnich komentatorów dotarło, że powrót Włodzimierza Putina na Kreml jest nieuchronny, od razu pojawiły się spekulacje dotyczące stylu polityki nowego-starego prezydenta Rosji. Nie było żadnych wątpliwości, iż wskoczy on w dawne, swojsko przydeptane prezydenckie kamasze. Powtórzy się zatem także oklepana śpiewka obwiniająca Zachód o stosowanie podwójnych standardów. Ale w ustach Putina oskarżenie to brzmi niczym alarm o pożarze podnoszony przez notorycznego piromana. Oczywiście kremlowski władca ma całkowitą rację. Podwójne standardy zachodnie demokracje zastosowały na przykład wobec państwa, które ukształtowało mentalność Putina i którego dziedzicem jest współczesna Rosja. Bolszewiccy prominenci, zamiast zadyndać w Norymberdze obok swoich ideologicznych najbliższych krewniaków i niedawnych sojuszników, obnosili się w glorii zbawicieli świata, a Winston Churchill ofiarował bandycie Stalinowi rycerski miecz przesłany przez króla Jerzego VI – trudno o bardziej wymowny symbol hołdu złożonego (z zimnej kalkulacji) tyranii. Postępy demokracji doprowadziły do poważnej erozji zasad cywilizacji europejskiej, zresztą dzieje świata pełne są czynów wiarołomnych i niegodziwych – taka jest niestety natura człowiecza. Dobry przykład to choćby potraktowanie Polski przez zachodnich sojuszników po II wojnie światowej. Normy cywilizacji postłacińskiej, choć bardzo mocno rozmyte, są jednak przynajmniej jakimś umownym punktem odniesienia, wprawdzie słabiutkim, ale zawsze pewnym memento, cenzurującym publiczne zachowania nawet brukselskich eurokratów. W myśleniu rosyjskim takiego wzorca faktycznie nie ma. Obecne jest w nim za to przekonanie o wyjątkowej roli oraz misji Rosji. U jego źródeł tkwi mętne, niespójne i bałamutne, za to 147

odpowiadające rosyjskim ambicjom (oraz apetytom) pojęcie Moskwy jako Trzeciego Rzymu. Może więc istotnie stolica Rosji zasługuje na takie miano? Aluzję natychmiast pojmie każdy, kto zna rozmiary piętnowanej choćby przez Cycerona korupcji, jaka toczyła starożytną Romę. Pisarze ze Wschodu tworzyli wybitne dzieła przedstawiające odwieczny spór jasnych i mrocznych aspektów duszy ludzkiej, w praktyce jednak rosyjska walka ze złem przypomina zapasy z własnym cieniem. Rosja złożona jest z dwóch pierwiastków – turańskiego i bizantyjskiego – które bezskutecznie usiłuje zamaskować i złagodzić zachodnim polorem. Religijna frazeologia, nadęta jak cerkiewne kopuły, przejęta własną nieomylną ortodoksją, a jednocześnie wydająca z siebie najcudaczniejsze sekty, jest raczej przeszkodą niż pomocą w przezwyciężeniu przez Rosję zżerającej ją dwoistości, zwłaszcza po wielkiej kompromitacji Cerkwi moskiewskiej w czasach komunizmu. Dwie głowy rosyjskiego orła ciągną każda w swoją stronę, rywalizując ze sobą bezsensownie i beznadziejnie. Tendencje schizofreniczne co rusz dochodzą do głosu w życiu państwowym i narodowym Rosji. Specyficzny dualizm w wydaniu niemal groteskowym uprawiany jest przez tandem Putina i Miedwiediewa, zmieniających się nie tylko na fotelach najwyższych dygnitarzy, ale również na stanowisku kierowania partią Jedna Rosja. Już car Iwan Groźny w listownych polemikach z księciem Andrzejem Kurbskim obrzucał swojego oponenta prymitywnymi wulgaryzmami, wśród których wybijało się określenie licemier (obłudnik, hipokryta). Jednak zarówno ten okrutny szaleniec na moskiewskim tronie, jak i większość jego zastępców w ciągu ponad czterech stuleci zapomniało przypowieści o słomie w oku bliźniego i belce we własnym. Działalność jezuitów zdemonizowano na obszarze wpływów prawosławnych; do dziś członek Towarzystwa Jezusowego to w Rosji wręcz symbol faryzeusza i podstępnego hipokryty. Tymczasem najprzebieglejsze intrygi naśladowców Świętego Ignacego Loyoli nijak mają się do knowań i łgarstw wschodnich imperatorów (wystarczy wspomnieć cyniczne kłamstwo Stalina, że pogrzebani w katyńskich dołach oficerowie polscy uciekli do Mandżurii...). Zrodzone z potwornych komplek148

sów, pielęgnowane przez bezprecedensowy szowinizm licemierstwo rosyjskie nie ma sobie równych w świecie. Skrzętne ukrywanie przed światem i własnym społeczeństwem (o ile to pojęcie może odnosić się do mas zamieszkujących ten kraj) porażek i tragedii jest w Rosji rodzajem tradycji czy też narodowym nawykiem. Astolf de Custine wspomina w swoich „Listach z Rosji” o uroczystej paradzie na cześć cara Mikołaja I – podczas gali rozpętała się burza i zatonęły łodzie licznie zgromadzone w Zatoce Fińskiej. „Dziś stwierdza się, że utonęło dwieście osób, inni mówią, że tysiąc pięćset, dwa tysiące: nikt się nie dowie prawdy, dzienniki nie będą pisały o klęsce (...)” – komentuje panujące w Sankt Petersburgu stosunki francuski markiz. W Cesarstwie Rosyjskim zatajano przed poddanymi wiele innych podobnych zdarzeń, nie informowano także o prawdziwej sytuacji na frontach, do perfekcji jednak doprowadzono sztukę mataczenia podczas panowania sowieckiego, które rzeczywiście stworzyło imperium kłamstwa (a więc zła – jak słusznie ujął to Ronald Reagan, czego do dziś nie mogą mu zapomnieć oburzeni do żywego Rosjanie) – tylko z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wymienić można krętactwa związane z zestrzeleniem południowokoreańskiego samolotu pasażerskiego lub też próbę ukrycia rozmiarów katastrofy w Czarnobylu. Współczesna Rosja, jak przystało na spadkobiercę wspaniałego ZSRS, podtrzymuje te obyczaje – na początku pierwszej prezydentury Putina zatonął okręt podwodny „Kursk”, a okoliczności tego zdarzenia do dzisiaj podlegają różnym, inspirowanym przez Kreml, manipulacjom. Ale rzeczywiście – ledwie Włodzimierz Putin wrócił na stare śmiecie, wzorem cezarów hojnie ciskających w tłum monety podpisał garść dekretów gotujących Rosjanom przyszłość więcej niż świetlaną. Oto wyższość systemu postbolszewickiego: w zwyczajnej demokracji kandydaci do rządzenia prześcigają się w przedwyborczych obietnicach, a gdy wreszcie uchwycą władzę, zaraz o nich zapominają – natomiast demokracja suwerenna, budowana z entuzjazmem w Rosji, ma to do siebie, że najlepszy jej reprezentant może pozwolić sobie na roztaczanie przed swoim ludem imponujących perspektyw już po elekcji. A niech naród zna pana! 149

Tym bardziej że takie dekrety to dla Putina żadna nowość. Pierwszy z nich dotyczy „długoterminowej polityki gospodarczej państwa” i prezydent przykazuje w nim rządowi stworzenie dogodnych warunków działania dla biznesu. Dzięki temu Rosja w rankingu Banku Światowego ma z zajmowanego obecnie sto dwudziestego miejsca w świecie wskoczyć w ciągu najbliższych trzech lat na pozycję pięćdziesiątą, a następnie w 2018 roku znaleźć się na miejscu dwudziestym. Równolegle w tym samym czasie płace wzrosną o 40 do 50%, a udział wysokich technologii w produkcie krajowym powinien osiągnąć jedną trzecią. Sprawy gospodarcze są oczkiem w głowie Putina od początku jego panowania. Istotnie, po okresie jelcynowskiej smuty wyniki w wyciąganiu kraju z dna następca pierwszego prezydenta odniósł imponujące. PKB, rezerwy budżetowe, inwestycje zagraniczne w Rosji oraz przedsięwzięcia rosyjskie poza granicami państwa rosły szybko, spłacano długi, ale przede wszystkim Rosjanie zapamiętali Putinowi terminowe otrzymywanie wynagrodzeń, o czym za Jelcyna wielu tylko marzyło. Potem jednak rozpoczął się kryzys światowy, który oczywiście, zdaniem Kremla, właściwie Rosji nie dotyczy. Tymczasem inflacja nie śpi – ceny w rosyjskich sklepach wytrwale pną się w górę (benzyna na stacjach kosztuje trzy razy tyle co podczas pierwszej kadencji obecnego prezydenta). Jak natomiast tworzy się dogodne warunki dla działania biznesu, Putin osobiście pokazał na przykładzie Michała Chodorkowskiego. Poważniejsze przedsięwzięcia gospodarcze można z powodzeniem prowadzić w Rosji tylko mając oparcie wśród przedstawicieli władz (choćby lokalnych) czy też struktur z władzą powiązanych. Kredyty są drogie i często niedostępne dla drobniejszych przedsiębiorców. Właściwie w Rosji ma się dobrze jedynie bazarowa forma biznesu, przy czym znaczący udział w handlu na targowiskach, zorientowanym na przeciętnych Rosjan, mają obcokrajowcy. Już dobrą dekadę temu Putin grzmiał, że Rosja powinna eksportować przynajmniej półprodukty, a nie surowce, jednak rzeczywistość rządzi się swoimi prawami. Wreszcie inwestycje w nowoczesne technologie także nie przynoszą oczekiwanych efektów. Mocno przereklamowana rosyjska Dolina Krzemowa w Skołkowie pod 150

Moskwą boryka się z prozaicznymi problemami, a im dalej od stolicy, tym gorzej. Ałtajski Bijsk długo dobijał się tytułu naukogradu, czyli miasta nauki. W końcu gród nad Biją otrzymał upragnione miano, ale nie wiązały się z tym żadne korzyści, jakie jego mieszkańcy zdołaliby dostrzec. Złą wróżbą wydaje się wspomniana katastrofa prototypowego samolotu Suchoj Superjet 100, który roztrzaskał się o zbocze indonezyjskiego wulkanu, a wraz z nim być może rozbiły się marzenia o zadziwieniu świata (a przynajmniej Azji) nowatorskimi rozwiązaniami made in Russia. Tragedia wydarzyła się tuż po rozpoczęciu przez Putina nowej kadencji prezydenckiej; zabobonny lud rosyjski zaraz dopatrzył się w tym analogii do paniki na Polu Chodyńskim, jaka wybuchła podczas uroczystości koronacyjnych cara Mikołaja II w 1896 roku. Stratowano wówczas na śmierć ponad tysiąc osób. Kolejny podpisany przez Putina dekret dotyczy polityki demograficznej. Odtąd Rosjanie mają żyć przeciętnie 74 lata, a kobiety posiadać minimum jedno i trzy czwarte dziecka. Następny dekret prezydencki zakłada jako istotny cel Federacji Rosyjskiej stworzenie z Unią Europejską wspólnej przestrzeni gospodarczej na obszarze od Atlantyku do Pacyfiku. Oczywiście wiąże się to ściśle z rosyjsko-niemieckim, to jest, rzecz jasna, rosyjsko-europejskim partnerstwem energetycznym. Poboczną kwestią ma być obustronne zniesienie wiz przy krótkoterminowych podróżach obywateli unijnych i rosyjskich. W akcie normatywnym odnoszącym się do rosyjskich sił zbrojnych Putin nakazuje, aby do 2018 roku armia była w 70% wyposażona w nowoczesne uzbrojenie. Ma być ona także corocznie zwiększana przynajmniej o 50 tysięcy żołnierzy kontraktowych. Zgodnie z innym dekretem, od jesieni imigranci (z wyłączeniem „specjalistów wysokiej klasy”) są poddawani egzaminom z języka i kultury rosyjskiej, oddzielny zaś akt prezydencki wymaga, aby już za dwa lata oczekiwanie na załatwienie sprawy w urzędach administracji publicznej nie trwało dłużej niż kwadrans, a poziom zadowolenia ludności z jakości pracy służb publicznych osiągnął w 2018 roku 90%. Kto zna rosyjskie realia urzędowe (wbrew pozorom, powieść Aleksego Tołstoja „Droga przez mękę” traktuje o czym innym), 151

uśmieje się zapewne z prezydenckiego poczucia humoru. W kraju, gdzie petent jest pyłkiem, któremu zwyczajowo odmawia się nawet prawa do skorzystania z toalety w urzędzie, a czynownik zza biurkiem, nawet otoczony monitorami LED, sprawdza autentyczność pieczęci – także takiej z godłem Federacji Rosyjskiej – spluwając na nią i rozmazując ślinę (bo przecież może być to wydruk z komputera), bajki o sprawnej obsłudze przez służby publiczne brzmią jak fantazje o żywej wodzie. Zresztą rozumie to chyba sam Putin, bo nakreślając wytyczne swojego planu sześcioletniego nie wspomniał szerzej o walce z biurokracją i korupcją. Te dwa, w tradycji rosyjskiej nierozerwalnie ze sobą związane zjawiska, są w Rosji nie do wykorzenienia, a próby ich likwidacji podejmowane przez rozmaitych kremlowskich władców nie przyniosły efektu. Warto wspomnieć, że na początku 2012 roku urzędnicy rosyjscy otrzymali znaczące podwyżki płac. Pobożne życzenia zawarte w prezydenckich dekretach mają sprawić, że Rosja zdecydowanie przybliży się do spełniania należnej jej roli lidera naszej planety, o czym Kreml śni bez przerwy. Niezbędna do tego jest dalsza lemingizacja Rosjan, którzy winni karnie podążać za swoim Liderem, wygrywającym im na dekretowej piszczałce hipnotyczne melodyjki. Na pewno nie jest po myśli władzy jakieś społeczne organizowanie się jej poddanych. Cóż, Rosja jest krajem rozległym i być może potrwa trochę, zanim prowadzone przez kremlowskiego szczurołapa stado ocknie się, jakby zanurzone nagle w mroźnych falach Oceanu Lodowatego. Na razie z doganianiem i prześciganiem innych państw Rosja ma jeszcze nieco kłopotu, ale z pewnością depcze już po piętach Korei Północnej – i to w dodatku defiladowym krokiem. Rozmach moskiewskiej parady z okazji Dnia Zwycięstwa w 2012 roku niemal dorównywał bowiem najwspanialszym orgiom widowiskowym urządzanym w Phenianie, gdzie nieprzeliczone rzesze obywatelizombie wiwatują jednogłośnie na cześć władcy. I ten sukces nowystary prezydent może już z pewnością zapisać na swoim koncie.

152

153

JESZCZE SZOK CZY JUŻ KOSZMAR? – ROSJA-SAMOSIA

K

iedy po najeździe na Gruzję zaczęły dobiegać ze świata różne pomruki pod adresem Moskwy, wśród których przebąkiwano nawet coś o sankcjach, reakcja Rosji była całkowicie przewidywalna – jeśli, rzecz jasna, uwzględnić specyfikę tego państwa. Wśród wiadomości podawanych przez kremlowskie media na czoło wysunęły się takie, z których wynikało, że największy kraj na planecie doskonale poradzi sobie bez zagranicy. I to pod każdym względem. Sankcje wyjdą nam tylko na korzyść – zapewniali gorliwie naród rosyjski rozmaici eksperci, choć już było wiadomo, że cała para Zachodu – przynajmniej europejskiego – i tak, jak zwykle, pójdzie w gwizdek. Spece od prognoz wcale nie straszyli Rosjan wyrzeczeniami typu „krew, pot i łzy”, jak to czasem bywa w oblężonej twierdzy, a wręcz przeciwnie – zapewniali, że odtąd wszyscy od Smoleńszczyzny po Czukotkę będą żyli jak pączki w maśle. Była to oczywiście propaganda bezczelna, szczeniacka, na poziomie rozwydrzonego berbecia, który zagrożony klapsem pokazuje język. No, ale czegóż wymagać od standardów politycznych ustalanych przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa? Pośród artykułów rosyjskich dziennikarzy nawiązujących bezpośrednio lub pośrednio do kampanii przeciwko Tbilisi znalazły się teksty oryginalne, jak na przykład „Dwieście lat przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej” czy też rzecz o planowanej secesji Górnego Śląska. Naturalnie jak zwykle przy takich okazjach (a coraz częściej i bez okazji), serwisy okraszano panegirykami wysławiający154

mi Włodzimierza Putina, który tygrysa amurskiego, zamierzającego pożreć zagranicznych reporterów, osobiście unieszkodliwił, a ponadto jest najbardziej wpływowym politykiem na świecie (taki pogląd rzeczywiście nie wydaje się pozbawiony podstaw). Pośród wiadomości z kategorii, jak to dobrze będzie w Rosji, kiedy nareszcie zostanie ona poddana izolacji ekonomicznej, rekord hucpiarstwa pobiło zuchowate oświadczenie Mikołaja Własowa, zastępcy szefa Nadzoru Rolniczego, wygłoszone na zwołanej w końcu sierpnia 2008 roku konferencji poświęconej samowystarczalności gospodarczej Rosji: – Jeżeli nasze rolnictwo w pełni wykorzysta swoje moce produkcyjne, to będziemy w stanie wyżywić 33 miliardy ludzi! Bez wątpienia rewelacja ta, stwarzająca nowe perspektywy demograficzne, zainteresowała Chińczyków, spoglądających na syberyjskie pustki zza dalekowschodniej rubieży. Ministerstwo Rolnictwa też natychmiast pospieszyło z zapewnieniem, że ewentualne embargo wyłącznie korzystnie wpłynie na rosyjską gospodarkę. Ktoś tam rzucił nawet hasło bazujące na znanym przysłowiu: „Kurica nie ptica – zwłaszcza amerykańska!”. – Nie będzie tanich importowanych kurcząt, więc trzeba dorobić się własnych – rozwinęli twórczo tę myśl ministerialni urzędnicy. – Możemy produkować pod dostatkiem i mięsa, i ziarna. Tyle że nawet dla innych wystarczy. Na takie dictum nawet w umysłach niezbyt skłonnych do refleksji musiało zrodzić się proste pytanie: jeśli może być tak pięknie, to dlaczego jeszcze nie jest? Zapewne ten i ów członek rosyjskich elit przypomniał sobie słynne przechwałki Chruszczowa, że w 1970 roku Związek Sowiecki będzie światowym liderem gospodarczym. Ale głośno o tym, na wszelki wypadek, nikt się nawet nie zająknął. Szczególnie pismacy kremlowscy poczęli znęcać się nad sprowadzanymi ze Stanów Zjednoczonych kurczakami. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zyskały one potoczną nazwę „udek Busha” (wówczas jeszcze Busha-seniora, który posyłał je częściowo jako pomoc humanitarną; jeśli komuś ta nazwa wyda się złośliwa, niech wspomni ćwierć wieku temu 155

sprzedawany w Polsce osobliwy gatunek czarnej herbaty przezwanej „łupieżem Breżniewa”). Gazety podniosły alarm, że na rosyjski rynek trafiają elementy kurcząt, które przeleżały w amerykańskich chłodniach 20 lat, przechowywane na wypadek wojny atomowej. Ot, takie pozdrowienie z przeszłości, z początków pieriestrojki – ironizowała prasa. A przecież to właśnie rosyjscy uczeni opychali się kotletami z mamutów wydobytych z wiecznej zmarzliny, a Sołżenicyn rozpoczął swoją słynną trylogię opisem uczty łagierników pałaszujących ryby czy też płazy sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat, wydobyte z lodowej tafli. Pewien Sybirak, który odbywał służbę wojskową podczas kampanii afgańskiej, opowiadał mi, że miał okazję skosztować wówczas mięsa kangura – kuchnia w jego jednostce otrzymała bowiem australijskie konserwy wysłane do Bolszewii jeszcze podczas II wojny światowej. Zdaniem Rosjan, amerykańscy producenci kurczaków stosują chlor, który konserwuje i nadaje mięsu ładny wygląd. – Ale przecież to także silna trucizna! – podnoszą larum media. – A już o tym, czym karmione są amerykańskie kury, szkoda gadać – same antybiotyki, preparaty hormonalne i stymulatory wzrostu... Nie ma więc czego żałować. Wzburzenie było tak wielkie, że zdawało się, iż lada dzień na placu Czerwonym zapłonie gigantyczny grill – nastąpi publiczne całopalenie nikomu niepotrzebnych w Rosji trujących kurcząt. Na pierwszy rzut oka wizja samowystarczalności Rosji mogła wydać się fantastyczna nawet zdeklarowanym poputinczikom. Udział importu w rynku rosyjskim sięga przecież 50%. Faktycznie rolnictwo na Wschodzie wciąż nie może podnieść się z kryzysu, w jaki zapadło jeszcze w czasach bolszewickiej kolektywizacji. Poza tym tylko w ciągu pierwszej połowy tego pamiętnego 2008 roku nawozy sztuczne podrożały w Rosji o ponad połowę, a paliwa – o 37%. Tylko produkcja zbóż jest jako tako opłacalna. Ale to nie znaczy, że ma być tak zawsze! Zaraz po oświadczeniu Własowa wicepremier Wiktor Zubkow pospieszył z zapewnieniem, że rolnictwo otrzyma ogromne pieniądze – w ciągu najbliższych kilku lat chłopi mieli dostać dodatkowe subsydia w łącznej wysokości 40 miliardów dolarów. Oznacza to, że na jednego włościanina 156

wypadnie raptem po 250 dolarów rocznie (na wsi żyje nieco więcej niż czwarta część ze 142 milionów mieszkańców Rosji). Taka suma pozwala raz na tydzień kupić w sklepie półlitrówkę najtańszej wódki wraz z niezbędną zakąską. I jak się to ma do obietnic płynących z Kremla, który starał się poprawić samopoczucie mieszkańców Putinlandu zapewnieniami, że do 2020 roku statystyczny Rosjanin będzie zarabiał 30 tys. dolarów rocznie? Na te plany pierwsi zareagowali deweloperzy, przewidując, że i tak horrendalne ceny mieszkań wzrosną sześciokrotnie – no bo skoro pójdą w górę zarobki... – Po co nam WTO? – zaczęli zastanawiać się po kampanii gruzińskiej niemal jednym głosem rosyjscy fachowcy medialni. Sprawiali przy tym wrażenie, jakby nagle ocknęli się z rzuconego na nich czaru, zupełnie niczym śpiąca królewna zbudzona pocałunkiem księcia. Wcześniej bowiem od lat gadano w Rosji o tym, że właściwie kraj spełnia już wszelkie wymogi, aby stać się członkiem Światowej Organizacji Handlu, a tylko inne państwa, zwłaszcza USA, złośliwie blokują rosyjską akcesję. A teraz ktoś – wiadomo kto – połapał się w Moskwie, że właściwie wejście do WTO nic dobrego krajowi nie przyniesie, bo nadal podstępni zapadnicy będą jak lwy bronić swoich rynków przed eksportem ze Wschodu, a za to zaleją nieszczęsną Rosję tanim mlekiem i tymi wstrętnymi kurczakami. Na marginesie warto wspomnieć, że Rosja należy już do WTO. Nie chodzi w tym przypadku jednak o Światową Organizację Handlu, lecz o World Toilet Organization – Światową Organizację Toaletową, stowarzyszenie walczące o utrzymywanie na wysokim poziomie wiadomych przybytków. Jakim psim swędem Rosja, w której co krok są wychodki (aż pcha się tu mocniejsze słowo) mogące przyprawić o zawał serca dowolnego inspektora takiej czy innej WTO, nawet cierpiącego na poważne zaburzenia wzroku i powonienia, dostała się do tej dziwacznej międzynarodówki – doprawdy nie wiadomo. Rosjanie wyobrażali sobie, że ograniczenie importu wieprzowiny i drobiu o „setki tysięcy ton” – jak zakomunikowało Ministerstwo Rolnictwa – natychmiast wpłynie stymulująco na rodzimych farmerów, którzy wnet zapełnią sklepy własną produkcją. Pesy157

miści twierdzili, że nie nastąpi to aż tak momentalnie i być może przyjdzie zacisnąć jednak na chwilę odrobinę pasa, lecz najwyżej o jedną czy dwie dziurki. Problem polega jednak na tym, iż jest w Rosji ciągle całkiem sporo rodzin, które żyją z pasem zaciśniętym na ostatnią dziurkę, posilając się przez okrągły rok produktami jak najbardziej rodzimymi, bo pozyskiwanymi wyłącznie z przydomowych grządek... Zaszedłem kiedyś do znajomego w Gornoałtajsku, który od razu postawił na stole szklanki oraz to, czym zamierzał je napełnić. Po upływie pewnego czasu spytał: – Co zjesz? Zdążyłem już zgłodnieć, zainteresowałem się więc: – A co masz? Pomyślał chwilę i powiedział: – Ziemniaki. – Ziemniaki i co? – zapytałem. – Tylko ziemniaki – wzruszył ramionami. – Ale mogę je usmażyć albo ugotować – wyjaśnił. – To usmaż – poprosiłem. – Nie da rady – oświadczył kilka minut później, po sprawdzeniu szafek kuchennych i bieliźniarki. – Oleju też nie ma. Skromne zapasy owego gornoałtajczyka były wprawdzie raczej rezultatem kawalerskiego trybu życia, ale faktycznie spiżarnie wielu Rosjan świecą pustkami. Właśnie ziemniaki to zazwyczaj danie podstawowe, zwłaszcza w rodzinach uboższych. Przyrumienioną na patelni kartoszkę zagryza się chlebem, bo „daje on siłę”. Syberyjskie ziemniaki są zresztą bardzo smaczne. Jeszcze jesienią 2008 roku Kreml hardo zapewniał, że wojny handlowe wychodzą na dobre, jeśli prowadzi je kraj silnie stojący na gospodarczych nogach, a nie pogrążone w recesji Stany Zjednoczone. Ale już podczas najbliższego przednówka okazało się, że jednak globalny kryzys tak ciut zahaczył o Rosję. W takiej sytuacji władza oczywiście nie pozostawiła ludu na pastwę losu i wyciągnęła ku niemu pomocną dłoń pouczając, jak prawidłowo należy zaciskać pasa. Odpowiedni dokument, zatytułowany niczym książka kucharska „Zdrowe i tanie odżywianie się”, zawiera porady niezrównanego naczelnego lekarza Federacji Rosyjskiej Genadiusza Oniszczenki i Wiktora Tuteljana, dyrektora naukowo-doświadczalnego instytutu żywienia Rosyjskiej Akademii Nauk Medycz158

nych. Autorzy starannie skomponowali „antykryzysowy” koszyk, wcale nie taki najtańszy. Obliczyli oni, że najwięcej trzeba wydać na dziecko w wieku szkolnym – 2800 rubli (około 280 złotych), o 500 rubli mniej wystarczy, aby nakarmić emeryta (minimum socjalne w Rosji wynosi około 4500 rubli). Oniszczenko i Tuteljan błyskotliwie udowadniali, że w warunkach kryzysu jadać należy niewiele, ale za to syto i zdrowo. Trzeba stanowczo wyrzec się mięsnych i rybnych „delikatesów”, a szczególnie kiełbas. Wędliny nie są rosyjską specjalnością, bo wschodni Słowianie – jak wyraził się ksiądz proboszcz z filmu Jacka Bromskiego „U Pana Boga za piecem” – z „gnuśności” nie nauczyli się ich wyrobu. Bywają one zazwyczaj droższe niż nasze kiełbasy, ale pałki – jak mówią Rosjanie – moskiewskiej, doktorskiej czy odeskiej naszpikowane są grudami tłuszczu i nie wiadomo, czym jeszcze. Całkiem przyzwoita jest natomiast ślimakowato zwinięta i obwiązana sznurkiem kiełbasa zwana ukraińską. Według dwójki speców od karmienia narodu, któremu kiszki zaczynają grać marsza, przynajmniej dwa razy w tygodniu na stole powinna znaleźć się ryba, źródło „nie tylko białka, ale również niezastąpionych kwasów tłuszczowych” – oczywiście nie jakaś tam zaraz bieługa czy czeczuga, ale coś pospolitszego, ot, leszcz, płotka lub jakiś inny drobiazg wyłowiony własnym przemysłem albo przez uczynnego sąsiada. Rosjanie potrafią wyssać jakieś jadalne cząstki nawet z maleństw wielkości rybek akwariowych. Ponadto dopiero ostatnio biurokraci ze Wschodu zaczęli coś przebąkiwać o kartach wędkarskich – dotychczas moczyć kije mógł każdy, zabronione było tylko popularne posługiwanie się „wędką elektryczną” i połowy siecią bez zezwolenia. W czasach chudych budżetów domowych obaj fachowcy od diety zalecają oszczędzać, na czym się tylko da: do sałatek rekomendują stosować oleje roślinne, a nie drogą oliwę. Tak ważne strategicznie w rosyjskiej dietetyce ziemniaki powinny być gotowane w mundurkach, aby „zachowały witaminy i minerały”. Bogate w witaminy kartofle to pewna nowość, ale nauka sowiecka, której gławwracz Oniszczenko jest wiernym uczniem, nie takie cuda widziała – wystarczy wspomnieć rewelacje Trofima Łysenki czy też słynny pomidor wielkości piłki futbo159

lowej, pokazywany wszędzie, dokąd sięgała władza bolszewicka; kiedy ktoś z zamarłego w podziwie audytorium chciał dotknąć tego superokazu, okazywało się, że jest to model woskowy, a „oryginał znajduje się w Moskwie”. Za to ziemniaczane minerały to rzecz całkiem możliwa: Rosjanie śmieją się na widok mytych kartofli w zachodnich supermarketach, bowiem warzywo to w Rosji sprzedaje się z całkiem sporym dodatkiem gleby, w której wyrosło. Pierwsza, nagłośniona do przesady kampania medialna Oniszczenki, przeprowadzona zaraz po objęciu przezeń urzędu w 2000 roku, dotyczyła kontroli państwa nad reklamami piwa. Potem Oniszczenko straszył Rosjan pandemią nietypowego zapalenia płuc, a w 2004 roku przerzucił się na ptasią grypę. Pierwszy eskulap Rosji bardzo stara się przekonać zwierzchników, że jest najwłaściwszym człowiekiem na niesłychanie newralgicznym posterunku: wiosną 2006 roku zakazał wwozu do Rosji gruzińskich i mołdawskich win, ponieważ „nie odpowiadały one rosyjskim standardom sanitarnym”. Niebawem przyszła kolej na produkowaną w Gruzji znaną wodę mineralną Borżomi – podobno ulubiony napitek Włodzimierza Putina. Oniszczenko, niezłomnie stojący na straży zdrowia Rosjan, znalazł w niej azotany. Moskwa nałożyła też szlaban na owoce z kraju Saakaszwilego. Widmo głodu na masową skalę nie zagląda jeszcze Rosjanom w oczy, bo tych, dla których ceny w sklepach są niedostępne, ratuje rozwinięty handel bazarowy i wymiana towarowa prowadzona na szeroką skalę pomiędzy znajomymi – ktoś, kto pracuje w przetwórni owoców, oferuje kompoty, za to dostaje masło od pracownika mleczarni itd. A w dodatku akurat w odpowiednim momencie rosyjscy dziennikarze dopatrzyli się falsyfikatów na ukraińskiej wystawie o wielkim głodzie z lat trzydziestych XX wieku – ciągle przecież chodzi o to, aby udowodnić, że w Sowietach nie było tak źle, jak to twierdzą wrogowie Rosji. I teraz też nie jest aż tak marnie,wbrew złym językom: podczas tradycyjnego obrzędu opychania się blinami na przedwiosenne święto Maslenicy rekordzista dał z siebie wszystko i zmarł z przejedzenia. Zresztą patrząc na rosyjskie niewiasty, szczególnie w wieku okołobalzakowskim, trudno odgadnąć, że na Wschodzie nie tak ła160

two włożyć coś do garnka. Ale cóż, całe sowieckie imperium prawie do końca swojego istnienia sprawiało wrażenie potęgi. Kiedy w domu pojawia się gość, gospodarz – a przeważnie oczywiście gospodyni – robi wszystko, aby dogodzić mu kulinarnie. Nieraz miałem uczucie, że objadam swoich rosyjskich znajomych, widząc, jak zastawiają stół przysmakami, które stanowczo wykraczały poza możliwości ich kieszeni. Jednak obrosła mitami słynna kuchnia rosyjska – ociekająca kawiorem, zdumiewająca wielkimi cielskami jesiotrów, perląca się zmrożonym szampanem – to dla zwykłych Rosjan marzenie ściętej głowy. Co najmniej od czasów sowieckich nie bywali oni w normalnej restauracji, w wypadkach wyłącznie skrajnych zaglądając tylko do barów lub kiosków z czeburakami czy bielaszami, faszerowanymi substancją mięsopodobną. Przeciętni Rosjanie gotują sobie w domu i pogryzając prażone ziarna słonecznika, wysiadują przed telewizorem, słuchając wykładów naczelnego lekarza o tym, jak należy się zdrowo i racjonalnie odżywiać. Kiedy kryzys gospodarczy nabrał w Rosji rumieńców, szybko postawiono na nogi Federalną Służbę Monopolową, która jak operacyjne grupy wojskowe znane nam z 1981 roku zaczęła tropić i chwytać niedobrych spekulantów. Szczególne pole do popisu miała ona podczas załamania się rynku kaszy gryczanej, która – jak to wiadomo choćby z filmu „Miś” – jest podstawą wyżywienia narodów sowietyzowanych. W sierpniu 2010 roku gryka w obwodzie moskiewskim podrożała dwukrotnie, a tylko w pierwszym tygodniu września ceny jej wzrosły o dalsze 65%. Ale władza w Rosji robiła ciągle dobrą minę do złej gry. Włodzimierz Putin, występujący właśnie wówczas w roli premiera, wydusił z siebie w końcu, że kryzys może nawet i zapukał do wrót Rosji, ale mądre przywództwo kraju zrobiło wszystko, aby zminimalizować jego skutki. – Bez względu na stopień trudności, żadnej „terapii szokowej” nie będzie – zapowiedział od razu. Zwyczajni Rosjanie na ogół o konkretnych działaniach antykryzysowych rządu nie wiedzą nic, za to na własnej skórze doświadczają ciężkich czasów. – Straciłem pracę w firmie, która zajmowała się zakładaniem filtrów na kominach fabrycznych – mówi Aleksander Talipow z 161

Bijska. – Jeszcze dwa lata temu mieliśmy moc zamówień z zakładów Okręgu Kuźnieckiego, bo zmuszano je do ograniczenia emisji zanieczyszczeń. A teraz tym się nikt nie przejmuje, zresztą więcej niż połowa kominów nie dymi, produkcja stoi. Oszczędności wystarczą mi do połowy kwietnia. A co potem? – Pracuję jako rejestratorka w szpitalu – opowiada Polina Michajłowa z bijskiej dzielnicy Zarzecze. – Do niedawna pacjenci czasem coś przynosili – najczęściej bombonierki, czasem jakąś butelkę, nawet warzywa z działki... Pisałam im zaświadczenia tak, jak potrzebowali. Te czasy minęły. W całym zeszłym tygodniu tylko jeden wypisywany zostawił mi gazetę, a i to chyba tylko przez roztargnienie... Talipow i Michajłowa, podobnie jak miliony ich rodaków, są właśnie, wbrew słowom premiera, „w szoku”. Trzeba w tym miejscu jednak wyjaśnić, że Rosjanie, jako szczep podobno najbardziej ze wszystkich Słowian słowiański, są skłonni do uniesień i innych 162

demonstracji tak zwanej „duszy rosyjskiej”. Jednym z tego objawów jest egzaltacja językowa, której ulegają zwłaszcza Rosjanki – nie znam ani jednej, która przynajmniej raz w ciągu doby nie oświadczałaby: „Jestem po prostu w szoku!”. To ulubiona fraza kobiet ze Wschodu. Sąsiadka włożyła nową sukienkę – szok, przyszedł rachunek za telefon – też szok, dziecko przyniosło ze szkoły dwójkę (lub piątkę) – a cóż by innego, jak nie szok, w telewizji podano, że Britney Spears trafiła do szpitala – to dopiero szok, którym należy podzielić się natychmiast z przyjaciółką. Wariant nieco głębszego szoku określany jest zazwyczaj jako „koszmar”. – Nasze życie zmieniło się w koszmar – wyznaje spokojnie Igor Tapszurow, Ałtajczyk z mongolskiego pogranicza. Uśmiecha się przy tym pogodnie – w końcu „życie w koszmarze” to przecież żadna dla niego nowość. Jego pradziadek siedział w łagrze, dziadek zginął na wojnie, ojciec zapił się na śmierć, a on sam, czurka (nie-Rosjanin), upokarzany w szkole z internatem i w wojsku, gdy wreszcie jako tako stanął na nogi, stracił uciułany mająteczek w rosyjskim kryzysie finansowym. – Nie chciałbym, aby się powtórzył znowu rok 1998. Wówczas nawet musztarda kupiona w sklepie była wyróżnikiem zamożności. Nasza wieś przestawiła się wtedy całkowicie na handel wymienny.

