Piotr C. - Pokolenie Ikea. Kobiety

January 15, 2017 | Author: Anna Nowak | Category: N/A
Share Embed Donate


Short Description

Download Piotr C. - Pokolenie Ikea. Kobiety...

Description

Piotr C.

Pokolenie IKEA Kobiety Więcej darmowych ebooków znajdziesz na Ebookland.PL.

Prolog My, lud pracujący dużych miast, wykształcony na uniwersytetach i politechnikach, pracujący ponad siły przez więcej niż dziesięć godzin na dobę przed błękitnymi ekranami komputerów, bez których nie wyobrażamy sobie życia, utrzymujący więzi międzyludzkie przez internetowe komunikatory i blogi, wiedzę o świecie czerpiący z tandetnych serwisów plotkarskich, nadużywający włoskiego jedzenia i czerwonego wina, i szybkiego seksu, który miał być niezobowiązujący (nie zapomnijmy o seksie), usilnie chcemy i potrzebujemy zmusić swój organizm do posiadania kawałka własnego życia, które pozwoli nam: 1. cieszyć się czasem wolnym, 2. poświęcać czas rzeczom ważnym, a praca ważna jest rzadko.

I obiecujemy, że będziemy usilnie próbować spędzić życie, które nie wiadomo, kiedy się skończy, nie na odkładaniu, wzdychaniu i smętnym snuciu się z palcem w dupie, lecz na realizacji tego wszystkiego, o czym marzymy, a na co wydaje nam się, że nie mamy teraz czasu. Tak nam, kurwa, dopomóż. Podpisano: Pokolenie Ikea

Rozdział 1. Olga 1 Nie żeby Olga nienawidziła swojej matki. Co to, to nie. Oczywiście, że ją kochała. Ba, była z niej nawet dumna. Ale ona była... ...była...??? ...tak przerażająco doskonała. Studia? Z wyróżnieniem. Mąż? Najfajniejszy facet na roku. Jej ojciec ciągle kupował matce kwiaty bez okazji i Olga była przekonana, że nigdy jej nie zdradził, bo by mu to do głowy nawet nie przyszło. Dziecko? Razem z doktoratem. Praca? Mając po sześćdziesiątce, nadal wykładała na uczelni, studenci bali się jej jak jasna cholera, ale o możliwość zapisania się do niej na seminarium

magisterskie walczyli jak lwy. Tańczyła, pływała na kajakach, grała w brydża, nie paliła, piła rzadko, ale znała się na winach, a w kuchni gotowała i piekła. Jej kaczka zwalała z nóg, z kolei sernik był arcymistrzostwem świata. „Ona nie jest człowiekiem. To terminator” – ustaliła Olga w myślach. To jednak oznaczało również wysoko zawieszoną poprzeczkę dla mieszkańców jej wszechświata. Ola wiedziała, co to za poprzeczka, bo wielokrotnie przelatywała nad nią, szurając o nią tyłkiem, a kilka razy zwaliła ją w cholerę. Niejedzenie kolacji wiązało się w rodzinnym domu z fochem. Wstanie z łóżka po godzinie 9 wiązało się z fochem. Picie więcej niż kieliszka wina – foch. Nic więc dziwnego, że cztery dni w rodzinnym domu dłużyły się Oldze niczym rozprawy w warszawskich sądach. Gdyby ktoś

ją spytał o zdanie, to zamiast lekkiej i dowcipnej rozmowy z matką wolała depilację woskiem nóg i okolic bikini. Połączoną z zapaleniem mieszków włosowych. Jej matka po prostu wychodziła z założenia, że Olga jest jak kot, którego od czasu do czasu należy wziąć za kark i przypiłować mu pazury. Nie była w stanie zrozumieć, że córka z domu wyprowadziła się już kilkanaście lat temu (właściwszym określeniem byłoby – pofrunęła jak na skrzydłach), od dawna sama się utrzymywała, a lat miała ponad trzydzieści. – Kochanie, martwimy się o ciebie z tatą. Matka przybrała minę numer 12, oznaczającą głęboką troskę, zainteresowanie, ewentualnie problemy z ciastem, które nie rosło dostatecznie szybko. Wszelkie systemy alarmowe wewnątrz Olgi zawyły pełną mocą. Udała jednak, że nic się nie dzieje, usiadła prosto, założyła nogę na nogę, a na twarz przywdziała pancerną maskę.

„Wziąć jeszcze jeden kawałek sernika?” – pomyślała. Jeden miał jak nic 330 kalorii. To te rodzynki, polewa czekoladowa i wiśnie. Aha – MATKA BYŁA SZCZUPŁA, mimo że apetytu pozazdrościłby jej drwal. Olga niechętnie dołożyła sobie drugi kawałek, który stanowił potężne zagrożenie dla jej talii mierzącej równo 59 centymetrów. „Trudno, nie zjem kolacji” – stwierdziła w myślach. Oczywiście odmowa oznaczała foch ze strony matki. Kolejny. Wizyty u rodziców miały swoje rytuały. To był jeden z licznych powodów, dla których odbywała je tak rzadko. – Nie ma powodu, wszystko jest w porządku – Olga pokręciła widelcem po porcelanowym talerzyku deserowym Rosenthala, seria Maria Błękitna. Za cholerę nie można go umyć w zmywarce. Olga wolała papierowe jednorazowe talerze, jeśli ktoś by ją spytał o zdanie. Ale

oczywiście nie zapytał. – Może i tak, ale martwi nas... „Jakie nas, jakie nas – ciebie” – Olga prychnęła w myśli jak kocica. – ...że do tej pory nic nie mówisz o założeniu rodziny. „Aha” – pomyślała. – A ten twój kolega z pracy? Ten przystojny blondyn? – kontynuowała niezrażona ciszą matka. – Który przystojny blondyn??? – Olga przełknęła potężny kawałek ciasta. – Ten dowcipny taki. – Czarny? – Ooo właśnie – matka kiwnęła głową potakująco. Oldze drgnęło coś w żołądku, kiedy usłyszała, że matka potakuje, ale nie dała tego po sobie poznać. – Miałabym się umawiać z Czarnym??? – zapytała tylko.

„Chciałabym, mamo, właśnie, kurwa mać, chciałabym”. – Dlaczego nie? To taki miły, inteligentny młody człowiek. – NIE. – Dlaczego nie? – zdziwiła się matka. – Chcesz, mamo, dłuższą czy krótszą wersję? – Krótsza mi chyba wystarczy – matka chrząknęła znacząco. – Bo to dziwkarz, cynik i niestabilny emocjonalnie palant. – OLGA!! Jak ty się wyrażasz!! – Co???! Prawdę mówię. Owszem, jako kumpel jest przeuroczy. – Mężczyźni po pewnym czasie wyrastają z takich rzeczy – matka Olgi machnęła lekceważąco ręką. – Spójrz na swojego ojca. Dawniej większość wieczorów spędzał poza domem. A teraz? Jak dwa razy w tygodniu wyjdzie, to jest dobrze. Wygonić go z domu nie

mogę. – Poza tym on lubi kobiety z dużymi cyckami – Olga rzuciła rozpaczliwie ostateczny argument na szalę. – To sobie zrób – zaproponowała matka, nie wiadomo: pół żartem czy pół serio. – Mamo!!!! – w głosie Olgi słychać było drzemiącą furię. – No dobrze – westchnęła ciężko matka. Wytrzymała sześćdziesiąt sekund. – Pamiętasz, kochanie, pana Andrzeja? – zaczęła znów. Pan Andrzej był przyjacielem rodziców. Miał po sześćdziesiątce i kilka aptek. Z tego, co opowiadała ostatnio matka, również poważne problemy zdrowotne. – Faktycznie, to niezła partia – zakpiła Olga. – Nie chodzi o niego. Zapadła cisza. – Ale widzisz, on ma brata – ciągnęła ostrożnie matka. – A ten brat ma syna. Bardzo

przystojny młody człowiek. Też prawnik. Byście mieli wspólne tematy do rozmowy... – Mamo!!!! Jeszcze nie upadłam tak nisko, żeby bawić się w aranżowane przez rodziców randki!!! – Kochanie, w XIX wieku takie rzeczy były na porządku dziennym. Lubisz przecież Jane Austen. – CZYTAĆ!!! 2 – A po co właściwie przyjechałaś? – zapytała matka. Przeleciały już właściwie wszystkie schematy. Ojciec. Praca. Mieszkanie. Chłopak. „Zostałabym babcią”. Był sernik, później kawa i właściwie zgodnie z harmonogramem Olga powinna teraz iść na górę (do swojego starego pokoju) i wyjąć laptopa, żeby chwilę popracować. W rzeczywistości posiedziałaby

piętnaście minut na Fejsie, a później zamknęła klapę od komputera, wyciągnęła z biblioteki Colette, z lodówki truskawki i butelkę białego wina i położyła na łóżku. Robiła to już wiele razy. Ale teraz ciągle nie chciała iść na górę. – Po co przyjechałaś? – powtórzyła matka. – Byłaś w domu trzy miesiące temu. Spodziewałam się ciebie na Boże Narodzenie. Ola, co się stało? Więc Olga opowiedziała. Całą prawdę. No, prawie całą. No, była jej bardzo blisko. O imprezie u Czarnego. O tym, że stanęła przed jego łazienką i zażądała, żeby się z nią związał. Że ma się zdecydować, czy chce z nią być. Bo ona ma dość takiej sytuacji. I nie chce żyć złudzeniami. Nawet teraz, kiedy mówiła te słowa, miała ochotę zrobić face palma i była czerwona. Pominęła jedynie fragment, że była kompletnie pijana, rzygała pół nocy, a drugie pół biła głową w ścianę, kiedy on w doskonałym

humorze pożegnał się i pojechał przespać do domu. Rano wstała i olewając stertę naczyń wielką jak Titanic, i zasyfioną całą chatę, przyjechała do rodziców. Na poniedziałek wzięła wolne. – Co ci odpowiedział? – Że potrzebuje czasu – siąknęła nosem. – Chcesz z nim być? – zapytała. Spojrzała na twarz córki. I wiedziała wszystko. Olga nie musiała mówić ani słowa. – Mam wrażenie... – Tak? – Że on mnie mimo wszystko... Kocha. Tak, takie mam wrażenie – powiedziała w końcu z ociąganiem. – Widzisz, córeczko – powiedziała matka po chwili dłuższego namysłu. – Jeżeli on odsuwa ci krzesło, kiedy siadasz, otwiera drzwi, kiedy wsiadasz, podaje płaszcz i ułatwia wejście do lokalu – to nie znaczy, że cię kocha. Nie powinnaś mylić dobrych manier z

zaangażowaniem. Jeżeli trzyma twoje włosy, kiedy wymiotujesz jak kot na imprezie firmowej, to nie znaczy, że cię kocha. Jeżeli się z tobą przespał – to nie znaczy, że cię kocha. Nawet jeżeli następnego dnia zadzwonił. Nawet jeżeli przespał się ponownie. Nawet jeżeli sypia z tobą od roku – to nie znaczy, że cię kocha i że do czegokolwiek się zobowiązał. Nawet jeśli mówi, że kocha, to może to oznaczać coś zupełnie innego. Ja wiem, Olu, że jestem z innego pokolenia. Mamy równouprawnienie, kobieta może wysyłać sygnały tak samo jak mężczyzna, może podejmować inicjatywę i brać sprawy w swoje ręce. Ale kochanie, nie ma tak nieśmiałego mężczyzny, żeby nie był w stanie wystartować wtedy, kiedy naprawdę mu zależy. Nie goń, nie ścigaj, nie napieraj. To ci się zwyczajnie nie opłaci. Mężczyźni, Olu, to zdobywcy. Może cię kochać, ale w momencie, kiedy zaczniesz na niego naciskać, po prostu ci ucieknie.

– To co mam teraz robić, mamo? – zapytała jak wtedy, kiedy miała trzynaście lat. – Nic, kochanie. Czekać. 3 Too drunk to fuck Rigor mortis (inaczej stężenie pośmiertne) – stan ciała i ducha, gdy będąc kompletnie pijanym, o 4 nad ranem usiłujesz mieć seks z przygodnie poznaną w knajpie kobietą. RM zaczyna się mniej więcej w piętnastej minucie kopulacji. W mózgu zaczyna ci kiełkować pytanie: „Ale halo? Dlaczego jeszcze nie doszedłem?”. Później jest panika. RM kończy się dwojako: udawanym orgazmem (niezbędne do tego jest przyspieszenie ruchów – z taktowania na dwa przechodzisz do

taktowania na cztery – i ryk ekstazy na koniec); opadnięciem prącia (to pierwszy raz – przysięgam!). RM ma działania uboczne. Jeśli kobieta uprawiała seks z osobnikiem, który uległ schorzeniu, może czuć się nieatrakcyjna i popaść w dodatkowe kompleksy. 4 Mój dziadek miał na imię Maniek. Miły człowiek. Ożenił się w wieku lat trzydziestu trzech, zwanym przez niektórych chrystusowym. Jego wybranka, a moja babcia, miała na imię Lodzia. Była od niego młodsza o jakieś trzynaście lat. Nieźle sobie wybrał skubany, nie? Dziadek był tzw. posiadaczem ziemskim. Miał to, co posiadacz ziemski posiada, czyli ziemię, strzelbę, tytuł szlachecki i jakieś długi. Po nadejściu komuny został mu tylko tytuł

szlachecki. Również arystokratyczne maniery. Ot, przykład. Babcia do szkoły podstawowej na wyraźne życzenie dziadka nosiła mi naleśniki. Z dżemem, jabłkiem albo serem. Jeszcze ciepłe. Zamiast naleśników był czasami kurczak. Albo rosołek. W każdym razie gorące drugie śniadanie. Wszystko domowe, świeżutkie. Żarcie prima sort. Babcia przychodziła do szkoły na długiej przerwie i rozkładała się z tym bufetem na parapecie. Nie muszę chyba nikomu opowiadać, jaki to był dla mnie przypał przed innymi dziećmi... Buntowałem się przeciwko wizytom babci, jak tylko mogłem. Marudziłem. Gryzłem dłoń, która klepała mnie po pupci. W sumie byłem bardzo upierdliwym szczeniakiem. Babcia więc nie chciała po pewnym czasie tych śniadań przynosić. Bo skoro dziecko się nie cieszy, to po co ona ma się męczyć? No i pewnego dnia powiedziała, że nie idzie. Dziadek nie kłócił się. Nie powiedział ani słowa.