163

ROK 2020

S

iedzieliśmy z Saszą na ławce i piliśmy piwo przed czteropiętrowym blokiem na ulicy Puszkińskiej, w samym sercu osiedla Internat na bijskim Zarzeczu. Piwo było barnaulskie, więc dobre, chłodne, a choć ławka trafiła się dość spartańska, symboliczna raczej, bo złożona z jednej deszczułki, a właściwie żerdzi (resztę rozebrano na opał), nie przeszkadzało to nam, tym bardziej że w powietrzu czuło się już wiosnę, która na Ałtaju wybucha zazwyczaj błyskawicznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: raz! – i z mikroskopijnych pąków niemal w ciągu doby rozwijają się liście wielkości dłoni. W oddali szumiała wezbrana Bija, na jej brzegach piętrzyły się potężne odłamki kry, z tej odległości przypominające wylegujące się w słońcu słonie morskie. – Mój ojciec na początku lat sześćdziesiątych pełnił służbę wojskową w NRD – Sasza gadał jak najęty, opowiadając mi już po raz trzeci w ciągu naszej znajomości tę samą historię. – Polskę widział tylko z wagonu, kiedy wracał do kraju. Patrzy, a tu polski chłop koniem pole orze! Cała kompania skoczyła do okien, gapili się, no bo coś takiego! U nas nie do pomyślenia, normalnie szok, średniowiecze... Westchnąłem, ale tylko w duchu. Znudziło mi się już wyjaśnianie Rosjanom tradycyjnego charakteru polskiego rolnictwa. W tym czasie, gdy poczciwa polska szkapa ciągnęła pług, gensek Chruszczow obiecywał na XXII zjeździe bolszewików prześcignięcie pod względem produkcji mięsa Stanów Zjednoczonych 164

przez Związek Sowiecki w ciągu najwyżej trzech lat, zbudowanie komunizmu przez dwie dekady i zapewnienie powszechnego dobrobytu dzięki uprawie kukurydzy. Kolosalne wydatki na kołchozy zakończyły się fiaskiem, tysiące traktorów i kombajnów, które zastąpiły tak wyśmiewane przez towarzyszy ojca Saszy konie, rdzewiało bezużytecznie, a Kraj Rad nierad zmuszony był zacząć importować zboże. Poryw wiatru znad rzeki rzucił pod nasze stopy płachtę gazety. Były to „Wiedomosti” sprzed kilkunastu dni. Ponieważ milczałem, a Sasza zmęczył się własną paplaniną, pochyliliśmy się z ciekawością nad dostarczoną nam w ten niezwykły sposób prasą. Mój kompan przewracał ją patykiem, bo była utytłana w błocie. Uwagę naszą skupił wydrukowany dużą czcionką artykuł donoszący, że Minekonomrazwitia (ten potworny skrótowiec rozszyfrowuje się jako Ministerstwo Rozwoju Gospodarczego) przygotowało najnowszą wersję „Koncepcji społeczno-ekonomicznego rozwoju Rosji do roku 2020”: „Wyznaczonym w niej celem strategicznym jest osiągnięcie poziomu odpowiadającego statusowi Rosji jako przodującego państwa XXI wieku. Zgodnie z założeniami, do roku 2020 kraj nasz powinien ponad dwukrotnie zwiększyć produkt krajowy brutto per capita z 13.700 USD do 30.000 USD i tym samym awansować z ósmego miejsca na piąte w czołówce najbardziej rozwiniętych krajów. Ponadto zakłada się znaczące zwiększenie zarobków: średnia pensja ma wzrosnąć więcej niż pięciokrotnie – z 526 do 2700 dolarów amerykańskich”. Cóż jednak za pożytek z wyższej płacy, jeśli nie ma możliwości, aby z niej w pełni skorzystać? Ale i na to jest sposób: mądrzy planiści, zainspirowani przez jeszcze mądrzejszego prezydenta, przewidzieli zwiększenie także średniej długości życia do lat 75 (na razie wynosi ona 65 lat, a w przypadku mężczyzn – 59), a nawet zatroszczyli się o przestrzeń życiową obywateli – nie mniej niż 100 „kwadratów” na rodzinę złożoną z trzech osób. Do 2025 roku uda się podobno zwiększyć ludność kraju do 145 milionów, a wówczas do klasy średniej ma należeć połowa Rosjan. W zasadzie cała „Koncepcja” była pochodną przemówienia Putina 165

wygłoszonego podczas obrad Rady Państwa w lutym ostatniego roku jego drugiej kadencji. Drogę czekających Rosję przemian podzielono na trzy etapy: dwie pięciolatki (pierwsza przygotowująca do przełomu, druga przełomowa) i krótki period końcowy, wieńczący dzieło. Dziennikarz „Wiedomosti” z zachwytem opisywał, jak to znacząco podniesione zostaną wydatki na ochronę zdrowia i oświatę. Szpitale będą wprost walczyć o pacjentów, a w ogóle priorytetem medycznym stanie się profilaktyka. Dostęp do pomocy lekarskiej opartej na nowoczesnych technologiach obejmie 80% ludności (aktualnie około 12%) Powstanie 15 nowych miasteczek uniwersyteckich, studenci zaś otrzymywać będą wykształcenie uznawane na całym świecie. W dziedzinie gospodarki podjęto już konkretne działania: Minekonomrazwitia skierowało już do Ministerstwa Finansów projekt obniżenia stawki podatku VAT z 18% do 12-13%. Według wicepremiera Aleksandra Żukowa, te oraz inne przedsięwzięcia sprawią, że za 12 lat finansowy rynek Rosji stanie się liderem w Europie Wschodniej, a może nawet i Środkowej. Sasza skończył lekturę i obrzucił mnie dumnym spojrzeniem mieszkańca kraju, który w niedalekiej przyszłości będzie dzierżył palmę pierwszeństwa pod każdym prawie względem. Dyskretnie poprawiłem gałązkę czeremchy, wetkniętą do butelki, z której pociągałem piwo. W butelce Saszy tkwiła taka sama. Nieopodal, pod ślepą ścianą bloku, rozciągało się dzikie wysypisko śmieci, powstałe jeszcze w zimie. Odpadki zajmowały dobre dwa ary – akurat tyle, ile moskiewscy stratedzy przewidzieli dla dwóch wzorcowych rodzin. Dopóki trzymały mrozy, nie było tak źle, a i śnieg maskował litościwie to i owo. Gdy ociepliło się, gnijące resztki dawały się z daleka we znaki. Aby zabić przykry odór rozkładu, umieszczaliśmy we flaszkach, jak we flakonach, witki jaśminu lub czeremchy, których otwierające się kwiatki dawały mocny zapach, pozwalający nam bez dyskomfortu rozkoszować się chmielowym trunkiem. Podniosłem wzrok na brudną fasadę najbliższego bloku. Zwyczajem rosyjskiej prowincji wszystkie balkony były zabudowane, 166

każdy inaczej: jeden przeszklony szybami wyjętymi z autobusu, drugi obity modrzewiową boazerią, jeszcze inny płatami skorodowanej blachy. Za ich brudnymi oknami można było dostrzec najprzedziwniejsze rupiecie. Ponownie przeniosłem spojrzenie na gazetę: obok tekstu opisującego świetlaną „Koncepcję” zamieszczono reportaż o zagranicznych wojażach Rosjan. Zaczynał się od zdania: „Rosja powoli, ale nieodwołalnie »wpełza« w normy cywilizowanego 167

świata”. Dalej było o tym, że coraz częstsze wyjazdy poza granicę pociągają za sobą coraz intensywniejsze kontakty rosyjskich turystów z funkcjonariuszami obcych władz. Zaczepiony przez rodzimą milicję Rosjanin zwykle wie, jak się zachować (przeważnie sięga do portfela), ale wobec zagranicznego policjanta traci cały animusz. W związku z tym Duma nałożyła na biura turystyczne obowiązek ubezpieczania swoich klientów także na wypadek konfliktów z prawem w obcym państwie. Gdzieś niemal między wierszami podawano najczęstsze przyczyny takich sytuacji: jedną z nich było nagminne przywłaszczanie sobie hotelowych ręczników przez gości z imperium Putina. – Ile ręczników można kupić za 2700 dolarów? – pomyślałem. Ale kolejny podmuch wiosennego wiatru zdmuchnął tę dziwaczną refleksję i porwał hen, ku rozległym syberyjskim stepom, oczekujących z nadzieją, jak cały ten wielki kraj, magicznego 2020 roku.

168

DYSYDENT NIESPEŁNIONY – DZIĘCIOŁY STUKAJĄ WYDAJNIEJ

R

ozmawiałem kiedyś z kilkoma Rosjanami o ich cechach narodowych. Dyskusja była szczera i ożywiona, czemu sprzyjała atmosfera przyjęcia, w którym akurat wspólnie uczestniczyliśmy. Gospodarze, rodzina drobnego przedsiębiorcy z Bijska, nadskakiwali gościom, dbając, aby mieli oni przed sobą wszystko, czym chata – w tym wypadku standardowe mieszkanie w czteropiętrowym bloku – bogata. Kiedy jednak ośmielony samokrytycznymi wynurzeniami współbiesiadników poruszyłem sprawę relacji pomiędzy władzą a społeczeństwem, które na ogół potulnie dozwala rządzącym na różne brewerie, biesiadnicy zgodnie zaprotestowali. Ich zdaniem naród rosyjski potrafi skutecznie kontrolować swoich liderów, oczywiście tylko wówczas, jeśli mu na to pozwolić. Bardzo trudno im było pojąć paradoksalność takiego poglądu. Interesujące okazało się jednak zupełnie co innego: bez wyjątku wszyscy moi rozmówcy uważali, że przynajmniej raz w życiu postawili się ostro władzy – i to w sytuacjach, które mogły zakończyć się dla nich niemałymi przykrościami. Pierwszy otworzył się emeryt Cyryl. – We wczesnej młodości byłem dysydentem – oznajmił uroczyście. – Był rok 1953, tak ważny dla naszej ojczyzny. Pracowałem wtedy w bibliotece zakładowej przy wielkim kombinacie metalurgicznym na Uralu. Przysyłano nam książki paczkami z centralnej hurtowni. Ukazywała się wówczas monumentalna „Wielka Encyklopedia Sowiecka”, pięknie wydana w granatowej oprawie z tłoczeniami. Wraz z siódmym tomem przyszła errata z instrukcją, aby kilka stron z piątego tomu wyciąć – dokładnie zalecano, pamiętam to dobrze, użycie do tego celu brzy169

twy lub żyletki. We wskazanym miejscu był duży artykuł o Berii wraz z jego portretem, bo tom wydrukowano tuż przed upadkiem słynnego szefa MGB. W zamian redakcja encyklopedii wysłała strony o tej samej numeracji, ale z innym tekstem, które należało wkleić w miejsce usuniętych. Nie wyciąłem artykułu o Berii. Postąpiłem tak świadomie, aby przyszłe pokolenia dowiedziały się także o haniebnych kartach naszej historii. Uważałem, że dzięki temu łatwiej zdobędą się na bezstronną ocenę ojczystych dziejów. Wątpliwe, aby ktokolwiek uzyskał obiektywną wiedzę dotyczącą Bolszewii na podstawie lektury „Wielkiej Encyklopedii Sowieckiej”, nawet po zmianach, jakich zdołała dokonać redakcja pod wpływem nowych trendów politycznych. Akurat znam to wydawnictwo, ponad 50 tomów zajmuje sporo miejsca na bibliotecznych półkach. Tu i ówdzie można się jeszcze na nie natknąć, drzemiące pod grubą warstwą kurzu. Obciągnięte ciemnym sztucznym płótnem z tłoczeniami książki zachowały wciąż ten osobliwy, odstręczający zapach, całkowicie odmienny od aromatów poligraficznych spotykanych w innych krajach, sekret jakiejś tajemnej technologii nie stosowanej nigdzie w świecie poza ZSRS. Część egzemplarzy, jakie przetrwały w polskich bibliotekach, ma w piątym tomie artykuł o Berii, w pozostałych zastąpiono go nowymi stronicami. Zapewne jedni bibliotekarze po prostu przeczytali instrukcję, inni natomiast nie umieli rozszyfrować rosyjskich bukw lub też słusznie wyszli z założenia, że chętnych do korzystania z wiedzy sowieckich encyklopedystów nie znajdzie się u nas zbyt wielu. Wycinanie, zaklejanie lub zamazywanie wizerunków, nazwisk i biogramów było dość powszechną w Bolszewii praktyką, szczególnie w czasach stalinowskich. Jak wiadomo, zachodziła wówczas dość znaczna fluktuacja kadr partyjnych, także na najwyższych szczeblach. Czerwoni bohaterowie z dnia na dzień okazywali się zdrajcami. Uczniom w ZSRS rozdawano bibułkę, aby zaklejali nią aktualnie niesłuszne fragmenty podręczników szkolnych. Co odważniejsi i przezorniejsi nauczyciele sugerowali przy tym, aby ich podopieczni wykonywali tę czynność tak, żeby w razie zmienionej koniunktury łatwo było usunąć bibułkę... Niektórzy niewygodni działacze znikali z oficjalnych zdjęć publi170

kowanych w kolejnych wydaniach zbiorów dokumentów. Zapewne postacią szczególnie ulubioną przez retuszerów, poprawiających w ten radykalny sposób historię, był Mikołaj Jeżow, którego „wymazywanie”, ze względu na bardzo mizerną posturkę kierownika aparatu bezpieczeństwa, nie wymagało dużego nakładu pracy. Pozostali uczestnicy przyjęcia zaczęli jeden przez drugiego wymieniać swoje „opozycyjne” zasługi. Ku swemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że Bolszewię rozsadzała od wewnątrz nie tylko działalność Andrzeja Sacharowa, Heleny Bonner i garstki pozostałych intelektualistów. Na Wschodzie roiło się wprost od „kieszonkowych” dysydentów, czynami na miarę prowincji akcentujących swoją kontestatorską postawę. Ktoś tam ukradł zimową czapkę milicjantowi, ktoś inny zerwał hasło poświęcone XXIII zjazdowi Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Stosunkowo najsubtelniejsza – choć zależy, z jakiej strony na nią spojrzeć – była wywrotowa intryga uknuta przez Aleksego. Kiedyś powierzono mu rozdział pokojów w nowym gmachu komitetu miejskiego partii bolszewickiej i Aleksy dowcipnie gabinet prominentnego towarzysza Ponosowa umieścił naprzeciwko toalety (ponos w języku rosyjskim oznacza ostrą dysfunkcję układu pokarmowego). Najświeższym aktem obywatelskiego sprzeciwu był postępek Wadima, który podczas publicznej zabawy noworocznej w 2002 roku nie powstał z miejsca, gdy w telewizji nadawano hymn rosyjski. – Zaprotestowałem w ten sposób przeciwko przywróceniu hymnu sowieckiego – wyjaśnił. Ale według wiarygodnych świadków, Wadim, który bardzo aktywnie uczestniczył w sylwestrowym balu, nie poderwał się z krzesła jedynie z powodów chwilowego osłabienia członków oraz kontaktu z rzeczywistością, ideologia zaś nie miała z tym nic wspólnego. Temat powoli dogasał, kiedy nagle Aleksander oświadczył: – A ja w 1982 roku dałem w mordę przewodniczącemu kołchozu Ałtajskie Zorze. Cisza zapadła, jak nożem uciął – tak głęboka, że nieomal dały się w niej słyszeć myśli biesiadników, które brzmiały tak mniej więcej: „Samemu przewodniczącemu! W dodatku w kołchozie Ałtajskie Zorze! I to w 1982 roku, ho, ho!”. 171

Triumfatorem wieczoru został Aleksander. Jego wyczyn był bezprecedensowy. Kołchoz Ałtajskie Zorze do schyłku ZSRS przodował w regionie, należał do gospodarstw wzorcowych, wyróżniono go licznymi nagrodami państwowymi. Jeszcze dziś widoczne są ślady jego dawnej świetności, na przykład ustawiona przy drodze prowadzącej do Ałtajskich Zórz gustowna gipsowa rzeźba świniarki naturalnej wielkości wraz z podopieczną wielkości nadnaturalnej, dla lepszego efektu. Przyjęcie zakończyło się późną nocą. Powracaliśmy do domów przez uśpiony Bijsk. Szczypał dotkliwie mróz, buchaliśmy kłębami pary jak lokomotywy, a świat wokół wyglądał dokładnie tak, jak powinien na prawdziwej Syberii w środku zimy. Podtrzymując się nawzajem, podążaliśmy pomiędzy zaspami ścieżką bardzo śliską, jakby specjalnie wyłożoną teflonem. Aleksandra coś wyraźnie trapiło i wcale nie wyglądało to na prozaiczne skutki burzliwego imprezowania. Na koniec pękł: – Wiesz, tego przewodniczącego kołchozu to ja wtedy ostatecznie palcem nawet nie tknąłem – wyznał mi skruszony. – Ale niewiele brakowało, abym mu przyłożył, tak mi dopiekł ciągłym śrubowaniem norm – dodał zaraz. – Bałeś się, że doniesie na ciebie? – zapytałem, zapewne nie bez złośliwej satysfakcji. Wychodziło bowiem na to, że miałem rację, posądzając Rosjan o zbytnią uległość wobec wszelkiej władzy. – Nie, to nie to. Choć komunista, on prywatnie zupełnie porządny był, nigdzie by mnie nie zadenuncjował, o tym jestem przekonany. Chodziło o coś innego: chłopisko z niego było jak piec. A pięści miał jak bułyżniki (polne kamienie). No więc sam rozumiesz: z całego serca chciałem go strzelić w papę, ale w porę pomyślałem, co będzie, jeżeli mi odda... Moje podejrzenia, choć chybione akurat w przypadku Aleksandra, nie były przecież wzięte z mroźnego syberyjskiego powietrza. Pod koniec drugiej prezydentury Putina media kremlowskie dość często donosiły – czasownik ten jest szczególnie na miejscu w tym konkretnym wypadku – że liczba Rosjan przekazujących „informacje operacyjne” o przestępstwach i naruszeniach prawa rośnie w zawrotnym tempie. Zdyscyplinowany naród powszech172

nie wydawał w ręce sprawiedliwości fałszerzy, oszustów, meliniarzy, handlarzy narkotykami i osoby łamiące przepisy ruchu drogowego. Ta szczególna moda świetnie wpisywała się w tradycje rosyjskie, a także była w pewnym stopniu wynikiem czytelnych sygnałów płynących z Kremla, który wciąż stara się wychować nowego obywatela ustroju demokratyczno-suwerennego. Na wszelki wypadek, aby mundurowi nie czuli się zbyt pewni siebie, Włodzimierz Putin w jednym ze swoich wystąpień poszczuł prosty lud na przedstawicieli władzy, zalecając poddanym patrzenie na ręce milicjantom, zwłaszcza tym z patroli drogowych. Zapewne przy pomocy takich zabiegów rządzić Rosją jest łatwiej. Sygnały od poddanych pomagają niekiedy wykryć przestępcę, ale o wiele częściej przy ich pomocy Rosjanie załatwiają swoje porachunki z sąsiadami i kolegami, którym powiodło się lepiej. Według specjalistów, jedynie kilka procent donosów potwierdza się. W trakcie drugiej kadencji Putina naród rosyjski zaczął donosić trzy razy częściej. Także dlatego, że w wielu regionach kraju zaczęto płacić za wyjawianie tajemnic rodaków. W Niżnym Nowogrodzie urywały się „gorące linie”, bo za pomoc w ujęciu przestępcy przysługuje premia – 3 tys. rubli (około 300 złotych). Dzięki telefonom „gdzie należy” w 2008 roku wszczęto tam aż 49 spraw karnych. Z kolei w obwodzie archangielskim stosowana jest dokładnie określona taryfa – za wiadomość o planowanym naruszeniu prawa można dostać 500 rubli, a dane na temat seryjnego mordercy warte są 10 tys. rubli (w Krasnojarsku już tylko 2500 rubli). Mieszkańców Irkucczyzny kapować za pieniądze poczęto zachęcać w 2006 roku, po masowym zatruciu metanolem. Wówczas to gubernator Aleksander Tiszanin polecił wydzielić „fundusz premiowy” przeznaczony dla obywateli, którzy wyjawią punkty nielegalnego handlu spirytusem i narkotykami. Upojone wizją dodatkowego dochodu emerytki śledziły pokątnych sprzedawców bimbru i po kilka razy dziennie donosiły do nich na milicję. Na jednym z komisariatów pojawiła się 173

pewnego ranka straszliwie skacowana niewiasta i głosem, przy którym sznaps-baryton brzmiał niczym trele słowicze, oznajmiła funkcjonariuszom: – Dla mnie pół sztuki (w warunkach polskich: pięć dych – W.G.), bo muszę mieć na klina. Wystawiam wam sąsiadkę, sama u niej wczoraj wieczorem dwie flaszki kupiłam. Dzięki takim obywatelskim postawom tylko w ciągu trzech miesięcy skonfiskowano 284 tys. litrów denaturatu przeznaczonego do celów spożywczych. Wcześniej milicja potrzebowała całego roku, aby uzyskać taki wynik. W obwodzie tiumeńskim dla tych, którzy wsypią pirata szosowego, podając czas i miejsce zdarzenia oraz dane pojazdu, przygotowano upominki nawiązujące do tematu bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Kapusiów nazywa się w Rosji dzięciołami, co ma swoje uzasadnienie w potocznym określeniu donosicielstwa (po rosyjsku: stukat’). Eskalację donosów znawcy wiążą z nawiązaniem do najświetniejszych wzorców sowieckich. Podczas krwawego terroru w latach trzydziestych ubiegłego wieku w Kijowie opowiadano o kobiecie, której donosy doprowadziły podobno do śmierci 3 tys. ludzi; uciekano przed nią na ulicy jak od zadżumionej. W Bolszewii pielęgnowano starannie kult Pawełka Morozowa – sprzedawczyka, który złożył donos między innymi na własnego ojca. Naśladujące go dzieci ochoczo pisały na tablicach szkolnych nazwiska swoich kolegów uczęszczających do cerkwi lub zaniedbujących prace społeczne. Zapewne pogadanki o komunistycznych ideałach zasłyszane w czasach pionierskich mocno w utkwiły w pamięci nauczycieli z Krasnodaru, skoro sami zachęcają swoich uczniów do tropienia przypadków samowoli budowlanej i nielegalnego składowania odpadków. – Nasze społeczeństwo znajduje się w okresie transformacji – wyjaśnia Eugeniusz Gontmacher, kierownik naukowy Instytutu Ekonomiki Rosyjskiej Akademii Nauk. – Znajduje to swoje odzwierciedlenie między innymi w masowym donoszeniu. Ludzie piszą anonimy na sąsiada, który wynajmuje mieszkanie i nie płaci za to podatku nie dlatego, że w lokalu żyje 20 gastarbeiterów lub hałaśliwi studenci. Po prostu zazdroszczą przedsiębiorczemu 174

bliźniemu, który w ten sposób dorabia sobie do pensji. Taka sytuacja będzie trwała dotąd, póki nie powstanie w Rosji solidna klasa średnia, obejmująca choćby połowę społeczeństwa, a nie 20% jak dotąd. Psychologowie wyodrębniają nawet szczególną kategorię nałogowych donosicieli. Są to osoby przekonane, że wszystko, co dobre i szlachetne, to wyłącznie ich zasługa, natomiast winę za istniejące na świecie zło ponosi wyłącznie otoczenie. Najczęściej postępują tak starsi mężczyźni, niespełnieni w życiu, zdający sobie sprawę z własnych niedostatków. Znany jest przypadek milicjantów z moskiewskiej dzielnicy Kitajgorod, którzy zwrócili się do swojego znajomego, aby pomógł poprawić im statystykę wykrywalności przestępstw. Ten zgodził się – stróże prawa wręczyli mu saszetkę z pieniędzmi, on zaś poprosił o potrzymanie jej przypadkowego przechodnia. Potem uciekł i złożył zawiadomienie o kradzieży. Bogu ducha winnego człowieka trzymano w areszcie przez prawie trzy miesiące. Prasa woli jednak eksponować budujące przykłady czujności obywatelskiej, jak choćby ten, który wydarzył się na szosie Moskwa – Sankt Petersburg. Ekspedientka z przydrożnego straganu odmówiła przyjęcia zapłaty, bowiem znacznej wartości banknot wydał się jej fałszywy. Zawiadomiła o zdarzeniu swojego narzeczonego, milicjanta. Zatrzymano podejrzany samochód i znaleziono przy jego kierowcy 200 tys. podrobionych rubli. Inwencja lokalnych władz (inspirowanych przez tę najważniejszą) w namawianiu Rosjan do „spełniania obowiązku” jest znaczna, a każdy sposób temu służący bywa mocno reklamowany. W Uljanowsku wielką popularnością cieszy się adres internetowy służący do skarżenia się na urzędników. Dziennie trafia nań 100 donosów. Mer miasta pochwalił się, że dzięki temu można „skutecznie walczyć z korupcją”. I rzeczywiście: na podstawie elektronicznego donosu posadzono burmistrza jednej z dzielnic Uljanowska. Służba celna nawołuje do pisania o nadużyciach celników, komendy wojskowe proszą o wyjawianie dezerterów i migających się od służby w armii, prokuratorzy apelują, aby informować o tych, którzy zalegają z alimentami, skarbówka żąda 175

nazwisk osób nie płacących podatków. Komitet Ochrony Zdrowia wymaga kapowania na lekarzy-łapowników oraz tych, którzy odnoszą się do pacjentów nieuprzejmie. Podobno ordynarny ordynator może stracić pracę. Często donosy pisane są z powodu zbyt głośnych urodzin obchodzonych za ścianą w bloku (w Rosji wyjątkowo łatwo przepuszczającą dźwięki, co pozwala na rozważania o intencjach czy też raczej wytycznych, jakie otrzymali od władz architekci) lub pojazdu parkującego na podwórku. Na własne uszy słyszałem groźbę leciwej sowietki, że doniesie do Federalnej Służby Bezpieczeństwa na człowieka, który we własnym garażu urządzał niewielkie i niezbyt głośne przyjęcie dla kilku przyjaciół.

176

PAMIĘĆ AMNEZYJNA

– PRZYPADKI OBCE ORAZ WŁASNE

O

d ponad dwudziestu lat 30 października obchodzony jest oficjalnie w Rosji Dzień Pamięci Ofiar Represji Politycznych. Jego nazwa jest niezbyt fortunna, a pojęcie „represji politycznych” rozmywa i nieco kamufluje przesłanie związane z tą datą. Wiązać ją należy z głodówką łagierników w obozie pod Permem przeprowadzoną w 1974 roku z inicjatywy Kronida Lubarskiego. Ten znany sowiecki dysydent, współtwórca drugiego obiegu i późniejszy emigrant oraz podróżnik – pragnienie poznania świata, zrozumiałe u weterana obozów, sprawiło, że w 1996 roku utonął podczas kąpieli na Bali – zorganizował wówczas Dzień Więźnia Politycznego, odtąd corocznie obchodzony przez niektórych uwięzionych i pozostających na wolności przeciwników reżymu bolszewickiego, przeważnie akcjami głodowymi. Od 1987 roku tę formę protestu uzupełniały demonstracje uliczne w większych miastach ZSRS, czasami tłumione przez milicję – jak choćby wówczas, gdy 3 tys. demonstrantów utworzyło żywy łańcuch wokół siedziby KGB na moskiewskiej Łubiance. Począwszy od powstania Rosji jelcynowskiej, ofiary represji politycznych wspominane są wprawdzie otwarcie, ale dość skromnie, można powiedzieć: nieco wstydliwie. W stolicy, Sankt Petersburgu, Jekaterynburgu, Tomsku, Samarze i kilku jeszcze ośrodkach odbywają się tradycyjne mityngi, ale na prowincji życie toczy się w tym czasie normalnym torem, bo przecież nie jest to święto całą gębą w rodzaju majowych prazdników, 7 listopada 177

czy choćby Nowego Roku, kiedy urządza się wesołe popijawy. Tu i ówdzie do szkół zapraszani są wiekowi obywatele, którzy wspominają dawne dzieje. Władza także nie jest zainteresowana zbyt szumnym nagłaśnianiem Dnia Pamięci, którego wymowa bądź co bądź jednoznacznie dowodzi, że rządzący bywają nie tylko omylni, ale nawet popełniają zbrodnie. Toteż tym większe zapanowało zdumienie, gdy pod koniec października 2009 roku zabrał głos prezydent Dymitr Miedwiediew. Powiedział on: – Jestem przekonany, że pamięć o narodowych tragediach jest tak samo święta jak pamięć o zwycięstwach. To rzecz niesłychanej wagi, aby młodzi ludzie posiadali nie tylko wiedzę historyczną, ale także obywatelskie uczucia. Aby umieli emocjonalnie wspólnie przeżywać jedną z największych tragedii w historii Rosji – czystki z lat trzydziestych. A to nie takie proste. Na ogół zakłada się na Wschodzie, że „największą tragedią w historii Rosji” był Wielki Terror, czyli krwawa orgia rozpętana przez bolszewików okresie poprzedzającym wojnę. W Rosji uważa się, iż szczyt jej przypadł na lata 1937-1938; zdanie Ukraińców jest nieco inne. Prawdziwa liczba ofiar tej hekatomby jest nieznana i trudno ją okreslić. Część danych nadal skrywają archiwa, do których dostęp jest coraz trudniejszy. Wreszcie jak porachować choćby dzieci, których rodziców zabito lub skazano na wieloletnie wyroki? Wszystkie one są też przecież ofiarami komunistycznych zbrodni – i te, które trafiły do sowieckich sierocińców, gdzie złamano ich dusze, i te, które błąkały się po ulicach i umierały z głodu na przydworcowych skwerach. Aleksander Sołżenicyn nazwał przedwojenny terror bolszewicki „Wołgą narodowego nieszczęścia” i skrupulatnie wyliczył „potoki” represjonowanych spływające wówczas do łagrów i kazamatów NKWD. Zlikwidowano wtedy całe grupy i warstwy społeczne, unicestwiono kozactwo, wykrwawiono „rozkułaczanych” chłopów, tępiono inteligencję, wytrzebiono kadrę oficerską, prześladowano wiernych wszystkich wyznań. Eskalacja terroru, jaka nastąpiła w Bolszewii ponad siedem dekad temu, odwraca uwagę od zbrodniczości czerwonego terroru 178

w ogóle, która jest przecież jego immanentną cechą. Odnoszenie Dnia Pamięci Ofiar Represji Politycznych jedynie do określonego etapu umacniania komunizmu w Rosji zaprzecza choćby genezie tych uroczystości. Poza tym przypisuje odpowiedzialność „za wypaczenia” konkretnej osobie – Stalinowi. Ci, którzy nadal wielbią bezkrytycznie generalissimusa, wolą napomykać tylko o „jeżowszczyźnie”. Wypowiedź Miedwiediewa poruszyła Rosjan. Prezydent mówił rzeczy oczywiste, ale to właśnie zaskoczyło jego poddanych, przyzwyczajonych do tego, że w ich kraju oczywistości od blisko wieku oczywistościami wcale nie są. Mieszkańcy Rosji intuicyjnie wiedzą, że wspominanie ofiar terroru politycznego nie jest zajęciem najmilej widzianym przez rządzących. Do połowy lat pięćdziesiątych publicznie o szczególnie krwawej karcie sowieckich dziejów nie mówiono, a i słynny referat Chruszczowa wygłoszony na XX Zjeździe KPZS dotyczył w zasadzie tylko represjonowanych komunistów. Pozostałe ofiary wprawdzie czasami rehabilitowano, ale przeważnie bez niepotrzebnego rozgłosu. Tymczasem Dzień Pamięci Ofiar Represji Politycznych powinien być właśnie refleksyjnym wspomnieniem losów milionów Bogu ducha winnych ludzi, których rozstrzelano bez sądu, wywieziono do obozów i na zesłanie często bez śledztwa, pozbawiono wszelkich praw za nieodpowiednie pochodzenie. Także prawa do ludzkiego pochówku. Kości wielu z nich poniewierają się do dziś na śmietniskach, spoczywają pod fundamentami nowych osiedli i nawierzchnią szos, żółkną w tajdze rozwleczone przez dzikie zwierzęta. Dotąd można usłyszeć w Rosji całkiem liczne głosy utrzymujące, że ofiary te były usprawiedliwione pewnymi wyższymi racjami państwowymi. Zdanie takie wypowiadają nie tylko kremlowscy dygnitarze i wysocy urzędnicy, ale także szeregowi, zwykli Rosjanie, co świadczy o tym, jak bardzo ich umysłami owładnęła bolszewicka propaganda. Niekiedy mówią tak nawet ci, których przodkowie zostali zamordowani przez władze sowieckie. Samorzutni adwokaci czerwonych morderców dowodzą na przykład, że tylko w latach 1992-2008 przez więzienia i łagry (zwane ładniej 179

koloniami karnymi) przewinęło się 15 milionów obywateli Rosji, co daje rocznie większą średnią niż przy Stalinie. Co prawda szermujący taką statystyką zapominają o fakcie kardynalnym: otóż w Federacji Rosyjskiej jej obywatele właśnie „przewinęli się” przez turmy, trafiając do nich niekiedy w tym czasie kilkakrotnie na krótkie odsiadki, natomiast w klasycznej Bolszewii ludzie szli za kratki często tylko raz – i już zza nich nie wychodzili. Zdezorientowani Rosjanie czasem podświadomie skupiają się wyłącznie na najtragiczniejszym rozdziale sowieckich dziejów. Mówi Włodzimierz z Nowosybirska: – Olbrzymia wina i nieszczęście Stalina polega na tym, że przekształcił on cały nasz kraj w wielki obóz koncentracyjny i posadził nadzorców oraz więźniów za jedną kratą. Tę kratę usunęliśmy, nie ma jednak gwarancji, że znowu jej nie założą żyjący pośród nas nadzorcy, którzy dotąd nie wyzbyli się swoich idei rewolucyjnych. Mówię to nie jako postronny obserwator, ale właśnie jak ofiara. Osiemnaście głodowych lat przeżyłem w walącej się chacie z rodzicami, których wysiedlono z Powołża na Daleką Północ. Ten koszmar prześladuje mnie do dziś. A przecież w tym samym czasie ktoś mieszkał w komfortowych warunkach, pił i jadł do syta, pisał ody i hymny dla wodzów. I dalej tak sobie żyje, wciąż wychwalając tych, co są u władzy. Zawsze walczyliśmy o pokój na całym świecie, ale w naszym własnym domu jeszcze daleko nam do osiągnięcia pokoju. Wracając do przesłania Miedwiediewa skierowanego pod adresem dorastającego pokolenia: tylko jeden z dziesięciu młodych Rosjan potrafi wymienić jakąś znaną postać z ojczystej historii, która doznała represji podczas rządów sprawowanych przez bolszewików. Sytuacja taka podobno zatrwożyła prezydenta. Stwierdził on również: – Jestem przekonany, że rozwój kraju, jakiekolwiek jego sukcesy oraz ambicje nie mogą być osiągnięte za cenę ludzkich cierpień i strat. Niczego nie można postawić ponad ludzkie życie. I dla tamtych represji nie ma usprawiedliwienia. Przywiązujemy wielką wagę do walki z fałszowaniem naszej historii. Z niewiadomych jednak powodów uważamy, że dotyczy ona tylko rewizji wyników Wielkiej Wojny Ojczyźnia180

nej. Nie mniej ważną sprawą jest nie dopuścić pod pretekstem historycznej sprawiedliwości do wytłumaczenia postępków tych, którzy niszczyli własny naród. Być może wypowiedź Miedwiediewa z okazji Dnia Pamięci była nie całkiem szczera, ale raczej obliczona na efekt polityczny. W końcu Włodzimierz Putin aż tak otwarcie nie potępił komunistycznych zbrodni, a wręcz – jak wiadomo – nie ukrywa swojej nostalgii za państwem, którego forma przyzwalała na nie, czyli za Związkiem Sowieckim. Nawet jeśli w ten sposób prezydent Rosji podejmował kolejną próbę subtelnego podkopywania autorytetu nadprezydenta (w 2009 roku pełniącego formalnie urząd premiera), dobrze jest przecież, gdy się przypomina choćby tylko o fragmencie wielkiej narodowej tragedii. Niespełna siedem miesięcy po cytowanym przemówieniu Miedwiediewa na ulicach stolicy Rosji rozdawano plakietki z nazwiskami osób, które nie żyją od 70 lat. Moskwianom wręczono ponad 10 tys. takich niezwykłych wizytówek – niektórzy przechodnie, zwłaszcza młodzi ludzie, zgodnie z zaleceniami przytwierdzali je sobie do ubrania. Był to dzień – jak się okazało pierwszy, bo zdecydowano się na kontynuację tego przedsięwzięcia – akcji „Ludzie przeciwko Stalinowi”. Na plakietkach znajdowały się dane ofiar terroru bolszewickiego. Jednocześnie otwarto wystawę plakatu potępiającego najwybitniejszego, jak chcą niektórzy, przywódcę ZSRS. Datę wybrano nieprzypadkowo. Właśnie 27 maja 1935 roku ukazał się rozkaz szefostwa NKWD ZSRS nr 00192 dotyczący organizacji „trójek”. Rozciągnięto na nie uprawnienia kolegiów specjalnych: w zasadzie początkowo „trójki” mogły podejmować decyzję dotyczące zesłania, wydalenia ze Związku Sowieckiego bądź osadzenia w obozie pracy na okres do lat pięciu. Faktycznie rozkaz ten oznaczał, że można było pozbawiać obywateli sowieckich wolności bez sądu i śledztwa, co otwierało drogę do przeprowadzenia represji zakrojonych na ogromną skalę. W skład „trójek” wchodzili: szef ludowego komisariatu bądź zarządu lub jego zastępca, naczelnik zarządu milicji i naczelnik wydziału, w którym prowadzona była dana sprawa. 181

W posiedzeniach tych nadzwyczajnych trybunałów uczestniczył prokurator republiki, kraju albo obwodu. W miarę wzmagania się bolszewickiego terroru sądy wojskowe i kolegia specjalne NKWD w pełnym składzie nie były w stanie podołać stawianym przed nimi zadaniom. Wprowadzono wówczas tryb uproszczony orzekania o winie podsądnych. W lipcu 1937 roku zreorganizowano skład „trójek” i powierzono im sprawy należące w zasadzie do dwóch kategorii: w pierwszej kończyły się one wyrokiem śmierci (rozstrzelania), w drugiej skazaniem na pobyt w łagrze przez osiem do dziesięciu lat. Czasami listy osób podlegających represjom rozpatrywane były przez „dwójki” złożone z ludowego komisarza spraw wewnętrznych danej republiki albo naczelnika zarządu spraw wewnętrznych kraju czy ob182

wodu oraz prokuratora tego samego podmiotu administracyjnego ZSRS. Decyzje tych szczególnych organów skazujących najczęściej polegały jedynie na zatwierdzaniu spisów przedkładanych przez służby specjalne, a nawet tylko na akceptacji całych zestawów takich spisów (tryb albumowy). Akcja „Ludzie przeciwko Stalinowi” spotkała się z krytyką z lewa i prawa, a nawet z innych kierunków. Oburzenie apologetów Stalina było zrozumiałe – oni dalej uważają, że dzięki wąsatemu wodzowi bolszewików Związek Sowiecki osiągnął niebywałą pozycję, później lekkomyślnie utraconą. Inni z kolei zwracali uwagę, że zbrodnie przypisywane są jedynie Stalinowi, podczas gdy faktycznie uczestniczył w nich cały aparat, urzędnicy różnego szczebla, których tysiące nazwisk figurują w archiwalnych dokumentach. Jak zauważył złośliwie jeden z komentatorów, zbrodni tych dokonywali dziadowie obecnych przeciwników Stalina. Niemała część Rosjan uważa przecież, że morderca z Kremla był po prostu „złym” komunistą, o czym świadczy choćby fakt, iż likwidował wiernych uczniów i kontynuatorów dzieła Lenina. Są tacy, którzy całkiem poważnie wierzą, że idea bolszewicka jest sama w sobie w porządku, a tylko Józef Dżugaszwili ją wypaczył. W każdym razie celem akcji „Ludzie przeciwko Stalinowi” było zwrócenie uwagi na rosnących w siłę gloryfikatorów krwawego satrapy. Z okazji Dnia Zwycięstwa nad hitlerowską Rzeszą wydawane są pocztówki z jego podobizną, umieszczaną również na banerach, autobusach itp. w różnych rosyjskich miastach. Tego samego 27 maja 2010 roku w agencyjnych serwisach rosyjskich pojawiła się wiadomość zatytułowana „Polacy uznali winę pilotów Tu-154”, rozpoczynająca się zdaniem: „Przewodniczący polskiej komisji śledczej do spraw wypadków lotniczych Edmund Klich obwinił za katastrofę załogę prezydenckiego samolotu z Lechem Kaczyńskim na pokładzie”. W ten sposób zamknięto ostatecznie w Rosji sprawę smoleńskiej tragedii. Rosjanie już wcześniej, karmieni „przeciekami” z „międzynarodowego śledztwa”, pokpiwali sobie z umiejętności naszych lotników, dla których najwyraźniej opanowanie 183

wybitnego osiągnięcia sowieckiej techniki, jakim jest samolot konstrukcji Tupolewa, okazało się zbyt trudne. Pojawiły się zatem docinki w stylu najplugawszych Polish jokes. Akurat w tych samych serwisach znajdowało się kilka innych ciekawych newsów. Jeden z nich donosił szyderczo o obsesji prezydenta Gruzji, który obawiając się zamachu, kazał zamontować w swoim samolocie katapultę. Dalej podano mrożącą krew w żyłach historię pewnej lekkomyślnej młodej matki: na plaży w Brighton poparzyła ona dotkliwie własne dziecko, zbyt długo wystawiając je na działanie promieni słonecznych. Ponieważ w doniesieniu wspomniano, że kobieta ta niezbyt dobrze władała językiem angielskim (zwracający jej uwagę świadek zdarzenia zasugerował, że być może pochodziła z Europy Wschodniej), rosyjscy internauci niezwłocznie rozszyfrowali jej narodowość: tak tępa mogła być przecież tylko Polka. Tymczasem w Polsce powtarzano pustą mantrę, że stosunki polsko-rosyjskie układają się znakomicie, a Rosjanie tak w ogóle to lubią Polaków i współczują im. List rosyjskich dysydentów dotyczący skandalicznego przebiegu śledztwa w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem spłynął po władzach warszawskich jak woda po gęsi. A przecież wśród jego autorów byli dysydenci koncesjonowani poniekąd przez Warszawę, jak choćby Natalia Gorbaniewska, członkini redakcji czasopisma „Nowaja Polsza”. Dlaczego akurat poprawność relacji z Moskwą ma być fetyszem, w imię którego poświęca się aż tak wiele i odprawia rytuały polegające na paleniu świeczek przed symbolami bolszewizmu? Józef Beck w swoim słynnym przemówieniu z maja 1939 roku wspomniał, że Polacy nie znają pojęcia pokoju za wszelką cenę, a jedyną rzeczą w życiu ludzi, narodów i państw jest honor. O honorze już nie mówmy, gdyż został on wyeliminowany z obyczajów politycznych. Ale utrata instynktu samozachowawczego nieraz kończyła się zagładą całych narodów.

184

WYZNANIA ADMINISTRATORÓW

D

azdrawspierma Popowa, emerytka z Bijska, całe swoje życie zawodowe przepracowała jako administrator. Przede wszystkim objaśnienia wymaga niezwykłe imię – Dazdrawspierma. Kto ma kosmate skojarzenia, niech się wstydzi – dźwięczne to miano nie kryje w sobie żadnych obscenicznych elementów, utworzono je natomiast zgodnie z ulubioną bolszewicką metodą masakrowania słów. Rozwinięcie okropnego skrótowca daje po prostu hasło Da zdrawstwujet pierwoje maja! („Niech żyje” – a może raczej: „Niech się święci Pierwszy Maja!”). W latach trzydziestych ubiegłego wieku w Sowietach nadawanie takich głupich imion nie należało do rzadkości. Emerytka Popowa konsekwentnie podkreśla, że była administratorem, a nie administratorką; żeńska forma nazwy profesji najwyraźniej ujmowałaby jej prestiżu. Administrator sali – nie jakiegoś wielkiego obiektu użyteczności publicznej, ale zwykłej sali restauracyjnej – należy obecnie do 3431. grupy bazowej, według klasyfikacji wszechrosyjskiej taryfy zawodów OK 016-94. Dawniej jednak, jak utrzymuje Popowa, jej praca cieszyła się o wiele większym prestiżem. Z administratorem sali (również w wydaniu mniej więcej żeńskim) zetknąłem się po raz pierwszy dwadzieścia z okładem lat temu, kiedy znęcony sugestywnym aromatem kotletów po kijowsku zaszedłem do pewnej dość schludnej traktierni przy Prospekcie Newskim w Sankt Petersburgu, który wówczas jeszcze nosił imię przywódcy bolszewików. Rozglądałem się po pustawej sali, aby wybrać dogodny stolik, gdy nagle drogę zagrodziła mi baba jak 185

piec martenowski z kombinatu metalurgicznego w Magnitogorsku. To znaczy tylko postura jej budziła takie skojarzenie, ciepłem bowiem nie emanowała wcale. Wręcz przeciwnie. Gdy odezwała się, owionął mnie pieriegar jednoznacznie świadczący o tym, że jej ulubione papierosy to te upamiętniające budowę Kanału Białomorskiego. Administrator, która głos miała jak Jan Himilsbach cierpiący na ciężkie zapalenie gardła, spytała nieprzyjaźnie, czego chcę? Zbaraniałem. Kiedy ktoś wchodzi do restauracji, z grubsza wiadomo przecież, o co mu chodzi. Konkretne zamówienie zamierzałem złożyć kelnerowi, który kręcił się w głębi sali. – Poproszę dwie tony węgla – zażartowałem niezbyt dowcipnie, wpatrując się ponad (a może raczej pod) ramieniem administrator w portret sowieckiego dostojnika Michała Susłowa, jaki z nieokreślonych powodów zawieszony był na ścianie pomieszczenia biurowego, z którego wychynęła ta odstręczająca cerberka, pozostawiając za sobą niedomknięte drzwi. Mina, jaką zrobiła, gdy usłyszała moją odpowiedź, sprawiła, że nadęte i ponure oblicze Susłowa wydało mi się natychmiast równie dobroduszne co buzia Świętego Mikołaja. Z takim samym powodzeniem mógłbym starać się rozśmieszyć agregat prądotwórczy. W czasach sowieckich administratorzy w restauracjach (i oczywiście także innych – jak wówczas mówiono – placówkach zbiorowego żywienia) byli odgrodzeni od klientów stosami spiętrzonych na biurkach dokumentów. Co było w tych papierach, każdemu wolno zgadywać. Rola administratora sprowadzała się na ogół do odstraszania konsumentów i nie dopuszczania do tego, żeby ot, tak sobie, zasiedli przy którymś z wielu wolnych stolików. O nie, to administrator decydował, gdzie posadzić wybrańca losu. Zazwyczaj administratorzy lubili koncentrować gości w wybranych rejonach sali. Bywało, że dosadzali do stolika zajętego przez, dajmy na to, jakąś parę inne towarzystwo, choć wolnych miejsc było wokół skol’ko ugodno. Taka fantazja, a może złośliwość zwykła? Dazdrawspierma Popowa gorąco zaprzecza: – Nic podobnego, dlaczego miałabym wyżywać się na niewinnych ludziach? Chodziło tylko o to, aby uprościć pracę kelnerowi. Po co miał wybiegać niepotrzebne kilometry? 186

Emerytowanej administrator Popowej do głowy nie przyjdzie, że to kolektyw pracowników restauracji w zasadzie był powołany do służenia klientom, a nie odwrotnie. Pod pewnym względem szykany, jakie spotykały gości sowieckich restauracji, jakościowo niewiele odbiegały od pokazanych w „Misiu” sposobów stosowanych przez personel baru Apis. Ześrodkowywanie konsumentów należało zresztą do drobniejszych represji. Aleksander Szubin, administrator z Irkucka, lata sowieckie wspomina z rozrzewnieniem. – Byłem wtedy panem życia i śmierci – przyznaje bezwstydnie. – Przed wejściem do restauracji kłębił się tłum, a ja wprawnym okiem wyławiałem z niego wybranych. Czułem się jak Święty Piotr w drzwiach do raju. Jakoś tak właśnie... Jednym kiwnięciem palca rozbijałem małżeństwa: ty wejdziesz, a ty nie! Rzecz jasna, proponowałem wejście tylko co ładniejszym kobietom. Myślisz, że plwały mi w twarz i zawracały na pięcie? Nic takiego nigdy się nie zdarzyło! Wchodziły z pocałowaniem ręki. Prawie wszystkie. Wiedziały, że są wybrane, że dostały przepustkę do innego świata, nie dla wszystkich dostępnego. – Później, już tak za Gorbaczowa, nadeszły zmiany – wspomina dalej Szubin. – Naczalstwo zebrało nas i kazało uprzejmiej odnosić się do gości. Dziwiliśmy się wszyscy – jak to i po co? Mało jeszcze, że skaczemy koło takiego gamonia i podtykamy mu wszystko pod nos: masz, żryj! Czego więcej jeszcze trzeba? A to my swojej godności nie mamy niby? No, ale mus to mus. Administratorzy zaczęli się po prostu wygłupiać: na ulicy przechodniów za rękę chwytać, zapraszać do środka. Formalnie patrzeć wtedy na swoja gębę w lustrze nie mogłem. Jakże to tak, małpę z siebie robić na stare lata? Ale cóż, trzeba było przynajmniej udawać, że jest się grzecznym. Nawet po francusku zacząłem się odzywać, jak w opowiadaniach Zoszczenki: „wu wule” i tak dalej. Aż się dusiłem ze skrytego śmiechu – coś takiego może i dobre jest na Moskwę, ale u nas, na prowincji?! Niemniej skutkowało. Jednemu klientowi, którego tak à la Paryż usadziłem za stolikiem, to ręce aż zaczęły latać, zęby mu ze zdenerwowania o szklankę dzwoniły i do ust widelcem nie mógł trafić, tylko dzia187

188

bał się nim w policzek. Nie żartuję, cały był wysmarowany sosem na czerwono jak cyrkowiec. Więc dalej nawijałem tak, jakbym wychował się w cieniu ejfieliowoj baszni, a w duchu myślałem: „Francuzy, zarazy, dobrze mają: szampan ślimakami przegryzają, żaby w winie topią, a kto chce, nawet adiekałonom Szanieł piatiorka może się zaprawić. A u nas co? Tylko samogon i sagudaj”. Wymieniony przez byłego administratora Szubina dodatek do bimbru to inaczej stroganina – buriacka wersja befsztyka tatarskiego z omula, znakomitej bajkalskiej ryby. Omula w Paryżu kupić raczej nie można, nie przeszkadzało to jednak mieszkańcowi Irkucka zachwycać się domniemanymi urokami życia nad Sekwaną. Zarówno Dazdrawspierma Popowa, jak i Aleksander Szubin zgodnie uważają, że co dobre, skończyło się z rozpadem ZSRS. Szubin, pomimo wysiłków, nie zdołał dostosować się do zmienionych warunków i został wylany z pracy przez nowego, prywatnego właściciela restauracji. Zresztą bywałem w posowieckiej Rosji w lokalach, gdzie nadal panoszyli się administratorzy, udający dla niepoznaki kogoś w rodzaju maître d’hotel. Szubin po odejściu na emeryturę skapcaniał, ale Popowa nie poddała się: swoje doświadczenie władania losem ludzkim, choćby w bardzo ograniczonym zakresie, dawna administrator Dionizosa, reprezentacyjnej niegdyś bijskiej knajpy, zaczęła pożytkować w działalności społecznej. Wybrano ją na przewodniczącą rady osiedla Internat. – Ja wam teraz, gady, pokażę! – pomyślała sobie zaraz po otrzymaniu tej nominacji. Miała oczywiście na myśli powierzonych jej opiece lokatorów.

189

WSTĘP DO 10 KWIETNIA

– JAK CIESZONO SIĘ W ROSJI, KIEDY WYBORY WYGRAŁ DONALD TUSK

„D

zięki Bogu! Wierzę, że nad Wisłą nastały nowe czasy! Jeszcze Polska nie zginęła, jeszcze wódka nie skisnęła!” – w ten sposób skomentował na gorąco wyniki wyborów parlamentarnych w 2007 roku pewien rosyjski internauta używający nicku „Pan Stanisław”. Nie tylko on wietrzył okazję do wypitki, powód bowiem był oczywisty: triumf Platformy Obywatelskiej kremlowskie media przyjęły entuzjastycznie. Już same tytuły doniesień agencyjnych jednoznacznie wskazywały, że jest co świętować: „Partia, która wygrała w Polsce, obiecuje zwrócić się twarzą do Rosji”, „Polska odbuduje swoje relacje z Rosją”, „Donald Tusk: poprawienie stosunków z Rosją to najważniejsze zadanie Polski”, „W wyborach w Polsce zwyciężyła Rosja”. Wobec takich zachwytów można zastanawiać się, ile awansów nastąpiło po zauważalnej mobilizacji kremlowskiej razwiedki w Polsce tuż przed tymi październikowymi wyborami? Kreml dokładnie wyjaśniał swoim poddanym, że zdobycie władzy przez Platformę Obywatelską oznacza powrót prowincji nadwiślańskiej na swoje miejsce w szeregu. Polska, która od 2005 roku tyle krwi napsuła Moskwie, wreszcie przestanie podskakiwać – myślano powszechnie na Wschodzie. Przenikliwsi kremlowscy politolodzy zdawali sobie sprawę z braku większej różnicy pomiędzy zapatrywaniami Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska, jednak według propagandy rosyjskiej pierwszy z nich był tym złym, który pobrzękiwał zaczepnie pod adresem Kremla może nie szabelką, no bo skąd by ją niby miał wziąć, ale na przykład otrzymanymi z

190

Waszyngtonu judaszowymi dolarami w kieszeni; na szczęście jego miejsce zajął grzeczny chłopczyk, z którym można się dogadać. Niepokorna Polska została wreszcie przywołana do porządku, w dodatku przez Brukselę – to sytuacja z punktu widzenia Kremla idealna. A nawet, kto wie – rojono sobie w murach Kremla – może Rosja będzie miała okazję podjąć się kiedyś roli adwokata Polski, jeśli Wspólnota Europejska czy też Berlin za bardzo przycisną biedną Rzeczpospolitą. Ci ciągle niebłagodarni Polacy w końcu zrozumieją, kto jest ich prawdziwym przyjacielem, obrońcą braci Słowian, choćby nawet tych trochę w swojej słowiańskości zagubionych. Wówczas ziści się nareszcie wymarzony przez Rosję powrót marnotrawnej Polski na łono wielkiej rodziny słowiańskiej, gdyż wspólnota krwi, jak wiadomo, jest najważniejsza. Kwestia, kto jest głową tej rodziny, na Wschodzie, gdzie idee neopanslawistyczne są wciąż odgrzewane w różnej formie, nigdy oczywiście nie budziła najmniejszych wątpliwości. Tuż przed wyborami w 2007 roku Donald Tusk udzielił wywiadu dla Rosyjskiej Agencji Informacyjnej „Nowosti”, w którym zapewnił, że jednym z podstawowych zadań polityki zagranicznej nowej władzy w Warszawie będzie polepszenie stosunków z Rosją. Jego zdaniem „aktualny rząd Jarosława Kaczyńskiego nie radził sobie z trudnym zadaniem: utrzymywaniem dobrosąsiedzkich relacji z Rosją i Niemcami”. Komentując utrzymywany w tym czasie przez Rosję zakaz wwozu polskiego mięsa, lider PO stwierdził, że jeśli „po wyborach parlamentarnych w Polsce udałoby się rozwiązać ten problem, byłoby to wyraźnym i czytelnym sygnałem: Kreml jest gotów do poprawy stosunków z Warszawą. – Osobiście ucieszyłbym się – powiedział wówczas Tusk – gdyby taki sygnał nadszedł. Nie potrafię wyobrazić sobie, aby dwa narody nie umiały znaleźć wspólnego języka. I Moskwa dość skwapliwie taki sygnał wysłała, sugerując, że do końca roku 2007 – a zatem w tempie ekspresowym – uda się znieść embargo. Rosja liczyła oczywiście na podpisanie zablokowanej z powodu „wojny mięsnej” umowy o partnerstwie i współpracy ze Wspólnotą Europejską, istniała jednak również inna przyczyna tej życzliwości ze strony Kremla (poza naturalnie stworzeniem oka191

zji, aby premier Tusk zarobił punkty na dobry początek). W tym okresie dosyć gwałtownie rosły w Rosji ceny żywności. Władze próbowały temu przeciwdziałać – był to w końcu blamaż dla właśnie „odchodzącego” prezydenta – ale z ograniczonym skutkiem. Doszło do tego, iż nawet kierownictwo Federalnej Służby Celnej, której przedstawiciele butnie wcześniej zapewniali, że Rosja obejdzie się bez importu, postulowało otwarcie granic dla obcych producentów, przynajmniej czasowe. Przewodniczący Komisji Spraw Międzynarodowych w rosyjskiej Dumie Konstanty Kosaczow nie ukrywał, że oczekuje po zmianie premiera w Warszawie istotnej przebudowy wewnętrznej i zagranicznej polityki polskiej. „Promowanie wąskich interesów narodowych zastąpione zostanie uwzględnianiem racji kolektywnych – zarówno w sprawach wewnętrznych Wspólnoty Europejskiej i NATO, jak i tych odnoszących się do Rosji”. Rosyjski parlamentarzysta zaznaczył przy tym, że przygniatająca większość państw należących zarówno do NATO, jak i Wspólnoty Europejskiej jest zainteresowana partnerskimi stosunkami z Rosją. Kosaczow prognozował zmianę w niedalekiej przyszłości relacji Polski ze Stanami Zjednoczonymi: „O ile wcześniej Polska chciała być zasadniczym filarem polityki amerykańskiej na kontynencie europejskim, wypierając z tej funkcji nawet Wielką Brytanię, to teraz ta sytuacja ulegnie zmianie”. Kreml słusznie żywił nadzieję, że nowa władza w Polsce nie będzie aż tak bardzo forsować budowy tarczy antyrakietowej pod zachodnim bokiem Rosji. Po pierwszym, charakterystycznym dla wschodnich temperamentów wybuchu euforii, kiedy nawet padały wypowiedzi w rodzaju „dwa wielkie państwa powinny żyć w przyjaźni”, ulica i sieć w Rosji zareagowały bardziej refleksyjnie. Dały znać kompleksy i uprzedzenia, umiejętnie podsycane przez moskiewską propagandę – w połączeniu z nazwą naszego kraju przeważały dwa tradycyjne już epitety: „zdrajczyni” oraz, powiedzmy, „ladacznica”. „To nie jest silne państwo, Polska jest słabiutka – ot, taka trampolina i sedes amerikosów, nic więcej. Jacy tam oni Słowianie, te pszeki? Katolicy – i tyle. Nie mają z nami nic wspólnego ani duchem, 192

ani rozumem. My, Rosjanie, nigdy nie zapomnimy krzywd doznanych pod polsko-faszystowskim jarzmem [to aluzja do krótkiego okresu okupacji Kremla przez Polaków na początku drugiego dziesięciolecia XVII wieku, wygłoszona przez kogoś, kto oglądał poświęconą tej epoce rosyjską superprodukcję filmową »Rok 1612«; obraz ten wprawdzie dopiero wtedy wchodził na ekrany, ale już od dłuższego czasu bazarowi sprzedawcy oferowali go na płytach CD – W.G.]. A na co właściwie nam potrzebna ta Polska? Niech już całkiem znajdzie się w dolnym odcinku układu trawiennego Stanów Zjednoczonych. Zawsze nas sprzedawała, kiedy się tylko trafiła okazja, i kąsała bratersko podawaną dłoń. Przecież historię należy znać. Polska jak była nierządnicą, tak i nadal nią jest. No bo skąd niby się wzięła nazwa »pospolita«, co?”. Czasem tylko zawieruszył się w tym antypolskim festiwalu czyjś współczujący głos: „Biedaczki ci Polacy, chcieli ociupinkę pójść własną drogą, a my im znowu nie daliśmy”. Rzeczywiście, historię wypada znać: zawsze dotąd Rosja cieszyła się tylko wtedy, gdy sprawy w Polsce szły z naszego punktu widzenia źle. Rosyjski przymiotnik tuskłyj znaczy „mglisty, matowy, nijaki, mętny, słaby”. Nic więc dziwnego, że gdy rządy w Polsce obejmował ktoś, kogo nazwisko i biografia polityczna kojarzą się naszemu wschodniemu sąsiadowi tak obiecująco, wzięto to za dobra wróżbę. No i Moskwa nie zawiodła się. Podłoże tego zachwytu Moskwy dla objęcia rządów w Polsce przez ugrupowanie Donalda Tuska to psychologiczny klucz do zrozumienia polsko-rosyjskich relacji po arcytragicznej katastrofie, jaka wydarzyła się dwa i pół roku po owych pamiętnych wyborach. Zaczęło się w tamto pamiętne, sobotnie południe: telefony, emaile, SMS-y. Z Białorusi, Azerbejdżanu, nawet z niespokojnej Kirgizji, ale przede wszystkim z Rosji. Przez tydzień odbierałem od przyjaciół i znajomych ze Wschodu wyrazy współczucia, czasem szablonowe, kiedy indziej bardziej osobiste. Padały też słowa, które równocześnie słyszałem w polskiej telewizji: szok, straszliwa tragedia, trudno uwierzyć... Ale z tych szczerych skądinąd gestów solidarności przebijało coś jeszcze – niepokój, niepewność. 193