Poczekał, aż babcia wyjdzie na zakupy. Kiedy wróciła, stanęła przed drzwiami, a tu ... zamknięte. Szarpie! Zamknięte. – Maniuś, otwórz! – prosiła. Maniuś twardo powiedział „nie” i poszedł sobie czytać historię hetmana Czarnieckiego. No i babcia odstała tak przed drzwiami cztery godziny. W końcu dziadek dostojnie wychylił głowę przez drzwi i zapytał: – Lodzia, zmądrzałaś? Babcia zastanawiała się chwilę, po czym stwierdziła: – Zmądrzałam. – To wracaj do środka. I od tej pory znowu miałem naleśniki na drugie śniadanie. Ta historia chyba tłumaczy, dlaczego moje relacje z kobietami są takie skomplikowane, hę? Zwyczajne upośledzenie genetyczne. 5

Wstawiłem naczynia do zmywarki. Usmażyłem sobie rostbef na patelni grillowej. Dwie minuty z każdej strony i później jeszcze minutę z każdej. Posoliłem. Popieprzyłem. Wypiłem kieliszek wina. Było mi niedobrze, ale jakby trochę mniej. Kobiety często pytają, dlaczego mężczyźni po trzydziestce są pojebani i tak trudno się z nimi związać. Wcześniej też są pojebani, ale to można zrozumieć. Zwalić na świnkę, koklusz, niedojrzałość prawego jądra. Odpowiedź brzmi: faceci są prości. To wy jesteście pojebane. Przepraszam: zbyt skomplikowane. Mężczyźni nigdy nie przekraczają mentalnie siedemnastu lat. Wcale nie jest dla nas najważniejszym celem w życiu przedymanie większości lasek. Jasne, kutas to dość niezależna istota. Jasne, przedupczenie nowej fajnej dupy (bo jest nowa, z dużymi i INNYMI cyckami) to niezła rzecz.

Ale tak naprawdę rzeczą dużo ważniejszą od seksu dla nas jest jebany święty spokój. Facet: – Chce się spotkać z kumplami, pójść tam sam, bez swojej towarzyszki na karku. Nie, nie musimy spędzać każdej chwili razem. To, kurwa, chore. – Chce się napierdolić w trzy dupy i po powrocie do domu znaleźć aspirynę w filiżance. – Chce obejrzeć mecz (ja nie lubię, ale są tacy, co oglądają). – Chce nie mieć fochów. Chce nie słyszeć płaczów. Ju noł, na samym pierdolnięciu drzwiami to nie da się zbudować niczego stałego. A jeśli masz pretensję o niepomalowany od miesiąca kibel – powiedz to wprost. Nie strzelaj focha, nie rób awantury zastępczej. Po wejściu w związek w języku kobiety przestają się pojawiać słowa: „przyznaję, to moja wina, przepraszam”. Pojawia się za to: „To wszystko TWOJA WINA. Jesteś nieczułym,

okrutnym bydlakiem”. Naprawdę uważacie, że wszystko na całym świecie jest, kurwa, naszą winą??? A najgorsze słowa, jakie można usłyszeć, to: „POROZMAWIAJMY O TYM”. Związek, w którym panuje święty spokój, zdarza się tak rzadko, że żaden normalny facet go nie opuści. Każdy mężczyzna, każda kobieta ma słabość do jednej osoby na całym świecie. Gdyby ona zadzwoniła i powiedziała: „Przyjedź do mnie, chcę być z tobą” zerwałbym się z końca świata, aby to zrobić. Aby z nią być. Czy taką osobą dla mnie była Olga? 6 Olga wypakowała torbę z samochodu. Tradycyjnie była ciężka jak cholera. Matka wrzuciła do niej pół zawartości swojej spiżarni. Raz ze zdumieniem stwierdziła, że przywiozła do

Warszawy kilogram bananów. Tak jakby w stolicy nie sprzedawano owoców. Zaparkowała pod klatką i wrzuciła awaryjne. Jej blok miał jedną potężną zaletę. Był zaraz przy wejściu do metra Stokłosy. I dwie bardzo poważne wady. Nie miała garażu podziemnego i – nie było tu windy. A ona mieszkała na drugim piętrze. Dlatego zakupy, jeśli już robiła, to przez internet. Na dodatek miała sąsiada idiotę, który za każdym razem, gdy ośmieliła się zaparkować na chwilę tuż przy klatce, pukał do niej i mędził coś o słoikach. Na początek przeniosła laptopa i sernik. Później poszło już z górki. Jajka – matka kupowała jajka ze wsi na targu od pani Joli. Olga obstawiała, że to jajka z Tesco, z których ktoś pracowicie ścierał gąbką atramentowe ornamenty z datą przydatności do spożycia. Ale wolała nie wyprowadzać matki z błędu. Zupa – w trzech słoikach – a jakże.

Jabłka? Olga mówiła bardzo wyraźnie, że nie chce jabłek, ale to, jak widać, do jej matki nie dotarło. Jednak szczęka opadła jej dopiero przy elegancko opakowanym w lunchboksie zestawie kolacyjnym. Były tam trzy rzodkiewki, kilka pomidorków cherry, kawałek pumpernikla posmarowany masłem, kawałek pumpernikla bez masła, kawałek szynki i liść sałaty. Do tego mała butelka białego wina przewiązana wstążką. Jej matka była szaloną kobietą. I miała klasę. Na koniec Olga wytargała z wozu walizkę z ubraniami. Jakoś przy pakowaniu się jej rozmnożyły. „Faceci przydają się właśnie w takich okolicznościach” – pomyślała, targając ją po schodach. Zeszła jeszcze raz na dół i przeparkowała swoją czerwoną giuliettę z silnikiem Multiair – 170 koni, 7,8 do setki, żadnego mandatu przez ostatni rok – Olga umiała negocjować z

policjantami. Umiała też jeździć bardzo szybko. Na szczęście znalazła wolne miejsce w pobliżu bloku. Tylko trochę na chodniku. Wróciła do mieszkania. Ledwo zdjęła buty, umyła ręce i poprawiła włosy (na głowie zrobiło się jej gniazdo gołębie i ewidentnie miała bad hair day), usłyszała dzwonek do mieszkania. Założyła wielkie, zielone, plastikowe rękawiczki, kończące się przy łokciu. Miała właśnie zmywać. Zawsze ją to wkurwiało. Sąsiad idiota, jak widać, chciał jej złożyć oświadczenie, co mu się aktualnie nie podoba. Dziś jednak wyjątkowo źle trafił. „Poleje się krew” – pomyślała ponuro. „Kopnąć go w jaja?”. Podchodziła do drzwi krokiem wkurwionego kowboja z wielkim magnum w ręce. Otworzyła wściekła drzwi gotowa rozszarpać mu serce. I zaniemówiła. Kompletnie po raz pierwszy w życiu zapomniała języka w gębie. Przed drzwiami na jej wycieraczce stał

Czarny. W czarnym garniturze i śnieżnobiałej koszuli. Z różą w zębach. Na jej widok wyjął różę z zębów, uśmiechnął się, wręczył jej kwiat i powiedział: – Przyszedłem zrobić rano kawę. Olga otworzyła oszołomiona drzwi. A później było już dobrze. Bardzo dobrze. I rano faktycznie zrobił kawę. Nawet z mlekiem. Olga bardzo lubiła kawę z mlekiem, ale choć nie przyznałaby się do tego nikomu, nie umiała spieniać mleka w swoim wypasionym ekspresie. 7 – Dzisiejsi mężczyźni to straszne pizdy. Jak w tej piosence. Nie potrzebuję w domu złomu, znów się zepsułeś, jesteś zupełnie do niczego, a pożytku z ciebie żadnego – zauważyła Olga. Leżeliśmy na kanapie. Miała nogi zarzucone na moje uda. Od czasu do czasu podawałem jej

do ust łyżkę lodów orzechowych, celowo rozmazując je po ustach. Nie protestowała zbyt gorąco. – Może i fakt – przyznałem jej rację. – Mam takiego kumpla, który jest sędzią. Franz. Sympatyczny herbatnik. Może trochę jak ponton w niektórych miejscach, ale kto jest bez wad, niech pierwszy rzuci butelką. Nie każdy może w końcu wyglądać jak ja. – To prawda, nie każdy jest takim palantem jak ty – zgodziła się chętnie Olga. – Osobowość nabyta – wyjaśniłem jej. – Pamiętaj, żeby nie zrzucać winy na moich rodziców. Kolega z kobietami sobie radzi sporadycznie. To znaczy rodzice lekarze, on chirurg, ona pediatra, poustawiali mu kilka randek, w tym z córką właścicieli czterech aptek, czyli najlepszą partią w okolicy. Ale się spotkali i nic z tego nie wyszło. So matka podsunęła mu ogłoszenie w jakimś miesięczniku farmaceutycznym. Że młoda, atrakcyjna,

neurochirurg pozna kogoś na stałą relację, tylko poważne oferty itd. I się odezwał, że on chętnie. I się umówili na spotkanie. Znał tylko jej wzrost, wagę i rozmiar biustu. – Biustu? – Trzeba mieć w życiu jakieś priorytety. Mógł zadać jej jedno pytanie, to zapytał, nie? Amerykańscy naukowcy dowiedli, że im większe cycki, tym trudniej facetowi zapamiętać twarz kobiety, a jak są naprawdę duże, to trudno zapamiętać nawet imię. – Ty żadnych imion nie pamiętasz. – Co potwierdza tezę, bo umawiam się tylko z kobietami z dużymi cyckami – wzruszyłem ramionami. – Amerykańscy naukowcy nigdy się nie mylą. – A ja? Mam małe cycki. – Spoko, namówię cię na operację plastyczną. Poza tym to kwestia odpowiedniego i regularnego masowania. Więc umówili się w restauracji bodaj włoskiej, ona zamówiła

cannelloni ze szpinakiem, co świadczyło o tym, że nie pójdzie z nim do łóżka, bo szpinak wbija się w zęby, a on wziął carbonarę z czosnkiem, czyli też nie liczył na zbyt wiele, po czym zażądała od niego zaświadczenia z USC, że jest kawalerem. – Ostro. – Jak stwierdziła, miała złe doświadczenia. Franz się zgodził, bo była wysoką blondynką z pasemkami, faktycznie miała duże cycki, niezłe nogi i tipsy. On lubi ten typ. Zawsze powtarzam, że trzeba uważać na kobiety z wielkimi tipsami. Albo cię podrapią w łóżku, albo wbiją ci pazury w plecy, albo mają wredny charakter. Ponieważ mieszkali w innych miastach, to spotykali się rzadko. Może ze cztery tygodnie przez rok. Dwa razy byli ze sobą w Egipcie po tygodniu. Ale raz on dostał sraczki, a raz ona, więc to się za specjalnie nie liczy. – Ty wymyślasz te historie, przyznaj! – Chciałbym mieć tak bujną wyobraźnię. I

postanowili wziąć ślub. A trzy tygodnie później okazało się, że ona jest w ciąży, więc przyspieszyli tę decyzję. Franz się co prawda zdziwił, że ma taką skuteczność, bo w tym okresie to ją zmłotkował raz i trwało to pięć minut, na dodatek w gumie, ale wiadomo. Guma nie tytan, czasami pęka. On wyrzucił na ślub 50 000, ona 50 000, bo miało być na wypasie. Hotel dla gości. Do ślubu podjechali karetą. Byłem na ślubie, panna młoda wyglądała nieźle, co prawda lekko sluty cheerleader, ale to nie moja sprawa. – Sluty cheerleader? – Kieckę miała krótką, cycki na wierzchu i domagała się zdjęcia ze mną, jak ją trzymam na rękach. – Faktycznie zdzira! – Ślub był w sobotę – standard, z wesela zwinąłem się koło 2 nad ranem, wyrwałem, nawiasem mówiąc, bardzo sympatyczną panią doktor od niej ze szpitala. To, co ona potrafiła

zrobić biodrami... ale w sumie nieistotne – przerwałem, widząc minę Olgi. – Nic nie wyczułem. Wszystko wydawało mi się w porządku. A w poniedziałek Franz spakował graty i wrócił do siebie do chaty, oznajmiając, że będzie rozwód. Później, jak byliśmy już przy czwartym guinnessie, wyznał, ale to, rzecz jasna, tajemnica, że tydzień przed jedna i druga strona ostro młotkowała, żeby odwołali tę imprezę, bo nie ma sensu, znają się za krótko itp. A wiesz, dlaczego się rozstali? Bo w czasie rozpakowywania prezentów ślubnych ona powiedziała, że się do niego nie przeprowadzi. Chce, żeby zamieszkali w domu jej matki, która odda im piętro. A wcześniej obiecywała, że to zrobi!!! – Zmieniła zdanie. Zdarza się. – Franz spakował się w neseser, uchylił czapki i pierwszym pociągiem wrócił do Warszawy. I wiesz co? Nawet jej nie przerżnął w trakcie nocy poślubnej! Nie dała mu. Czujesz?

Ale to nie koniec historii. Papiery w sądzie złożone, a pielęgniarka ze szpitala, w którym pracują starsi Franza, pojechała dorobić na zbieraniu truskawek do Niemiec. I tam co? Trafiła na pielęgniarkę ze szpitala, w którym pracowała sluty cheerleaderka! A tamta jak się rozgadała... Że pani neurochirug przez ostatnie dwa lata kręciła z sanitariuszem. Że ten sanitariusz jest żonaty. Że pieprzyła się z nim jak norka, będąc jednocześnie z Franzem! – Te hollywoodzkie seriale, jak widać, pokazują prawdę. W szpitalach wszyscy pieprzą się jak norki. – Nic nie masz wyczucia. Tutaj się ludzki dramat dzieje. Franz wniósł pozew o zaprzeczenie ojcostwa. I co? – Nie jest ojcem? – strzeliła Olga. – Właśnie jest! Przegrał!!! Wiesz, jak się zdziwił? – Jak ona się zdziwiła – zauważyła trafnie Olga, więc dostała za to czubatą łyżkę lodów.

Znów rozmazałem je po jej ustach, trochę spadło na dekolt. Wylizałem go pracowicie. – No, Franz płaci alimenty 800 złotych miesięcznie. Między nim a eks kwas jest potworny. Nie mogą się na oczy oglądać. Między Franzem a matką eks jest sytuacja prostsza: czysta, niczym nieskażona nienawiść. Ona ma ochotę oderwać mu głowę i naszczać na nią kwasem, a on wziąć młotek i z łopotem husarii ruszyć do boju – wróciłem, choć niechętnie, do tematu. – Ależ ty czasem potrafisz pierdolić bez sensu, Czarny – Olga prychnęła z lekceważeniem, ale nadstawiła drugą pierś. Nie chciało mi się już jej tłumaczyć, że Franz poraniony jak żołnierz, który wyleciał w powietrze na minie-pułapce, obecnie buduje drugi związek. Tym razem ostrożnie jak cholera. Ta nowa laska jest referendarzem w jego sądzie. To blondynka, podobnie jak jego była żona. Mieszka z rodzicami. Jest wysoka. Ma

duże cycki. Nosi tipsy. Ostatnio zaproponowała, żeby Franz przeprowadził się do nich (w sensie do jej rodziców) – dostaną piętro z oddzielnym wejściem. Ludzie się po prostu nie zmieniają. Niezależnie od popełnionych błędów. Cały czas podświadomie szukają tego samego. Może łatwiej by im było, gdyby nie usiłowali buntować się przeciwko samym sobie? Wyjaśniłbym jej to wszystko, ale teraz... Teraz miałem znacznie ciekawsze rzeczy do robienia. 8 Pół godziny później leżeliśmy na podłodze, ciężko oddychając. – Po prostu, moja droga, dawniej facet pizgnąłby laskę przez łeb, zerżnął od tyłu i kazał brać się za robienie obiadu, a nie, żeby jej jakieś głupie pomysły do głowy przychodziły. Jakby

chciał, żeby się przeprowadziła, dajmy na to, do Koszalina, to by brała dupę w troki i tyle – wróciłem do tematu. – Nie o to chodzi, faceci po prostu przestali być męscy – zaprotestowała Olga. – A co, wolałabyś, żeby było jak za czasów naszych matek? Rano, 6 czy tam 7, idziesz do pracy. W fabryce, kurwa, włókienniczej czy jakiegoś tam cementu. Albo jak fart miała, to w biurze pracowała. Stop. Na początek musiała bachory do przedszkola odprowadzić. Dwa albo trzy. Nie to, co dzisiaj. Wtedy miało się dużo dzieci. Najlepiej co roku. W pracy poprzerzucała jakieś papiery. OK. Nie przemęczała się zbytnio, ale powiedzmy sobie szczerze, nawet jak nic w pracy nie robisz przez osiem godzin, to i tak jest męczące. I internetu wtedy nie było. Wychodzi z roboty i w kolejki. W całym Carrefourze tylko ocet stał. Więc mięsny, rybny, jakieś warzywa, dwie godziny jak nic drepcze w miejscu za rolką

papieru toaletowego. I co? Wraca zjebana i idzie odebrać dzieci z przedszkola. Później robi obiad. Przychodzi twój facet, je ten obiad, czyta gazetę i resztę pierdoli serdecznie. To masz pranie i prasowanie. Nie było pralek automatycznych ani suszarek. Więc pierzesz ręcznie. Potem sprzątanie, bo w chacie burdel. Kąpiesz dzieci. Dzieci idą spać. To dajesz dupy, czy masz ochotę, czy nie, bo facet musi się odprężyć po pracy. Ssiesz jego pałę i zastanawiasz się, czy ci do pierwszego starczy i czy uda się gdzieś skombinować kawałek sera, czy rachunki już popłacone. No i teraz, jak masz fart i szybko poszło, to możesz sobie pooglądać telewizję. No, chyba że wrócił najebany i narzygał pośrodku mieszkania, to trzeba go zwinąć do łóżka i rozebrać. Albo wrócił najebany i walnął cię kilka razy pięścią. To wtedy było trzeba przeprosić, odprowadzić go do łóżka, no i oczywiście nie krzyczeć, bo byłby wstyd przed sąsiadami. Za tym tęsknisz?

– Jaki ty głupi jesteś, Czarny. Ja nie tęsknię za psychopatami, tylko facetami, którzy mają jaja. Facet może mi mówić, co mam robić, tylko wtedy, kiedy jestem naga. – Rozbieraj się. – Jestem naga – zdziwiła się Olga. – To ubieraj się! – Zmusisz mnie? – zapytała z nadzieją w głosie. – Jestem feministą. Wyzwolona kobieta w dobrej bieliźnie to znacznie lepszy pomysł na męską dominację. Może krzyczeć do woli.

Rozdział 2. Praca 1 Kancelaria Dupek, Dupek and Złamany Kutas, w której pracowałem, bez wątpienia jest dużą kancelarią. Zatrudniała w kilkudziesięciu biurach na całym świecie tysiąc dwustu doświadczonych prawników. Głównie białych, po dobrych szkołach, najlepszych albo prawie najlepszych na swoim roku. Głównie mężczyzn. Wszyscy byli bardzo podobni. Koło czterdziestki, w doskonale dobranych, ciemnych garniturach, szytych na miarę, czyli bespoke, szytych nie na fizelinie, tylko włosiance albo płótnie, najlepiej na londyńskim Savile Row. Może być np. Anderson & Sheppard, gdzie krojczy bierze od klienta dwadzieścia wymiarów na marynarkę i siedem na spodnie. Do tego dochodzą drogocenne

zegarki – na początek mile widziana jest przynajmniej Omega; ta w miarę upływu czasu i rosnącego doświadczenia zamieniała się w cacka niewielkich szwajcarskich manufaktur, których nazwy nic normalnym ludziom nie mówiły (mówiły za to wiele garstce wtajemniczonych, którzy swoją pozycję w stadzie potrafili określić po jednym zerknięciu na przegub). Młodzi ludzie przekraczali progi kancelarii, zbliżając się najpóźniej do trzydziestego roku życia. Jeśli spełniali, choć po części, pokładane w nich nadzieje, koło czterdziestego byli już ustawionymi finansowo ludźmi z sześciocyfrowymi dochodami, a jeśli byli naprawdę dobrzy, to tuż koło pięćdziesiątki stawali się partnerami firmy i zapewniali sobie wygodną emeryturę w dowolnej części świata, przerywaną jedynie przez partyjki golfa, butelki szampana Cristal, a w niektórych przypadkach młode ciała wysportowanych kobiet o różnej

karnacji (a czasami, ale znacznie rzadziej, również młodych mężczyzn) (ale bez przesady, bo człowiek pięćdziesięcioletni wie dobrze, co jest najważniejsze na świecie – i nie jest to seks, tylko władza i pieniądze). 2 – Są po prostu podstawowe metody egzystencji w związku, o których nie macie zielonego pojęcia – prychnął Gustaw. Nasz szef. Nasza opoka. – Niby jakie? – zainteresowałem się. – Dajmy na to, Czarny, spotkałeś kumpla z dziewczyną na mieście. Jest miło, wypiliście butelkę wina, pogadaliście, powspominaliście stare czasy, zastanawiacie się, co by tu zrobić z dobrze zapowiadającym się wieczorem, a ty wpadasz na pomysł, żeby zabrać ich do siebie. Co robisz? – Zamawiam taksówkę???

– Już nie żyjesz. Mana zeszła ci do zera – machnął Gustaw ręką. – Krzysztof? Gustaw wskazał ręką naszego aplikanta radcowskiego, człowieka, którego talent do prawa był równie duży jak jego beztalencie w stosunku do kobiet. Krzysztof podrapał się po nierówno przyciętej grzywce. – Poproszę koło ratunkowe??? – wyjąkał niepewnie. – Nie ma. Dawaj, decyzja! Szybko!!! – Zatrzymuję się i kupuję wino i coś do żarcia??? – strzelił Krzysztof. – Właśnie wkurwiłeś ją do białości! Jesteś odstrzelony, twoja głowa potoczyła się po podłodze. Stanąłeś na czerwonym polu, cofasz się o sześć kolejek i masz focha przez tydzień. Następny. Marian? Marian – radca prawny, hobby: centra handlowe; od czterech lat nie był na ulicy, bo porusza się między podziemnym garażem w

pracy, podziemnym garażem w domu i podziemnym garażem w centrum handlowym – miał handicap, bo był żonaty od jakichś siedmiu lat. – No jak to co? – odparł znudzonym tonem. – Dzwonisz do żony, aby ją uprzedzić, że z kimś przyjdziesz. I podajesz, za ile mniej więcej będziecie. – Brawo!! Od razu widać doświadczonego człowieka. – Powiadomić ją, wielkie mecyje – Krzysztof wzruszył ramionami. – Ooo, mój drogi, to wcale nie jest proste zapamiętać coś takiego. Wymaga to co najmniej pięciu awantur i ze czterech trzaskań drzwiami. A czasami i to nie wystarczy. Mam takiego kumpla Michała. Regularnie spraszał do domu bez zapowiedzi swoich kumpli. Raz, piąty, dziesiąty. Ale raz zobaczyła, jak idzie w dużym towarzystwie do nich do domu i są już przed bramą. Para poszła jej uszami, ale co zrobiła?

– ??? – Rozebrała się do bielizny i tak otworzyła drzwi. A następnie powiedziała: „Proszę, proszę, wejdźcie, chłopaki”. – I? – Poskutkowało. Od tej pory Michał dzwoni i uprzedza. 3 – Ja cię zapierdolę – sapnął Gustaw do Wielkiego JO. – Ale za co??? – ZA JAJCO!!! Za tego pornola, coś mi go podesłał w niedzielę. – Dobry, nie? – JO pokiwał głową z uznaniem. – Faktycznie, całkiem niezły – Gustaw zgodził się nadspodziewanie gładko. – Ty chuju – zawarczał jednak od nowa. – A co tam było? – zainteresowałem się.

– Oh man!!! Wyobraź sobie: szatynka w czarnej koszulce siedzi na kanapie. Młoda, na oko jakieś dwadzieścia lat. No, góra dwadzieścia pięć. Cudowna, naturalna, słodka, gdybyś ją zobaczył na ulicy, to byś oniemiał. I ona zaczyna ściągać tę czarną koszulkę na ramiączkach i pod spodem ma stanik. Też czarny. Ściąga pooowwwwoolli, targa dłońmi po tym staniku, kamera pokazuje jej idealnie płaski brzuch. I nagle ona chwyta ten stanik od spodu, za dolną część, która nie wiem, jak się nazywa, i zaczyna go ściągać!!! Człowieku, jakie ona ma bimbały!!!!! Duże, naturalne, sutki jak kapsle od socjalistycznego mleka. Uśmiecha się przy tym niewinnie, robi minę Lolity, a w tle słychać tylko „WOW” ze strony tego faceta. A później ona zaczyna je pokazywać, dotykać ich dłońmi i widać, że ten facet z tyłu dostaje zawału z wrażenia... – A później? – zapytałem. – A później to już nie ma nic ciekawego. Już

się normalnie pierdolą – machnął ręką Gustaw. – Ona mu laskę robi, ale na to już patrzeć nie mogłem, że się taka kobieta marnuje. JO, masz bana na podsyłanie mi takie rzeczy. – Ale o co ci, kurwa, chodzi? – zdziwił się JO. – Film dobry? Dobry? Rozpowszechniaj, oglądaj, nie marudź. – Moje dziecko ukochane, moja córeczka jedyna, trzyletni blond aniołek bierze mojego iPada przed snem i puzzle układa. – No i? – zapytaliśmy chórem. – No i układała te puzzle. Ale ja miałem skopiowany adres tej jebanej strony w pamięci iPada, tak jakbym ctrl + C zrobił. – I? – I wysłała mi na support gości od tej układanki maila ze służbowego konta z linkiem do tego filmu!!!!! – Radca prawny Wielki JO Dupek, Dupek i Złamany Kutas??? – Właśnie!!!

– To się chłopaki zdziwią, jak klikną. 4 Scena 1. – JO? – Tak, Gustaw? – Co ze sprawą Psikuty? – Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy – westchnął JO. – To znaczy? – Zainkasowałem honorarium. – Aha. To dobrze. Scena 2. Cisza. – I rozwaliłem samochód. – Znowu? – zdziwił się Gustaw. JO kupił sobie kilka tygodni temu SUV-a Hyundaia. Jak miał 600 kilometrów na liczniku, zarysował drzwi o betonową śmietniczkę. – Ja pierdolę, stary! Pojechałem wieczorem

go odebrać z lakierowania. Cofam z tego warsztatu, cofam. Ciemno, zimno. I nagle – JEBUT. Słyszę zgrzyt. – I? – Wpadłem, KURWA, NA BETONOWĄ ŚMIETNICZKĘ. – Znowu??? Co rozjebałeś? – Jak to co? – zdziwił się JO. – Drzwi po drugiej stronie. Dla symetrii. – I? – Wrzuciłem jedynkę i wtoczyłem się z powrotem do warsztatu. Przyznaję, szczęka im opadła. 5 – Dlaczego nie odbierałeś telefonu? – zapytała. Była zła. – Nie słyszałem. – Dzwoniłam cztery razy! – Nie słyszałem. Nie lubię telefonów.

– Ode mnie mógłbyś odebrać. – To nie przeciwko tobie. To opór przeciwko systemowi, który każe odbierać mi sto dwadzieścia telefonów dziennie, z których żaden nie jest ważny, a cztery usiłują mi wcisnąć dodatkową kartę kredytową. – I jak zwykle robisz sobie jaja z poważnych rzeczy – Olga się nadęła. – Zrobiłeś zakupy? – Nie. A powinienem? – Tak. Pisałam ci to w SMS-ie, kiedy nie odbierałeś telefonu. – I co miałem nam kupić? – Coś na kolację, bo jest pusta lodówka. – Peszek. Całkowicie pusta? – Jest lód. I dwie butelki białego wina. – No to, z całym szacunkiem, nie jest pusta. Mamy bardzo obiecujący początek. – A co będziemy jeść??? – zamarudziła Olga. – Czekaj. Wstałem z kanapy i wziąłem telefon.

– Przynajmniej raz to urządzenie przyda się do czegoś konkretnego. To na co masz ochotę? Kuchnia włoska? Pseudosushi z ryby maślanej jak rasowy mieszkaniec Lemingardu? Kebab? Hamburger? Upasiona na antybiotykach pieczona kura z KFC? – Szampan i ostrygi? – Olga figlarnie przekrzywiła głowę i zamachała długimi nogami, leżąc na brzuchu na kanapie. – Przyjąłem. Focaccia. Spaghetti z owocami morza zapiekane w pergaminie, gruszka w piance czekoladowej. – A co będziemy robić, czekając na jedzenie? – Będziemy słać łóżko. A później ćwiczyć odpowiednie posługiwanie się widelcem i łyżką. – Taaak? A gdzie??? – w oczach Olgi pojawił się diabeł. Rozejrzałem się dookoła. – Myślę że zaczniemy na tej kanapie, później przeniesiemy się na kuchenny stół. A później

oczywiście, jeśli tylko starczy nam czasu... Olga, jak na rasowego pracownika korporacji przystało, plan zrealizowała niezwykle skrupulatnie. Ba, ćwiczyła z wielką ochotą.

Rozdział 3. Impreza 1 – Cześć, Olga! – całkiem sławny muzyk, znany z takich przebojów jak: Mam gaz, Złoty cień oraz megahitu Kochałem cię w czwartek oraz sobotę, i to dziewięć razy, potrząsnął głową i pocałował ją w policzek. Sławny muzyk wyglądał tak, jak wyglądają sławni muzycy. Był wysoki, z metr dziewięćdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony i hałaśliwy. I z pięciodniowym zarostem na twarzy. Na prawej ręce od wewnętrznej strony miał wytatuowane jakieś chińskie hieroglify, na lewej – hebrajskie, na klatce piersiowej zaś wielkiego Buddę. Widziałem, bo sławny muzyk miał na sobie białą, lnianą koszulę, rozpiętą mniej więcej do połowy brzucha. W ustach fajka (założę się, że to było

Marlboro). Podrapał się po klacie, a następnie spojrzał na mnie, i to groźnie. – Jestem sławnym muzykiem, a ty? – zapytał. – Jestem mało sławnym pisarzem – wyznałem skromnie. – To po chuj mam cię wpuszczać na swoją imprezę? – muzyk się zdziwił. – Bo jestem z nią i mam to – wręczyłem mu pękatą butelkę irlandzkiej whiskey. Muzyk na jej widok poweselał i otworzył szerzej drzwi. – A masz może kokę? – zapytał z nadzieją. – Niestety, nie – skłamałem gładko. – Przed przyjściem tutaj strzeliłem sobie porcję. Sławny muzyk – ostatnio związany z przyjaciółką Olgi – pokiwał głową ze zrozumieniem i przeprosił. Rozejrzeliśmy się dookoła. Stoliki z żarciem stały po prawej stronie. Z winem i wódką po lewej. Pośrodku kłębił się tłum ludzi.