Intonacja głosu moich rozmówców, redakcja elektronicznych kondolencji, wtrącone mimochodem zdania („Już nie wiadomo, co o tym myśleć”), wszystko zdradzało niewypowiedziane post scriptum, które mogłoby brzmieć mniej więcej tak: „Ale to przecież nie nasza wina, prawda?” A może raczej: „Bardzo chcielibyśmy, aby okazało się, że to nie my tym razem”. Bez względu na to, jakie były przyczyny katastrofy smoleńskiej, znamienny wydaje się już fakt dopuszczenia przez samych Rosjan możliwości, że władze ich państwa maczały w tym palce. Oczywiście mieszkają w Federacji Rosyjskiej ludzie absolutnie przekonani o sterylnych rękach kremlowskich przywódców; spora ich część uważa Stalina za postać kryształową. Na ogół jednak ci, którzy poważnie i całkowicie bez zastrzeżeń głoszą takie poglądy, traktowani są jako co najmniej naiwniacy. Bo nawet fanatycy Stalina zdają sobie sprawę, że to i owo miał on jednak na sumieniu, niemniej wybaczają mu zbrodnie w zamian za wielki prestiż, jaki zyskał dzięki generalissimusowi Związek Sowiecki. Wśród części – chyba niemałej – tych, którzy zakładają, iż rosyjskie służby specjalne mogą mieć jednak coś wspólnego z upadkiem polskiego samolotu, poczucie winy tłumi satysfakcja, że ich rodacy w ogóle byli w stanie dokonać takiego wyczynu. Świadczy to niewątpliwie o sprawności rosyjskich służb specjalnych, długich rękach Moskwy, a zatem także o zyskiwaniu przez Rosję coraz mocniejszej pozycji na świecie. Co prawda zorganizowanie takiej akcji przeciwko Polsce, wciąż nafaszerowanej rosyjskimi agentami jak za dawnych dobrych czasów, nie musiało być akurat zadaniem szczególnie skomplikowanym. Niemniej ugruntowuje to w Rosjanach poczucie, że nikt im nie podskoczy, nawet amerykański zausznik (jak pospolicie przedstawiano na Wschodzie prezydenta Polski) czy też sługus wiadomych wpływowych kręgów (o czym miałoby niby świadczyć przerabianie przez rosyjskich „żartownisiów” jego imienia na Lech-chaim). Bardziej myśląca grupa poddanych Putina i Miedwiediewa uświadomiła sobie przy tej okazji, jak wszechwładny jest Kreml i jak totalne rządy sprawuje. Taka refleksja już nie napawa optymizmem; w głębi duszy rozumieją to sami Rosjanie, choć cechą 194

ich umysłowości jest podporządkowanie się i zdanie na opiekę silnego suzerena. Dzień żałoby ogłoszony w związku z tragedią smoleńską w Rosji wypadł niefortunnie – 12 kwietnia to w kalendarzu rosyjskim data półświąteczna, rocznica lotu Gagarina. Wschodni temperament imprezowy sprawia, że kto tylko może, przy lada okazji stara się oderwać od niełatwej rzeczywistości na jakiejś potańcówce albo przynajmniej na spotkaniu towarzyskim sąsiadów z tej samej klatki schodowej. W tej sytuacji wielu Rosjan nawet nie myślało o tym, aby uczcić pamięć polskiego prezydenta w sposób, który mógłby zakłócić ich plany rozrywkowe. Zapowiadali to zresztą na forach internetowych, gdzie wprost roiło się od wypowiedzi szargających pamięć nowych polskich ofiar ze Smoleńska. No, ale bydląt w sieci przecież nie brakuje, nie tylko w Rosji. Zniesławianie pamięci Lecha Kaczyńskiego było zresztą prostym następstwem długotrwałego kształtowania przez rosyjskie media wizerunku polskiego prezydenta jako zaprzysięgłego rusożercy. „Czyż można nazwać człowiekiem kogoś, kto daje schronienie terrorystom?” – zastanawiał się internauta Artiom. Głowa Rosji zapewniła wprawdzie publicznie o bólu, jaki dzieli z Polakami, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Miedwiediewowi przyszło to stosunkowo łatwo, gdyż posiada fizjonomię znakomicie nadającą się do wyrażania przeżyć smutnych – o wiele trudniej wyobrazić sobie autentyczne ubolewanie na czekistowskiej twarzy-masce Włodzimierza Putina. Nie jest wszak prawdą, że wraz ze swoim przywódcą wylewał łzy cały rosyjski naród. Zapewne jeszcze nie raz kremlowscy propagandyści skwapliwie skorzystają z pretekstu i wypomną notorycznie niewdzięcznym Polakom, jak to w ciężkiej chwili bracia ze Wschodu okazali nam tyle serca... Rosja nie zmieniła się po katastrofie smoleńskiej, a obejrzenie przez kilka procent telewidzów filmu Wajdy (według ocen moich rosyjskich znajomych, pogmatwanego, przydługiego i... nudnego) nie skorygowało generalnie spojrzenia Rosjan na Katyń i przeżywanie tej tragedii przez Polaków. Przecież nawet nad mogiłami polskich oficerów Putin nie omieszkał wspomnieć o jeńcach-czerwonoarmistach zamęczonych rzekomo w Polsce podczas wojny 195

1920 roku. Ten i podobnie dęte argumenty Rosja zawsze będzie rzucała na szalę w sporze polsko-rosyjskim, aby przeważyć ją na swoją korzyść. Rosyjska pisarka i dziennikarka Julia Łatynina, przekonana o udziale rosyjskich specsłużb w katastrofie polskiego samolotu prezydenckiego, dowodziła tuż po tragedii, że Moskwa obawiała się emancypacji energetycznej Polski oraz utraty rynku europejskiego, który zamiast rosyjskiego gazu wolałby nasz gaz łupkowy. Pewne poglądy Łatyniny zdają się mieć ręce i nogi, ale nie wszyscy biorą ją poważnie (jest autorką powieści fantastycznych), ponadto figuruje na przedłożonej rosyjskim władzom liście zdrajców i oszczerców Rosji, na której obok niej umieszczony jest m.in. Gorbaczow, Chodorkowski, a z nieżyjących już – Politkowska i Jelcyn. Prezydent Polski Lech Kaczyński kilkakrotnie upokorzył Rosję na forum międzynarodowym. Mentalność bolszewicka nie zna wybaczenia, rozkoszuje się za to zemstą: spośród najwyższych dowódców sił kontrrewolucyjnych z lat rosyjskiej wojny domowej Sowieci dopadli w 1929 roku we Francji generała Aleksandra Kutiepowa, lidera emigracyjnego Rosyjskiego Związku Ogólnowojskowego. Siedem lat później bolszewickie służby specjalne porwały w biały dzień z paryskiej ulicy następcę Kutiepowa, generała Eugeniusza Millera. Równie zajadle jak białogwardyjską generalicję agenci Stalina tropili stronników Leona Trockiego, którego zamordowano w Meksyku. Nie przepuszczono nawet sędziwemu generałowi Piotrowi Krasnowowi, który wyemigrował na Zachód po klęsce białych – zamordowano go po parodii procesu w 1947 roku. Być może czerwoni asasyni pomogli przedwcześnie odejść z tego świata w Brukseli generałowi Piotrowi Wranglowi. Zabijali oni także działaczy ukraińskiego ruchu narodowego (Leon Rebet, Stefan Bandera, Eugeniusz Konowalec). Nasyłanych morderców moskiewska centrala wyposażała w pomysłowy oręż, którego nie powstydziłby się słynny Q Branch z filmów o Jamesie Bondzie. Swoje ofiary częstowali oni zatrutymi czekoladkami, strzelali im w twarz ładunkami z kwasem pruskim, posługiwali się pistoletami zamaskowanymi w formie paczki papierosów (kto jeszcze twier196

197

dzi, że palenie nie szkodzi?...), a bułgarskiego dysydenta Jerzego Markowa zgładzono pomysłowym urządzeniem, nazwanym potem bułgarskim parasolem. Amerykański komunista Whittaker Chambers zacytował niegdyś dewizę szpiegów sowieckich: „Każdy głupi potrafi popełnić morderstwo, ale tylko artysta potrafi spowodować dobrą, naturalną śmierć”. W Europie i Ameryce ginęli zgładzeni dysydenci i zbiegowie z ZSRS. Moskwa likwidowała także oddanych jej wasali, którzy na jakimś etapie stali się z różnych powodów niewygodni – o Bolesławie Bierucie powiadano, że zaszkodziło mu „ciastko z Kremlem”. Ze szczególną zajadłością tropiono pracowników KGB oraz innych służb, którzy przeszli na drugą stronę – wymowny i znany jest los Aleksandra Litwinienki. Wspomniana Julia Łatynina napisała, że Rosja Putina nienawidzi swoich dawnych kolonii, które niegdyś ujarzmiła, a które teraz są niepodległe. Nienawiść, zemsta, „ludu gniew” – to przecież motor ideologii komunistycznej. Zemstą za wojnę z 1920 roku był Katyń 1940. Czy Katyń 2010 to odwet za Gruzję lub Komisję Europejską? Parafrazując pamiętne słowa Lecha Kaczyńskiego wypowiedziane w Tbilisi, można więc zadać pytanie (oby niepotrzebnie!): dzisiaj prezydent Polski, jutro...?

198

NIESŁOWNY MERGEN – PIROMANI I STRACEŃCY

M

arkiz Astolf de Custine, niezrównany analityk rosyjskiej cywilizacji – jego rozumu i intuicji objawionych 170 lat temu winszować by dzisiaj naszym rządzącym! – wspomina, że gdy za panowania Aleksandra II nawiedziła Powołże seria wielkich pożarów, wnet wskazano podpalaczy. Kozłem ofiarnym stali się Polacy. Z Polską i Polakami zresztą autor „Listów z Rosji” wyraźnie sympatyzuje, co w końcu nie jest dziwne w świetle oczywistych wniosków, do jakich francuski podróżnik doszedł, obserwując Słowian wschodnich. Obwinianie Polaków o podkładanie ognia powtórzyło się jeszcze w różnych miejscach imperium carskiego przynajmniej kilkakrotnie – naszych rodaków oskarżono m.in. o wywołanie wielkiego pożaru ałtajskiego Barnaułu w latach osiemdziesiątych XIX stulecia. Niewdzięcznych Lachów wymieniano także jako inspiratorów buntów rosyjskich wieśniaków oraz podejrzewano o sprawstwo innych klęsk, jakie nawiedzały olbrzymi kraj, rozciągający się wówczas od Kalisza po alaskański interior. Ten i ów Rosjanin, umysłowo wyłamujący się ze schematów cywilizacji bizantyjskiej, rozumiał pewnie, że powodów do odwetu mieliby potomkowie Chodkiewiczów i Żółkiewskich dostatecznie wiele, jednak przytłaczająca większość Moskali – wśród nich tuzy intelektualne – zżymała się na buntowniczą i zdradziecką naturę ludu łaskawie przygarniętego pod skrzydło dwugłowego orła. W XX wieku wprawdzie do radykalnego zmniejszenia liczby Polaków mieszkających w ZSRS bolszewicy użyli innego pretekstu, niemniej do 199

dziś na tamtym obszarze postrzegani jesteśmy jako podejrzani odszczepieńcy. Wobec przypisywanej Polakom rzekomej skłonności do rozniecania ognia przy lada sposobności i wynikającej z tego opinii podżegaczy, jaka w pamięci narodu rosyjskiego gdzieś tam jeszcze pokutuje, akcja pojednania ze wschodnim sąsiadem akurat poprzez zapalanie lampek na grobach czerwonoarmistów wydaje się mocno chybiona. Współcześnie Polaków w Rosji niewielu już pozostało i chwilowo nie są oni na celowniku Kremla. Również katolicyzm – przez de Custine’a definiowany jako przeciwstawiona Cerkwi religia wolności – tradycyjnie z polskością łączony, także nie wydaje się dzisiaj władcom Rosji tak wielkim zagrożeniem jak jeszcze dziesięć lat temu. Wpłynęły na to wieści o skandalach wstrząsających Kościołem oraz wnioski z postępów jego pracy misyjnej na Wschodzie; rzeczywista siła katolicyzmu nie jest przez Rosjan rozumiana. O wywoływanie pustoszących cisuralską Rosję pożarów latem 2010 roku Polacy nie zostali zatem obwinieni. Terytorium niegdysiejszego Wielkiego Księstwa Moskiewskiego wyschło wówczas na wiór, niemiłosiernie dręczone nagle zmaterializowanymi furiami mitu o globalnym ociepleniu. A pożar suchego stepu jest straszny – według dawnych świadectw ogień rozprzestrzenia się z taką szybkością, że jest w stanie doścignąć galopującego konia. Rosyjska milicja tam, gdzie gorzało, chwytała tylko czasami podpitych podpalaczy spośród miejscowej ludności, którzy próbowali spopielić własny dobytek, aby otrzymać odszkodowanie. À propos milicji: z powodu nadzwyczajnych upałów Genadiusz Oniszczenko, naczelny lekarz Rosji, dzielnie walczący z plagą upałów pomysłem wprowadzenia sjesty, postulował ubrać stróżów porządku w szorty i sandały. Taki właśnie mundur funkcjonariuszy opisał Włodzimierz Wojnowicz w powieści „Moskwa 2042”, choć zmianę uniformu uzasadnił sytuacją ekonomiczną imperium, a nie fanaberiami klimatu. Poważniejszej na pozór transformacji dokonał prezydent Dymitr Miedwiediew, który dwa lata temu z milicji zrobił policję. Rzeczywiście, rosyjska milicja nie była już od dawna amatorskim zespołem drużynników, jak u swego zarania, ale etatową instytucją odpowiedzialną za bezpie200

czeństwo publiczne i ściganie przestępstw. Wprawdzie o milicjantach media pisały częściej przy okazji wykrycia jakiejś afery łapówkowej, a nie z powodu rozwikłania zagadki kryminalnej, lecz nie zmieniało to przecież wcale ich nominalnego powołania. Pomysł Miedwiediewa był zapewne elementem cichej i nieśmiałej walki kończącego swoją kadencję prezydenta z jego wielkim poprzednikiem o przewodnictwo w rządzącym Rosją tandemie: chodziło o wzruszenie zakrzepłych sowieckich struktur resortów siłowych. Mogło wydawać się, że przyszłej policji nie będzie już tak bardzo po drodze z Federalną Służbą Bezpieczeństwa, matecznikiem putinowców. Ale z wprowadzeniem nowej nazwy nie nastąpiła żadna poważniejsza przemiana mentalności mentów. Na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku na Kreml wezwano najlepszych krawców. Poszyli oni fraki paradującym dotąd w rubaszkach bolszewickim prominentom, którzy następnie pojechali do Europy, aby robić za dyplomatów, zawierać pakty, dobijać targu w związku z wyprzedażą carskich klejnotów i handlować koncesjami sowieckich kopalń. Ale ich głowy nakryte cylindrami były po brzegi nabite bolszewicką ideologią, mającą niewiele wspólnego z tradycjami europejskiej dyplomacji. Jest w Polsce przysłowie o szacie, która nie zdobi, a w Rosji powiadają: „nazywaj choćby garnkiem, tylko do pieca nie wkładaj”. Bo nie nazwa ani przebranie stanowi przecież o istocie rzeczy. Chociaż więc Polaków o zamiar spopielenia Rosji już się nie oskarża, to jednak na Wschodzie wiadomo doskonale, że jesteśmy nacją, której pokrętne myślenie i dziwne narowy zrozumieć niełatwo. Nasze wieczne malkontenctwo i niepotrzebne rozgrzebywanie przeszłości wychodzi już Rosjanom bokiem. Najlepszym przykładem jest śledztwo smoleńskie. W Rosji sprawa dawno traktowana jest jako zamknięta – wiadomo powszechnie, że polscy piloci, uosobienie typowej dla „panów” dezynwoltury, permanentnie naruszali obowiązujące w ruchu powietrznym przepisy i na Siewiernym „podjęli nadmierne ryzyko” z wiadomym skutkiem. Tymczasem wrogo usposobiona do Rosji część Polaków szuka dziury w całym, domagając się ponadto dokumentów i dowodów, zamiast uwierzyć na słowo. A przecież Anodina locuta, 201

causa finita. Czegóż więc chcieć więcej? Jeśli natomiast idzie o przekazywanie komukolwiek tego, co raz spoczęło w rosyjskich archiwach, sejfach czy składnicach, Moskwa zawsze niechętna była takim procedurom. A zwłaszcza w przypadku kraików, których przywódcy bardzo zabiegają o to, aby Rosja mogła uznawać je za swoich półwasali. Bez względu na to, jaka była rzeczywista przyczyna zagłady samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i resztą polskich dostojników, zdarzenie to znakomicie posłużyło Moskwie jako swego rodzaju test. Może zresztą po to właśnie zostało sprowokowane? I wynik tego sprawdzianu zapewne okazał się w stu procentach zgodny z oczekiwaniami Kremla. „Wolny świat” (czy taki w ogóle jeszcze istnieje?) wie swoje, ale przecież nie zamierza umierać za Smoleńsk ani choćby narażać się na zmarszczenie brwi cara. Naiwnością jest głoszony przez kilku publicystów zachodnich pogląd, że w razie, gdyby istotnie dowiedziono władzom rosyjskim udziału w smoleńskiej katastrofie, Rosja okryłaby się hańbą i nie byłoby już dla niej miejsca w szeregu krajów cywilizowanych. Państwo, którego pod względami zasadniczymi dość wierną kontynuacją jest Federacja Rosyjska, robiło (kolokwialnie mówiąc) nie takie numery, w dodatku w czasach, kiedy w polityce światowej przynajmniej starano się zachowywać jako takie pozory. Znajomi Rosjanie, w miarę upływu czasu od daty tragedii pod Smoleńskiem i pojawiania się kolejnych wątpliwości w tej sprawie, tłumaczyli mi, że gdyby istotnie była to robota kremlowskich służb specjalnych, wykonano by ją znacznie bardziej profesjonalnie, bez fuszerki. Czy rzeczywiście? Zawodowi asasyni Putina zostawili po zabiciu Zelimchana Jandarbijewa ślady, po których łatwo zidentyfikowała ich katarska policja, a Aleksander Litwinienko przytaczał dowody świadczące o tym, że to władze inspirowały wybuchy w moskiewskich domach. Prawdopodobnie miał tu swój udział typowy rosyjski bardak, a może zresztą celowo sprawcy pozostawili wyraźny znak firmowy, aby wszyscy widzieli, do czego są zdolni. Zarazem był to szyderczy i lekceważący uśmiech Moskwy przesłany Zachodowi, który i tak palcem nie kiwnie, choć znakomicie orientuje się, co jest grane. 202

Być może za lat wiele, podczas jakiegoś nowego globalnego zawirowania politycznego, emeryt Donald Tusk wyzna nieoczekiwanie, że do określonego zachowania w 2010 roku zmuszony został groźbą ostrzelania rodzinnego Gdańska przez okręty podwodne z Kaliningradu, a jemu samemu Moskwa zaproponowała wówczas powrót na wybrzeże morskie, ale położone w basenie Oceanu Lodowatego. W tej sytuacji targany rozterkami premier stanął wobec dramatycznego wyboru, a wiedząc, że nie może liczyć na niczyje wsparcie, działał oczywiście dla dobra Polski. I tej wersji trzymać się będzie do końca, według klasycznego modelu rodzimego zaprzaństwa. Rząd warszawski zresztą jeszcze ponad rok po katastrofie smoleńskiej był niezmordowany w fundowaniu Rosjanom ubawu. Rozformowanie 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego dostarczyło liczebnie przodującej nacji słowiańskiej kolejnej porcji świetnej rozrywki. Już od dłuższego czasu media rosyjskie pouczały, że polscy piloci nie umieją latać – likwidacja wspomnianej jednostki postawiła więc istotnie kropkę nad „i”. Oczywiście znalazłoby się o wiele lepsze wyjście: prowincja nadwiślańska mogłaby przecież zwrócić się do Moskwy o pomoc, którą na pewno otrzymałaby co najmniej w postaci doradców oraz instruktorów. W ciągu ostatnich dwóch wieków przez kilkanaście dekad przytłaczająca większość żołnierzy polskojęzycznych służyła przecież pod rozkazami dowódców rosyjskich. W 1814 roku naczelnym dowódcą wojsk polskich został Wielki Książę Konstanty (niektórzy oficerowie wcześniej wierni Napoleonowi – jak wspomina Aleksander Fredro – niechętnie przechodzili pod rozkazy rosyjskie). Brat cara wprawdzie dręczył i upokarzał swoich podkomendnych, ale na swój sposób ich lubił i w ogóle uczuciowo związał się z Polską na tyle, że nie opuścił Warszawy, by objąć tron w Sankt Petersburgu – na co, mimo złożonej wcześniej rezygnacji spowodowanej małżeństwem z Joanną Grudzińską, miał szanse. Tajną policję tropiącą nieprawomyślność w Królestwie Polskim rozbudowywał chyba, idąc tropem standardowego rosyjskiego myślenia, głównie dla dobra oddanego pod jego namiestnictwo narodu, który, pielęgnując buntownicze idee, 203

mógłby sobie narobić biedy (i faktycznie narobił). Konstanty nie zgodził się na udział Polaków w kampanii tureckiej – jej przebieg był zresztą niezbyt pomyślny dla wojsk carskich – dzięki czemu nieźle wyszkolona przez rosyjskiego zwierzchnika nasza armia mogła w trakcie powstania listopadowego przystąpić do wojny z Rosją w dobrej kondycji. Wielki Książę kibicował podczas tych zmagań biało-czerwonym. Pod okiem Konstantego wojsko polskie osiągnęło więc stan, jaki pozwalał mu skutecznie zmagać się z armią cesarską. Ludowe Wojsko Polskie w planach sowieckich sztabowców otrzymało zadanie niepomiernie skromniejsze: poza wsparciem Armii Czerwonej podczas ewentualnego gromienia imperialistycznych agresorów w północnej części Republiki Federalnej Niemiec mieliśmy okupować niewielką Danię, prawdopodobnie w nawiązaniu do tradycji niegdysiejszych przewag wojsk hetmana Stefana Czarnieckiego na tym lokalnym teatrze działań wojennych. Przy obecnym stanie rozkładu armii polskiej zapewne miałaby ona poważne problemy z opanowaniem choćby Bornholmu. Misje irackie czy afgańskie niewiele tu mają do rzeczy. No cóż – ćwierć wieku temu znajdował się na naszym terytorium całkiem przyzwoity arsenał jądrowy, a teraz nie można nawet uprosić Moskwy o pozwolenie na zainstalowanie nad Wisłą elementów zwykłej tarczy antyrakietowej. Jest w tym coś ze swoiście pojmowanej przez Kreml „równowagi”, w ramach której ZSRS nawoływał do głośno do rozbrojenia światowego (także ustami komunistycznych notabli z PRL-u, przedkładających obłudne plany uwolnienia Europy Centralnej od widma atomowej zagłady), a z drugiej strony zbroił się po zęby aż do granic ekonomicznej wytrzymałości. Na przykładzie zabiegów o tę tarczę dobitnie widać, ile warta jest nasza przynależność do NATO. „Pakt Północnoatlantycki to nie to co Układ Warszawski” – zdaje się mówić Moskwa uświadamiając nam, jakiego to pewnego sojusznika straciliśmy na własne życzenie. Aż dziwne, że sama nie zaproponowała wparcia 36. SPLT fachowymi kadrami – bądź co bądź należy to do tradycji pułkowych, pierwszymi bowiem dowódcami tej jednostki byli pułkownicy sowieccy lub wychowankowie uczelni dla czerwonoarmistów. 204

Kiedy 17 września 2009 roku, w rocznicę pamiętnych wydarzeń, ogłoszono, że administracja Baracka Obamy wycofała się z budowy elementów tarczy rakietowej w Polsce, przypomniałem sobie historię usłyszaną niegdyś we wsi położonej na kresach Ałtaju, opodal granicy z Tuwą. Stary Iristu, z którym łowiłem ryby w pięknej rzece Baszkaus, opowiedział mi o niesłownym Mergenie: – Tuwińczycy kradną nasze bydło, choć uczciwość wymaga, aby wspomnieć, że ich zdaniem jest wręcz odwrotnie. Musimy być ciągle czujni, w dzień i w nocy. Nawet podczas świąt czy innych uroczystości, na przykład gdy mamy w wiosce wesele, wyznaczeni dyżurni systematycznie wchodzą na dach domu i sprawdzają przez lornetki bezpieczeństwo pasących się w stepie stad. Krów pilnują wprawdzie czabani (pastuchy), ale wszystko przecież może się zdarzyć. A u nas mobilniki nie działają, brak zasięgu sieci. Zresztą czabani to naród niezbyt pewny, no bo skoro zgadzają się przez całe lato żyć w stepie, poza wiejską społecznością, wśród zwierząt tylko, czyż mogą być oni całkiem normalni? Kiedyś pastuchy w sąsiednim ajmaku ułagańskim zasmakowali w anaszy (marihuanie), opalili się nią do oporu i takie mieli jazdy, że porzucili stado i uciekli w góry. Podobno zamiast krów ujrzeli rogate diabły, a ten widok niezmiernie ich przeraził. Wiele lat temu do naszej wioski przybył Mergen, myśliwiec słynny na całym Ałtaju i daleko poza jego granicami, o którym opowiadano, że ze stu kroków trafia sobola w oko, aby nie uszkodzić futra. Ponoć nigdy nie chybiał. Raz rozprawił się z niedźwiedziem gołymi rękoma, kiedy indziej dogonił uciekającego jelenia. Uchodził za kogoś w rodzaju naszego legendarnego herosa Sartakpaja, który w pojedynkę wielkimi głazami przegradzał ałtajskie rzeki. Taka postać w rodzaju rosyjskiego bogatyra Ilji Muromca albo Chucka Norrisa. Innymi słowy: Superman czy też Putin. Starsi z naszej wioski nie byli w ciemię bici: ofiarowali Mergenowi to i owo, włącznie z ręką najpiękniejszej z naszych dziewcząt. W zamian łowca obiecał, że weźmie nas pod opiekę i będzie strzegł naszych krów przed Tuwińczykami. Mergen miał bardzo donośny głos, słyszano go z daleka. Przy lada okazji powtarzał, że on teraz będzie nas bronił przed porywaczami bydła, 205

206

tylko zakończy swoje sprawy w tajdze. Ta wieść szybko dotarła również na tuwińską stronę. Dopóki Mergen zaglądał do nas i zapewniał o swojej opiece, Tuwińczycy czuli respekt i nie próbowali uszczuplać nam stad – nawet wówczas, gdy nasz sprzymierzeniec znajdował się daleko od wsi. Czas mijał, a Mergen jakoś nie kwapił się, aby osiąść między nami, ale ciągle mamił obietnicami. Gdy przybywał do wioski, witaliśmy go uroczyście. Pił araczkę i opowiadał, jak to będzie nas strzegł. Ale pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że Mergen wyjechał na Daleki Wschód. Nie wiadomo zresztą, dlaczego – może znalazł sobie tam ładniejszą narzeczoną? Nasze stada zostały bez obrońcy. Podstępni Tuwińczycy, niech ich demony kyrmysy dręczą, rozzuchwalili się natychmiast i odtąd częściej niż przedtem zapuszczali się na Ałtaj, aby kraść nasze krowy. Bądź co bądź porzucił przecież nas sojusznik, z którym dotąd musieli się liczyć. Dlatego niektórzy ludzie z naszej wsi uważali, że byłoby lepiej, gdyby nie robiono wcześniej tyle rabanu wokół całej sprawy. Jeśli Mergen dotrzymałby słowa, to co innego. A tak zostaliśmy wystrychnięci na dudka i okazało się, że nie należy brać nas poważnie i można się z nami nie liczyć. W lot zrozumieli to nasi ukochani sąsiedzi ze wschodu, mieszkańcy Tuwy, którzy uważają się za lepszych od nas, a Ałtajczyków traktują jako zagubiony szczep tuwiński. Pragnęliby nami przewodzić, choć mamy swoje własne zwyczaje, tradycje, tożsamość, krótko mówiąc: swój odmienny etnos.