Zatęskniłem za przytulną atmosferą Lotosu na rogu Belwederskiej i Chełmskiej, zimną wyborową, porcją niezłego tatara za 18 złotych, a jeśli impreza z przyjaciółmi rozwinęłaby się w odpowiedni sposób – rosołem z twardymi kołdunami, a czysto potencjalnie szklanką whisky i kawą w nieodległym czterogwiazdkowym hotelu Hyatt. Bo Lotos był czynny tylko do 22. A tu? Nędza, kurwa i rozpacz. – Jedna niezwykle ważna kwestia. – Taaaaak? – Czy my jesteśmy tutaj parą? – zapytałem. – Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Ty mi powiedz. – Gdzie idziesz? – zapytałem Olgę marudnie. – Z ludźmi się przywitać. – Zabobon – burknąłem. – Solenizantkę muszę, debilu, znaleźć. Życzenia jej złożyć. Prezent jej dać.

– Tak? A co kupiliśmy? Oldze na twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. Była już przyzwyczajona. Chyba. – Stringi, nawilżacz i dwudziestopięciocentymetrowy wibrator. – Naprawdę? – zdziwiłem się. – Nie – warknęła Olga i ruszyła w tłum bliżej mi nieznanych ludzi. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do stołu, na którym stało kilkanaście butelek różnych rodzajów wina, najprawdopodobniej kupionych przez gości w jakimś dyskoncie. Mam wypracowaną metodę, jeśli chodzi o wybieranie wina na imprezach. Na początek skreślam wszystkie niewytrawne. Później te z zakrętką – chyba że chodzi o Australię i Nową Zelandię. Z tych, które zostały, wybieram egzemplarze z największym wgłębieniem w denku. A później to już jest prosto. Nalewam do pełna z butelki, która ma najładniejszą etykietę. Tylko czasami można się mocno pomylić.

2 – Cześć, Anka. – Cześć, Olga. Kobiety pocałowały się w policzek. – Wina? – Nie mogę pić wina. Za dużo kalorii – Anka uśmiechnęła się zalotnie. – A Ty coś, Olga, jakby większa jesteś. Nie przytyłaś ostatnio? Olga udała, że nie dosłyszała i uśmiechnęła się zalotnie do przechodzącego obok przystojnego bruneta w butach Nike. – Wiesz, jak jest. Obie ostatnio mocno przytyłyśmy. Obie mamy zmarszczki. À propos, coś mówiłaś mi ostatnio, że chcesz coś zrobić z tą krechą nad czołem. Wolisz botoks czy może kwas hialuronowy? – zapytała słodko. – Co to za koleś, z którym przyszłaś? – Anka szybko ucięła temat. – Fajny blondyn. – Czarny? – Olga zdziwiła się spektakularnie. – To tylko kolega z pracy.

Przedstawić cię? – Może później. Ooo, widzę Karolinę. Pójdę się przywitać. To na razie, kochana. I nie pij dziś za dużo, bo będziesz za łatwa. Tak jak ostatnio. 3 Olga przyszła do mnie, kiedy napoczynałem drugi kieliszek wina. – Ta rudawa blondyna leci na ciebie. – Wiem – pochwaliłem się, wgryzając w kawałek kurczaka i zastanawiając się, w co wytrzeć rękę. – Co za paskudztwo. Gapiła się na mnie. – Anka? – Olga obcięła ją wzrokiem dla pewności. – Nie przesadzaj. Wredna to faktycznie jest, ale w sumie dość ładna. – Kurczak jest paskudny. A ona ma małe cycki. – Ty ciągle o jednym – westchnęła znudzona Olga. – O, zobacz, jaki tam jest fajny brunet!

Ten w czarnych butach Nike. Pójdę się przywitać z Lidką. – Spoko. Ja przywitam się z lasagne. Przesunąłem się strategicznie w kierunku stolika z czymś, co wyglądało jak sałatka nicejska, lasagne ze szpinakiem oraz brokułami. Nakładałem sobie właśnie hojnie, gdy brunet w butach Nike podszedł do mnie. – Cześć, Sławek – przywitałem się. – Cześć, Czarny. – Jak tam twoja architektura? – zapytałem z grzeczności, grzebiąc widelcem w lasagne i usiłując wygrzebać z niej jak najwięcej sera. Sławka znałem z kilku warszawskich klubów. Określiłbym to tak, że dzieliliśmy pewne zainteresowania. – Tak samo jak twoje prawo. Kim jest ta czarnulka, z którą przylazłeś? – Olga. Podoba ci się? – Ładna. Wolna? – Z tego, co słyszałem, to skomplikowane.

Ale na twoim miejscu bym uważał. Ma pewne problemy... ekhem... zdrowotne. – Tak? – Sławek się ponadprzeciętnie zainteresował. – Kolega mi mówił, że ma wysypkę... – Taaaak??? – W miejscach intymnych – zełgałem bezczelnie. – Coo??? – Ale ponoć już się wyleczyła – dodałem i po namyśle do lasagne dołożyłem wielki kawał czekoladowego brownie. Piętnaście minut później. – Ty, Czarny, czy ze mną jest wszystko w porządku? Nie mam żadnej plamy albo coś? – Olga była wyraźnie zaniepokojona. – Nie a co? – zdziwiłem się. – Podeszłam do tego bruneta, żeby z nim zagadać. Ledwo się do niego uśmiechnęłam, a on uciekł. – Ee, to gej, nie przejmuj się nim – zełgałem

ponownie. – Znasz go? – Taaaa. Chodził kiedyś z moją kumpelą. – Gej?! – Zerwał z nią, bo się okazało, że jest właśnie gejem. „Skończę w specjalnej części piekła, gdzie są faceci nielubiący dużych piersi i osoby gadające w kinie” – pomyślałem. – Ale oprócz tego był zwyczajną pizdą – dodałem. – Aha – mruknęła Olga. 4 Impreza była potwornie nudna. Albo robiłem się stary. Najadłem się. Napiłem. Poszedłbym do domu. Byłem zmęczony. Zaległem na kanapie w salonie z potężnym kieliszkiem wina w dłoni. Olga siedziała ze znajomymi w kuchni. Mieszkanie było spore. Jak

nic miało koło 150 metrów. Na tej kanapie właściciel mieszkania, czyli znany muzyk, według jego deklaracji leżał z gitarą i komponował. Choć bardziej prawdopodobne było, że stukał jakieś laski albo łaskawie pozwalał sobie obciągać. Obok mnie gadały trzy dziewczyny. Podsłuchiwanie to ponoć brzydka cecha, ale ja w tym celu nie musiałem się nawet starać, bo darły się tak, żeby przekrzyczeć muzykę. Jedna była krótko ostrzyżoną szatynką. Zwróciłem na nią uwagę, bo z dyskusji wynikało, że pracowała w jakiejś kancelarii, a ja chciałem wiedzieć jakiej. Druga miała blond włosy i wyglądała jak połączenie Kylie Minogue z Pamelą Anderson. Jeśli ktoś by mnie zapytał o zdanie, to z chęcią poszedłbym z nią do łóżka. A trzecia? Trzecia była blondynką przy kości. Gdyby ją odchudzić z 15 kilogramów, może nawet coś by z tego było. Miała czteroletnie dziecko. Zosię. Zdążyłem zapamiętać, bo powtórzyła to ze cztery razy.

– Od sześciu miesięcy nie uprawiałam seksu – wyznała blondyna. – Lecę, kurwa, na rekord. Felix Baumgartner ze swoim pierdolonym spadochronem mogą się schować. – Rok – stwierdziła szatynka. – Co rok? – zapytały jednocześnie. – Nie uprawiałam przez rok seksu. Rok. Cały pieprzony rok. Jak się dwa tygodnie temu napatoczył kumpel, to miałam taki orgazm, że się sąsiadom do tej pory nie może pokazywać. – Ja tam nie wiem, z czym wy macie problem – stwierdziła ta przy kości. – Wiem, że może trochę wypadłam z rynku, ale za moich czasów znalezienie faceta, który by cię dobrze bzyknął, nie było specjalnie trudne... – Do bzyknięcia to może i tak – pokiwała głową krótko obcięta. – Ale jak przychodzi do czegoś więcej, to mi się żyć odechciewa. Jak mi jakiś dupę zawraca, by pójść z nim na kawę, to czasem wolę zostać w domu, niż słuchać prężenia się, co to nie on, kogo nie on i w jakich

pozycjach, czym jeździ i jaki ma tłumik. Siedzę, ziewam, on pierdoli jakieś farmazony... Owszem, zrobię wszystko sama. Poradzę sobie. Ale teraz mam, kurwa, ochotę, żeby ktoś mnie wyręczał! – Dobrze mówisz, siostro! – blondyna odkiwała głową z uznaniem. – Tylko spójrz, w październiku ślub bierze mój brat stryjeczny. Jest miesiąc starszy ode mnie. W listopadzie ślub bierze moja siostra cioteczna. Młodsza ode mnie o sześć lat! Wygląda jak Beth Ditto z Gossip, za to narzeczony taki, że mógłby spokojnie w Top Model dla mężczyzn startować. Gdyby tylko taki stworzyli. A wiecie, co jest najgorsze? – Tak? – zapytały równocześnie. – Na te ich cholerne śluby nie mam z kim iść – wyznała. – Niewielka strata – krótko ostrzyżona obracała w rękach drinka. – Byłam ostatnio na czymś takim. Czułam się, jakbym występowała w 100 pytań do. „A kiedy ty?” – zmieniła głos, naśladując starą ciotkę. „A masz kogoś na

oku?”. „Lepiej zacznij się rozglądać, bo zostaniesz starą panną”. Ożeż kurwa mać. Jakby mi to przyjemność sprawiało, że jestem sama. – Może oni wolą takie cnotki niewydymki? – zapytała z nadzieją w głosie blondyna. – Tak, tylko co którego zapytasz, to chce mieć towarzyską, z poczuciem humoru – odpowiedziała ponuro krótko ostrzyżona. – A ten twój kolega sprzed dwóch tygodni? – zapytała ta przy kości. – Nie masz ochoty powtórzyć? – Może i mam – stwierdziła krótko ostrzyżona z ociąganiem. – No to o co chodzi? – To mój kumpel z liceum. Ma dziewczynę. I ja ją znam. To moja znajoma. I obudziłam się rano obok niego i mam wrażenie, jakby obok leżała, kurde, ona i patrzyła na mnie z wyrzutem i wyrazem twarzy: You’re a slut. – You’re a slut – powiedziała blondyna i

zaczęła się chichrać, a krótko ostrzyżona i przy kości do niej szybko dołączyły. 5 – Co je podsłuchujesz? – sławny muzyk usiadł obok mnie, a właściwie rozwalił się ze szklanką czystej wódki w dłoni. Przepraszam, ktoś mu do niej wrzucił trochę mięty i limonki. Sławny muzyk wyglądał już na mocno sponiewieranego. – Narzekają – wskazałem na nie palcem – że dawno nikomu nie zrobiły loda. – Loda? – powtórzył w zamyśleniu sławny muzyk. – Mam dosyć lodów – stwierdził i czknął. – O? – zdziwiłem się. – Te pierdolone fanki – wycedził z nienawiścią. – Czasami wolałbym być pedałem. Śpiewasz – od razu masz fanki. Grasz na gitarze i masz fanki. Grasz na pierdolonej harmonijce

ustnej i masz fanki. I wszystkie chcą ci obciągnąć, bo to im się wydaje takie zajebiste – ciągnąć lagę muzykowi. Miałem taką sytuację. Puka w hotelu w Gdańsku do drzwi jakaś małolata, mówi, że jest moją największą fanką i chce się zrewanżować, więc klęka. I ja wiem, co będzie dalej, że mi rozepnie rozporek, wyjmie kutasa i weźmie go do ust. I się usztywniam od razu. No, ale nic, sssie, dochodzę, ona połyka i wiesz, co jest potem? – No nie – przyznałem. – Idę dwa miesiące później z żoną przez miasto, a tu w pewnym momencie ona podchodzi do nas i mówi, że fajnie mi się lachę ciągnęło i że chciałaby kiedyś powtórzyć. No nic wyczucia kobieta nie ma. Żona od razu obrażona, focha strzela, małolata nie wie, o co chodzi, więc biorę ślubną pod pachę, odkręcamy się i wracamy do domu. Ale nastrój jakiś taki... no spierdolony... – I rozwiodła się z tobą? – strzeliłem.

– Rozwiodła, a i owszem – pokiwał głową z pijackim zaciągnięciem. – Ale nie za to – wycedził. – A za co? – Przyszła kiedyś do domu i akurat dwie laski mi loda robiły. Na naszym łóżku małżeńskim. Pijany byłem – usprawiedliwił się. – Mogła się zdenerwować – przyznałem. – Tymi dupami? Może trochę. Foch – jak zwykle. Rozwód jednak był za coś innego. – Tak? – Ciągnęliśmy kokę z porcelanowego talerza, który dostała od babci. I on się, kurwa, wyszczerbił. – Pech – skomentowałem. – Jak chuj – machnął ręką. – Pięć lat dobrego małżeństwa jak, kurwa, w piach. Masz fanki? – zapytał. Zabrzmiało to: „Maszzzzzzz fanki???”. – Jakieś tam mam – przyznałem. – Nie pierdol fanek – pogroził mi długim

paluchem. – Nie dawaj im obciągać – do jednego ostrzegawczego palucha dołożył drugi. – Będzie cię ciągnąć. Ale nie rób tego. To najkrótsza droga do samozagłady – zagroził. Popatrzyłem na niego nieco sceptycznie. Jakoś laska wykonana przez sympatyczną dziewoję, która w ten sposób chciała ci okazać podziw dla twojego... hmmm... talentu, nie wydała mi się równie niebezpieczna jak, dajmy na to, heroinowy ciąg czy uzależnienie od vicodinu. – Widzę, że cię nie przekonałem – stwierdził. – Trzeba zastosować metodę NLP. – Czyli? – zapytałem ostrożnie. – Programowanie neurolingwistyczne – wycedził. Zabrzmiało to jak: „rogramowaniee nerolinwistyczneee”. Spojrzałem na niego nieco zdziwiony. – Sprawić, aby temat kojarzył ci się wyjątkowo przykro – objaśnił. Po czym nabrał

zamach prawą ręką. I... BACH! Muzyk walnął mnie znienacka prosto w szczękę. Jak Mike Tyson w pierwszych swoich walkach po wyjściu na ring. Jedno pierdolnięcie i nokaut. Prawie mi się udało cofnąć głowę. Prawie. 6 Leżę w łóżku. Na twarzy położyłem sobie worek z lodem. Bardzo dobrze zwalczał opuchliznę, ale na wszelki wypadek wziąłem trzy dni wolnego. Dziś był trzeci. Ciemnofioletowe przebarwienia między szyją a szczęką stawały się już lekko zielone. Z czego wnioskowałem, że powoli zaczynam zdrowieć. Od czasu do czasu poruszałem żuchwą. Wydawała się cała, muzyk widać nie naruszył mi tam nic istotnego. Kiedyś mój kumpel po podobnym ciosie miał złamaną szczękę. Zainstalowali mu w gębie metalowe

druty, które straszliwie raniły mu dziąsła. Jak mówił, pluł krwią. Pod ręką położyłem telefon. Na kolanach trzymałem laptopa, na którym odpaliłem sobie amerykańską edycję serialu Shameless. W sumie było całkiem nieźle. Lód chłodził, laptop grzał. Kac był w sumie niewielki. Tylko jeść nie mogłem. „Dobrze, że usunąłem się z linii ciosu” – pomyślałem. Muzyk był zbudowany jak orangutan. Przepraszam, jak pierdolony goryl. I miał podobne maniery. „Jakie życie, taki Fight Club” – pomyślałem, a wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałem na wyświetlacz i odebrałem. Z niewieloma osobami bym gadał w tej sytuacji. – Cześć, Lemingu z Wilanowa – powiedziałem. – Cześć, Lemingu z Ochoty. – Kawę w Starbaku wypiłeś? Śniadanie w Charlotte zjadłeś? Chustę pod szyją zawiązałeś?

Czjanti wypiłeś? Na lanczu w Ikei poturlałeś klopsa? – Dziś nie. Dziś mam dzień swobód religijnych – sapnął Ufo przez słuchawkę. – To jak się czujesz? – Doskonale. Pomijając to, że dwa dni temu czułem się znacznie lepiej. Ufo jest moim przyjacielem. Znamy się od dzieciństwa. Razem piliśmy w jego domu wino, które pędził jego ojciec. To zbliża. Amerykańscy naukowcy mają taką teorię, że jeśli przyjaźń trwa dłużej niż siedem lat, to będzie trwała całe życie. To my już mamy ponad dwie dekady znajomości. – Trzeba przyznać, że koncertowo w ryj dostałeś – zagaił. – Olga mogła nie wrzucać mojej zdefasonowanej mordy na Fejsa – skrzywiłem się. – Mogła. Ale spójrz na to z drugiej strony. Twoja fioletowa gęba miała ze trzydzieści lajków

i z pięćdziesiąt komentarzy. – Rozumiem, że powinienem się cieszyć. – No ba, robisz karierę. Jakbyś chciał, to byś wylądował w Party albo Vivie na jakiejś sto dwudziestej trzeciej kolumnie. „Znany muzyk pobił nieznanego pisarza, zwalając go z nóg jednym ciosem. Poszło o kobiety”. To brzmi, nie? – Się w TVN-ie zatrudnij – burknąłem. – To o której dzisiaj wstałeś? – Ufo zmienił temat. – O 10. – Widzisz, jak dobrze masz? I jeszcze narzekasz. I co robiłeś w międzyczasie? – Rano poczytałem Myśli Blaise’a Pascala, ale trochę mnie znudziło, więc sięgnąłem po Jakuba Wędrowycza, ale też mnie znudził, więc wziąłem Blacksada... – Blacksada? – Komiks o detektywie kocie ze spleenem i rysowanymi dupami.

– Masz eklektyczny gust. – Wiesz, co to w ogóle znaczy eklektyczny? – Oczywiście, pedalski. A później? – dopytał Ufo. – Nic istotnego. Posłuchałem trochę muzy na Spotify i zrobiłem drzemkę. – Nie wkurwiaj mnie! – Zapomniałem, człowieku, jakie to fajne uczucie przespać się w ciągu dnia. Koło 14 to już zjadłem obiad. – Co? – Nie pytaj. Ryż z warzywami. Smakował jak koło od traktora, nawet go białym winem nie mogłem podratować. – Bo? – Nie było w domu białego wina, a mi się nie chciało ruszać. – W sumie to jesteś jak rentier. Nic nie robisz i ci jeszcze płacą. – Będąc klasą średnią, to my, w Polsce, za chuja nie dorobimy się do poziomu

rentierowania. Żeby żyć z odsetek, trzeba mieć milion euro. I to najlepiej przed pięćdziesiątką. Gdzie szczery, prawy leming z korporacji odłoży ci milion euro? – rozłożyłem ręce, wyciągając się na kanapie. – Po pierwsze primo, nie jesteśmy klasa średnia – burknął Ufo. – Jak to nie? Klasa średnia to zarobki 3800 złotych brutto. Jakoś mi się wydaje, że nadążamy. – Klasa średnia na Zachodzie to jest osoba, która zarabia 4000 euro miesięcznie. – To u nas według twojej definicji nie ma klasy średniej. – Jest. Koło procenta. – A reszta, jak rozumiem, na dorobku? – Właśnie. Taki koleś z Charlotte, lat osiemnaście, jak mu ojciec dentysta z Puław oszczędności życia zostawi, to będzie jednak już miał szansę na bycie rentierem koło pięćdziesiątki. Ty nie. Chyba że się, kurwa,

zwolnisz i do roboty na własną rękę weźmiesz.

Rozdział 4. Prawniczka 1 – Olga, wyglądasz jakoś inaczej – stwierdziłem ze zdziwieniem. – Obcięłaś włosy? Olga spojrzała z politowaniem. – Inaczej się uczesałaś??? Pokiwała przecząco głową. – To co zrobiłaś? – Nie powiem, sam się domyśl. Piętnaście minut później. – No powiedz. – Nie!!! – Zmieniłaś kolor włosów? – spróbowałem. – Nie!!!! – Schudłaś? – spróbowałem rozpaczliwie. – Przytyłam dwa kilogramy – przyznała niechętnie. – To ta mini?

– Toń. – Stanik z push upem? – Taki cienki lód – pokazała palcami grubość mniej więcej dwóch centymetrów. Jemy lunch. – Jakieś spa, maseczka, solarium??? Spojrzenie pełne pogardy. – Nie chodzę do solarium. Doda chodzi do solarium. – Nie piłaś wczoraj??? Mord na twarzy. Biuro, godzina 19.04. Wchodzi Kinga z działu księgowości. Taaaaakie balony. – Część, Olga. – Część, Kinga. – Ooo, przedłużyłaś rzęsy!!! 2 – Co robisz? – Gram? Oni są źli – wskazałem na lewą

stronę ekranu. – Ja jestem dobry. – Dlaczego grasz? – Wydałem siedem tysięcy na komputer, muszę go jakoś zbilansować. 3 Idziemy po centrum handlowym. Olga opowiada: – I ci polscy parlamentarzyści nawaleni jak szpadle żądają, żeby ich zawieźć na Plac Pigalle. Taksówkarz ich wiezie, wytaczają się ze środka, szpaler pań chodzi i stoi, prężąc się niczym koty do słońca. Parada. Czarne i białe, płaskie i cycate, wszystkie kuso ubrane i pomalowane niczym Gauguin – powiedziała Olga. – Spodobałoby ci się. – Aha – skwitowałem, bo nic lepszego mi do głowy nie przyszło. – Panowie parlamentarzyści mijają co bardziej blond opływową blondynę i jednemu wyrywa się z głębi trzewi: „Może tę

poruchamy?”. Na co panienka puentuje najczystszą polszczyzną: „Panowie, miejcie litość, jest 3 nad ranem, jednego mogę obsłużyć, ale nie trzech naraz...”. – I co zrobili? – zainteresowałem się. – Uciekli i pojechali do Lasku Bulońskiego. – Może oni byli z Komisji Ochrony Środowiska? – Może. Ale w tym Lasku Bulońskim się strasznie bali facetów poprzebieranych za kobiety, więc każdą dziwkę, którą zaczepili, macali wpierw po kroku. – No i? – Czwarta była facetem i jeden złapał go za fujarę, co go zniechęciło do kopulacji. Pojechali więc dalej pić. – Jestem dumny z naszego parlamentu. – Czy ty się musisz oglądać za każdą babą? – zniecierpliwiła się. – Jestem wrażliwy na piękno, czy to źle?

4 – Dlaczego nie dzwonisz do rodziców? – Bo mnie wkurwiają – odpowiedziałem. – Oni się nie zmienią. – Ja też nie. 5 – Mężczyźni to dekle – autorytatywnie stwierdziła Olga. – Jeżeli kobieta zabiera się do zdrady, to zorganizuje wszystko tak, żeby nikt się nie dowiedział. No, chyba że zabiera się do zdrady po to, aby jej aktualny facet się o tym dowiedział, ale to całkowicie inna sytuacja... – Aha – przytaknąłem. Carpaccio z polędwicy było wyjątkowo dobre, parmezan, którym je posypano, dodawał mu słonego posmaku. Wycisnąłem na nie odrobinę cytryny i dodałem kapara. – Podam ci przykład. Facet mieszka w falowcu. Znalazł sobie dupę mieszkającą w tym

samym bloku. Jednego dnia bierze torbę i mówi żonie, że jedzie w delegację. I co robi? Przechodzi trzy klatki dalej do swojej kochanki. Idą na podłogę, później na stół, później do łóżka, wino się leje. A później ona mówi: „Wynieś śmieci”. Pierwsza w nocy, facet wkłada szlafrok i na autopilocie wraca do mieszkania. Kiedy naciska dzwonek, okazuje się, że się zamyślił i wrócił do żony, która mu otworzyła i zobaczyła męża wracającego z delegacji ze szlafrokiem i kubłem na śmieci. – Jakie „wróciłem???”. „Po gitarę przyszedłem” – powinien powiedzieć. Albo że amnezję ma i nie wie, co się wydarzyło – poradziłem. – Dekiel po prostu – prychnęła Olga. Cisza. – O czym myślisz? – O jakiejś długowłosej kobiecie z rozpuszczonymi włosami, gryzącej czerwonego arbuza, którego kawałki spadają na jej duże

cycki, popijającej gruzińską wodą sodową. – Lato. – Lato. 6 Podjechałem swoją czarną hondą pod blok Olgi. Wyłączyłem silnik, wysiadłem i zamknąłem drzwi. Centralny zamek zrobił pik, pik. Byłem w sumie zadowolony. Tego dnia miałem fart. Znalazłem nawet miejsce pod jej blokiem, co o tej porze było niezwykle trudne. Raz musiałem zaparkować kilometr od bloku w okolicy Multikina, bo dopiero tam znalazłem wolną miejscówkę. Byłem po dwóch drinkach. Tak, chyba nie powinienem siedzieć za kierownicą, ale jak wspomniałem, miałem dobry humor, a następnego dnia rano nie chciało mi się wydawać na taksówkę. Ale czułem się w tym momencie wyjątkowo męski.

W pracy? Nie ukrywajmy, byłem ostatnio pieprzoną gwiazdą socjogramu. Jak Chicago Bulls z Jordanem i Pipenem. Win, win, win. Niekończące się pasmo zwycięstw i wsad za wsadem. Cztery dni temu zaś Sąd Najwyższy przyjął napisaną przeze mnie – tymi ręcami – kasację, którą robiłem pro publico bono – jako zesłaną przez Okręgową Izbę Radców Prawnych. Ba, z Olgą układało się dużo lepiej, niż przypuszczałem. Ostatnio nawet stwierdziła, że nauczy się gotować. W ramach tego eksperymentu upiekła karkówkę, która tylko nieco się zwęgliła, i to z wierzchu, a poza tym z czerwonym winem dawała całkiem nieźle radę. Poza tym było nam fajnie w łóżku. I na stole. W łazience też nam było całkiem nieźle. Tak, zdecydowanie czułem się męski. I przystojny. I zdolny. Byłem w końcu nie tylko prawnikiem pracującym w jednej z największych kancelarii w tym kraju, ale również prawie

pisarzem z bestsellerem na koncie. A poza tym przed momentem całkiem niezła laska zrobiła mi loda. 7 Z tą prawniczką nie łączyło mnie właściwie nic. Po prostu prowokowała mnie od pewnego czasu. Od kiedy dowiedziała się, że napisałem PI. Jechaliśmy windą. Rozpięła guzik od bluzki i powiedziała: – Gorąco tu. Ładnie pachniesz – i poprawiła włosy. Ledwo zdążyłem doczłapać się do biurka, a dostałem maila: „Jestem”. Brunetka. Mały biust. Długie włosy. Co ciekawe, wojująca feministka. Nawet ładna. Kilka tygodni temu opowiadała mi o trójkącie, który miała ze swoją przyjaciółką. No i dzisiaj poszedłem z klientem do baru, żeby wypić jednego po udanej transakcji. Nikt

mi nigdy nie mówił, że to będzie należało do moich obowiązków służbowych. Dosiadła się do nas z przyjaciółką. W pewnym momencie nachyliła się nad moim uchem i wyszeptała zmysłowo: – Jestem twoją największą fanką. Chodź ze mną do łazienki, zrobię ci laskę. Co normalny, heteroseksualny facet ma powiedzieć w takiej sytuacji? „Nie, dziękuję, innym razem?”. Wiem, wiem – powiedzieć: „Jestem zajęty”. Stanęliśmy w kiblu. Przekręciłem zamek w drzwiach. Prawniczka spoglądała na mnie wyzywająco. Uśmiechnąłem się i złapałem ja za włosy. Mocno. Musiała otworzyć usta. Jej ręka zawędrowała w okolice mojego krocza. Rozpięła rozporek. Chwyciła mój interes i zanurzyła go w gardle jak wykałaczkę. Dalej było już tradycyjnie. Przepraszam, mniej więcej w połowie, kiedy byłem już mocno podekscytowany, przestała pracować jak pompa

ssąca. Przerwała na moment. Spojrzała na mnie i zapytała: – Ale jakie będzie zakończenie drugiej części? – Sssij! – odpowiedziałem. Spojrzała na mnie jeszcze raz. – To tajemnica – wyznałem. Prawniczka pokiwała ze zrozumieniem głową i zdwoiła wysiłki. 8 Jolkę Miłowicz od rana bolała głowa. Siedziała w banku za swoim biurkiem, prezentując swoje dobre nogi. Czytała CNN, czytała pudelka, czytała ebooki. Od czasu do czasu przeszła się z jakimś papierem przez biuro, żeby poudawać, że robi coś konkretnego. Jolka pracowała w departamencie kredytów hipotecznych. W dobrych czasach było tu jak w fabryce. Jedna laska odbierała pocztę z wnioskami. Druga wprowadzała wniosek do

systemu (konkretnie do trzech systemów, żeby nie było za prosto). Trzecia wstępnie sprawdzała, czy nie jest do wywalenia z powodu braków i niespełnienia podstawowych kryteriów. Czwarta przepuszczała przez scoring i coś tam jej wychodziło. Piąta (już taka myśląca) zbierała to w kupę i wydawała wstępną decyzję oraz warunki, pod jakimi nastąpi uruchomienie. Szef piątej wydawał decyzję (w zależności od kwoty, ze swoim szefem, a jak odstępstwa i negocjacje ceny, bo np. kredyt na dom za dwie bańki, to jeszcze z jakimś kolejnym kimś – wg procedury). Jolka była tą piątą, ale kredytów mieszkaniowych udzielano u niej w banku ostatnio dużo mniej. Raz – przyszedł kryzys. Dwa – w banku tak ściśnięto kryteria przyznawania, tak że 500 000 złotych to mógł dostać singiel z zarobkami koło 10 000 na rękę, i to pod warunkiem że przedstawi badania DNA, że dożyje dziewięćdziesiątki. Teraz zapierdol

miał dział zajmujący się kredytami konsumpcyjnymi. A po trzecie, przez bank przeszedł ostatnio tajfun, który wywalił sto osób. Administrator musiał nawet napisać specjalny skrypt do zamykania kont mailowych. Żeby było zabawniej – jego też wywalono. Pani prezes założyła teraz ekskluzywnego ekofryzjera dla bardzo bogatych pań. Na trzech fryzjerów dwóch było gejami – Jolka raz była, dostała zniżkę i bardzo sobie chwaliła. Jej wspólniczką została pani dyrektor opisanego powyżej departamentu kredytów mieszkaniowych. Zastępca dyrektora ds. operacji założyła kawiarnię. Sprzedaje tam ciasta własnego wypieku, ze szczególnym uwzględnieniem tortu bezowego. Jolki z nieznanych jej przyczyn nie zwolniono. Może dlatego, że wyglądała bardzo mądrze, kiedy odbierała telefony. I naprawdę miała dobre nogi. Koło 11 strzeliła sobie kawę. Nie pomogło.