207

CI NIEWDZIĘCZNI POLACY – ŁUPY I TROFEA

„B

luźnierczym i cynicznym” nazwał oficjalnie rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rosji komunikat strony polskiej o zatrzymaniu trzech funkcjonariuszy Oddziałów Milicji Specjalnego Przeznaczenia jako podejrzanych o zabranie karty bankomatowej ze smoleńskiego pobojowiska. Zastosowana w tym wypadku patetyczna retoryka nie pozostawia wątpliwości, że Polacy sprofanowali element stanowiący część współczesnego rosyjskiego sacrum. Sfera ta, którą najprecyzyjniej – acz paradoksalnie – wolno określić mianem „świętości świeckiej”, obejmuje także m.in. mitologię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, oczywiście na wskroś „świętej” (swiaszczennoj) – wszelkie próby jej „przepisywania” są zamachem na podstawy aktualnej teologii kremlowskiej. Abstrahując jednak od całego imperialnego zadęcia wypowiedzi przedstawiciela rosyjskiego MSW, czyż można sobie wyobrazić, aby teraz któryś z wiodących polskich polityków ośmielił się nazwać postępowanie Moskwy w jakiejkolwiek sprawie bluźnierstwem? Choćby tej dotyczącej masakry katyńskiej, wokół której pojawiło się na Wschodzie wiele mataczeń i dokonywanych za przyzwoleniem Kremla prób przeinaczania prawdy? Ależ to by dopiero było bluźnierstwo – wobec takiej niesłychanej zuchwałości Polaków cała Rosja zatrzęsłaby się z oburzenia. Cóż, rozgoryczenie Rosjan kolejną polską niewdzięcznością ostatecznie można zrozumieć: przecież nie dalej jak 8 maja 2010 roku – niecały miesiąc po tragedii – sam Bronisław Komorow-

208

ski osobiście przypinał rosyjskim milicjantom ze smoleńskiego lotniska medale zasługi. A dekorowanie orderami na Wschodzie traktowane jest bardzo poważnie. Ostatecznie okazało się, że omonowcy są czyści jak łza (swoją drogą, zastanawiające jest to współbrzmienie nazw OMON i ZOMO...). Kartę bankomatową przywłaszczyli sobie, jak wiadomo, nie milicjanci, ale żołnierze. Wprawdzie z naszego punktu widzenia to wsio rawno – i jedni, i drudzy noszą na czapkach przecież ten sam znak imperialnego dwugłowego orła. Dlaczego bluźnierstwem ma być więc tylko niesłuszne oskarżenie rosyjskiego stróża porządku, ale już nie wysuwanie (całkowicie zresztą uzasadnionych) pretensji do jego kolegi z armii? Ano chyba tylko dlatego, że tej aszybce popełnionej przez rzecznika rządu w Warszawie, Pawła Grasia, nadano w Rosji niesamowity rozgłos medialny, zachęcając lud prawosławny do zapałania świętym gniewem na niewdzięcznych Polaków, dyskretnie natomiast przemilczano kwestię rzeczywistych winowajców. Tymczasem, zapewne ku zdumieniu kremlowskich socjotechników, reakcja Rosjan była odmienna od spodziewanej. Dotąd w ich komentarzach związanych ze smoleńskim dramatem nie brakowało, oględnie mówiąc, różnorakiej krytyki Polaków, zaprawionej ironią, szyderstwem bądź – co tu owijać w bawełnę – po prostu szowinistyczną nienawiścią. Tym razem nieoczekiwanie internetowy motłoch wziął jednak naszą stronę. Najwyraźniej Rosjanie sami doskonale wiedzą, do czego zdolna jest ich policja (w momencie opisywanego incydentu nazywana jeszcze milicją). To, że legawyje (legawce – w domyśle: psy – jedno z wielu potocznych określeń stróżów porządku) mogli bez mrugnięcia okiem zabrać własność ofiary z rozbitego samolotu, jest w Rosji oczywiste nawet dla dzieci podlegających nauczaniu początkowemu. Pomimo wysiłków władz, starających się od lat poprawić wizerunek rosyjskich stróżów prawa, pozostaje on nadal fatalny. Wielu Rosjan bardziej obawia się mili-policjantów niż przestępców, a dla niemałej ich części oba te terminy są niemal synonimiczne. Struktury milicyjne obrosłe w tradycje sowieckie, a nawet przedrewolucyjne, sprzyjają nadużyciom, korupcji i są pa209

rawanem dla popełniana rozmaitych przestępstw. – Reformę milicji należy prowadzić etapami – dowodził jeden z moich rosyjskich znajomych. – Pierwsze parę etapów: na Kołymę, pieszo... Inny z kolei półżartem wyraził opinię, że smoleńscy omonowcy być może jednak połakomiliby się na kartę do bankomatu, gdyby wiedzieli, do czego ona służy... O rozbestwieniu i niesłychanym poczuciu bezkarności umundurowanych musorow (śmieci) robi się w Rosji coraz głośniej. Cytowane są przypadki uwidaczniające jak na dłoni szczególną mentalność mentow. Pod koniec grudnia 2009 roku pług śnieżny zahaczył o samochód osobowy i urwał boczne lusterko. Właściciel nissana, podpułkownik milicji, zastrzelił na miejscu kierowcę pługa. W styczniu 2010 roku posterunkowy z Tomska pobił na śmierć eskortowanego do izby wytrzeźwień dziennikarza. Milicjant wyznał, że odreagowywał w ten sposób stres związany z niepowodzeniami w życiu osobistym. Głośna szczególnie była sprawa pijanego majora milicji Denisa Jewsiukowa, który w 2009 roku w moskiewskim supermarkecie zastrzelił dwie osoby i zranił sześć. Osobny rozdział to perypetie z rosyjską drogówką. Nie ma chyba w Rosji kierowcy, który nie zapłaciłby haraczu funkcjonariuszom GIBDD (Główny Inspektorat Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego), zatrzymujących pojazdy pałkami w biało-czarne pasy. Ich aktywność wzrasta w drugiej połowie miesiąca, gdy kończą się pieniądze z wypłaty. Latem 2009 roku w Buriacji dwóch milicjantów ścigało traktor, gdyż kierujący nim wydawał się nietrzeźwy. Traktorzysta zdołał zbiec, ale stróże porządku wyładowali swoją wściekłość na jego ciągniku, który zniszczyli doszczętnie kowalskimi młotami. W 2010 roku młodszy oficer z podmoskiewskiego GIBDD kontrolował autobus wiozący pasażerów z Kaukazu. U jednego z nich zabrał torbę, w której było kilkanaście paczek banknotów o wartości ponad 200 tysięcy euro. Milicjant bez słowa upchał pieniądze po kieszeniach munduru, a kiedy właściciel zaczął protestować, rzucił mu kilka zwitków, unosząc jednak ponad połowę łupu. Na początku czerwca tego samego roku dwaj sierżanci z Sankt Petersburga dogonili biznesmena, który (z dozwoloną prędkością) wyprzedził 210

wóz patrolowy, pobili nieszczęśnika, ograbili, a gdy zdołał uciec, spalili jego auto. W świetle tych faktów trudno dziwić się prawdziwemu antymilicyjnemu powstaniu, jakie w 2010 roku rozpętał na rosyjskim Dalekim Wschodzie były komandos Roman Muromcew wraz ze swoim oddziałem partyzanckim. W kwietniu zażądał on w listach przesłanych do lokalnych władz zwolnienia ze służby skorumpowanych szefów milicji Kraju Nadmorskiego. Ponieważ nikogo nie zdymisjonowano, miesiąc później Muromcew rozpoczął akcje zbrojne. Po napadzie na prowincjonalny posterunek dwukrotnie ostrzelał milicyjne radiowozy. Setki rosyjskich omonowców skierowano do wielkiej obławy przeciwko kilkunastoosobowej grupie Muromcewa, angażując również helikoptery i czołgi w celu unieszkodliwienia dalekowschodniego Rambo. W każdy czwartek wychodzi w Rosji gazeta „Tarcza i Miecz”, wydawana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i rozprowadzana wśród jego pracowników, pełna wzniosłych, a nawet ckliwych tekstów o poświęceniu pracowników organów ochrony prawa. Symbole tarczy i miecza to także emblemat KGB, wydzielonego z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRS w 1954 roku. Nic zatem dziwnego, że postać czekisty Włodzimierza Putina łączona jest z najszerzej pojętym etosem milicyjnym, podczas gdy Dymitra Miedwiediewa przedstawia się na ogół jako wyraziciela wpływów kół wojskowych. Okradanie ofiar katastrof świadczy niewątpliwie o ciemnej stronie ludzkiej natury, nie jest wszakże niczym wyjątkowym. Ale grabieżcze skłonności rosyjskiej armii są dosyć powszechnie znane, zresztą przysłowiowy przemarsz wojska, w czasach nowożytniejszych zwłaszcza obcego, z reguły powodował spustoszenie wśród dóbr posiadanych przez ludność dotkniętą takim nieszczęściem, różna była tylko skala tego procederu i sposoby jego realizowania. „Potopowi” Szwedzi na przykład ogołacali nas systematycznie i ze znawstwem; maniera rosyjska (sowiecka) była o wiele bardziej spontaniczna. Podług znanej anegdoty marszałek Aleksander Suworow, czczony współcześnie w Rosji (ale również w czasach sowieckich) jako 211

wzór cnót wojennych, już podczas szturmu warszawskiej Pragi w 1794 roku ukradł dwa indyki, obłudnie tłumacząc swój postępek zamiarem ocalenia ptaków z rzezi. Czerwonoarmiści cenili sobie najbardziej rowery, zegarki oraz akordeony. Trofiejne suweniry znad Szprewy do dziś można spotkać w rosyjskich domach. Zwycięzcy pakowali do swoich przepastnych worków wszystko, co im wpadło do rąk. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się także słoje z preparatami anatomicznymi lub okazami fauny, choć w tym akurat wypadku płyn konserwujący zazwyczaj wypijano na miejscu. Wśród wojaków bywali koneserzy: jeden z nich przytaszczył kilkunastokilogramowy zamek od drzwi Reichstagu do ałtajskiego Bijska (dziś ta pamiątka z Berlina jest prawdziwą relikwią w bijskim muzeum). Bywali jednak i tacy wojacy z czerwoną gwiazdą, których wiedza pomogła ocalić bezcenne skarby kultury. Niejaki kapitan Bołdyn pozbierał z podłogi pewnej pakamery stos rysunków, deptanych i palonych w ogniskach przez jego towarzyszy. Dziś „kolekcja bołdynowska”, złożona między innymi ze szkiców Rembrandta i Dürera, stanowi przedmiot usilnych zabiegów rządu niemieckiego, który pragnie jej zwrotu. Gwoli sprawiedliwości wspomnieć należy, że armie zachodnie też nie składały się z samych aniołków, co pokazuje choćby głośny film „Złoto dla zuchwałych”. Alianci korzystali także z innych przywilejów zwycięzców, zwłaszcza francuskie oddziały kolonialne. Czarni żołnierze pozostawili po sobie w zachodnich krajach niemieckich i we Włoszech pamięć nie lepszą niż czerwoni w Prusach – oraz pewną liczbę mulatów. Poza spontanicznym, indywidualnym zbieractwem łupów Rosjanie prowadzili systematyczną wywózkę trofeów, czasami dość zaskakujących. W zakrojonej na olbrzymią skalę akcji „Konwój” odprawiono z Niemiec do ZSRS co najmniej 20 tys. składów pociągów; to, co wiozły, określane było przez Moskwę jako reparacje wojenne. Wędrowały na Wschód całe wyposażenia fabryk. Wywózka ta trwała do 1953 roku, a zatem jeszcze cztery lata po powstaniu Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Grabiono także byłe tereny niemieckie. Z Dolnego Śląska, kiedy było już wiadomo, że przypadnie on Polsce, sojusznicy zabrali na przykład sporo 212

kilometrów kolejowej trakcji elektrycznej wraz ze słupami wyłamanymi przy użyciu czołgów. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku na polskich półkach księgarskich pyszniły się piękne albumy o sztuce importowane z ZSRS; wyglądały one imponująco, zwłaszcza na tle dość siermiężnej wówczas poligrafii rodzimej. Rosjanie wywieźli bowiem z Niemiec doskonałe maszyny drukarskie i po upływie ćwierćwiecza nauczyli się w pełni wykorzystywać możliwości tych urządzeń. Pośród zdobyczy szczególną kategorię zajmowały technologie wojenne. W pierwszej fazie II wojny światowej bolszewicy pod względem zaawansowania technologicznego byli mocno opóźnieni w stosunku do krajów przodujących – Stanów Zjednoczonych i Niemiec, a także Francji, Włoch oraz Japonii. Bolszewicka ideologia jednak usprawiedliwiała korzystanie z zagranicznych innowacji bez oglądania się na burżuazyjne wymysły w rodzaju ochrony patentowej, zatem Związek Sowiecki jeszcze przed wojną bez skrupułów kopiował cudzoziemskie nowinki i wprowadzał do produkcji pod innymi nazwami. W trakcie wojny „inspirowanie się” zachodnią elektroniką, osiągnięciami awiacji, optyki, balistyki itd. przybrało w Sowietach niewyobrażalne rozmiary. Inżynierów zagnano do rozpracowywania rozwiązań technologicznych – zarówno stosowanych w sprzęcie zdobytym na przeciwniku, jak i tym otrzymanym w ramach Lend-Lease’u od Amerykanów. Po przesunięciu się frontu na terytorium Niemiec praktyka ta przybrała na sile. Nie wszystkie rodzime pomysły Rosjan były złe, ale często zmuszeni byli oni stosować rozwiązania zastępcze. Messerschmitt w każdej kolejnej serii wypuszczanych maszyn podwyższał ich parametry techniczne, zwiększając moc silników; sowiecki konstruktor Aleksander Jakowlew, który nie dysponował odpowiednimi motorami, zmuszony był obniżać w tym celu ciężar samolotów, co z kolei wpływało ujemnie na okres żywotności aparatów latających i ich siłę bojową. Także niezłe czołgi T-34 początkowo nie mogły wykazać się pełnią swoich możliwości, ponieważ wyposażano je w marne silniki, szwankowała w nich skrzynia biegów, miały słabą optykę i marną radiostację. 213

214

Podczas wojny, gdy w Niemczech, USA i Anglii rozpoczęto seryjną produkcję techniki militarnej nowej generacji (rakiety balistyczne, sterowane torpedy, nowoczesne myśliwce itp.), sowieckie władze jasno uświadomiły sobie grożące im niebezpieczeństwo. Likwidacja przepaści technologicznej dzielącej Bolszewię od Zachodu została uznana za priorytet. Istotną rolę przeznaczono wówczas również wywiadowi, który zajął się między innymi gromadzeniem informacji związanych z bronią jądrową. Kierowanie dostarczaniem z podbitych obszarów Niemiec planów i modeli interesujących konstruktorów rosyjskich powierzono Wawrzyńcowi Berii. Zakrojone na wielką skalę działania przyniosły wyniki: w krótkim czasie przemysł sowiecki zdołał wdrożyć wiele udoskonaleń i zastosowań nowych materiałów, co pozwoliło nadrobić mu zapóźnienie w wielu strategicznych dziedzinach. Dzięki ściągniętej z Niemiec dokumentacji oraz na podstawie przechwyconych eksperymentalnych prototypów nowych samolotów Rosjanie przystąpili do seryjnej produkcji (wykorzystując trofiejne wyposażenie fabryk) nowoczesnych maszyn wojennych, które nazwano od nazwisk firmujących je konstruktorów Jak-15 (Jakowlew) i MiG-9 (Mikojan i Guriewicz). Sowieci zdobyli także rakiety V-1 i V-2 wraz z ich dokumentacją techniczną oraz liniami do produkcji tych pocisków. Ponadto zabrano do Rosji 150 Niemców, którzy wcześniej zatrudnieni byli w zespołach Waltera Dornbergera i Wernera von Brauna, pracujących nad rozwojem broni rakietowej. Sam von Braun dostał się w ręce Amerykanów, którzy powierzyli mu kierowanie programem „Apollo”, uwieńczonym lądowaniem na Księżycu, ale Armia Czerwona przechwyciła jego najbliższego współpracownika Helmuta Grettrupa. W Królewcu, Gdańsku i innych niemieckich portach Armia Czerwona zajęła stocznie wraz ze znajdującymi się w nich najnowszymi okrętami podwodnymi XXI i XXIII serii. Część z nich po prostu wcielono do floty wojennej ZSRS, pozostałe stały się obiektami drobiazgowych badań. Niebawem na ich podstawie Rosjanie zbudowali nowe modele okrętów podwodnych, a także dokonali szeregu ulepszeń z zakresu hydroakustyki, rozgryźli zagadnienie naprowadzania torped, zaczęli stosować akumulatory o zwiększonej objętości. Czołgi 215

sowieckie otrzymały nowe radiostacje, wysokiej klasy przyrządy optyczne i wiele innych urządzeń. Od dawna trwają spory, w jakim stopniu słynny automat Kałasznikowa jest kopią niemieckiego sturmgewehra. Niewątpliwie i w tym wypadku wpływ na sowiecką konstrukcję miała drobiazgowa analiza rozwiązań zastosowanych w broni nieprzyjacielskiej, co nie przeszkadza bardzo sędziwemu już Michałowi Kałasznikowowi zażywać do dziś sławy wynalazcy popularnego AK-47. Lista trofeów, w jakie wzbogaciła się sowiecka myśl techniczna dzięki zwycięstwu nad Niemcami, jest bardzo długa. Trudno się dziwić, ale czy przypadkiem nie ucierpiała na tym tak bardzo akcentowana na Wschodzie godność narodowa? Rosjanie starają się nie stawiać takiego pytania w ogóle, a jeśli już się ono pojawia, to powołują się choćby... na zachodni etos rycerski. Zwycięzca turnieju po wysadzeniu z siodła rywala zabierał przecież jego broń, zbroję i konia z rzędem. Formalnie dowództwo zabraniało żołnierzom bogacenia się kosztem ludności „oswobadzanej”, faktycznie jednak na umiarkowane jej eksploatowanie patrzono przez palce. Oprócz zwykłych szeregowych amatorami łatwych łupów byli także najwyżsi sowieccy dowódcy, którzy łasili się na luksusowe auta i kosztowności, ale nie pogardzili również – jak wykazały rewizje przeprowadzone w domach nazbyt pazernych generałów – kilkoma tuzinami szelek i pompek rowerowych. Jest taka rzewna, pacyfistyczna sowiecka piosenka „Gdyby nie było wojny”. Starsi Rosjanie, oburzający się, gdy Związek Sowiecki nazywany jest imperium zła, chętnie ją nucą, rozpamiętując trudne lata walki i wiekopomny triumf w Berlinie. Rzadko jednak zdobywają się na refleksję, która pozwoliłaby im uświadomić sobie, że gdyby nie „ta wojna”, ich ukochana Bolszewia ległaby zapewne w gruzach dobre pół wieku temu.

216

Z PERSPEKTYWY PIONKA – BARDZO TRUDNA MIŁOŚĆ

„K

ochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć w cuda i duszą ścigać marzenia, kochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć ludziom i żyć ogniem wzniosłych namiętności” – śpiewał pompatycznie Anicet Dżigurda w filmie o tytule powtarzającym się w refrenie. Ten trzyczęściowy obraz ukazywał nie tylko przykłady naturalnej namiętności pomiędzy przeciwnymi płciami, ale także chwytające za serce (i nie tylko) uczucie internacjonalistyczne żywione przez bratni naród rosyjski wobec pobratymców białoruskich. Oraz, rzecz jasna, na odwrót. Rosji nie wystarcza bowiem, że niewoli lub w inny sposób usidla różne ludy, poczynając od własnego narodu. Ona chce być jeszcze za to kochana. Owo usilne pragnienie miłości to jeden z rosyjskich kompleksów, tęsknota monstrum świetnie pokazana w bajce o pięknej i bestii. Rosja chce być akceptowana przez resztę świata, co z powodu jej ułomności mentalnej, pokraczności geopolitycznej, prymitywnej, miałkiej ideologii, a wreszcie patologicznych relacji pomiędzy władzą a społeczeństwem – jest niemożliwe. Faktycznie państwo to nie ma żadnej sensownej propozycji cywilizacyjnej, ogarnięte jest tylko prymitywnym, biologicznym instynktem powiększania swoich wpływów i wchłaniania ziem ościennych pod pretekstem wyzwalania tych krajów, najczęściej zresztą od ich własnych, legalnych rządów. Tak postąpił Związek Sowiecki ze wschodnią Polską w 1939 roku czy też rok później z Litwą, Łotwą i Estonią; tak samo postąpiła Federacja Rosyjska z Osetią Południową w 217

2008 roku. Świadomość gwałtu popełnionego na gruzińskiej prowincji sprawiła, że Moskwa zachęciła swoich czterech egzotycznych akolitów do uznania tworu, którego „niepodległości” strzegą rosyjscy okupanci. Niegdyś bolszewicy postępowali podobnie: podejmowali znaczne wysiłki propagandowe, których adresatami był wolny świat, aby legitymizować zagarnięcie szeregu państw. Jednocześnie pośród podbitych ludów przy pomocy swoich lokalnych agentów Kraj Rad pilnie zabiegał o to, aby go powszechnie miłowano. W Polsce to upodlające zjawisko nie było tak widoczne i masowe jak w Czechosłowacji czy Niemczech Wschodnich, gdzie wielkie tablice zapewniały o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Sowieckim, a ulica Lenina była w prawie każdym mieście. U nas co prawda wzniesiono tylko dwa pomniki Wielkiego Eliaszowicza, ale niemało na przykład poetów – także tych wybitnych – sławiło ducha (czy też – w ujęciu bardziej materialistycznym – parowóz) dziejów, za to, że pchnął on nasz kraj w otwarte ramiona braterskiego narodu sowieckiego. W miejsce rozebranego soboru Świętego Aleksandra na placu Saskim w Warszawie, symbolu rosyjskiego panowania w Polsce, wzniesiono na placu Defilad stosowniejszy monument – Pałac Kultury i Nauki imienia Stalina. Wymownym znakiem poddaństwa upozowanego na szczerą miłość był rytuał obcałowywania tubylczych namiestników przez moskiewskiego władcę podczas uroczystych wizyt. Celował w tym, jak wiadomo, Leonid Breżniew – dożywotni kawaler Krzyża Wielkiego Orderu Virtuti Militari. Jedni wodzowie z moskiewskiego nadania podobno niezbyt się do obrzędu kwapili (tak świadczy o swoim szefie panegirysta Wiesława Górnickiego), inni, jak Eryk Honecker, wręcz namiętnie spijali słodycz z warg Wielkiego Brata. Wprawdzie męskie pocałunki w usta należą do rosyjskich zwyczajów, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że publiczne ich wykonywanie przez podstarzałych zbrodniarzy, ohydne już choćby ze względów estetycznych, miało w sobie coś z knajackiego, bandyckiego obyczaju znanego jako przecwelenie. Znajdą się oczywiście i tacy, którzy w tej więziennej tradycji dopatrzą się również formy uprawiania miłości, choć oczywiście z wyraźnym zaznaczeniem, która strona dominuje. 218

Wyjaśnianie, czy szczerze en masse narody ciemiężone przez Moskwę kochały Rosję, nie jest chyba konieczne. W zależności od splotu zdarzeń historycznych, pokrewieństwa kulturowego oraz innych czynników tu i ówdzie istniały pewne ogólne sympatie prorosyjskie, choćby wśród Bułgarów czy Słowaków. Rusofilów można znaleźć wszędzie, przy czym pobudki ich pasji mogą być rozmaite. Inaczej zakochani są w Rosji Francuzi, którzy od blisko 200 lat nie zaznali jej najazdu (nie licząc działalności bolszewickiej agentury), dla których Wschód to zimowa romantyka, sentymentalne piosenki Aznavoura, balet itp., a inaczej ci, co na własnej skórze w większym lub mniejszym stopniu przekonali się, czym ona jest naprawdę. Przykład Wojciech Jaruzelskiego jest tu szczególnie wymowny. Inne są zapewne motywy zakochanej w Rosji aktorki Barbary Brylskiej, która zyskała większą popularność u widowni rosyjskiej niż we własnej ojczyźnie. W obu wypadkach uczucie jest jednak odwzajemnione: media rosyjskie, pisząc w superlatywach o Jaruzelskim, zawsze napomykają o „zamachu na generała”, jaki miał miejsce w 1994 roku we Wrocławiu, a z kolei gwieździe hitu Eldara Riazanowa „Ironia losu” współczują, że w dzisiejszej Polsce musi żyć ona niemal w nędzy. Pomimo niezbyt udanej próby rozpalenia ogólnopolskiej miłości do Rosji, jaką podjęło kilku przedstawicieli warszawskich elit artystycznych niemal nazajutrz po 10 kwietnia 2010 roku, deklarowanie się w określonych kręgach z emocjami prorosyjskimi wydaje się obecnie całkiem trendy, niemal jak obnoszenie się z własnym homoseksualizmem lub czymś w tym rodzaju. „Rosjanie słyną z tego, że kochają pięknie na zabój...” – podpowiada pismo dla kobiet „Gala” wesołemu aktorowi Piotrowi Gąsowskiemu, a on ochoczo przytakuje, nie zważając na to złowieszcze przecież „na zabój”: „Jestem pół-Rosjaninem po mamie i dziś wyjątkowo mocno czuję, że mam rosyjską duszę”. Cóż, Rejent Bolesta z „Pana Tadeusza”, którego w filmie Wajdy grał właśnie Gąsowski, też ochoczo hołdował aktualnej modzie... I pomyśleć, że kiedyś sam Mikołaj Lizut z „Gazety Wyborczej” pisał o znanej imprezie w Zielonej Górze: „Festiwal Piosenki Radzieckiej był jednym z symboli podległości PRL”. Od pięciu lat chętnych wykonawców 219

ubiegających się o Złoty Samowar i inne nagrody reaktywowanego festiwalu nie brakuje. Można wszak pocieszać się, że jako nacja jesteśmy na pokusę zakochania się po uszy w wielkim narodzie słowiańskim ze Wschodu skutecznie uodpornieni. Zdaje się, że wielowiekowe sąsiedztwo wraz ze wszelkimi jego następstwami oraz stała konfrontacja cywilizacyjna wytworzyły we krwi polskiej odpowiednie przeciwciała. Możliwe, że podobnie jest także w przypadku innych narodów. Niektórzy nasi dziennikarze rozdzierali szaty, bo ponoć znacznie więcej Litwinów woli mieć za sąsiada Rosjanina niż Polaka. Przyczyna tego wcale nie musi tkwić wyłącznie w młodym, agresywnym nacjonalizmie litewskim – zresztą wszystkie nacjonalizmy w takiej formie jak obserwowana współcześnie są w tym samym wieku, co kowieńsko-wileński albo najwyżej młodsze. Niewykluczone, że Litwini po prostu instynktownie czują, iż opcja moskiewska nie jest w stanie duchowo ich podbić, właśnie z powodu swojej turańskiej odmienności, z gruntu obcej, z którą narodowy litewski system immunologiczny poradzi sobie raz dwa. Co innego Polska, jej wiara i tradycja, tak bardzo atrakcyjne również dla Litwinów... A jak Moskwa ukazuje swoje uczucia? Czasami, trzeba przyznać, zawile. W 1938 roku na jednym z kremlowskich przyjęć Józef Stalin serdecznie objął i ucałował szefa młodzieżówki bolszewickiej Aleksandra Kosariewa. Wyróżniony w ten sposób prominent bolszewicki wrócił jednak na swoje miejsce przy stole blady i zdenerwowany, a wkrótce potem opuścił bankiet. Roztrzęsiony przyznał się żonie, że Wódz, publicznie okazując mu szczególną przyjaźń i zaufanie, wysyczał w momencie najgorętszych uścisków: „Zabiję, jeśli okażesz się zdrajcą”. Kilka miesięcy potem Kosariewa obwiniono o zdradę i rozstrzelano. Przyjazne gesty wykonywane przez bolszewików najczęściej nie wychodziły na zdrowie tym, którzy brali je za dobrą monetę. Paranoiczna podejrzliwość Stalina wyznaczyła standardy dla sowieckich służb specjalnych, ciągle węszących nieistniejące spiski, a w razie potrzeby – zręcznie je preparujących. Nie wiadomo, czy Włodzimierz Putin zdążył coś szepnąć Donaldowi Tuskowi, kiedy współczująco obejmował go na polu świe220

żej smoleńskiej tragedii. Być może zresztą nie musiał wówczas akurat polskiemu premierowi poddawać pod rozwagę niczego, co wiązałoby się z katastrofą, gdyż zrobił to kiedy indziej, nawet zanim jeszcze nastąpił fatalny kwietniowy poranek, na przykład przy wtórze krzyku mew. No bo czy można inaczej niż pospolitym zastraszeniem wytłumaczyć to zdumiewające lawirowanie władz polskich, które za swój wielki sukces uważały całymi miesiącami regularne otrzymywanie od Rosjan zapewnień, że śledztwo prowadzone jest prawidłowo? Żenujące wypowiedzi polskiego premiera o nieingerowaniu w pracę rosyjskiej prokuratury rodzą naiwne skądinąd powątpiewanie w suwerenność państwa, któremu przewodzi. W końcu jednak wypada zachowywać choćby pozory, jeśli już nie udało się zachować niepodległości... W sprawie Smoleńska (i nie tylko tej zresztą) rząd warszawski cacka się z Rosją jak z jajkiem albo raczej – co już ostatecznie bardziej można zrozumieć – jak z bombą. Tłumaczenie, że najbardziej aluzyjnymi nawet ponagleniami moglibyśmy zranić uczucia Rosjan, sięga szczytów groteski. Ostatecznie przecież chodzi nie o latawiec, który zaczepił się na drzewie za płotem sąsiada, ale o niewyjaśnioną śmierć prezydenta Rzeczpospolitej i innych wybitnych polskich dostojników. Gdyby na terytorium Polski rozbił się w równie zagmatwanych okolicznościach już nawet nie wyższy rosyjski dygnitarz, lecz choćby gubernator któregoś z pomniejszych obwodów czy nawet zwyczajny rosyjski samolot rejsowy, Moskwa bez wahania podjęłaby bardzo zdecydowane i konkretne działania, wykorzystując do tego absolutnie wszystkie sposobności prawne i polityczne, a nie rezonowała akurat wtedy o słowiańskim pojednaniu i tym, co może temu wydumanemu pojednaniu pomóc lub zaszkodzić. Z pewnością w takim wypadku Kreml oczyma swoich jawnych i tajnych agentów patrzyłby nieustannie nam na ręce, co chwilę żądając, abyśmy pokazywali pod światło, czy mamy je rzeczywiście czyste. Naturalnie rząd moskiewski nie rozpętałby takiej akcji powodowany troską o swoich poszkodowanych w awarii poddanych ani też ze względu na własną opinię publiczną, bo wschodni model sprawowania władzy dość lekce sobie waży jedno i drugie, ale uczyniłby wszystko dla podkreślenia, że Rosja jest państwem 221

poważnym, niczego nie odpuszcza i trzeba się z nią liczyć. Jeżeli odrzucić mniej lub bardziej świadome uwikłanie rządu z Warszawy w intrygę kremlowską, wnioski nasuwają się także niewesołe. Bo gdyby premier w Warszawie znał lepiej mentalność rosyjską, gdyby w kontaktach z Rosjanami podkreślił, że ma mózg (albo zupełnie odmienny, mniejszy, choć także symetryczny narząd w okolicy przeciwnego końca ośrodkowego układu nerwowego), całkiem inaczej zachowywałby się w związku ze smoleńską tragedią, rozumiejąc, iż przesadna delikatność w stosunkach z wielkim sąsiadem na dalszą metę przyniesie nam więcej szkody niż pożytku, a Moskwę rozzuchwali i zachęci tylko do bardziej zdecydowanej rekonkwisty obszarów swoich dawnych wpływów. W biografiach Wojciecha Jaruzelskiego można czasem napotkać rozważania, dlaczego wychowany w tradycjach patriotycznych i antyrosyjskich ziemiański syn, absolwent szkoły mariańskiej, doświadczywszy w dodatku okrutnego losu zesłańca, zaprzedał się czerwonym Moskalom. Jedna z hipotez zakłada, że oglądana z Syberii przez młodego chłopca bezduszna potęga Bolszewii przytłoczyła go i ugiął się przed nią, uznając, że wszelki opór jest daremny, a jedyną możliwą drogą jest psia służba dla chwały sowieckiego imperium. Czyżby obecny premier też przeszedł taką właśnie „jaruzelizację”? Być może to obywatel Wolnego Miasta Gdańska Józef Tusk, dziadek Donalda, zdołał jednak zaszczepić wnukowi wyniesiony z doświadczeń na froncie wschodnim lęk przed niezwyciężonym Rusem. Na jakiej to niby podstawie powinniśmy bezgranicznie ufać Rosjanom zapewniającym, że prowadzą swoje dochodzenie przyczyn katastrofy smoleńskiej absolutnie uczciwie i nie próbują się przy tym przypadkiem wybielać? W końcu sam Stalin powiadał: „wierz, ale sprawdzaj”. Choćby długo wałkowana przez media sprawa zabezpieczenia stosunkowo niewielkiego bądź co bądź pobojowiska pod Smoleńskiem dowodzi, iż z profesjonalizmem na Wschodzie jest tak sobie, czyli po staremu. Rzetelne wyjaśnianie przyczyn katastrof lotniczych też nie jest raczej domeną Rosjan: bolszewicy kłamali, zwalając winę za katastrofę wielkiego tupolewa podczas moskiewskich pokazów w 1935 roku na pilota 222

towarzyszącej maszyny, który rzekomo z własnej inicjatywy wykonał ryzykowny manewr. Kłamali, gdy podawali okoliczności zestrzelenia koreańskiego samolotu pasażerskiego w 1983 roku. Sowieccy eksperci kręcili, ustalając odpowiedzialność za wypadki polskich iłów „Kopernik” i „Kościuszko”. A ponadto Rosjanie – jak powszechnie wiadomo – prowadzili choćby zimą 1944 roku bardzo skrupulatne dochodzenie z wiodącym wątkiem polskim, właśnie w pobliżu Smoleńska. Zakończyło się ono słynnym raportem komisji nadzwyczajnej Mikołaja Burdenki, zwalającej winę za Katyń na Niemców. Zatem powinniśmy wierzyć Rosjanom na piękne oczy, w których podobno zalśniły szczere łzy na wieść o tragedii, jaka dotknęła Polaków? Odebrałem dowody współczucia od kilku znajomych z Rosji, ale nie wykroczyły one poza miarę przyjętą w takich wypadkach, nawet uwzględniając szczególny rozmiar katastrofy z 10 kwietnia. Jej miejsce odwiedzają smoleńszczanie, lecz to także zrozumiała reakcja i z pewnością w takich okolicznościach nastąpiłaby w dowolnym innym punkcie świata. Grubą przesadą byłoby twierdzenie, że cała Rosja płakała wraz z nami. „Cudze nieszczęście to największa radość” – powiada rosyjskie porzekadło, a gdy w dodatku nieszczęście to dotknęło jeszcze wybitnego rusożercę i jego drużynę... Ale nad Wisłą – z próżności, chciejstwa, wyrachowania? – natychmiast podniosły się głosy różnych pięknoduchów i odprawiających gusła nad rzeczywistością wajdelotów, którzy próbowali wmawiać Polakom, że stawianie świeczek na grobach krasnoarmiejców na powrót złączy w miłosnym uścisku dwa słowiańskie narody. Owszem, spoczywają w polskiej ziemi Bogu ducha winni nastoletni chłopcy znad Wołgi lub Obu zagnani przez czekistów pod niemieckie kule. Ale przecież w II wojnie światowej i każdej z innych wojen ginęły tysiącami tacy sami zwyczajni chłopcy w mundurach wszystkich armii. Dlaczego mamy wyróżniać tych, co – niech już będzie, że wbrew swej woli – służyli jednak systemowi, który przyniósł nam zniewolenie? Żołnierze ci mieli na hełmach krasną gwiazdę – taką samą, jaką w ostatnich chwilach życia widzieli polscy oficerowie mordowani w Katyniu. Kto wie, może 223

gdzieś między Bugiem a Odrą pochowani są także ich oprawcy czy choćby konwojenci? Według ostatnich danych opublikowanych w Rosji, podczas działań wojennych w latach 1941 -1945 straciło życie, oprócz 8,5 miliona żołnierzy sowieckich wojsk regularnych, także ponad 700 tys. sołdatów podlegających służbom bezpieczeństwa. Zapewne znalazł się w ich szeregach jakiś sowiecki odpowiednik Ottona Schimka i warto byłoby o takim człowieku pamiętać, gdyby tylko coś było wiadomo na jego temat – co zresztą nie zmienia faktu, że przewalające się przez Polskę w pościgu za Niemcami hordy Armii Czerwonej traktować wolno Polakom jako najeźdźców. W Rosji o „pojednaniu z Polską” nikt nie mówi. Sprawa wypadku pod Smoleńskiem zajmowała tamtejszą publiczność przez kilka dni, po czym ustąpiła w mediach miejsca przygotowaniom do parady w Dniu Zwycięstwa. Nie słychać, aby jacyś Rosjanie nawoływali swoich rodaków do odwiedzin polskich cmentarzy w Katyniu, Miednoje lub Buzułuku czy nawet zapomnianych mogił kościuszkowców w Sielcach nad Oką (cmentarz pod Lenino pomińmy, bo to terytorium Białorusi). Rosjanie są, jeśli potrzeba, bynajmniej nie sentymentalni, ale logiczni do szpiku kości. Zadziałał więc w tym przypadku prosty sylogizm: skoro Polacy kajają się – a tak przecież należy odczytać uczczenie okrytej chwałą Armii Czerwonej w dniu jej święta poprzez zapalanie zniczy na grobach sowieckich żołnierzy – to widocznie mają ku temu powody. Może gryzie ich sumienie? Choćby za te mityczne 60 tys. jeńców bolszewickich zamęczonych w polskich obozach 90 lat temu. Nadwiślańskie elitki najwyraźniej nie zdają sobie sprawy z takiego zagrożenia. Za to z upodobaniem cytowały one przekręcone wypowiedzi prezydenta Federacji Rosyjskiej, który zapewne próbował troszeczkę grać Katyniem przeciwko Putinowi i jego czekistowskim kolegom, powarkującym wciąż na „przepisywanie” historii. Miedwiediew, mówiąc o zbrodniach bez przedawnienia, miał na myśli przede wszystkim dokonania nazistów, ale polscy dziennikarze usłyszeli jak zwykle to, co chcieli – grunt, aby pasowało im do paradygmatu epokowego primirienija (pojednania) 224

narodów polskiego i rosyjskiego. Odczytywane jako propolskie ukłony Miedwiediewa nie nabrały zresztą w Rosji większego rozgłosu, bo w taki sposób popularności wśród poddanych żaden przywódca rosyjski raczej sobie nie zdoła przysporzyć. Na długo przed jubileuszową paradą w 2010 roku na placu Czerwonym z okazji Dnia Zwycięstwa, gdy rozeszła się wieść, że wezmą w niej udział żołnierze amerykańscy, angielscy i francuscy (o polskim akcencie komentatorzy z reguły nie wspominali), Ruś zakipiała oburzeniem. Dla wielu Rosjan zdało się hańbą, aby tego dnia bruk placu Czerwonego profanowały buciory obcych formacji, których udział w zwycięstwie nad Niemcami był, jak to powszechnie na Wschodzie wiadomo, tylko znikomy, jeśli nie symboliczny. Ponadto, o czym również nikt w Rosji nie zapomina, dawni wojenni sojusznicy należą teraz do wrogiego paktu. Ich przemaszerowanie przed sanktuarium kryjącym zewłok Lenina wschodni ortodoksi odebrali jako świętokradztwo. Z drugiej jednak strony przysłanie na moskiewskie obchody 9 maja żołnierzy reprezentujących byłych aliantów uwiarygodniło rosyjską wersję historii II wojny światowej i jednoznacznie słuszną rolę ZSRS w tym konflikcie. Co prawda polskie wojsko na moskiewskiej imprezie przedstawiało akurat kraj, który w wyniku świętowanej pobiedy został przez Bolszewię podbity, ale kto by u nas łamał sobie głowę takimi niuansami? Rzecz jasna o tym oraz o wojennych przewagach Polaków na Zachodzie i Armii Krajowej spiker relacjonujący defiladę nawet nie zająknął, wszelako z pokazania w rosyjskiej stolicy wojska polskiego jakiś pożytek prosty lud prawosławny wyniósł. Znajomy Rosjanin, człowiek dość jeszcze młody, po studiach humanistycznych, dzięki obecności na paradzie żołnierzy w rogatywkach doznał nieomal oświecenia i wyznał mi z autentycznym poczuciem winy: – Nie wiedziałem wcale, że pomagaliście naszym żołnierzom oswobadzać wasz kraj! W ramach prorosyjskiej akcji „Kochajmy się!” ekipa Telewizji Polskiej dopadła na Krasnoj płoszczadi jakiegoś ledwie, niekoniecznie z powodu podeszłego wieku, trzymającego się na nogach „weterana”, który wydukał parę frazesów lejących miód 225

na nadwiślańskie serca. Można założyć, że jeśli fala bezkrytycznej rusofilii nadal będzie wzbierać, podczas obchodów którejś kolejnej rocznicy grunwaldzkiego zwycięstwa epizod związany z dwoma (lub trzema – jak chce Sienkiewicz) pułkami smoleńskimi, które nie umknęły z resztą oddziałów litewskich, lecz uciekły do Polaków – dokąd miały najbliżej – podniesiony zostanie do 226

rangi czynnika decydującego o wspólnym słowiańskim triumfie sprzed 600 lat. Wprawdzie po dwóch wiekach potomków tych wojów Moskale wycięli całkowicie, a na początku XV stulecia Wielkie Księstwo Moskiewskie było sojusznikiem Krzyżaków, ale to już zupełnie inna historia. W wieku XIX ukształtował się w Rosji stereotyp dumnego Polaka (gordyj paliak). O dumnych (i przy tym obowiązkowo pięknych) Polkach pisali rosyjscy poeci, między innymi Puszkin. Ta polska duma – powiedzmy to bez fałszywego patosu: narodowa – silnie umocowana w zupełnie od rosyjskiej odmiennej formacji cywilizacyjnej i duchowej, irytowała Rosjan, ale też wzbudzała w nich szczególny podziw, co w rezultacie dawało osobliwe uczucie, zwane przez Niemców Hassliebe. Polaków nienawidzono, a jednak równocześnie skrycie podziwiano, bo pozbawionym równie krzepiącej tradycji Rosjanom ta umiejętność czerpania siły i natchnienia z dziedzictwa przodków bardzo imponowała. To była nasza broń, a właściwie zbroja, jeszcze podczas stalinowskich zsyłek, o czym mówią liczne świadectwa zesłańców. Rząd Rzeczypospolitej po katastrofie smoleńskiej robił wszystko, aby pokazać Moskwie, że polskoju gordost’ już dawno schowaliśmy do kieszeni. Marek Hłasko, przytaczając drastyczny incydent z „wyzwalania” Łodzi przez czerwonoarmistów, wyjątkowo celnie opisał całą głębię pogardy, jaką potrafią okazywać Rosjanie pokonanym. Bowiem dla tych, którzy okazują słabość, godząc się na to, aby rządzili nimi mężowie stanu o kręgosłupach z plasteliny, ma Rosja tylko jedno: mniej lub bardziej z doraźnych względów maskowaną pogardę.

227

TAŃCE WOKÓŁ IDOLA – KROPKA, KTÓREJ NIE MA

W

pierwszych miesiącach po tragedii smoleńskiej władze w Warszawie szczególnie gorliwie (jakby w poczuciu winy) na wszelkie sposoby usiłowały przypodobać się Moskwie. Ale nadskakując Kremlowi, czyniły to bardzo niezdarnie. Na tablicy, która miała upamiętnić czerwonoarmistów poległych pod Ossowem, znalazły się pierwotnie w tekście rosyjskim, pośród zaledwie trzynastu słów całego tekstu, aż cztery błędy: słynna literówka w nazwie miejscowości, lecz także omyłka ortograficzna i dwie gramatyczne. A przecież rosyjski nie jest w Polsce językiem egzotycznym. Zmasakrowany napis na płycie nagrobnej bolszewików można objaśnić chyba tylko tym, że wszyscy tłumacze, jakimi dysponowały odpowiednie instytucje, zatrudnieni byli wówczas przekładaniem akt w sprawie katastrofy otrzymanych od Rosjan. Albo też był to swoisty rewanż za kaleczące mowę polską napisy umieszczane na Wschodzie, jak choćby na łże-pomniku, który niegdyś władze sowieckie postawiły w Katyniu. W każdym razie ma to swoją symboliczną wymowę, dobrze korespondującą z sekwencją zdarzeń, które sprawiły, że obecny prezydent Polski zyskał przydomek „Error”. Święto Wniebowzięcia Matki Bożej (zwane przez tuzy medialne z TVP głupawo, ale politycznie poprawnie „Matką Zielną”) w 2010 roku spędzałem w mieście powiatowym na Dolnym Śląsku. Świecka uroczystość była skromna, bo w okolicy nie ma garnizonu, choć jeszcze niedawno stacjonowały tu dwie jednostki. Defilada miejscowych filharmoników, kilkunastu emerytowanych oficerów i pocztu sztandarowego policji przyciągnęła niewielu widzów.

228

Co chwilę słychać było refleksję przypadkowych przechodniów: „a, bo to dziś jakieś święto...” W dzielnicy uzdrowiskowej, niegdyś odrębnym kurorcie, zaanektowanym przez ambitnego sąsiada podczas gierkowskiej reformy administracyjnej, jedynym świątecznym wydarzeniem miał być koncert promenadowy, należący zresztą do cyklu coniedzielnych imprez wakacyjnych. Było letnie popołudnie, pogoda dopisała, toteż pod estradę – improwizowaną zresztą, bo park zdrojowy był akurat przebudowywany w celu wykorzystania środków unijnych – przybył całkiem spory tłum kuracjuszy i mieszkańców. Występował duet, głosy niezłe, ale z monotematycznym repertuarem. Przez ponad godzinę rozbrzmiewały wśród uzdrowiskowych alej „Kalinka”, Wieczory podmoskiewskie”, „Katiusza”, „Dawaj, zakurim” i klasyczne rosyjskie romanse oraz pieśni ludowe i wojskowe. Podczas całego występu nie padło ani jedno słowo po polsku – poza zapowiedziami. Każdy utwór przyjmowany był entuzjastycznymi oklaskami. Rosyjski recital w dniu dla Polski szczególnym i zapisanym historycznym zwycięstwem najwyraźniej nie budził u publiczności zdziwienia ani choćby refleksji. Spróbowałem wyobrazić sobie symetryczną sytuację: polski program artystyczny jako gwóźdź Dnia Jedności Narodowej (upamiętniającego wygnanie załogi Rzeczypospolitej z moskiewskiego Kremla w 1612 roku) w jakiejś nadwołżańskiej mieścinie. Albo, powiedzmy, Dzień Obrońców Ojczyzny, ustanowiony w rocznicę rzekomych zwycięstw bolszewików nad niemieckimi wojskami w 1918 roku pod Pskowem i Narwą, dawniej obchodzony jako święto Armii Sowieckiej i Marynarki Wojennej, lub nawet 9 maja, Dzień Zwycięstwa, bez tradycyjnych przebojów spopularyzowanych przez – według nazwy oficjalnej – Dwukrotnie Odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru Akademicki Zespół Pieśni i Tańca Armii Rosyjskiej imienia A. W. Aleksandrowa, za to z popisami jodłujących artystów w skórzanych porciętach i charakterystycznych kapelusikach; do tego stragany z niemieckim piwem, golonką, w Rosji prawie nieznaną, oraz prawdziwymi parówkami (na Wschodzie dostępne są tylko ich imitacje). I w tym samym czasie odsłonięcie gdzieś koło Wołgogradu kwatery ze szczątka229

mi żołnierzy Wehrmachtu zwieńczonej – no nie, niekoniecznie Hackenkreuzem – niech będzie wykonanym w czarnym granicie Żelaznym Krzyżem, formą łacińskiego krzyża wzorowaną na znaku używanym przez rycerzy, którzy walczyli pod Grunwaldem. A w tysiącach rosyjskich osad rozsypują się właśnie szkaradne gipsowe obeliski i pomniki poświęcone wiekopomnej pabiedie... Równie bluźniercze rojenia z pewnością nawet w najbardziej koszmarnych snach nie nawiedzają kremlowskich władców. Autorzy rosyjscy znani są ze śmiałych i nieszablonowych imaginacji, czego dowodzą ich osiągnięcia na polu literatury fantastycznej (być może swoistą stymulacją było w tym wypadku pragnienie oderwania się od ponurej sowieckiej rzeczywistości – jak pokazuje przykład Michała Bułhakowa), ale czegoś takiego nie wymyśliliby chyba sami bracia Strugaccy, nawet gdyby było ich pięciu, a nie tylko dwóch. Także Monty Python miałby z tym kłopoty.. Zamiar schlebienia Moskwie odsłonięciem pomnika bolszewickich najeźdźców w Dniu Wojska Polskiego da się porównać z rytualnym tańcem odprawianym przez myśliwych wśród ludów prymitywnych po udanym polowaniu, powiedzmy, jeśli ma być à propos, na niedźwiedzia. Łowcy wiedzą, że bestia jest silniejsza, że wyrządzili jej krzywdę, ale pragną przebłagać swoją ofiarę. W końcu żyją jeszcze inne niedźwiedzie, gotowe pomścić krewniaka... Stąd konieczność zapewnienia sobie ich przychylności za pomocą magicznych formuł i rytuałów. Władze naszego kraju najwyraźniej odczuwają podobny kompleks wobec Rosji. Przed dobrą dekadą ubolewałem nad fatalnym stanem znajomości w Polsce współczesnej kultury rosyjskiej, przeciwstawiając temu choćby sytuację na Białorusi, organizującej systematyczne przeglądy rosyjskiej piosenki. Teraz, po chociażby bardzo nagłośnionym triumfalnym powrocie festiwalu w Zielonej Górze, uważam, że przydałby się nam większy dystans do tego, co ze Wschodu, bo łatwo tu o przekroczenie granicy już nie tylko dobrego smaku, ale nawet upodlenia, zresztą przy wydajnej zachęcie idącej od szczytu władzy. Białoruś jest mniej podatna na taki proces – ale w końcu u nas nie ma polityka na miarę Łukaszenki... Okrągła, czterechsetna rocznica bitwy pod Kłuszynem, świet230

nego zwycięstwa hetmana Żółkiewskiego, zaakcentowana została jedynie dość skromnym i sprowadzonym właściwie tylko do terenu stolicy Świętem Husarii i Dniem Chwały Oręża Polskiego. Pomimo ocieplenia w stosunkach pomiędzy Warszawą a Moskwą nie doszło niestety do wspólnych obchodów tego wydarzenia – a przecież byłaby to okazja do lepszego wzajemnego poznania się, zwłaszcza w tak ważnym kontekście historycznym. Należy jednak wspomnieć, że Kłuszyn, położony na wschodnich kresach Smoleńszczyzny, jest w Rosji dosyć znany. Nie z powodu bitwy sprzed czterech wieków – o tej napomykają jedynie historycy rosyjscy, nie zapominając zawsze dodać, że po walce Polacy rozgrabili bezbronną wieś (zapewne dlatego bolszewicy traktowali podobnie polskie osady, biorąc po 310 latach rewanż). Rosjanom, zwłaszcza starszej daty, Kłuszyn kojarzy się bowiem z miejscem urodzin pierwszego kosmonauty świata – Jerzego Gagarina. Umizgi Warszawy nie robią na Moskwie wrażenia, poza całkowicie zrozumiałym uczuciem wzrastającej pogardy do palaczków. Kreml wykorzystał zręcznie ustępliwość gabinetu Donalda Tuska, znowu pakując nadwiślańską prowincję do swojego saka. Zainspirowany przez wschodnią politykę władz Rzeczypospolitej łże-patriotyczny ruch „jednania się” z Rosją poniósł całkowitą klęskę, oczywistą już w momencie jego powstania. Porażką skończyło się także panikarskie i dyletanckie kombinowanie szefa rządu warszawskiego po katastrofie smoleńskiej, nazywane eufemistycznie tu i ówdzie „grą z Rosjanami”. Kto ma wielką wyobraźnię, może naturalnie nazwać grą zajęcie, jakiemu oddaje się cyrkowy pajac, w którego twarz rozbawiona publiczność ciska tortami, albo na przykład podwórkowy mistrz gry w Czarnego Piotrusia zasiadający do pokera ze znanym szulerem. Czyżby tylko kompletnie paraliżującą mózg pyszałkowatością tłumaczyć należało brak przewidzenia zgubnych skutków takiego postępowania? Dyletant nie mający pojęcia o skomplikowanych intrygach uprawianych przez spadkobierców czerwonego imperium, któremu roiło się, że zostanie zapamiętany w kronikach polskich jako główny architekt partnerskiego przymierza z Moskwą, łudzący się, że rozmawia z Włodzimierzem Putinem 231

jak równy z równym, faktycznie został ustawiony przez wyjadacza z sowieckiej służby bezpieczeństwa w dogodnej pozycji, a następnie... Jedynie adekwatne określenie można odnaleźć w grypserce, więziennym slangu, nota bene wywodzącym się z zaboru rosyjskiego. Była już zresztą o tym mowa przy okazji rozważań o formach miłości do Rosji. Można zatem już darować sobie przekraczanie kolejnych granic upodlenia i lizusostwa: nawet gdyby festiwale piosenki rosyjskiej urządzać co tydzień, a w każdym większym polskim mieście ustawić odlane ze złota posągi Putina lub Miedwiediewa (albo ich obu, w pozie znanego z czołówek Mosfilmu posągu Wiery Muchiny), ani odrobinę nie przysporzy nam to rosyjskiej sympatii. Moskwa uzna to po prostu za elementarne wypełnianie wasalnych obowiązków, co oczywiście nie oznacza, że cofnie się przed kolejnymi żądaniami – wysunie je natychmiast i bezwzględnie, gdy tylko uzna to za przydatne. Nie ma znaczenia, że dość niski rangą przedstawiciel Dumy potraktował asekurancki i starannie wyretuszowany raport komisji Jerzego Millera dotyczący katastrofy smoleńskiej jako „postawienie kropki nad »i«”. W alfabecie rosyjskim zresztą nad „i” nie ma kropki (w ukraińskim za to są nad oznaczaną w ten sposób dwugłoską aż dwie kropki). Nieśmiała sugestia o współodpowiedzialności dyspozytorów ze Smoleńska za tragedię wywołała wściekłość i wrzask rosyjskich internautów. Reakcja ta jest efektem tresury Rosjan, którzy przecież doskonale widzą, jak ich władze lekceważą „bratnią” Polskę. Sporą rolę odegrało także nachalne propagowanie internacjonalizmu w społeczeństwie sowieckim – ponieważ w szatańskiej ideologii bolszewickim pojęciom odbierano ich właściwy sens, także w tym wypadku rezultat zaprzeczał pierwotnemu znaczeniu: w rzeczywistości „uwrażliwianie” przewodniej nacji zamieszkującej ZSRS na równe prawa wszystkich narodów podniecało tylko rosyjski szowinizm. W tej kategorii Rosjanie są asertywni mniej więcej tak jak słoń, który właśnie wpadł w szał. Pouczająca jest lektura komentarzy dotyczących raportu Millera na rosyjskich forach internetowych. W kilkuset z nich przy232

chylne nam opinie trafiają się równie często co rodzynki w macy. Jeśli o coś się spierano, dotyczyło to z reguły detali zawsze stawiających Polaków w nagannym świetle. W najlepszych wypadku wyrażano – zupełnie tak samo jak u nas – znudzenie całą tą sprawą. „Po co w ogóle tu lecieli? Nikt ich nie zapraszał. Ucztę na kościach chcieli sobie urządzić, na trupach [to jest pomordowanych w Katyniu – W.G.] nabrać politycznej wagi...”. Inwektywy pod adresem Polaków pojawiały się w co drugiej wypowiedzi, najłagodniejszym określeniem było pszeki (wzięte od spółgłosek szczelinowych w języku polskim). Chuże pszeka niet czełowieka („Nie ma ludzi gorszych od pszeków”) – powtarzano jako leitmotiv. Rzecz jasna, nie obyło się bez wspominania masakry katyńskiej („my dobrze wiemy, kto za to odpowiada”). Polscy żołnierze trafili przecież do niewoli sowieckiej dlatego, że „tak szybko uciekali przed Niemcami we wrześniu 1939 roku, iż zatrzymali się dopiero na terytorium ZSRS”. Najczęściej omawiając zbrodnię w Katyniu, powoływano się w tym wypadku na doskonale znane w Rosji „świadectwo” Wacława Pycha, który rzekomo ocalał z egzekucji polskich oficerów dokonanej w podsmoleńskim lesie latem 1941 roku przez Niemców. Warto wspomnieć, że według Pycha, Polacy wpadli ostatecznie w ręce niemieckie, nie chcieli bowiem, mimo próśb obozowej załogi NKWD, ewakuować się... pieszo. Żądali, aby podstawiono im samochody, które w strefie przyfrontowej niezbędne były do innych zadań. W końcu więc enkawudyści machnęli na polskich jeńców ręką (czy ktoś jest w stanie to sobie wyobrazić?), pozostawiając ich własnemu losowi, który, dzięki wielkopańskim nawykom, ci nieszczęśnicy właściwie sami sobie zgotowali... Bo Polacy to dla Rosjan także przecież odrażająca „szlachta”. Jeden z rosyjskich inernautów napisał: „Niedawno widziałem film polski – »Pan Wołodyjowski«. Tam taki typ zakochał się w babie (Barbara Brylska), ona typa tego też jakby pokochała, ale potem pokochała innego i potem poszła do klasztoru, nie wiadomo po co. Potem pan bił się z Turkami, Polacy poddali twierdzę Turkom, Turcy wszystkich wypuścili, a on wysadził siebie razem z prochownią, chociaż żona czekała na niego w domu, żeby być niezwyciężonym. 233

Takie wewnętrzne uczucie, że tak zbudowany jest mózg u wszystkich Polaków, a my chcemy jeszcze od nich właściwych działań (...)”. Inny dyskutant, nazywający siebie „historykiem”, dorzuca na temat omawianej epoki: „Rzeczpospolita była szczurem Watykanu i nieustannie paskudziła Rosji (...). Wielka smuta była intrygą Watykanu, a jego psami były pszeki”. Polscy szlachcice zatem wciąż zamierzają skorzystać na krzywdzie Rosji. Wymyślili „intrygę katyńską”, żeby wyłudzić z Rosji odszkodowania, a teraz próbują przypisywać winę rosyjskim kontrolerom lotu, aby znowu naciągnąć Moskwę. „A może by ich w sąd podać – doradza całkiem poważnie jeden z forumowiczów – za ziemię pod Smoleńskim lotniskiem skażoną, za brzozę złamaną”. Trudno od razu rozgryźć intencje kolejnej wypowiedzi „Czy rosyjskiej brzózce tytuł Bohatera Rosji już nadano?”. Nie obyło się również bez wieszania psów na polskiej załodze: „Raz jeszcze przypomnę wyniosłym palaczyskom – prawdziwy lotnik wylądował Tu-154 w tajdze, na całkiem zapuszczonym pasie, i wszyscy byli cali i zdrowi [mowa o zdarzeniu z jesieni 2010 roku, kiedy rosyjski samolot pasażerski awaryjnie lądował na polowym lotnisku w Republice Komi – W.G.]. Nie było dyspozytorów, naprowadzania ani oświetlenia. A w Smoleńsku jest przecież porządne lotnisko wojskowe z długim pasem startowym. Tylko że zarozumiałe niedouki przeliczyły się, bo to byli Polacy! A niech idą w cholerę, już dosyć mamy ich łgarstw i szlacheckiej tępoty”. Zaakcentowane przez raport Millera braki w wyszkoleniu polskich pilotów z pewnością zostaną przez Rosjan dobrze zapamiętane. Utkwiło im przecież w pamięci wspomniane w raporcie MAK-u pijaństwo polskich dygnitarzy. Podobne gorzkie dla nas opinie można ciągnąć przez kilkadziesiąt stron. Nie warto psuć sobie nimi krwi. Ale gdzie podziali się owi przyjaciele Polski i Polaków, których podobno na Wschodzie jest bez liku? Możliwe, że niektórzy z nich przestali już nas lubić i szanować, zniechęceni postawą rządu w Warszawie, który płaszczy się przed Kremlem. A może i nadal dobrze nam życzą, ale z różnych powodów milczą, bo w końcu „był celnik, który nie 234

kradł; szewc, który nie pijał (...). Wszystko to być może...” – jak pisał we „Wstępie do bajek” biskup Ignacy Krasicki. Rosjanie, we własnym przekonaniu, na ogół umacnianym niestety płynącymi z Warszawy informacjami, pozostają w sprawie smoleńskiej niepokalani. Skoro doszliśmy więc już do dawnej literatury, warto przypomnieć postać „Rewizora” Mikołaja Gogola. W sztuce tej mocno ograniczony policmajster, niejaki Dzierżymorda, utrzymywał, że „żadnych kroków wobec wdowy po podoficerze nie podejmował – to ona sama siebie wychłostała”.

235

KONFLIKT PAMIĘCI

– MONSTRUM W OWCZEJ SKÓRZE

W

iosną 2012 roku w Polsce zaczęto mówić coraz częściej o wojnie z Rosją, co było zapewne logicznym następstwem najlepszych w historii relacji warszawsko-moskiewskich. Rozważali publicznie taką możliwość przede wszystkim politycy związani z obozem rządzącym oraz ich rozmaici akolici mniej więcej w ten sposób: – No dobrze, okaże się, że Smoleńsk był zamachem, to co, może mamy wypowiedzieć Rosji wojnę? Rosjanie zbezcześcili zwłoki ofiar, to co, może mamy wypowiedzieć...? Umyli szczątki samolotu, to co, może mamy...? (Swoją drogą, znając z praktyki wschodnie nawyki porządkowe, raczej wierzę zapewnieniom strony rosyjskiej, że wraku tupolewa jednak nie wyczyszczono, chociaż kto wie – może w końcu zostanie nam zwrócony pięknie pospawany i odmalowany nawet?) W tych wojowniczych deklaracjach dosłuchać się można było nie tyle pobrzękiwania szabelką, ile raczej zębami. Całkiem wyraźnie rozbrzmiewały też tony histeryczne, mające udawać głębokie zatroskanie losem ojczyzny. Bojowi oratorzy naturalnie próbowali tą drogą uświadomić zaślepionym antymoskalską nienawiścią smoleńskim sekciarzom absurdalną dysproporcję – bezsilna Polska przeciwko potężnej Rosji. Lepiej siedzieć cicho i nie drażnić niedźwiedzia, bez względu na to, co on wyprawia. A już broń Boże nie trzeba dociekać prawdy o katastrofie, która, jeśli zostanie odsłonięta, i tak na nic się nie zda, bo Moskwie przecież nie podskoczymy, a jeżeli nawet spróbujemy, to ze skutkiem dla nas opłakanym. Taki defetyzm zawsze wcześniej czy później na dobre nie wychodzi i chyba nie ma sensu tego udowadniać, powołując się na

236

liczne przykłady z dziejów ludzkości. Faktycznie już samo dowodzenie, że nie stać nas na opór wobec Rosji, równa się przegraniu wojny z tym państwem bez jej wypowiadania. Jest to zdanie się na łaskę Moskwy, a więc akceptacja istniejącego stanu rzeczy. Pełzająca, niewidzialna wojna polsko-rosyjska już zakończyła się naszą klęską, co każdy, kto obiektywnie przyjrzy się sprawie śledztwa smoleńskiego, musi chyba przyznać. Bo jak inaczej nazwać stan państwa, które wprawdzie zachowuje zewnętrzne pozory niepodległości, w rzeczywistości jednak pozwala się bez słowa sprzeciwu owijać dookoła palca obcej potędze? Tkwimy więc w uścisku Rosji, podlegając okupacji z grubsza jedynie zakamuflowanej, gdyż władze w Warszawie zachowują się jak królik całkowicie sparaliżowany wzrokiem węża. Oczywiście na to fatalne obecne położenie naszego kraju solidnie zapracowała większość rządzących nim w ciągu ostatnich dwóch dekad. Rozkładające się wschodnie imperium wprawiało w przerażenie tych polityków w Warszawie, którzy jako pierwsi reprezentowali na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia odrodzoną Polskę. Ich zaniechania sprawiły, że stronnicy Moskwy (opłacani przez nią oraz naiwni wolontariusze) mieli się w III Rzeczypospolitej jak pączki w maśle i bez przeszkód mogli wykonywać rozmaite prace zlecone. Przygotowało to grunt pod ubezwłasnowolnienie obecnego rządu warszawskiego, którego czołowi przedstawiciele zapewne tak daleko zabrnęli w swoich wyborach, że odwrót jest dla nich niemożliwy. Polska, jak w wieku XVIII, nierządem stoi, skoro jej władze zezwalają, aby ościenne mocarstwo kpiło z nich – a przy tym i z wszystkich obywateli Rzeczypospolitej – w żywe oczy. Taka postawa może tylko zachęcić Rosję do wysuwania wszelkich roszczeń. Niewykluczone, że w przyszłości historycy wyświetlą kiedyś, kto i dlaczego przyczynił się do przegrania przez Polskę tej ukrytej wojny z Rosją, odgrywając rolę moskiewskiego dywersanta czy też zakładnika. W ciągu niemal ćwierć wieku, jak beztroska świnka z popularnej bajki, zbudowaliśmy państwo o wytrzymałości słomianego domku, który rozlatuje się od dmuchnięcia złego wilka. Przy obecnej konfiguracji światowej nie ma co łudzić się, że podczas konfrontacji z Rosją skutecznie ujmą się za Polską jej nominalni sojusz237

nicy. No bo niby dlaczego mieliby to zrobić? Aby zadośćuczynić jakimś szowinistycznym ambicyjkom wybielenia pijanego generała nakazującego swoim podwładnym karkołomne lądowanie? Świat słucha argumentów Rosjan, bo poważnie liczy się z państwem Putina i robi z nim interesy. A Moskwa tymczasem znów nabiera wiatru w żagle. Czuje się nawet na tyle pewnie, że feruje wyroki trybunału strasburskiego jeszcze przed ich oficjalnym ogłoszeniem... Ta potęga Rosji nie musi oznaczać jednak, że jesteśmy na pozycji całkiem straconej. Nasze dzieje to przecież nie tylko przegrane konflikty ze wschodnim sąsiadem, ale także chwalebne wiktorie. Rosja to ciągle kolos na glinianych nogach, jakkolwiek powody, dla których tak jest, mogą przy rozmaitych koniunkturach ujawniać się z różną siłą. Wiele rzeczy można powiedzieć o szefie polskiej dyplomacji sprzed wojny 1939 roku, lecz jego słowa o wymiernej cenie pokoju oraz jednej tylko bezcennej rzeczy w życiu ludzi, narodów i państw brzmią ładnie, choć zapewne zostałyby niemiłosiernie wyszydzone przez wielu współczesnych pragmatycznych polityków. Jakkolwiek pod względem militarnym Polska jest dziś niemal bezsilna, na wojnę z Rosją nie musimy wcale szykować się kując kosy, jak na znanym kartonie Artura Grottgera. Przeciwstawianie się agresji rosyjskiej powinno być obowiązkiem władz polskich, ale wobec ich bierności (czy też wręcz postępowania sprzyjającemu Moskwie) ma duże znaczenie postawa organizacji pozarządowych i innych formalnych lub nieformalnych stowarzyszeń. Ważną rolę odgrywa stałe uświadamianie opinii światowej, czym jest Rosja – dziedzicem najbardziej zbrodniczego systemu w dziejach naszej planety. Bolszewicka proweniencja panujących na Kremlu nie ulega wątpliwości i nie może być podważana dla doraźnych korzyści. Mentalność Putina i jego towarzyszy kształtowały zbrodnicze sowieckie służby specjalne. Relacje pomiędzy rosyjską władzą a społeczeństwem są kalekie, zdeformowane, nie ma tu miejsca na demokrację w choćby zarodkowej formie. W tym bezkompromisowym starciu – a taki charakter nadał mu Kreml, który nie uznaje żadnych kompromisów – dobry jest przecież każdy argument, który zdoła zaciekawić zachodnie media. 238