Łeb nadal jej pękał. Koło 14 strzeliła więc drugą. Również bez rezultatu. Zjadła kawałek ciasta czekoladowego, robiąc potężną wyrwę w swoim postanowieniu o diecie. Nadal nic. Do baru poszła leczniczo razem z koleżanką z biura optymalizacji procesów kredytowych. Po trzeciej wódce z cytryną zoptymalizowały swoje podejście do mężczyzn i nawet dały sobie postawić kolejkę pewnemu grubszemu pięćdziesięciolatkowi z obrączką na palcu. A co? W końcu bolała ją głowa. Był nawet przystojny, mimo że gruby. Koleżanka dyskretnie się ulotniła. Jolka zastanawiała się, czy powinna pozwolić grubemu na postawienie piątego drinka. Po drinku trzeba by podjąć nieodwołalną decyzję: iść do domu albo pójść z tym gościem na górę. Wariant pierwszy miał tego plusa, że obudziłaby się u siebie w domu, we własnym łóżku. Wariant drugi, że zostałaby dobrze wylizana u dołu – ten pięćdziesięciolatek

wyglądał na skłonnego do wszelkich poświęceń, byle tylko dobrać się do jej majtek, a ona dawno nie miała porządnego orgazmu. Mimo wszystko skłaniała się ku opcji numer jeden. Nadal bolała ją głowa. Rozejrzała się po lokalu. Pięćdziesięciolatek opowiadał jej właśnie o swoich szklarniach pod Warszawą, gdzie chyba hodował truskawki. Zatrzymała wzrok. Farmer, grubasa postanowiła ochrzcić farmerem, pierdolił coś o opryskach i żonie, ale Jolka patrzyła na faceta, który posuwał ją kilka miesięcy temu w łazience jej przyjaciółki z liceum. Miał całkiem dużego. To zapamiętała. A od pewnego czasu, co widziała ze statusów na Fejsie, był związany z Olgą. Tylko dlaczego wobec tego szedł do łazienki, trzymając rękę na tyłku jakiejś brunetki, która z całą pewnością nie była jej przyjaciółką? To znaczy co można z facetem robić w łazience, to Jolka wiedziała dokładnie. Nie żeby z Olgą łączyła ją teraz przyjaźń na śmierć i życie (od

liceum parę rzeczy się zmieniło, zresztą Jolka miała teorię, że kobiety zmieniają przyjaciółki mniej więcej co pięć lat)... Uznała jednak, że na jej miejscu chciałaby wiedzieć. Kiedy więc Czarny wychodził z łazienki, zrobiła mu zdjęcie. Jej Sony Experia Z nie była z całą pewnością najbardziej doskonałym telefonem świata. Ale miała bardzo dobry, trzynastomegapikselowy aparat ze stabilizacją obrazu, który robił niezłe zdjęcia nawet w ciemnych pomieszczeniach. A na tym, które wykonała, było dość wyraźnie widać przystojnego mężczyznę w garniturze obejmującego ładną, długowłosą brunetkę. Jeden szczegół był tutaj szczególnie istotny. Jolka była dumna z siebie, że go uchwyciła. Brunetka trzymała rękę centralnie na jego fiucie. Znalazła numer Olgi i wysłała jej zdjęcie MMS-em. Z uwagą: „To dzisiaj, w Marriotcie. Myślę, że chciałabyś wiedzieć”. Z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku

odłożyła telefon. Wypiła piątego drinka, po czym fachowo spławiła farmera. Do mężczyzn dzisiejszego wieczora czuła jakiś niesmak. A poza tym doszła do wniosku, że będzie miała jutro kaca. 9 Otworzyłem drzwi mieszkania Olgi uśmiechnięty. Poluzowałem krawat. Biała koszula trochę mi wychodziła ze spodni. Odłożyłem skórzaną teczkę i zawołałem: – Hej! Co jest na kolację? Olga wyszła z kuchni z wielkim kartonowym pudłem w ręce. Miała rozpuszczone włosy i czerwone, zapuchnięte oczy. – Coś się stało? – zapytałem zaniepokojony. – To twoje rzeczy. Weź je i zapomnijmy o tym. Popełniłam błąd. – Ale o co chodzi? Zbaraniałem.

– Brunetka w Marriotcie – wyjaśniła krótko. – Aha – teraz z kolei zmarkotniałem. – Ale to była tylko macanka. Nic istotnego – przekonywałem. – Wierzę ci, że to nie było nic istotnego – powiedziała powoli. – Dla ciebie. Ale dla mnie to było istotne. Poza tym to nie chodzi tylko o to, że zmacałeś jakąś laskę w kiblu. Spojrzała na mnie. Miała dziwny wzrok. – Czarny, to nie twoja wina. To ja popełniłam błąd. Wydawało mi się, że jesteś w stanie się zmienić, że ja jestem w stanie cię zmienić. Ale ludzie się nie zmieniają. Wydawało mi się, że to, co do ciebie czuję, wystarczy, żeby coś zbudować razem. Ale to będzie takie szarpanie dwa kroki w przód, krok w tył, trzy do tyłu, dwa do przodu. Nie mam na to siły. Myślałam, że mam, ale niestety nie. Otworzyła drzwi od swojego mieszkania i popchnęła mnie lekko w tym kierunku. W stuporze zgarnąłem tekturowy karton (nic

ważnego, kilka par gaci, skarpetki, białe koszule, dżinsy, ciemny garnitur i duża paczka kondomów). Stanąłem przy drzwiach. Olga patrzyła na mnie ze łzami w oczach. – No to cześć – powiedziałem niepewnie. – Cześć – odpowiedziała. Podeszła bardzo szybko do mnie i stojąc na palcach, mocno pocałowała mnie w usta. Bardzo mocno. A później brutalnie wypchnęła mnie za drzwi. I zamknęła je z hukiem. Stałem tam przez moment zbaraniały, a później zszedłem na dół do samochodu. Świat kręcił się nadal. Tylko jakoś inaczej. 10 – To ile byliście ze sobą? – zapytał Ufo. – No, tak prawie dwa miesiące – policzyłem szybko. – Mieszkaliście ze sobą?

– Powiedzmy. Pomieszkiwałem u niej. – I co się stało? – Ona była... była... była... – nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa. Ufo, w stanie małżeńskim od pięciu lat, a w stałym związku od co najmniej dekady, pokiwał ze zrozumieniem głową. Prawdziwy przyjaciel. – Zaborcza? Czepialska? Wredna? – zapytał. – Taka wymagająca – dokończyłem. Obaj popatrzeliśmy na siebie. Ufo chwycił szybko za butelkę wyborowej. Nalał do pełna do kieliszka. Spojrzał na niego krytycznie, zreflektował się i wziął szklankę. Po czym napełnił ją do połowy i podsunął swoją z sokiem porzeczkowym. Prawdziwy przyjaciel. Nabiłem smętnie kawałek tatara z łososiem na widelec i wrzuciłem beznamiętnie do ust. Wychyliłem połowę odliczonej przez Ufa zawartości. Popatrzyłem tępo na szklankę. Wzruszyłem

ramionami i wychyliłem resztę. To miał być potworny kac. Ale jutro. – Mów człowieku, mów – Ufo założył na szyję szalik niczym proboszcz stułę. – Wysłucham cię synu. 11 Przez dwa dni w korpo unikałem wpadnięcia na Olgę. Nawet mi się udawało, bo miałem sesje w sądzie. W czwartek przyszła do mnie do gabinetu i wysyczała: – Co ty odpierdalasz? To, że nie jesteśmy razem, nie oznacza, że musisz się zachowywać jak idiota. Wyszła, trzaskając drzwiami. I dalej już było po staremu.

Rozdział 5. Kogut Dziś się dowiedziałem, że Kogut siedzi. Mój kumpel od klubów i wyrywania łatwych panienek spędzi jak nic minimum dwa lata w sanatorium na koszt państwa. Pożyczał pieniądze jak Provident, co jest wybaczalne, bo nikt się nie skarżył, a i odsetki miał lepsze, w sensie niższe. Czasem. Zdradzał regularnie żonę – co było wybaczalne dla Koguta, bo żony o zdanie, rzecz jasna, nie pytał. Zresztą wiedziała o wszystkim, bo która kobieta nie wie, że facet ją zdradza? Poza tym Kogut nie miał zamiaru jej zostawiać. Dla żadnej laski, nawet najlepiej ssącej, nawet z rewelacyjnymi cyckami, nawet niezgrillowanej na solarze turbo. – Co ja bym bez żony zrobił? – pytał Kogut. – No, kto mi rzeczy na siłownię wypierze, wyprasuje? Posprząta? Ziomal, tak to budzisz się rano i cała torba przygotowana. Koszulka,

skarpetki, spodenki, ręcznik, bidon z odżywkami, tabletki. Wszystko poukładane. Śniadanie zrobione. Tylko dziecko do przedszkola musisz odwieźć. Wpadł, bo handlował marihuaną – to by mu może jeszcze uszło na sucho, ale sprzedawał też kokainę. A co do tej policja jest dość spięta w pośladkach. CBŚ jechało za nim od polskiej granicy. W aucie był on i jego syn. Zatrzymali go kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Trzy samochody. Mieli długą broń i kominiarki. Kogut wylądował skuty na asfalcie. Jego syn myślał, że to wszystko zabawa. Zorganizowana przez tatę. Samochód Koguta był wypełniony tabletkami, ale i kilkoma rodzajami proszku. Był kilogram kokainy, kilogram amfetaminy i 800 gramów haszyszu. Kogut na przesłuchaniu. Policjant: – To dla kogo pracujesz?

Kogut: – Dla nikogo! Policjant: – Nie pierdol. Takich ilości nie da się sprzedać samemu. Kogut: – To tylko dla mnie! Na użytek własny. Policjant: – Przyznaj się, dla kogo pracujesz, to ci się opłaci. Kogut: – Dla nikogo. Policjant: – Znasz Kaszanę, Salcesona i Grubego? Kogut: – W życiu o nich nie słyszałem! Dzwoni komórka Koguta. Na ekranie wyświetla się... Salceson. To się nazywa dowcip sytuacyjny. Żal mi go. Aczkolwiek znając Koguta, dostęp do porannego i wieczornego seksu nadal

będzie miał zapewniony.

Rozdział 6. Pokuszenie 1 Jechałem powoli do domu. Powoli, bo otępiały. Nie pij. Nie jedz tłustego mięsa. Nie pal. Nie uprawiaj przypadkowego seksu. Pracuj. Bogać się. Przejdź na szybką emeryturę. Przed oczami ciągle miałem monitor. Oczy świeciły mi na niebiesko i czerwono. Przez moment usiłowałem policzyć, ile siedziałem w pozycji „biurowy kangur”, ale nie byłem w stanie. Plan na wieczór był niezwykle prosty. Myślałem o butelce whisky, którą trzymałem na blacie w kuchni. Był to najprostszy ballantines. Usiłowałem sobie przypomnieć, w jakiej części opróżniłem go w środę wieczorem. Z wstępnych obliczeń wychodziło mi, że powinno tam stać co najmniej pół butelki. Postanowiłem, że dzisiaj

wyrzucę ją do kosza. Pustą, rzecz jasna. Plus przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny nie będę włączał komputera. Był piątek. Mogłem pozwolić sobie na takie szaleństwo. Zatrzymałem się na światłach w połowie drogi, obejrzałem powoli na boki i zobaczyłem JĄ. Mimowolnie zacisnąłem ręce na skórzanej kierownicy samochodu. Ją. Zimną, słowiańską blondynę w passacie. Służbowym jak jasna cholera. Czarnym i lśniącym jak obudowa fortepianu albo stary model PS 3. Kim jest Zimna Blondyna? Sąsiadką? Korposuką w szpilach składających się z dwóch cienkich pasków skóry, kupowanych po 1500 złotych sztuka, z ustami pomalowanymi na głęboką czerwień? Laska z wyglądu przypomina Magdalenę Cielecką, tylko ma pełniejsze usta i trochę większe oczy. Dobry słowiański chów. Wystające kości policzkowe. Oczy niebieskie. Wpadające w granat? Grafit? Długie włosy,

kończące się w połowie pleców. Wściekle chuda. Wyprostowana. Wyniosła. Zwarte pośladki. Dobre nogi. Zaskakująco duży przy tej budowie ciała biust. Oczywiście stanik usztywniający jej ciało. Biała bluzka. Czarny albo granatowy żakiet – bliski odpowiednik pancerza i tarczy. Laptop robi za dzidę. W mojej wyobraźni dobrze by się prezentowała w futrze narzuconym na nagie ciało i szpilkach, dzwoniąc do moich drzwi tuż przed północą i trzymając w ręku butelkę szampana. Banał? Ale jaki zachęcający. Poza tym nie zauważyłem, żeby w pornosach chodziło głównie o fabułę. Raczej nikt nie wierzy w faceta, który przynosi pizzę i zalicza za każdym razem. Pisałem już kiedyś o niej. Zimna Blondyna mieszka na tym samym osiedlu, co ja. Na piątym piętrze. Również jak ja. W bloku naprzeciwko. Dzieli nas studnia z trawnikiem, drzewami, srającymi psami i