Głośno trzeba mówić, że to właśnie Polacy, jako szczególnie poszkodowani przez Moskwę, wiedzą najlepiej, na co ją stać – i nie są to wcale jakieś nasze antyrosyjskie fobie! Cywilizacja rosyjska ze swojej natury wyklucza możliwość współpracy z nią – jej można tylko ulec, doznając z tego powodu większych lub mniejszych dolegliwości. Przyrodzonym instynktem Rosji jest bowiem niewolenie. Jedynie utrzymywanie Rosji w stanie ciągłej opresji może wróżyć dla nas pomyślność w tej kolejnej odsłonie śmiertelnych zapasów z Moskwą. Na tym polu należy szukać sprzymierzeńców pośród ludów, które na własnej skórze doświadczyły rosyjskiego panowania. Zupełne zarzucenie polityki kaukaskiej przez Warszawę, absolutna jej ignorancja w sprawach środkowoazjatyckich czy też dalekowschodnich – to poważny błąd. Sto lat temu koncepcje takich antyrosyjskich aliansów rozważano w warunkach ku temu o wiele mniej sprzyjających. Tym, którzy kpiąco wytykają ogromną różnicę potencjałów w konfrontacji polsko-rosyjskiej, warto przypomnieć, że w przekonaniu wielu Rosjan to malutka Gruzja napadła na ich kraj cztery lata temu, a według sowieckiej propagandy burżuazyjna Finlandia zaatakowała podstępnie miłującą pokój ojczyznę proletariatu. Cóż, kłamstwa mają to do siebie, że łatwo w nich się zaplątać, a ich ostateczne przesłanie może być sprzeczne z intencjami łgarza... Uniwersalnie krzepiąca jest także wymowa biblijnej opowieści o zmaganiach Dawida z Goliatem. Tymczasem trwają z naszym wschodnim (a faktycznie, przy obecnej formalnej konfiguracji na mapie politycznej – północnym) sąsiadem zmagania innego rodzaju. Jest to konflikt pamięci, jej dwóch z gruntu różnych odmian: pamięci prawdziwej oraz pamięci wyprodukowanej w socjotechnicznym laboratorium, a następnie wtłoczonej do mózgów – jak w znanym filmie o marsjańskich perypetiach Arnolda Schwarzeneggera. Ta druga pamięć, fałszywa, wzorem wielu innych oszustw mistrzowsko spreparowanych przez sowiecką propagandę, mocno zakorzeniła się w umysłach Rosjan. W jaki sposób bolszewiccy agenci potrafili sprawić, że rozsiewane przez nich wyssane z palca pogłoski szybko zdobywały ran239

gę wiadomości z pewnego źródła, przedstawił znakomicie w kilku swoich książkach Józef Mackiewicz. Kwestię rzekomo zamęczonych przez Polaków jeńców-czerwonoarmistów Moskwa wyciągnęła dopiero w chwili oficjalnej agonii Związku Sowieckiego. Już sam ten fakt nasuwa poważne wątpliwości – dlaczego czekano z tym aż 70 lat? Historia pokazała (nieraz dla nas dotkliwie), że Rosja jest pamiętliwa. Czemu więc nigdy władze sowieckie nie próbowały ścigać winnych zbrodni w Strzałkowie czy Tucholi, zwłaszcza po roku 1944, gdy miały ku temu bardzo dogodne warunki? Z pewnością żyło jeszcze wówczas niemało świadków tych wydarzeń, a także rodziny zmarłych jeńców. W procesach wielu żołnierzy polskiego podziemia pojawiały się zarzuty mordowania w pierwszej połowie lat czterdziestych bolszewickich partyzantów lub czerwonoarmistów. Na „burżuazyjno-faszystowskiej” II Rzeczypospolitej wieszali psy propagandyści rosyjscy oraz służące komunistycznemu reżimowi polskie pieski. Trudno sobie wyobrazić, żeby pominięto tak znakomitą okazję do ukazania okrucieństwa rządów „polskich panów”. Co najwyżej uśmiech politowania wywołać może zatem wyjaśnienie rosyjskiej Wikipedii, że problem zgładzenia tysięcy czerwonoarmistów w polskich obozach jenieckich w latach 1919-1921 „po 1945 roku przemilczano ze względów politycznych, ponieważ Polska Republika Ludowa była wówczas sojusznikiem ZSRS”. O holokauście w polskich obozach, gdzie przetrzymywano jeńców z wojny bolszewickiej, zaczęto na Wschodzie mówić dopiero w 1990 roku. Michał Gorbaczow przyznał wtedy, że to Związek Sowiecki odpowiada za zbrodnię katyńską. Sekretarz generalny partii bolszewickiej znał jednak dobrze własny naród oraz mentalność swoją i swoich towarzyszy, postanowił zatem „osłodzić” ten szok i ubiec ewentualne polskie roszczenia odszkodowań. Wiedział przy tym, że przypominanie Polakom o 600 tysiącach poległych na ziemiach polskich czerwonoarmistów, którzy „wyzwalali” nasz kraj, nie odniesie już pożądanego efektu. Wobec tego postanowił zagrać trupami od siedmiu dekad spoczywającymi w ziemi. 3 listopada 1990 roku Gorbaczow wyznaczył Akademii Nauk ZSRS, Prokuraturze ZSRS, Ministerstwu Obrony ZSRS oraz KGB pięciomiesięczny 240

termin na zebranie materiałów dotyczących strat strony sowieckiej poniesionych podczas wojny polsko-bolszewickiej. Inicjatywę tę otwarcie nazywano anty-Katyniem, a jej celem było swoiste usprawiedliwienie masakry polskich oficerów z 1940 roku. I tak właśnie jest ona interpretowana przez niektórych historyków rosyjskich, a także wielu Rosjan, którzy uważają, że po 20 latach sprawiedliwa władza sowiecka wyrównała po prostu rachunki. No, może niezupełnie wyrównała: rosyjski historyk Michał Mieltjuchow podkreśla, że na podstawie wyroków zastrzelono „tylko” 22 tys. polskich wojskowych, a Polacy zakatowali bez sądu dwie dekady wcześniej aż 60 tys. jeńców z Armii Czerwonej. Są oczywiście rosyjscy znawcy dziejów stawiający sprawę uczciwie, znamienne jest jednak to, że obecni przywódcy Federacji Rosyjskiej chętniej słuchają wywodów zbliżonych do poglądów Mieltjuchowa, Kuniajewa i Muchina, zwalających odpowiedzialność za wojny i zbrodnie na wszystkich poza niepokalanym Związkiem Sowieckim. Lud rosyjski tym chętniej podchwytuje takie tezy – wierzy święcie, że rozpad komunistycznego molocha nastąpił wyłącznie na skutek spisku CIA, ZSRS nie był żadnym imperium zła, a zniewolenie Europy Wschodniej to tylko akt oswobadzania. Są i tacy, którzy próbują udowadniać, że na przykład wywózki Polaków z Kresów w latach 1940-1941 uchroniły naszych rodaków przed rzeziami dokonywanymi przez UPA. „Memoriał” i jego aktywność związana z odkrywaniem ciemnych kart sowieckiej przeszłości to ciągle ciało obce w potocznej świadomości historycznej Rosjan. Podczas wojny polsko-bolszewickiej rzeczywiście zmarło w polskich obozach do 20 tys. jeńców, w olbrzymiej części z powodu epidemii. Mniej więcej podobna liczba Polaków nie przeżyła ówczesnej niewoli sowieckiej. Trzeba jednak przy tym pamiętać, że wojennych jeńców polskich było w Bolszewii znacząco mniej. Tragiczny los przypadł Polakom walczącym na Syberii – wielu z nich poniosło śmierć w katowaniach CzeKi. Różnica pomiędzy zbrodnią katyńską a zmontowanym na rozkaz Gorbaczowa anty-Katyniem jest zasadnicza i kolosalna: starannie udokumentowanej zbrodni, badanej skrupulatnie przez uczonych, 241

którzy oglądali dziury po kulach w setkach wydobytych z grobów czaszek, Rosjanie przeciwstawiają jedynie naciąganą, ordynarną polityczną legendę, właściwie prowokację. Próba umieszczenia rosyjskiej tablicy w Strzałkowie świadczy, że dorobiła się już ona swoich hunwejbinów. Polacy dali sobie, dzięki przyzwoleniu, a nawet zachętom rządzących Rzeczpospolitą, przyprawić gębę – aby odwołać się do języka Gombrowicza. Z doprawioną gębą naturalnie nikomu nie jest do twarzy, ale portret naszego narodu, systematycznie plugawiony staraniami polityków i innych wpływowych osób (także z zagranicy), wysiłkami autorów artykułów i książek, a także rozmaitych artystów i celebrytów, jest karykaturą, jaka dawna już przekroczyła granice groteski. Wychodzi na to, że Europę pomiędzy Odrą a Bugiem zamieszkują tylko człekopodobne istoty, otumanione katolickimi zabobonami, wysysające antysemityzm z mlekiem matki, węszące pierwszej nadarzającej się okazji, aby rozpocząć żniwa pośród szczątków swoich pomordowanych sąsiadów i zakładać polskie obozy koncentracyjne. Owe hominidy porośnięte są wszelkimi fobiami niby zwierzęcym futrem – jest tu i ksenofobia w różnych odmianach, ze szczególnie wybujałą antyrosyjskością, homofobia, eurofobia i Bóg wie co jeszcze. To, że na taki wizerunek godzimy się, niewątpliwie jest hańbą. Niektórzy oczywiście, ogłupieni medialnym jazgotem, przyjmują z masochistyczną uciechą szatański konterfekt za własną podobiznę. Ta samobójcza postawa to woda na młyn nie tylko Moskwy. Inaczej ma się rzecz z Rosjanami. We własnych oczach uchodzą oni za pięknych i potężnych. Ich narodowy narcyzm to właściwie rosyjska racja stanu, być albo nie być Rosji. Stąd wynika podwójna miara stosowana w ocenie uczynków własnych oraz postępowaniu innych, znana popularnie jako filozofia Kalego. W pogoni za utraconym imperium Putin i jego pomocnicy nie ustawali w wysiłkach, aby wmówić swoim poddanym, że stanowią naród wybrany, który ocalił ludzkość, pokonał bowiem niemieckich faszystów, a ponadto przecież pretenduje do wypełnienia wybitnej misji o znaczeniu światowym. Na czym właściwie opiera się istota tego posłannictwa, łamali sobie głowę rosyjscy myśliciele, usiłu242

jąc jakimiś treściami wypełnić pustkę kulturową i cywilizacyjną swojej ojczyzny. Wiadomo tylko, w jaki sposób realizować przeznaczone Rosji zadanie – siłą. Pogróżki Kremla, który żąda, aby mógł współgwarantować bezpieczeństwo Europy, jasno dowodzą, że Moskwa pozostaje wierna carskim i sowieckim tradycjom. Do tego niezbędny jest skuteczny instrument – lud, który pogrążony jest we śnie o własnej wspaniałości. Rosjanie za nic w świecie nie zgodzą się, żeby choć zerknąć w zwierciadło prawdy ukazujące ich takimi, jakimi są w rzeczywistości. Bo cóż by wówczas ujrzeli? Zapewne monstrum, którego widok mógłby już nieodwracalnie naruszyć wyjątkowo w przypadku tej akurat nacji subtelną i sztucznie utrzymywaną równowagę, jaka decyduje o względnym zdrowiu psychicznym narodu.

243

ZAKŁADNICY POJEDNANIA – GRZECHY CERKWI

W

obec zbliżającej się wizyty patriarchy moskiewskiego Cyryla II latem 2012 roku znowu zaczęło w Polsce być głośniej o pojednaniu polsko-rosyjskim. Nastąpiła kolejna mobilizacja heroldów owego doniosłego wydarzenia, które niczym dotknięcie czarodziejskiej różdżki ma sprawić, że znikną nagle wszelkie urazy i uprzedzenia nagromadzone w ciągu wieków pomiędzy dwoma słowiańskimi narodami. W marszu ku tej świetlanej przyszłości nie ma dla niektórych jej orędowników granic już nie lojalności choćby, ale nawet zwykłej przyzwoitości. Wątpliwe bowiem, czy młodzi Rosjanie i Ukraińcy bardziej skorzy będą do szczerego pojednania z Polakami po tym, jak od znanego reżysera usłyszeli w Warszawie skargi na polskie swary, agresję i nienawiść. Wybitny filmowiec nie omieszkał przy okazji oddać czołobitnych hołdów kinematografii rosyjskiej. Cóż, może zapomniał z racji zaawansowanego wieku, że ludy wschodnie gardzą lizusami, jeśli wolno w tym wypadku użyć tego słabiutkiego eufemizmu. A przecież ten czołowy drużbant (po rosyjsku drużba – przyjaźń) nowych, ocieplonych relacji polsko-rosyjskich oberwał już po nosie dwa lata wcześniej, gdy po wyborach prezydenckich w Polsce palnął, że nowy, oświecony lokator pałacu przy Krakowskim Przedmieściu dążyć będzie do takiego pojednania z Rosją, jakie Polska osiągnęła w stosunkach z Niemcami. I tu twórca „Lotnej” wyraźnie przeszarżował – zwłaszcza zapałali oburzeniem weterani-czerwonoarmiści, których dobre samopoczucie jest podobno tak bardzo ważne dla słynnego reżysera i jemu podobnych gorliwców, stawiających 244

świeczki pod pomnikami z krasną gwiazdą. No bo jakże nieskazitelnych wyzwolicieli porównywać z hitlerowskimi okupantami? Przecież to kolejne bluźnierstwo perfidnych Lachów. Przekrętem dokonywanym przez odpowiednio zorientowane nadwiślańskie media, stawiające rzeczywistość na głowie i stosujące w jej opisywaniu różne miary, jest bębnienie o groźnej (w najlepszym razie – obciachowej) dla polskiej racji „religii smoleńskiej”, podczas gdy wyjątkowo dobrze ma się w Polsce niepomiernie dla naszego kraju szkodliwsza sekta moskiewska. Bo jak inaczej określić irracjonalne i nadgorliwe demonstrowanie przez niemałą część polskojęzycznych elit, że wszystko, co from Russia, przyjmują one bezwzględnie with love? Niewątpliwie pewne dokonania rosyjskich twórców są wybitne i zasługują na uwagę, jednak przesadne ich adorowanie, na przykład w postaci reanimowanych festiwali itp., może na szerszą skalę przynieść skutek odwrotny. Tylko młodzi i wykształceni na popularnym dzienniku nabiorą się na to, iż Rosja jest taka bez zastrzeżeń cool (na podstawie osobistych doświadczeń wiem, że cool to jest Syberia – zimą, rzecz jasna). Prawie pół wieku przymusowego bratania się z wielkim narodem rosyjskim dało wśród narodu polskiego mizerne raczej efekty, a nawet wzmocniło reakcje alergiczne. Wyjątkiem są naturalnie ci, którzy pretendują do miana autorytetów grzęznącej w ciemnocie polskiej nacji. Gdzieś w jądrze ich wiary kryje się dogmat o nieomylności Kremla i posłuszne admirowanie satanistycznej krasnej gwiazdy. Powody tego fatalnego zauroczenia są chyba rozmaite, zapewne czasami tkwiące także w genach, można jednak zgadywać, że spora liczba czcicieli (po rosyjsku brzmi to dosadniej: pokłonnikow) Rosji, jak to w sekcie, nie deklaruje swojego przywiązania do Moskwy całkiem dobrowolnie. Któż bowiem może mieć pewność, czyje teczki zawierające dokumenty sporządzone w ważnym języku zachodniosłowiańskim leżą w archiwach Federalnej Służby Bezpieczeństwa? A swoją drogą ciekawe, czy większym tytułem do chwały jest być idiotą (w dodatku na odwrót pożytecznym), czy też kapusiem? Dylemat rzeczywiście hamletowski. Mimo wysiłków i natężeń sekciarzy moskiewskich proces historycznego pojednania polsko-rosyjskiego idzie ciągle jak po grudzie i do sielankowego mickiewiczowskiego „kochajmy się!” 245

jeszcze daleko. Nic zatem dziwnego, że z odsieczą swoim polskim poputczikom rusza Moskwa, sięgając po nowy oręż. 15 lipca 2012 roku, w rocznicę bitwy pod Grunwaldem (skład etniczny osławionych pułków smoleńskich niewiele miał wspólnego z ludnością obecnie zamieszkującą Smoleńszczyznę), Cyryl II poświęcił cerkiew wzniesioną na skraju Lasu Katyńskiego. Powiedział przy tym: – Katyń to jedna z naszych rosyjskich Golgot [tym samym mianem nazwał Cyryl II wcześniej Kołymę – W.G.]. Są takie straszne miejsca, gdzie likwidowano Rosjan i ludzi innych narodowości. Dzisiaj każdy, kto zbliża się do Katynia, nie potrzebuje drogowskazu, że tu jest miejsce masowego stracenia ludzi (...). Nadszedł czas, aby traktować Katyń jako miejsce naszej wspólnej tragedii, a zrozumiawszy to, wyciągnąć do siebie nawzajem dłonie jak do braci i sióstr swoich, którzy przeszli przez ból i tragedię Katynia. Wierzę, że z tego miejsca rozpocznie się nowa epoka w rozwoju stosunków pomiędzy Rosją a Polską. Z uświadomienia sobie wspólnej tragedii i wspólnej jednej ofiary. Są to bez wątpienia ładne słowa. Patriarcha moskiewski wspomniał o rozstrzelanym w Katyniu prawosławnym arcybiskupie smoleńskim Serafinie, którego stracono w grudniu 1937 roku. To zrozumiałe, zresztą sam Cyryl II zawiadywał niegdyś diecezją smoleńską. Jednak w wypowiedzi zwierzchnika Cerkwi rosyjskiej zabrakło zdecydowanego wskazania tych, którzy odpowiadają za zbrodnię katyńską. Zrównanie ofiar polskich i rosyjskich spoczywających w Lesie Katyńskim ma pewien sens, chodzi przecież o niewinnie zgładzone ofiary przemocy, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że w ten sposób pewnemu rozmyciu ulega wizerunek sprawcy. Pamiętać trzeba, że w obrębie memoriału katyńskiego nadal stoi kamień upamiętniający rzekome wymordowanie przez hitlerowców kilkuset jeńców sowieckich, którzy mieli być zatrudnieni do zacierania śladów niemieckiej zbrodni dokonanej w tym miejscu na polskich oficerach. W to, że Niemcy zabili Polaków w Katyniu, a potem starali się zrzucić winę na Związek Sowiecki, wierzy dużo Rosjan, zwłaszcza po lekturze publikacji na ten temat, które ciągle ukazują się na Wschodzie. Jeszcze kilkanaście lat temu zachodnie przewodniki turystyczne zamieszczały brednię, 246

według której Katyń miał być miejscem straceń 125 tys. czerwonoarmistów rozstrzelanych tu przez hitlerowców. Informację o odwiedzeniu Katynia przez Cyryla II, nagłośnioną w Polsce, dziennikarze rosyjscy umieścili pomiędzy innymi aktualnościami z obwodu smoleńskiego: oto sąd w Smoleńsku postanowił, że Taida Osipowa, działaczka niezalegalizowanej przez władze rosyjskie partii Inna Rosja, pozostanie nadal w areszcie. Osipową aresztowano w listopadzie ubiegłego roku nie z powodu jej aktywności politycznej, ale za posiadanie narkotyków i handel nimi. Drugim ważnym doniesieniem była wiadomość o 80-letnim pacjencie smoleńskiego hospicjum, który poderżnął gardło swojemu zbyt głośno chrapiącemu koledze. Cyryl II dogadza zwolennikom historycznego pojednania polsko-rosyjskiego również dlatego, że jest autorytetem moralnym, naturalnie we współczesnym, relatywnym rozumienia tego słowa. Jego życiorys wpisuje się w rosyjskie doświadczenia XX wieku. Jako Włodzimierz Gundiajew przyszedł świat w 1946 roku w rodzinie leningradzkiego popa narodowości mordwińskiej. Przyszły patriarcha ciekawie pisał o swoim dziadku: „To był wspaniały człowiek – przeszedł siedem zsyłek i przesiedział 30 lat w 47 więzieniach, był jednym z pierwszych łagierników, którzy trafili na Wyspy Sołowieckie. Pracował jako maszynista kolejowy, a represjonowano go tylko za to, że sprzeciwiał się metodom, jakie sowieckie służby specjalne stosowały w celu zniszczenia Cerkwi”. Podobno od najmłodszych lat Włodzimierz Gundiajew pragnął zostać duchownym i dlatego nie wstąpił do Komsomołu. Po krótkim zainteresowaniu geologią jako nastolatek znalazł się w seminarium. Odtąd jego kariera potoczyła się błyskawicznie. Gdy miał 25 lat, został przedstawicielem Cerkwi przy Światowej Radzie Kościołów w Genewie, jako 30-latek był już biskupem Wyborga. Jest oczywiste, że nie mógł uzyskać takich stanowiska bez błogosławieństwa władz sowieckich, które następnie zatwierdzały jego kolejne stanowiska podczas wspinania się po szczeblach hierarchii cerkiewnej. Zdaniem badaczy archiwów sowieckich służb specjalnych, objęcie tak wysokich godności bez współpracy z KGB nie byłoby możliwe. Na ten temat Cyryl II jednak uparcie milczy. 247

Hierarcha ma liczne kontakty w Rosji i na świecie, uwielbia media, podróże na Zachód oraz francuskie wina. Przez niektórych duchownych traktowany był trochę jako enfant terrible Cerkwi, sam zresztą nie omieszkał zaakcentować swojej względnej młodzieńczości tuż po pogrzebie swojego poprzednika Aleksego II, gdy publicznie skrytykował gerontokrację w Kościele prawosławnym. Patriarcha Cyryl znany jest także dość powszechnie ze swojej głowy do interesów. Był on bohaterem afery tytoniowej sprzed kilkunastu lat: komisja rządowa zezwoliła wówczas Cerkwi na bezcłowy handel papierosami, co miało służyć niesieniu pomocy potrzebującym. W rezultacie Patriarchat Moskiewski sprowadził 10 tys. ton tytoniu i nie zapłacił należnych podatków. Metropolita Cyryl wziął wówczas całą winę na siebie, zresztą bez większych konsekwencji, co tylko może potwierdzać tezę o jego tajnych powiązaniach z odpowiednimi organami, tym bardziej że był zamieszany także w pomniejsze skandale, również skutecznie wyciszone. Powszechnie znana jest sprawa współpracy z KGB zmarłego w 2008 roku poprzednika Cyryla, patriarchy Aleksego II, który urodził się jako Aleksy Rydygier w – jak sam podał we w autobiografii – „burżuazyjnej Estonii”, ale u progu dorosłego życia został lojalnym obywatelem Związku Sowieckiego. Pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku gorliwie donosił on na własnych parafian i innych duchownych. Jego mocodawcy z Łubianki szybko dostrzegli talent młodego popa i otworzyli przed nim drogę kariery w hierarchii Cerkwi rosyjskiej. Odtąd błyskotliwie awansował, nie czyniono mu też najmniejszych problemów z otrzymaniem paszportu do kapstran (krajów kapitalistycznych). W czasach sowieckich z organami bezpieczeństwa państwowego i wywiadem współpracowali wszyscy znaczniejsi przedstawiciele Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Po rozpadzie Bolszewii jedynie arcybiskup wileński i litewski Chryzostom pokajał się przed wiernymi za alians z KGB. Pozostali hierarchowie, włącznie z Aleksym II, milczeli na ten temat, co jednak nie przeszkadzało im w prawieniu nauk moralnych (aczkolwiek, jak wiadomo, Bóg przemawia też przez grzeszników, i jeśli słowa patriarchy poruszyły choć jedno sumienie, to warto było, aby je 248

wygłosił). Nie można zatem wykluczyć, że nadal istnieją ścisłe relacje pomiędzy dostojnikami Cerkwi a następcami czekistów, obecnie używającymi nazwy Federalna Służba Bezpieczeństwa. Co prawda wśród duchowieństwa prawosławnego w Rosji podnoszą się niekiedy głosy domagające się rzeczywistego, a nie tylko werbalnego potępienia komunizmu. Często pojawiają się w prasie rosyjskiej porównania współczesnego patriarchy moskiewskiego z jego poprzednikiem z XVII wieku – Nikonem. Postać tego reformatora Cerkwi jest kontrowersyjna – jedni historycy rosyjscy uważają go za najwybitniejszego człowieka w dziejach ich kraju, inni natomiast upatrują w nim burzyciela dawnego ładu (tego zdania był Aleksander Sołżenicyn). Dla rosyjskich staroobrzędowców Nikon był Antychrystem. Na marginesie dodam, że imię tego patriarchy kojarzyło się moim studentom z Gornoałtajska przede wszystkim z japońską lustrzanką. Cyryl II ma być „nowym Nikonem” nie tylko z powodu analogii geograficznych w życiorysach obu patriarchów, ale także dzięki swojej aktywności. Dokonuje on też pewnych gestów ekumenicznych, nie zapomina jednak o powinnościach wynikających z rosyjskiego modelu relacji między władzą państwową a duchowną. Popiera bez zastrzeżeń Włodzimierza Putina oraz imperialną politykę Rosji, podkreślając, że kraj ten powinien stać się ona przynajmniej równorzędnym (w stosunku do USA) światowym ośrodkiem politycznym. Jeszcze przed intronizacją, która miała miejsce w lutym 2009 roku, nowy patriarcha Moskwy pospieszył z hołdowniczym posłaniem adresowanym do Kremla: „Zapewniam o niezmiennej gotowości Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej do rozwijania konstruktywnych stosunków z Państwem Rosyjskim i do wspólnej pracy dla dobra narodu, dla umocnienia jego duchowych i moralnych fundamentów (...)”. Pomijając przeszłość moskiewskiego patriarchy, jego znaczenie – podobnie jak w ogóle rola odrodzonej ponoć Cerkwi w Rosji – jest niewielkie, a jego działalność – całkowicie podporządkowana woli Kremla. Toteż rozdęcie rangi wizyty Cyryla II w Polsce jest chwytem propagandowym nijak mającym się do jej rzeczywistej wagi. Ze względu na swoją przeszłość i obecne poglądy zwierzchnik Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej nie wydaje się też najodpo249

wiedniejszym partnerem Episkopatu do podpisywania dokumentu o pojednaniu i orędzia do narodów Polski i Rosji. Ale cóż, i Episkopat nie ten sam co prawie pół wieku temu, gdy nasi biskupi pisali do swoich niemieckich kolegów. Moskiewski patriarcha jest entuzjastą idei Świętej Rusi, związanej z głęboką przemianą i odrodzeniem duchowym ludu prawosławnego. Dotyczy to także wypełnienia przez Moskwę misji oraz funkcji Trzeciego Rzymu. Niestety, współczesna Rosja ma niewiele mocniejszą legitymację moralną do objęcia dziedzictwa Świętej Rusi niż Henryk Himmler, który roił coś sobie o nowym zakonie strażników Świętego Graala.

250

Z ODDALENIA

„D

ajmy na to, ja panu teraz wszystko szczerze powiem. Cały, jak mówią, otworzę się... To zwodnicze słowo, jakby człowiek miał w środku nie wiadomo jakie cudeńka do pokazywania bliźnim, duszyczkę ze skrzydełkami w bielutkiej sukience czy coś w tym rodzaju. A tak naprawdę nic podobnego tam nie ma, czasem ludzkie wnętrze jest jak wypalony piorunem pień: sam węgiel i popiół. Widzi pan, już jestem szczery, mimowolnie tak. Namawia pan, żeby powiedzieć o wszystkim. A mi to po co? Pan potem wyjedzie, a ja tu zostanę i mnie, proszę pana, po głowie nie pogłaszczą. Oberwę za swoje – jak nie teraz, to za parę lat. W tym kraju władza nie zapomina o tych, co jej podpadli. Powiadają u nas za Uralem, że dalej niż na Sybir nie ześlą, więc czegóż bać się? Niby racja, ja też coś tam przeżyłem i poza tym nie jestem w takim wieku, aby zaraz portkami trząść. Że już nie te czasy? Że nie powtórzą się łagry, głód i terror? Nie warto zadufaniem grzeszyć, można się zbyt boleśnie rozczarować. Bo przecież wszystko nie od czasów dawnych czy nowych zależy, ale od ludzi. A ludzie nie zmieniają się wcale. Całe swoje życie mam przedstawić w krótkiej rozmowie? Nie da się, oczywiście, ale to i owo można streścić. Bywało przecież, że kazali życiorys w pięciu linijkach napisać. Powiem zatem po kolei. Urodziłem się w 1936 roku w powiecie kostopolskim na Wołyniu. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym. Miałem brata, starszego aż o lat dziewięć. W 1940 rodzinę naszą wywieźli na Sybir. Podczas transportu moja matka zmarła na zapalenie płuc, 251

a ojca aresztowało NKWD, kiedy wyszedł z wagonu, aby na jakiejś stacji znaleźć coś do jedzenia. Ludzie z pociągu chcieli przygarnąć mnie i brata, ale konwój nie pozwolił i rozdzielono nas. Trafiłem do ochronki w Nowosybirsku. Brat odnalazł mnie półtora roku później, już po wybuchu wojny między Stalinem i Hitlerem. Jak zdołał tego dokonać, co przeszedł, zanim się znów spotkaliśmy, tego nie wiem, ale domyślam się. Ze śmierci mnie wyciągnął, bo chorowałem bardzo ciężko, miałem prawie sześć lat i ważyłem niecałe osiem kilogramów. Jak długo kształtuje się człowiek? Ile czasu potrzeba, aby wytworzyły mu się określone poglądy, tak zwana postawa życiowa? By stał się mentalnie tym, kim będzie do końca życia? Mądrzy pedagodzy powiadają, że przynajmniej kilkanaście lat. W moim przypadku okres ten trwał od października 1941 roku do 2 marca 1944 roku. Niecałe dwa i pół roku. No pewnie, coś tam było przedtem i naturalnie potem. Ale w sensie rozwoju duchowego niewiele. A to, co przekazał mi mój brat, co we mnie wpoił, kiedy razem wychowywaliśmy się w syberyjskim przytułku, zostało we mnie na zawsze. Tylko dzięki mojemu bratu wiem, że jestem Polakiem. Uczył mnie języka, historii, wykorzystywał na to każdą wolną chwilę. W szkole nas rusyfikowano, a on kładł mi do głowy wiedzę, dzięki której nie zapomniałem, skąd pochodzę. Dużo starsze rodzeństwo przeważnie lekceważy smarkaczy, woli towarzystwo rówieśników. Brat zastąpił mi ojca, matkę i polską szkołę na dodatek. Najlepszą polską szkołę. Władze zmusiły brata, aby przyjął sowiecki paszport. Wiosną 1944 roku przyszło wezwanie z wojenkomatu. Mojego brata posłano na front. Z wojny już nie wrócił. Żyłem, jak mi to wypominano przy każdej okazji, na garnuszku sowieckiego państwa. Bardzo chciano ze mnie zrobić bolszewika. Materiał z pozoru stanowiłem idealny: byłem sam na świecie, bez rodziny, szczeniak nieopierzony. Dziwiono się, kiedy uparcie deklarowałem polską narodowość. Jaki tam z ciebie Polak? - śmiali się ze mnie w szkole i w urzędach. Ale nie dałem sobie w kaszę dmuchać: recytowałem w takich wypadkach oficjalne slogany o wieczystej przyjaźni pomiędzy ZSRS a odrodzoną ludową Polską. Funkcjonariuszom bolszewickiego reżymu natychmiast rze252

dła mina i machali ręką: Chcesz być sobie tym Polakiem, no to bądź! Dopiąłem tego, że w dokumentach niezmiennie wpisywano mi polskie pochodzenie. Szukałem brata potem, a jakże. Gdzie ja nie pisałem! Wszystko na próżno. Prawdopodobnie poległ w ofensywie ze stycznia 1945 roku – gdzieś w Polsce. Nie, rodziców nie pamiętam wcale. Brat mi opowiadał o nich, próbował rysować nawet portrety, ale artysta to on był nietęgi. Co ja pamiętam sprzed wywózki? Choinkę jedną, Wigilię znaczy się. Świeczki na drzewku, bombka kolorowa, jakiś nastrój niezwyczajny, gwiazdy takie wielkie, gdyśmy na pasterkę szli. I uśmiech czyjś, kobiecy, może matki mojej? Ale pewności nie mam, bo żadne rysy twarzy, poza tym uśmiechem, przed oczyma duszy mi nie majaczą. Więc tylko tyle mi zostało. Mało, mówi pan? Mnie musiało wystarczyć na całe życie. Bo innych wspomnień z domu rodzinnego i z Polski ja nie mam. Chociaż propaganda bolszewicka stale gadała o równouprawnieniu wszystkich narodów w wielkiej rodzinie socjalistycznej i dozgonnej przyjaźni, która ich złączyła, najlepiej w Związku Sowieckim mieli rdzenni Rosjanie. Przedstawicieli innych nacji mniej lub bardziej otwarcie podejrzewano o nacjonalizm lub jakąś inną nieprawomyślność na tym tle. Pokazuje to doskonale zakłamanie tej nieludzkiej ideologii. Mogłem rozpłynąć się w masie, rozbawić, jak mówią Rosjanie. Po polsku ‘rozbawić’ całkiem przecież odmienny sens ma, wesoły taki. Tymczasem w tym nic śmiesznego nie było. Wyobraża pan sobie, przez całe życie pozostawać na każdym kroku wiernym bratu i sobie samemu, wbrew wszystkim przeciwnościom? Gdybym tylko zrezygnował ze swoich przekonań, przestał być tą czarną owcą (czy może białym krukiem, wszystko zależy od punktu widzenia), wtopił się w tło jak inni... Wtedy łatwiej byłoby znosić ten los. Ale ja nie mogłem. Ta Polska tkwiła we mnie cały czas. Pozostałem wierny sobie. I bratu przede wszystkim. Nie, jakieś poważniejsze represje mnie nie spotkały. Ot, parę razy natarto mi uszu, awans wstrzymano. Hardym Polaczkiem przezwano. Na rozmowy mnie do różnych instytucji wzywali, ale na tym się 253

kończyło. No i ciekawscy sąsiedzi, jak to w Rosji, bardziej podejrzliwie i uważnie mi się przyglądali. Do późnych lat osiemdziesiątych z żadnymi rodakami kontaktów praktycznie nie utrzymywałem. W gazetach w kółko pisano o serdecznych więziach łączących ludzi sowieckich z budującymi socjalizm Polakami, faktycznie jednak o tym, co dzieje się na zachód od ZSRS, niewiele można było dowiedzieć się. Po wojsku zatrudniłem się w bibliotece w Omsku, trafiłem tam przypadkiem na polskie książki. Była to dla mnie niezwykłe wydarzenie, czytałem nocami, bez wytchnienia. W połowie lat sześćdziesiątych znajomy z przedsiębiorstwa rozpowszechniania filmów zaprosił mnie na kilka pokazów polskiego kina. Wtedy na ekranie zobaczyłem, jak wygląda Polska. Widziałem również, co na olimpiadzie w Moskwie pokazał Władysław Kozakiewicz. Bardzo dobrze go rozumiałem. Też był pod Sowietami, dorastał w tym kraju, choć na ojczystej ziemi. Czułem to samo, co on, jednak w odróżnieniu od polskiego sportowca nie tylko w ciągu krótkiego występu na stadionie, ale przez niemal czterdzieści lat. Kiedy stuknęła mi pięćdziesiątka, o Polsce zaczęto w Rosji mówić częściej i gorzej. To już nie był ten przyjacielski kraj, którego klasa pracująca zdołał stłumić kontrrewolucję „Solidarności”. Wypadało jakoś tak, że ci, którzy chcieli obalić z takim wysiłkiem budowany nad Wisłą socjalizm, teraz dochodzą do władzy. Nagle Polska okazała się siedliskiem spekulantów i warchołów. Poszła dobrowolnie na pasek imperialistów, przed którymi prawie pół wieku własną piersią zasłaniała ją Armia Czerwona. Po tym, jak Polska opuściła czerwony obóz i zwróciła ku Zachodowi, ta moja ojczyzna, której na dobrą sprawę nigdy nie zaznałem, za jednym zamachem przybliżyła się do mnie i oddaliła zarazem. Jak to możliwe? Ano tak: oddaliła, bo, według Rosjan, wśród których żyję, zdradziła. Kogo czy co, tego dobrze nie wiadomo, ale nikt tu się nad tym głębiej nie zastanawia. Najczęściej powtarza się przy takiej okazji wyświechtane frazesy o rodzinie socjalistycznych narodów lub o wspólnocie słowiańskiej. Polska odpłaciła czarną niewdzięcznością za pomoc, jakiej Związek Sowiecki udzielał jej przez tyle lat, za wyzwolenie spod hitlerowskiego jarzma. Gdyby nie nasi 254