chodnikiem. Ale nasze okna są naprzeciwko. Zimna Blondyna w oknach nie ma rolet. Ani żaluzji. Ani firan. Jeśli tylko stanę na balkonie albo przy oknie w kuchni, doskonale widać jej salon. Skórzany fotel. Niewielkie biurko, na którym co wieczór kładzie służbowego laptopa (Dell, 14 cali). Regał z książkami. Plakat Marilyn Monroe na ścianie (strzeżcie się lasek, które mają M.M. na ścianie – zazwyczaj są pojebane). Ciemna, olejowana podłoga. Białe ściany. Prawie jak mieszkanie faceta, tylko nie ma telewizora. Później się okazało, że w sypialni ma wielkie białe łóżko i równie białą, puszystą wykładzinę na podłodze. A na ścianie kolejny plakat. Znów Marilyn. Czarno biała. I naga, leżąca na łóżku. Uśmiechająca się do fotografa. Zimna Blondyna była pod pewnymi względami podobna. Była kokietą. Była bezwstydna. Rozkwitała, gdy mogła uwodzić. Zresztą która tak nie ma? Kobiety uwielbiają być uwodzone. Znajdziecie

mi taką, której nie podkręci, że patrzy na nią obcy facet, że rozbiera ją wzrokiem, że szaleje z pożądania na jej widok? Gdyby tak nie było, nie sprzedawałoby się tyle harlequinów. Zaczęło się zimą. W marcu? Może jeszcze w lutym. Wróciłem do domu o 22. Pizgało lodem na ulicach, bo wiosna u nas stała się ostatnio stanem przejściowym – zaczyna się w połowie kwietnia i kończy tydzień później. Wszedłem do mieszkania i nawet nie chciało mi się włączyć światła (tak często jestem zmęczony). Siadłem na kuchennym krześle. Nie zdjąłem butów. Nie byłem w stanie. Przysunąłem sobie tylko butelkę whiskey. I szklankę. I nalałem na dwa palce. Kłamię. To były trzy palce. Może cztery. Zresztą kto by liczył w takim przypadku??? Spojrzałem w dół na parking, a później przypadkiem na jej okna. Miała zapalone światła i była... niekompletna. Niekompletnie ubrana. Miała na sobie stanik. Kuse majtki.

Rozpuszczone włosy. I to właściwie tyle. Jeśli chciała mnie zachęcić, to nie mogła lepiej trafić. Tego samego dnia wieczorem poszperałem w swoich gratach i wyciągnąłem lornetkę. Później się okazało, że równie dobrze widać jej mieszkanie z dachu naszego bloku. Piąte to ostatnie piętro. Możesz wejść po drabince na dach, wziąć ze sobą krzesło, lodówkę, kilka piw i zrobić sobie przyjemny niedzielny wieczór. Relaksuje bardziej niż rybki w akwarium. Kiedy zorientowała się, że ją obserwuję? Może wcześniej, ale ja myślę, że było to zaraz po akcji z szlafrokiem. W pewną sobotę rano przyjechał do niej kurier z Piotra i Pawła. Było to o tyle zaskakujące, że Zimna Blondyna żarła głównie proso dla koni, niskotłuszczowy jogurt naturalny i białe albo czerwone wino, choć ostatnio zauważyłem, że przerzuciła się na wódkę z sokiem z cytryny. Mniej kaloryczne. Kurier przywiózł jej stertę żarcia, którą bez

problemu dałoby się nakarmić małą armię. Bakłażany, cukinia, czerwona papryka, kilka kilogramów kurzych skrzydeł i dwie tony materiału na kanapki i sałatki. Aha, last but not least, na oko ze trzydzieści butelek wina. Później się myła. Jeszcze później paradowała w samym ręczniku, co było fajne, bo sięgał jej do połowy ud, a później go zdjęła. A jeszcze później przyszło dużo ludzi, którzy dawali jej mniejsze i większe pudła, z czego można było wyciągnąć wniosek, że ma urodziny. Albo imieniny. Na jedno wychodzi. Co było dalej, to nie wiem. Tę noc spędziłem z pewną sympatyczną szatynką, która wykorzystała mnie na kilka sposobów, łącznie ze ścianą w przedpokoju, stołem w jadalni i podłogą w korytarzu prowadzącym do łazienki. Nie żebym się chwalił, ale w łazience też spędziliśmy kilka miłych chwil. Kiedy wróciłem koło południa do siebie, mieszkanie Blondyny wyglądało jak po przejściu huraganu Katrina, a sama

zainteresowana jeszcze spała. Tego samego dnia kupiłem jej na Allegro biały szlafrok od Victoria’s Secret. Z kretyńskim różowym napisem z tyłu. Niestety, nie było bez napisów. Za to kończył się w połowie uda i miał spory dekolt. Dobrze ulokowane 50 dolców. Dołączyłem kartkę: Załóż, bo się przeziębisz. I wrzuciłem do jej skrzynki pocztowej. Dwa dni później zobaczyłem Zimną Blondynę, jak ostentacyjnie wyjmuje z torebki lornetkę, kładzie ją na parapecie, a cycek niby to przypadkiem wyskakuje jej zza szlafroka. Tego, którego jej podesłałem, rzecz jasna. Od tej pory ona obserwuje mnie, a ja ją. To gra. W uwodzenie. W podniecenie. W pokuszenie. W wyobraźnię. W krótkie chwile w wannie ze słuchawką prysznicową między udami. Już nie pokazuje mi się nago. Ale kiedy podejrzewa, że obserwuję ją przez okno, zaczyna wariować. Rozbiera się powoli.

Zdejmuje spódnicę. Centymetr po centymetrze. Stawia nogę na krześle. I ściąga pończochę przez długie sekundy kawałek po kawałku. Szykuje się do wyjścia. I wkłada niedaleko okna gorset. I szpilki. Schyla się w samych stringach, pokazując tyłek. Jest kobietą. Gra. Pozuje. To taka mała tajemnica między mną a nią, o której nikomu nie mówimy, bo i po co??? Obydwoje wiemy, że to powinno zakończyć się w łóżku. Ale po co przyspieszać nieuniknione? Chodzi o moment, kiedy pantera widzi swój obiad. Który chodzi jeszcze na czterech łapach i niczego się nie spodziewa. Obchodzi go. Szykuje się do skoku. Czuje, jak buzują w niej endorfiny. Tysiące motyli rozrywają jej brzuch. Później jest skok. Przytrzymuje ją mocno łapami, uniemożliwia jakikolwiek ruch. Jej zęby zatapiają się w ofierze. Ona krzyczy. Prosi o litość. Pierdolę bez sensu jak Cojelo? Może. Ale nigdy nie jest już tak jak za pierwszym razem. Nigdy już nie będzie podobnego napięcia z tą samą

upolowaną zwierzyną. Aby dostać te same emocje, musisz znów iść na polowanie. Ja to wiem. I ona to wie. Staliśmy dalej na światłach. Spojrzeliśmy na siebie. Ona spojrzała jeszcze raz. Poznała mnie. Nawet się uśmiechnęła. Później miałem się zastanawiać, co ten uśmiech właściwie znaczył. I że chyba popełniłem błąd. Światło zmieniło kolor na pomarańczowy. Ruszyliśmy. Silniki zawyły. Dziko i chrapliwie, zdziwione takim traktowaniem. Pędziła niczym Danica Patrick na IndyCar, tylko cycki miała większe. Jechałem po prawym pasie, cały czas ktoś pakował mi się pod koła. Hamowałem z piskiem zmieniałem pas na lewy i znów przyspieszałem. Dogoniłem ją dopiero na kolejnych światłach. Machnąłem ręką, proponując jej zjechanie na pobocze. Zatrzymała się w zatoczce przy przystanku i wyszła z auta. Zahamowałem może 20 centymetrów od jej

zderzaka. Zimna, jasnoszara marynarka z wielkim dekoltem. Biała koszula. Wąska spódnica przed kolano. Rozpuszczone blond włosy. Usta na czerwono. Jej wysokość: agresja, wyniosłość, sukowatość. Chciałem się przekonać, czy bije jej szybciej serce. Otworzyłem drzwi. Szybko i zdecydowanie zacząłem iść w jej kierunku. Nie cofnęła się. Była w szpilkach. Prawie mojego wzrostu. Zrobiłem jedyne, co można było zrobić w takiej sytuacji. Przygarnąłem ją do siebie, włożyłem rękę w jej włosy i pocałowałem gwałtownie. Smakowała gumą miętową i drogą szminką. Nie protestowała. Rozchyliła szerzej usta. Nie wiem, ile to trwało. Minutę? Trzy? Spojrzałem na nią. Oddychała ciężej. Spojrzała mi w oczy. Nagle zamachnęła się i uderzyła mnie w twarz otwartą dłonią. Wsiadła do samochodu, z głośnym trzaskiem zamknęła

drzwi i odjechała. 2 Oczywiście wiedziałem, że musiałem w ten ryj dostać i ona o tym wiedziała, bo taka była konwencja. Wiecie, co jest dobre w stałej pracy w korpo? Karta kredytowa. Pozwala na moment żyć. Więc w ramach tej konwencji pojechałem na giełdę kwiatową i kupiłem dwa klomby z czerwonych róż, jeden mniejszy, bo dwadzieścia sztuk, a drugi większy, bo z pięćdziesięciu. I poprosiłem mojego kumpla kuriera (zrezygnował ze studiów, bo go ograniczały mentalnie, teraz trzysta trzydzieści dni w roku jeździ na rowerze i doręcza obcym ludziom paczki, żeby zarobić na podróże po Andach i Azji, aby odnaleźć własną drogę, cokolwiek miałoby to znaczyć). Poszedł do mieszkania i jej te kwiaty wręczył. Specjalnie o 22, bo wiedziałem, że wtedy na pewno ona

będzie w domu. Otworzyła mu zdziwiona, ale skoro kurier z kwiatami, to jaka kobieta by nie otworzyła??? Miała na sobie jeszcze kostium korpobitch, ale włosy już rozpuszczone, tandetnie określając, falami spływające. Kieliszek czerwonego już stał na stole, a i komputer był też odpalony. Kurier wręczył dwadzieścia róż, ona przeczytała dedykację, a tam było napisane, że nie przepraszam, bo mi przyjemnie było, i kilka przymiotników o jej ustach i częściach ciała, ogólnie w superlatywach. Ale ona powiedziała, że nie, ale dzięki, kwiatów nie przyjmie. To też konwencja była. Żeby grać niedostępną księżniczkę w szklanej wieży. Tyle że później taka księżniczka, jak jest po trzydziestym piątym roku życia i wypierdala w popłochu drzwi do wejścia, okazuje się, że już tłumu kandydatów nie ma, tylko jacyś potłuczeni, połamani i wybrakowani. Ale nic to i nie o tym.

Wtedy poinstruowany kurier powiedział, że zleceniodawca (czyli ja) przewidział to i wręczył drugi klomb, a był on zaiste imponujący, wie o tym każda kobieta, która dostała kiedyś pięćdziesiąt róż. Nie dostała? Właśnie dlatego był imponujący, bo mężczyźni standardowo nie robią takich rzeczy. I w tym drugim bukiecie były już dość precyzyjnie wypisane rzeczy, które mam zamiar z nią robić i w jakiej pozycji. Że widząc ją na klatce i w windzie (mam wiele przyjemnych wspomnień z wind) i w ogóle, chcę „on the bed, on the floor, on the towel, by the door, in the tub, in the car, up against the mini-bar”, to znaczy lodówki side by side. I wtedy kwiaty przyjęła, bo jak sama później mi powiedziała, trochę jej się w głowie zakręciło i straciła równowagę, a ona nie traciła równowagi nigdy, no, ostatnio może jak z siedemnaście lat miała. Zachwiała się wtedy, a

później żałowała. On miał dwadzieścia dwa lata. Ona była na wakacjach z rodzicami w Hiszpanii. On słabo mówił po angielsku. Ona przeciwnie, dopowiadała sobie bardzo dużo do każdego jego gestu i spojrzenia. Był wysoki, krótko ostrzyżony, miał mocno zarysowaną szczękę i studiował historię na uniwersytecie w Madrycie. Miguel. Miguel potrafił grać na gitarze. Przyjechał w wakacje, żeby dorobić w barze. Był pieprzonym ideałem każdej nastolatki. Poznali się w barze, gdzie pracował. Postawił jej i jej koleżance drinka. Później drugiego. Później koleżanka się zmyła, a on postawił Blondynie trzeciego drinka i umówili się na południe. Miał oprowadzić ją po Muzeum Prado. I oprowadził. Wypożyczyli rowery (ona płaciła, bo on nie miał drobnych) i przez trzy godziny pokazywał jej El Greco, Tycjana, Jusepe de Ribera, Boscha i Picassa. A później pojechali jego samochodem na plażę, gdzie grał jej na gitarze, patrząc od czasu do czasu w jej oczy, i

wsadził Blondynie rękę w majtki, doprowadzając ją do orgazmu. Spotykali się tak przez tydzień wczesnymi popołudniami, bo on pracował głównie wieczorami. Pozbawił Blondynę dziewictwa od tyłu. Położył ją na tylnym siedzeniu seata ibizy. Było jej trochę przykro, że nawet się nie zorientował, że to był jej pierwszy raz. Ale nie dała tego po sobie poznać. I owszem, gdyby ktoś ją spytał o zdanie, wolałaby w pokoju hotelowym z widokiem na ocean, na śnieżnobiałym łóżku, z butelką szampana obok i zdecydowanie wolniej. Była jego czwartą dziewczyną tego lata i drugą Polką. Gwoli ścisłości: Miguel bardzo lubił Polki. Dawały mu bardzo szybko to, czego chciał. Tego dnia nie odwiózł jej do hotelu, tylko wyrzucił w centrum, bo mocno spieszył się do pracy. Spotkali się jeszcze raz, ale Miguel był nieobecny duchem i nawet dla niej było

oczywiste, że chce jak najszybciej mieć ją z głowy. Zresztą trzy dni później i tak wracała do kraju. Rodzice niczego się nie domyślili. Mimo że przez resztę pobytu ryczała w poduszkę. Zrobiła to bez gumy (bardzo nierozsądnie). Przez trzy długie tygodnie po powrocie do Polski żyła w strachu, że zaszła w ciążę. Nie zaszła. Ale cała historia zniechęciła ją do mężczyzn, gitarzystów i Hiszpanów w szczególności. Z następnym facetem poszła do łóżka dopiero na drugim roku studiów. I do tej pory było ich w sumie sześciu. Ja miałem być siódmym. 3 Blondyna nago wyglądała tak: miała metr sześćdziesiąt dziewięć wzrostu, włosy sięgały jej do połowy pleców. Kiedy wychodziła z domu, związywała je jednak w kok albo koński ogon. Miała świetne ciało, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Była wysoka, szczupła i

miała długie nogi. Biodra niezbyt szerokie. Tyłek szczupły i umięśniony. Piersi strome i duże. Jędrne. Kobiety wolą niby mniejsze. Takie, które można przykryć dłonią, i sterczące. Ja nie. Ja chcę mieć coś, co rozsadza mi ręce. Brzuch płaski i umięśniony. Szkoda, że takie cuda się marnowały. Tak, widziałem ją nago. Tak, robiliśmy to. Tak, jestem szczeniakiem, tak chwalę się. Swój wolny czas dzieliła między fitness a korpo. Raz w tygodniu trenowała boks. Była powściągliwa. Chyba, że ktoś potrafił pozbawić jej kontroli nad samą sobą. Na przykład pisząc alfabet między jej udami. A, B, C, D, F... Zazwyczaj dochodziła między M a P. Miała wąski pasek na wzgórku i pieprzyk cztery centymetry od pępka. Tyle zapamiętałem. Po wyścigu samochodami, a później scenie z kwiatami nie widzieliśmy się przez jakieś siedem dni. Dużo się u mnie działo w pracy w

międzyczasie. Kiedy wracałem do domu – w jej oknach nie paliło się już światło. Kiedy wstawałem rano, już jej nie było. Spotkaliśmy się przez przypadek. Przypadek? Nie wiem, czy należy wierzyć w przypadki. Na osiedlu. W podziemnym garażu. Powinienem za to chyba podziękować elektrowni. Zacięła się druga brama wjazdowa od garażu. Wysiadł prąd w naszej dzielnicy. Ludzie spieszyli się do pracy. Sąsiad wielką, czarną, terenową toyotą, która zajmowała prawie dwa miejsca parkingowe, staranował szlaban. Chyba spieszył się bardziej niż inni. W garażu było prawie ciemno. Prawie na nią wpadłem. Prawie wpadła mi w ręce. Prawie się potknęła. Stała jakieś 30 centymetrów ode mnie i się nie ruszała. Spojrzeliśmy na siebie. Nie powiedzieliśmy nic. A później? Później były cztery minuty, kiedy zbadałem jej usta, jej nogi, jej szyję i jej brzuch. Była mokra.