żołnierze, których poległo w Polsce sześćset tysięcy a może i więcej, Polaków czekałaby zagłada z rąk Niemców - przekonują Rosjanie. Nie pomyślą przy tym, aby zapytać tych swoich słowiańskich braci, co oni sami sądzą na ten temat. Zaczęły w Rosji powstawać stowarzyszenia polskie. Często były one początkowo powiązane z organizacją Memoriał. Trafiali do nich różni ludzie: Polacy i przypadkowi, farbowani Polacy. Niektórym to zdawało się, że zaraz manna spadnie z nieba, Warszawa sypnie pieniędzmi. Byli też i tacy, których specjalnie delegowano. Odpowiednie służby czasami prowokowały powstające wokół środowisk polonijnych intrygi, a nawet afery. Podzielona mniejszość polska jest oczywiście Moskwie na rękę; władze rosyjskie, obserwując to, co dzieje się na ich własnym podwórku, postrzegają dzisiejszą Rzeczpospolitą podobnie, jak w XVIII wieku, czyli jako kraj, gdzie wszyscy biorą się za łby, za nic mając wspólne dobro. Kto wie, czy właśnie ten jaskrawy brak jedności nie inspiruje Kremla do prowadzenia polityki lekceważenia Polski. Ale jest i druga strona medalu. Spotykałem Polaków z Syberii, którym dane było po 1990 roku odwiedzić stary kraj. Wracali zaszokowani tym, co widzieli, odmienieni. Konfrontowali swoje polskie wspomnienia z rzeczywistością rosyjskiej prowincji. Wtedy w ich oczach wtedy pojawiało się coś dziwnego, jakaś mgła, ale i gdzieś pod nią zaciekła determinacja. Szukali w sobie tej polskości uśpionej, szarpali dawno zabliźnione rany, jakby chcieli zrzucić z siebie tę narosłą od pokoleń skorupę, piętno zesłańców... Uważam się za Polaka, jednak czy uznaliby mnie za swojego ziomka mieszkańcy Polski? Czasem się nad tym zastanawiam i ogarniają mnie wątpliwości. Ale to nie zmienia faktu, że jestem dumny z Polski i z tego, że jest wreszcie niepodległa. To olbrzymia satysfakcja. Słyszałem o Karcie Polaka, lecz to nie dla mnie. Mnie i tak zagranpaszportu nie dadzą, po co ja będę więc po próżnicy konsulowi głowę zawracał? Pracowałem kiedyś w takim jednym mieście, dość dużym nawet. Mogę wymienić jego nazwę, pan odszuka na mapie miejscowość o takiej samej nazwie, ale to miejsce, o którym mówię, leży zupełnie gdzie indziej. Znajdowały się tam tajne zakłady zbrojeniowe. Miasto było ściśle zakamuflowane, nie można było wje255

chać do niego lub opuścić je bez specjalnej przepustki. Musiałem podpisać zobowiązanie, że o tym, co tam robiłem i widziałem, nie powiem nikomu. Więc za granicę mnie nie wypuszczą. Nie wiem, czy chciałbym pojechać do Polski. Z jednej strony naturalnie ciekaw jestem bardzo kraju moich przodków. Z drugiej zaś – w głębi duszy boję się rozczarowania. Bo ja przecież mam tę swoją własną Polskę, budowaną w marzeniach przez całe życie. Dwadzieścia lat temu prawdziwa Polska zaczęła tu docierać, sączyć się, przenikać aż tak daleko. Zdaję sobie sprawę, że trudno żądać cudów. Ma Polska swoje problemy, ważne, palące. My tutaj, tak daleko od ojczyzny, nie oczekujemy zbyt wiele. To zrozumiałe, że po latach zniewolenia nie stać odrodzonej Rzeczpospolitej, aby przyjąć wszystkie swoje dzieci, które los rzucił do północnej Azji. Na to mogły sobie pozwolić bogate Niemcy czy Izrael. I tak dobrze, że teraz polskie dzieci z Syberii mogą wyjeżdżać do kraju przodków na studia, na odpoczynek. Polskie firmy podobno już trochę inwestują w Rosji, może z czasem uda się im dotrzeć także na Syberię... Jest z tej strony Uralu kilku nauczycieli przysłanych z Polski, są polscy księża. Czasami ich praca budzi podziw, niekiedy jednak ujawniają oni różne słabostki, w końcu są tylko ludźmi. Ale dobrze, że głoszą polskie słowo. Zagląda tu także coraz więcej turystów z Polski, a każda taka wizyta, to taki drobny, lecz ważny, znak solidarności, rzeczywistego braterstwa. Przywożone są też bez ograniczeń książki polskie. Może jakieś czasopismo przydałoby się dla tutejszych Polaków, bo wielu z nich z internetu przecież nie korzysta? Jest wprawdzie kwartalnik wydawany przez jedną z syberyjskich organizacji polonijnych, ale to, co zamieszcza, rozmija się często z naszymi oczekiwaniami. Wiem, że od ponad dziesięciu lat istnieje uchwalona przez polski sejm ustawa o repatriacji. Jej wykonanie napotyka na opór, grzęźnie w urzędowych procedurach – tutaj i tam. Polacy z Syberii są nierzadko utalentowani, a młodsi z nich również pełni zapału. Choćby niektórym z nich warto umożliwić powrót do kraju przodków, przydadzą się tam z pewnością. Sąsiada mam, z zawziętego takiego. Powiedział, że jeszcze Polska przyjdzie łaski moskiewskiej prosić. Kiedy zaczęły się te 256

pierepałki z dostawami gazu do Europy, to mnie pyta z ironicznym uśmiechem: A co – nie miałem racji? Omylił się, naturalnie. On ciągle myśli według bolszewickich schematów: jak przechytrzyć, jak być górą. Nie wie, co znaczy prawdziwa wolność, skupia się tylko na jej antytezie, na niewoleniu innych. Cieszę się, że za mojego życia Polakom znów dane było zakosztować swobody. Ale wolność potrzebuje ciągłego pielęgnowania, ukochania jej. Bywało przecież, że wymykała się Polakom z rąk. Oby więcej się to nie zdarzyło. Na razie satysfakcję mam ogromną: że jest, że jeszcze nie zginęła. Ta, do której miłość przekazał mi mój brat, a w nim zaszczepili ją nasi rodzice...”

257

POWRÓT SYBIRAKA

O

to, co opowiedział mi pewien sędziwy Polak z Syberii: – Jadę do Polski – oznajmiłem pewnego dnia żonie. – O, Gospodi! – zabiadoliła na wszelki wypadek moja umowna lepsza połowa. Gdy trafi się jakieś nieszczęście, żona od razu przechodzi na język rosyjski, bo podobno łatwiej jej wtedy lamentować. Zanosiło się na dłuższą jeremiadę, więc wyszedłem na spacer do tajgi. Machinalnie odpędzając się kijem od wilków i niedźwiedzi, rozmyślałem, jakie lato będzie tego roku. W zeszłym trafiło się całkiem udane, wypadło akurat w niedzielę. Gdy wróciłem do domu, żona, jak gdyby nigdy nic, wręczyła mi okazały tobołek. – Weź to na drogę – powiedziała. – Ależ jadę dopiero za tydzień! – Tak?... – z jakiegoś powodu wyglądała na rozczarowaną. Jej łatwo powiedzieć! A ja, odkąd jako kompletny smarkacz wyjechałem na Syberię dzięki agencji podróży „Stalin-Voyage”, jakoś z powrotem wybrać się nie mogłem. Jeszcze przez dłuższy czas po tym gdy zostałem Sybirakiem z awansu, o wiele łatwiej było trafić z Polski na Syberię, a nie odwrotnie. „Pociągi przyjaźni” jeździły przeważnie z zachodu na wschód, w odwrotnym zaś kierunku płynęła tylko braterska pomoc. Zresztą Ludowa Polska także gorliwie pomagała Związkowi Sowieckiemu budować socjalizm, albo i co gorszego, więc specjalnie nie miałem dokąd się spieszyć. Dopiero kiedy Rzeczpospolita znów odzyskała niepodległość w 1989 roku – o, to już było całkiem co innego! Ale z nabytej w ciągu zesłania ostrożności nie poleciałem tak na waria258

ta do kraju przodków, odczekałem na wszelki wypadek jeszcze te 20 lat. Bo skoro już tyle wytrzymałem, tak sobie pomyślałem, to po co mam jechać na złamanie karku, a nuż coś się znowu odmieni i mnie ciupasem z powrotem odeślą? Ruscy przecież tak łatwo nie odpuszczą. A jazdy w tę i we w tę ja nie jestem ciekawy, wiek poważny już bowiem osiągnąłem. Zanim wybrałem się w podróż, musiałem załatwić wizę. Do konsulatu jeździłem coś ze trzy razy, więc poszło raczej szybko, zresztą to tylko 4 tys. kilometrów w jedną stronę. Z wizą było nawet trochę śmiechu, bo najpierw starałem się, aby polskie władze urzędowo uznały mnie za Polaka. Dostałem specjalne zaproszenie na rozmowę w ambasadzie. Przepytywało mnie dwóch jej pracowników, młodych ludzi. Widocznie pochodzili z Kongresówki, nie mogliśmy się bowiem ze sobą dogadać. Najpierw powiedzieli, żebym wymienił jakieś znane danie z polskiej kuchni. Ja na to „ogórki z lodu z miodem”, bo najbardziej je lubię, a oni oczy wytrzeszczyli i jeden z nich powiedział, że w Polsce tego się nie je. Mnie o mało krew nie zalała: jak to się nie je?! A z czym talerz malowany w bławatki przynosiła moja babcia, kiedym do niej przed wojną jeździł na podwileńskie letnisko? Potem mnie spytali, z czego się robi bigos. Śmiać się zaczęli, gdy powiedziałem, że z kiełbasy. A przecież bigos w mojej rodzinie przyrządzało się od pokoleń i składał się on zawsze z głównie kiełbasy gotowanej w kapuście. W końcu ci młodzi dyplomaci zobaczyli, że w kuchni ze mną nie wygrają, przeszli więc do kultury. Zapytali o wielkich polskich poetów. „Wiadomo, Mićkiewicz i Olechowski” – powiadam. „Chyba Słowacki?” – zdziwił się pracownik konsulatu. „Nie, Olechowski” – rzekłem twardo. „Ależ on nie pisze wierszy!” – próbował usadzić mnie przedstawiciel Rzeczypospolitej. „Ten pisze. Niech pan posłucha”. I powiedziałem wiersz, który mam wypalony w duszy żywym ogniem: Płyną wieści – czarne kruki kraczą... Rosną łuny na ziemi kresowej – Nasze serca ściśnięte rozpaczą Jednym rytmem uderzają – Lwowem. 259

Ciągną hordy wojenne drogami, Czemu ręce ściskasz bezsilnie? Nasze serca nabrzmiałe łzami Nocą szepcą o jednym: o Wilnie. Wiersz ten, który w moje ręce wpadł zupełnym przypadkiem niedługo po wojnie, napisał Jan Olechowski, poeta-żołnierz z Armii Andersa. Jeżeli poezja jest tęsknotą, to dla mnie jest to najprawdziwsza poezja. Lecz moi rozmówcy chyba nie całkiem mnie pojmowali. Na pożegnanie jeden z nich dodał: „Ale z językiem polskim to u pana nie za bardzo...”. Wzruszyłem tylko ramionami. Gdyby sami od piątego roku życia mieszkali tam, gdzie tylko ruscy i niedźwiedzie, ciekawe, po jakiemu by mówili. Podróż zleciała szybko. Wsiadłem do pociągu w Irkucku i zainstalowałem w swoim przedziale. Łóżko miałem dogodne, na dole. Rozwiązałem tobołek i począłem wykładać na stolik to, co zabrałem na drogę: chleb, główki cebuli i rybę, wysuszoną tak, że można nią było kamienie tłuc. Zaraz dołączyli się dwaj moi towarzysze podróży, wyciągając mniej więcej podobne zestawy. Pociąg ruszył i pamiętam dobrze, jak przejeżdżaliśmy most na Angarze. Czytałem kiedyś powieść fantastyczno-naukową, w której autor przewidywał, że podróże do odległych gwiazd kosmonauci będą odbywać w stanie hibernacji. To bardzo mądry pomysł, bo pozwala bezstresowo pokonać olbrzymie odległości. Wkrótce więc cały nasz przedział był kompletnie zahibernowany. Trzeźwieć zacząłem już w Europie. Od Moskwy rozglądałem się ciekawie, bo zbliżałem się przecież do ojczyzny, która w latach dawnej chwały sięgała aż po te strony. Ale za oknem wagonu wszystko wyglądało tak jak na naszej syberyjskiej prowincji: drewniane chaty po wsiach, niektóre wykrzywione jak stary walonek, przy nich ogródki z posadzonymi ziemniakami i ogórkami, sągi brzezinowych polan, gęsi i świnie taplające się w kałużach. W Brześciu trzeba było opuścić pociąg. Na peronie podszedł do mnie polski pogranicznik, żeby sprawdzić dokumenty. Miał na czapce takiego pięknego polskiego orzełka, który bardzo mi się spodobał. Orzełek był normalny, z tylko jedną głową, a nie dwiema, jak ruski. 260

Poza tym wreszcie uwierzyłem, że jestem w Polsce, więc nie mogłem oderwać oczu od godła państwowego. Pogranicznik zauważył to i zaczął się podejrzliwie mi przyglądać. Nad nami akurat zataczało szerokie kręgi stadko gołębi. Zastanawiałem się, wciąż zresztą gapiąc się jak sroka w kość na czapkę pogranicznika, czy są to gołębie już unijne czy też jeszcze z przestrzeni postsowieckiej. Przyszło mi do głowy, że głupie ptaki nic sobie nie robią z granicy, którą wykreślili jacyś polityczni mądrale. Tymczasem pogranicznik, który także dostrzegł kołujące w górze gołębie, ukradkiem odszedł na bok, zdjął swoją czapkę i starannie ją na wszelki wypadek obejrzał. I tak – niepoważnie trochę, ale za to naprawdę, na jawie, a nie jak dotąd, we snach tylko – zaczął się mój powrót do ojczyzny. Po 60 latach. Czy to była ta Polska, którą wtedy opuściłem? Co do tego najmniejszych złudzeń nie miałem. Była mi obca, choć przecież tak strasznie wytęskniona. I ja obcy dla niej byłem. Kilka oderwanych wspomnień z roku 1938 czy też 1939, parę scen z wywózki na Sybir – oto jaki był cały kapitał zakładowy mojej tożsamości, który musiał wystarczyć na całe życie, więcej bowiem niczego nie zapamiętałem z kraju dzieciństwa. Ale procentował ten kapitalik, a jakże, powiększył się nawet pokaźnie, stał się bowiem zaczynem dla moich marzeń i tęsknot, które, z niego czerpiąc, na nim bujnie wyrosły przez te wszystkie lata. Właściwie więc jechałem do Polski własnych wyobrażeń, przez to chyba z gruntu odmiennej od tej realnej. Jakże więc mogłem się nie rozczarować? Nie szło już nawet o to, że teraz Polska miała inne granice niż wówczas, gdy się urodziłem; że ziemia, na jakiej zacząłem poznawać świat, teraz leżała w innym państwie. Opuszczając ojczyznę, oglądałem ją z perspektywy dziecka, miałem wtedy niewiele ponad metr wzrostu. Przedmioty, ludzie, drzewa – wszystko wydawało mi się wówczas większe, bujniejsze. A teraz troskliwie przechowana w pamięci rzeka z pierwszych w życiu wakacji okazywała się ledwie strumykiem, w dodatku porośniętym chaszczami jak zapomnieniem. Wiele wydarzyło się zabawnego podczas tej mojej pielgrzymki do Polski, ale to przemilczę. No bo nie za wesoły byłby ten śmiech i przecież nieszczery, na tym tylko oparty, że ja, prymitywny i dziki Azjata, nagle znalazłem się pośrodku Europy. Czułem się jak Mow261

gli z „Księgi dżungli”, wychowane poza ludzkim środowiskiem dziecko, które przejęło nawyki świata zwierzęcego, a dla własnej rasy stało się wyrzutkiem. „Ja i ty jesteśmy jednej krwi!” – chciałem powtarzać zaklęcie przymierza każdemu napotkanemu rodakowi. Lecz cóż by ci moi tak wytęsknieni krajanie, zaprzątnięci własnymi kłopotami, z tego zrozumieli? „Pan ruski?” – zapytał mnie poznany na Dworcu Centralnym wrocławianin, zanim jeszcze zwierzyłem mu się ze swoich rozterek. Popatrzyłem na swoje odbicie w ciemnym szkle, jakim wyłożona była ściana w podziemnym przejściu, i uświadomiłem sobie, że zbyt wielka przepaść dzieli mnie od tych, których mam za swoich współbraci. Powiększała się ta przepaść przez dziesiątki lat, które wypełniły moje życie, spędzone w oddaleniu mierzonym nie tylko wielką liczbą kilometrów. Opowiem zatem tylko o jednym zdarzeniu: noc była czerwcowa, gorąca, gdy wyszedłem do starego parku przy pałacu przemienionym w ośrodek turystyczny, gdzie mnie podczas mojego nawiedzenia ojczyzny zakwaterowano. Wiatr lekko szeleścił w koronach wiekowych drzew, snując opowieści o dawno minionym czasie. Ogromny księżyc zawisł nad stawem, zwyczajny niby, a przecież w jakiś nieuchwytny sposób całkiem odmienny niż ten znany mi z Syberii, który zimową nocą rozpala srebrzyście śnieg aż po horyzont. Tutaj oba księżyce były cudowne – i ten na niebie, i ten odbity w wodnym zwierciadle, piękniejszy może nawet od prawdziwego. I wydało mi się, że ta para satelitów jest oczyma kraju moich przodków. Patrzyły one na mnie wzrokiem badawczym, przenikliwym, sięgającym dna duszy. „Dziwisz się, że jesteś tu cudzy?” – mówiło to spojrzenie. „A cóż ty dla mnie uczyniłeś? Czym przez całe swoje życie mi odpłaciłeś?” Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Co miałem zrobić – usprawiedliwiać się może, że nic nie mogłem, że wywieziono mnie na Sybir, jak dzieckiem jeszcze byłem? Że nic ode mnie nie zależało? Skoro zdecydowałem się pozostać Polakiem, to nie ma przecież dyskusji – obowiązki musiałem przyjąć polskie. Czy temu sprostałem? Z takimi myślami zmagam się teraz w bezsenne noce.

262

263

Indeks nazwisk

A Aleksander II 52, 199 Aleksander Newski 52, 53 Aleksy II 31, 248 Aliger M. 29 Anders W. 253 Arabow J. 32 Arsenow P. 85 Aleksandrow A. W. 229 Awdiejenko K. 99 Awdiejew A. 59 Aznavour Ch. 219

B Bałujewski J. 37 Bandera S. 196 Bareja S. 35 Beck J. 20 Bejlis M. 31 Beria Ł. 170, 215 Bogdanowicz Ł. 71 Boguski J. 53 Bolesław I Chrobry 16 Bolesławiecki R. 82 Bonner H. 171 Braun W. von 215 Breżniew L. 17, 50, 75, 156 Bromski J. 159 Brylska B. 233 Brzeziński Z. 112 Bułhakow M. 230 Bułyczow J. 64, 84 Burdenko M. 223

C Cameron J. 83-85 Cereteli Z. 25 Chambers W. 198 264

Chodorkowski M. 150 Chruszczow N. 39, 94, 164 Chrzanowski A. 61 Churchill W. 25 Custine de A. 10, 139, 149, 199, 200 Cyceron 148 Cyganow W. 72 Cyrankiewicz J. 135 Cyryl II 246, 247, 249 Czajkowski P. 82 Czarniecki S. 204 Czechow A. 81, 83 Czikow W. 39 Czkałow W. 27

D Dąbal T. 19 Denikin A. 18 Diaczkow W. 32 Diderot D. 13 Disney W. 62 Dorienko S. 116, 119, 120 Dostojewski T. 52 Dugin A. 112-115 Dürer A. 212 Dzierżyński F. 19, 53, 96 Dżigurda A. 217

E Ewers J. H. 114

F Fandorin O. 71 Fornalska M. 29 Fredro A. 203 Furcewa K. 121

Indeks nazwisk

G Gagarin J. 195, 231 Gaj-Chan 33 Gajdaj L. 102, 103, 106 Gajdar A. 34 Gaulle de K. 77 Gąsowski P. 219 Gogol M. 235 Gombrowicz W. 115 Gontmacher E. 174 Gorbaczow M. 103, 187, 196, 240, 241 Gorbaniewska N. 184 Górnicki W. 218 Graś P. 209 Grettrup H. 215 Grottger A. 238 Grudzińska J. 203 Gryzłow B. 27, 62 Gundiajew W. (Cyryl II) 247 Guriewicz A. 215

H Henryk II Pobożny 53 Herberstein Z. 139 Herbert Z. 49 Himilsbach J. 186 Himmler H. 250 Hitler A. 19, 20, 26, 252 Hłasko M. 227 Honecker E. 69, 218

I Iwan Groźny 31, 52, 145, 148

J

Jandarbijew Z. 202 Jaruzelski W. 219, 222 Jasieński B. 68 Jelcyn B. 138, 150, 196 Jerofiejew B. 94 Jerzy VI 147 Jesin W. 38 Jewsiukow D. 210 Jeżow M. 171 Juszczyński A. 31

K Kabaniec W. 22 Kaczyński J. 190, 191 Kaczyński L. 183, 195, 198, 202 Kalinin M. 135, 145 Kałasznikow M. 216 Kanawin E. 20 Kanszczykow A. 28 Katarzyna II 52 Kennan J. 140 Kim J. 27, 271 Klich E. 183 Kokariew I. 58 Komorowski B. 208 Konowalec E. 196 Kosaczow K. 192 Kosariew A. 220 Kosmodemiańska Z. 28-32 Krasicki I. bp 235 Krasnowow P. 196 Krug M. 72 Krzywoń A. 31 Kudrin A. 139 Kurbski A. 148 Kurczatow I. 27

Jakowlew A. 213, 215 265

Indeks nazwisk

L Lavoisier A. 53 Lenin W. E. 12, 18, 26, 28, 57, 58, 84, 96, 103, 118, 183, 218, 225 Lewitin I. 138 Lisawienko M. 49 Litwinienko A. 198 Lizut M. 219 Loyola I. św. 148 Lubarski K. 177 Lumumba P. 115

Ł Łatynina J. 196, 198 Ławrow S. 17, 18, 73, 74, 78, 137 Łomonosow M. 53, 68 Łukaszenka A. 71, 230 Łużkow J. 64, 116 Łysenko T. 49

M Mackiewicz J. 33, 240 Mickiewicz A. 259 Makarow M. 38, 144 Malinkowicz S. 146 Mandelsztam J. 99 Marais J. 52 Marchlewski J. 19 Markow S. 93, 102 Matrosow A. 30 Mendelejew D. 52, 53 Mergen M. 205, 207 Michajłowa P. 162 Michałkowa S. 83 Michałkow-Konczałowski A. 83 Michałkow S. 83 Miczurin I. 49 266

Miecznikow E. 48 Miedwiediew D. 12, 61, 74, 81, 83, 105, 123, 135, 139, 146, 148, 179-181, 194, 201, 211, 225, 232 Mikojan A. 215 Mikołaj II 31, 151 Miller E. 196 Miller J. 232 Mitrofanow J. 32 Mołotow W. 19 Morozow P. 29 Muchina W. 232 Muromcew R. 211 Muromiec I. 205

N Nabokow W. 43 Napoleon I 17, 33, 203 Niekrasow M. 63 Niżyński W. 82 Norris Ch. 205 Norsztejn J. 60 Nosowicz J. 82 Nowaczyński A. 10

O Obama B. 85, 205 Ogoniok K. 72 Olechowski J. 259, 260 Olejnikow M. 99 Oniszczenko G. 121-127, 159, 160, 200 Ostrowski M. 34

P Papanin I. 27 Paweł I 31

Indeks nazwisk Pawłow J. 48 Pietrowa K. 84 Piłsudski J. 18 Piotr I 52, 145 Polański R. 85 Polewoj B. 34 Politkowska A. 196 Połzunow J. 49 Popowa D. 185, 186, 189 Possevino A. 139 Postyszew P. 63 Próchniak E. 19 Przybora J. 78 Pugaczowa A. 135 Pugin A. 134 Puszkin A. 52, 77, 227 Putin W. 9, 11, 12, 27, 59, 61, 81, 94, 102, 105, 116, 121, 123, 127, 128, 135, 136, 138, 145151, 155, 160, 165, 168, 172, 173, 194, 195, 198, 202, 211, 232, 238, 249

R Rasmussen A. F. 40 Rasputin G. 31 Reagan R. 75 Rebet L. 196 Rembrandt H. van Rijn 212 Riazanow E. 219 Ribbentrop 19 Rodionow E. 32 Rogiński A. 26 Rogozin D. 47 Rokossowski 25 Roosevelt F. D. 25 Rozanow B. 78 Rydygier A. (Aleksy II) 248

S Sacharow A. 27, 171 Sadowniczyj W. 68 Sieriebrow A. 36 Skłodowska-Curie M. 53 Słowacki J. 259 Sołżenicyn A. 156, 178, 249 Soroczkin A. 103 Spears B. 163 Stalin J. W. 20, 24-27, 28, 32, 34, 49, 53, 63, 73, 103, 135, 141, 145, 148, 180, 183, 194, 196, 218, 220, 252 Starewicz W. 58 Stefan I Batory 17 Stołypin P. 52, 53, 135 Strugacki B. 83 Susłow M. 186 Suworow A. 52, 53, 211 Szalapin F. 82 Szapkin P. 126, 127 Szekspir W. 43 Szubin A. 187, 189 Szukszyn B. 53 Szwarcman I. 61

T Talipow A. 161, 162 Talkow I. 32 Tapszurow I. 163 Tiszanin A. 173 Tolkien J. R. R. 84 Tołstoj A. 140, 151 Tusk D. 190, 193, 220, 231 Tusk J. 222 Tuteljan W. 158

267

Indeks nazwisk

U Uszakow T. 31

W Wajda A. 195, 219 Wielki Książę Konstanty 203 Wilinbachow J. 145, 146 Władysław IV 60 Wojnowicz W. 34, 200 Wrangel P. 18, 196

Z Ziuganow G. 135, 136 Zivers H. (Dugin A.) 113-115 Zoszczenko M. 187 Zubkow W. 156 Zych J. 77

Ż Żukow G. 25 Żukow A. 166 Żyrinowski W. 62

268

To pierwszy wywiad-rzeka z jednym z najciekawszych i najbardziej niepoprawnym politycznie polskim autorem. Jeśli chcesz dowiedzieć się jaka była droga życiowa Stanisława Michalkiewicza i jaki jest jego pogląd na współczesną Polskę - musisz tę książkę przeczytać. 269 Cena 28,95 zł (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238)

Od przełomu 1989 r. z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień wolności jest coraz mniej. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, a w zasadzie przypomnieć sobie, jak doszliśmy do „domu niewoli”, to koniecznie powinien zapoznać się z niezwykłą kroniką tego procesu napisaną przez Stanisława Michalkiewicza. Cena 270 39 zł (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238)

Kolejny wywiad-rzeka ze Stanisławem Michalkiewiczem. Tym razem jeden z najznakomitszych polskich publicystów wyjaśnia czym naprawdę jest polskie uczestnictwo w Unii Europejskiej i do czego doprowadzi nasz kraj. Cena 271 29 zł (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238)

Dlaczego przez ponad 20 lat III RP nie udało się ukarać niemal nikogo spośród tysięcy zbrodniarzy, którzy wprowadzali komunizm do Polski? Co stało się z ludźmi mordującymi w latach 40. i 50. minionego wieku polskich patriotów? Odpowiedź na te i wiele innych pytań znajdziecie Państwo w książce Tadeusza M. 272 570 stron! Cena 38,90 zł (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 316238) Płużańskiego!

Czy Węgrzy mogli zagarnąć Morskie Oko? Czy Czesi chcieli wojować o Kłodzko? Czy Kaliningrad mógł być Królewcem i zostać stolicą województwa pruskiego? O tym wszystkim dowiesz się z najnowszej książki publicysty „Najwyższego CZASU!” Marka Skalskiego. 200 stron! Wersja elektroniczna: 19,90 zł, wersja papierowa: 24,95 zł 273 (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238)

111 najlepszych felietonów Janusza Korwin-Mikkego. Ta książka wejdzie do syllabusów myśli wolnościowej i prawicowej. 472 strony! Cena 39 zł 274 (www.nczas.com, www.sklep-niezalezna.pl, bądź telefonicznie 22 8316238)

W Związku Sowieckim w latach 1937-1938 miało miejsce ludobójstwo popełnione na Polakach. Prezentowana książka po raz pierwszy przy pomocy dokumentów pokazuje jak przebiegała ta zapomniana zbrodnia. Cena 29 zł 275 (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238)

Pierwszy wywiad-rzeka z najbardziej niepokornym polskim filozofem. Bogusław Wolniewicz jest ewenementem na skalę światową – po przejściu na profesorską emeryturę został gwiazdą mediów. Jak do tego doszło? Kim jest Bogusław Wolniewicz – tego wszystkiego dowiesz się z tej książki, która ma już status bestselleru. Cena 29 zł (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238) 276

Ksiądz Stanisław Małkowski – kapłan, który był numerem jeden na liście śmierci SB – opowiada o swoim życiu w Kościele i w opozycji. A także o wojnie z krzyżem i współczesnych antyklerykałach. Tej sensacyjnej książki nie możesz przegapić! Cena 28,90 zł (www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238) 277

278

279

280

View more...

Comments

Copyright ©2017 KUPDF Inc.
SUPPORT KUPDF