Znowu dostałem w twarz. Mocno. Otwartą dłonią. Chyba miała do tego słabość. Lubiła poniewierać mężczyzn. – Jak mam ci dać? – zapytała. Miała rozkazujący ton i wysoki głos. – Tak chcesz? – rozkraczyła nogi, opierając się rękami o tył samochodu i wystawiając tyłek. – A może chcesz tak? – odwróciła się przodem i podciągnęła spódnicę. – Mam ci tu obciągnąć? Klęknąć przed tobą? Tak chcesz? Czego chcesz? – A ty? – odwróciłem pytanie. – Szaleństwa – odpowiedziała. I poszła. To oczywiste, że popełniłem błąd. Wiedziałem to piętnaście sekund po tym, jak odeszła. Człowiek ma czasami coś takiego, że odtwarza daną sytuację po raz enty, tak jakby naciskał klawisz rewind. Zimna Blondyna szukała po prostu faceta, któremu mogłaby się podporządkować. Który mógłby ją zdominować. Bo która takiego w rzeczywistości nie szuka?

Trzeba nie było mówić nic, tylko rzucić na nią i jeśli okoliczności by pozwoliły – wziąć ją w tym garażu. Ale ludzie uczą się na błędach. A ja kolejnego nie zamierzałem popełnić. Miałem plan. 4 Na osiedlu mamy domofony. Kiedy wystukasz numer sąsiedniego mieszkania, możesz się z nim połączyć. Problemem większości mężczyzn jest strach i brak wyobraźni. Brak spontaniczności. Nieliczni potrafią zrobić tak jak mój kumpel, który przez godzinę ścigał swoją kobietę, żeby ją przeprosić. Dopadł ją w pociągu na dworcu Warszawa Centralna, minutę przed odjazdem. Wbił się do wagonu. Wręczył bukiet róż w przedziale i wysiadł na Zachodniej. Większość kobiet, które mijał, miała nadzieję, że te kwiaty będą dla niej.

Pewne gesty czynią różnicę. Nie oceniaj mnie swoimi kryteriami, jeśli jesteś pełen strachu przed wyimaginowanymi konsekwencjami. Nalałem sobie whisky. Podszedłem do regału z książkami. Była 23. Ruska Blondyna o tej porze była już lekko wstawiona. Wybrałem jednego ze swoich ulubionych pisarzy. Włoskiego skurczybyka o frazie jak magnum 44. Krótkie, urywane zdania, które brzmią jak dynamit. Otworzyłem książkę. Jednym haustem wypiłem pół szklanki i wybiłem numer mieszkania Blondyny. Odebrała po czterech dzwonkach. Nie powiedziała: „Halo” ani „Słucham”. Czekała. Zacząłem czytać: „Ustawił ją na kolanach. Dłonie w błocie. Twarz w błocie. Piersi pod ustami. Deszcz na plecach. Jak sukę. Palce jednej dłoni wbił w jej pośladek, drugą natomiast usiłował pochwycić wyślizgujący się

biust, i zagłębiał się w niej, jakby zamierzał wepchnąć go jej do samego gardła. I... Nie może wyjść właśnie teraz. Wysunął się z niej i chyba już dochodził, i Flora poczuła, że umiera z rozczarowania. Westchnęła. Ale wtem gorąca fala uderzeniowa otoczyła jej szyję, sięgnęła po szczęki i rozproszyła się na skronie, nozdrza i uszy. – O Boże... Dotykał ją tam w koniuszek waginy, zrozumiała, że wszystko to, czego doświadczyła do tej chwili, było żartem. Dziecinną zabawą. Niczym. Ten palec, w tym właśnie miejscu, odbierał jej zmysły i doprowadzał do szaleństwa. Potem on rozsunął jej nogi, a ona rozsunęła je jeszcze bardziej i być może, OBY, chciał wejść w nią na powrót” [1]. Kiedy skończyłem ostatnie zdanie, odwiesiłem słuchawkę. Nie zadzwoniłem do niej następnego dnia. Wyszedłbym na zbyt napalonego. Ani

następnego. Miała zacząć się niecierpliwić. Trzeciego też nie. Miała stracić nadzieję. Słuchawkę domofonu wziąłem do ręki dopiero czwartego dnia. Ale zaraz do tego wrócę. Chciałem ją uwieść. A później rozłożyć na stole z wypiętym tyłkiem i rękoma kurczowo trzymającymi krawędzi stołu. Pojechałem do sklepu i za trzy złote kupiłem duży karton. I mniejszy za dwa. Do tego dołożyłem trzy pudełka w Empiku. Jedno mniejsze od drugiego. Do środka włożyłem najbardziej kurewskie majtki Chantelle, jakie udało mi się znaleźć w GalMoku. Mocno wycięte z tyłu. Zapakowałem je do najmniejszego pudełka, przewiązanego czerwoną kokardą. Dołożyłem jeszcze kartkę: WŁÓŻ MNIE. A pudełko do kolejnego. I jeszcze kolejnego. I jeszcze kolejnego. Dopchałem je gazetami. Spojrzałem krytycznie na całość i po namyśle przewiązałem pudło czerwoną kokardą, kurwiąc przy tym na swój głupi pomysł. To

cholernie trudne – zrobić ładną kokardę. Na środku paczki umieściłem napis: OTWÓRZ MNIE. O 23 poszedłem przez garaż do jej klatki. Wjechałem na jej piętro. Postawiłem pudło na wycieraczce. Nie zadzwoniłem. Wróciłem do domu. Nalałem sobie whiskey. Należało mi się. Wziąłem do ręki książkę z zaznaczonym fragmentem. Dziś miałem jej przeczytać... To w sumie nieistotne, kogo miałem jej przeczytać. Poszedłem z książką i szklanką do przedpokoju. Usiadłem pod ścianą. I wycisnąłem na domofonie numer jej mieszkania. Tak, uwodzenie właśnie się zaczęło. 5 Natalia miała trzydzieści trzy lata, wyglądała na dwadzieścia pięć, a czuła się na sześćdziesiąt. Wyglądała jak studentka, która chodzi do

korporacji, żeby pracować tam jako sekretarka. W rzeczywistości była... Właśnie kim? Skończyła finanse i rachunkowość, a zaraz później zrobiła doktorat. Jej profesor powiedział jej, że spokojnie zaraz po trzydziestce zrobi habilitację, ale ją nudziły zajęcia ze studentami. Pracowała w jednej z bardzo dużych firm doradczych. Z gatunku tych, gdzie przychodzisz siedem dni w tygodniu w garsonce, a w momencie, kiedy pojawia się nowy klient z Japonii, dostajesz rok, aby nauczyć się japońskiego. I musisz to zrobić. Była w tym dobra. Mężczyźni jej nienawidzili. I bali się jej. Jeździła służbowym samochodem, na który mało kogo było stać. A ponieważ wyglądała na gówniarę, z góry uznawali, że mają do czynienia z poduszką jakiegoś ważnego faceta. Ewentualnie, że ma bogatego ojca. Pierwsze było nieprawdą. A co do jej świętej pamięci staruszka – wolała nie mieszać go do sprawy.

Był kamerzystą w filmach, rozwiódł się z jej matką, kiedy miała sześć lat, i niewiele go w sumie później spotykała. Kiedy po kilku minutach rozmowy faceci rozumieli, że jej pozycja społeczna nie bierze się z dobrej pracy językiem na kolanach, popadali w jeszcze większy popłoch. Kobietę kurwę potrafili zaakceptować. Kobietę, którą wyglądała jak gówniara, a była lepsza od nich, woleli na wszelki wypadek omijać szerokim łukiem. Natalia siedem miesięcy temu zakończyła bardzo poważny związek, który trwał ponad trzy i pół roku. Nie wiedziała właściwie, dlaczego go w ogóle rozpoczęła. Marcin nie zachowywał się jak facet. Nie potrafił jej pomóc przy najdrobniejszych usterkach auta, prać, gotować (ewentualnie wodę w czajniku), o naprawieniu szafki czy pomalowaniu mieszkania Natalia wolała nie wspominać (jego mieszkania, bo nie mieszkali razem). Cechą charakterystyczną Marcina było za to nadmierne przywiązanie do

spódnicy swojej rodzicielki, która to rodzicielka zdaniem dziewczyny nie pozostawała mu dłużna i wyręczała go przy każdej nadarzającej się okazji ze wszystkich czynności. Czasem Natalia myślała, że nawet podciera go po zrobieniu kupy, tak by się przypadkiem nie pobrudził... Z niezrozumiałych dla samej siebie przyczyn tolerowała, że przez długi czas próbował wcielić w życie to „podcieranie” u niej. I nawet trochę mu się to udało, co zdumiewało ją do tej pory. Aż w końcu przyszedł dzień, gdy zrozumiała, że ma dość i że go nie kocha, bo nie jest dla niej już męski, przestał ją pociągać fizycznie i że chce od życia czegoś więcej. I że chyba umawiała się z nim tylko dlatego że była samotna. OK. Kiedyś, dawno temu, Marcin był dobry w łóżku. Naprawdę dobry. Potrafił ją doprowadzić do takiego orgazmu, że aż nią telepało. Zwłaszcza na jeźdźca. Na początku znajomości, czyli jak na jej odczucia mniej więcej trzydzieści pięć lat temu, obciągnęła mu nawet

w samochodzie w trakcie jazdy (bardzo niegrzecznie, pani doktor). Z obciąganiem w aucie było tak, że wracała z nim z jakichś zakupów (m.in. dla jego mamy, która użyczyła im nawet na tę okoliczność swojego auta – srebrnego nissana micry, bo takim jeździła „Pani Dyrektor” zespołu szkół integracyjnych w Warszawie). Był już wieczór. Ciepły wieczór. To był wrzesień 2009 roku. Jechali wypchanym po brzegi autem. On prowadził. Ona siedziała z przodu. On jeszcze mieszkał wtedy z matką na Targówku, niedaleko teatru Rampa. Marcin cierpiał na swego rodzaju dziwną przypadłość. Musiał wszystko zaplanować. Każdy ruch. Każdą trasę. Każde spotkanie. Był równie spontaniczny, co prezenterka telewizji publicznej. To oznaczało, że nie mogli pójść do znajomych, jeśli tamci zaprosili ich na kawę dwie godziny wcześniej. On tego nie planował. Zatem i trasa z zakupów była tego dnia

zaplanowana. „Najlepszy skrót”, jaki w jego ocenie mógł istnieć z centrum na Targówek, prowadził nie przez Solidarności, a potem Radzymińską, która to wtedy jeszcze była otwarta, ale przez Ząbkowską, po krętych drogach, z zatrzymywaniem się co chwilę na niezliczonej liczbie świateł. W radio grała muzyka. Natalia nie pamiętała, co to była za piosenka. Poczuła, że musi zrobić coś wbrew regułom i zasadom. W aucie jego matki. Przesunęła więc palcami po nodze Marcina. A później wsadziła dłoń między jego uda. Dotknęła go przez spodnie. Marcin nazywał swojego chuja, który był krótki, ale gruby, Joffem. Było to mega idiotyczne, ale przyjmowała, że ludzie mają swoje dziwne zwyczaje. Ona lubiła pić wieczorami czerwone wino, on nazwał swojego kutasa Joff. Rozpięła mu rozporek, co było trudne, bo miał jeansy zapinane na guziki. Wyjęła Joffa

przez bokserki i zaczęła go lizać. Po czubku głowy Joffa, u nasady, po bokach, na północ, na południe, na wschód i na zachód. W każdym możliwym kierunku. Joff stał na baczność niczym żołnierz podczas musztry. Marcin nie mógł skupić się na jeździe. Kilka razy jęknął. I, o dziwo, zboczyli z trasy. Dojechali w jakąś zapuszczoną okolicę – to chyba była ulica Skorpiona. Zatrzymał auto. Skończył w jej ustach. Zapiął rozporek. Ruszyli w milczeniu. Pojechali do jego matki. Gdyby wiedziała, co się stało, prawdopodobnie nigdy więcej nie pożyczyłaby im samochodu. Później sprawdziła, według Google Maps przejechanie trasy od ul. Ząbkowskiej do ul. Skorpiona zajmuje jakieś dziesięć minut. To było w sumie najlepsze dziesięć minut ich związku w ciągu czterdziestu dwóch miesięcy znajomości. Rozstali się zaraz po świętach. On spędził je w całości ze swoją matką, co dało jej do myślenia, że nie tyle zaczynają się oddalać od

siebie, co są jak dwa mijające się ekspresy na Centralnej Linii Kolejowej. Kiedy była chora, nawet nie zapytał Natalii, czy żyje. Przyjechał do niej 26 grudnia. Pojawił się w mieszkaniu, co rzadko się zdarzało, bo zazwyczaj wygodniej mu było się domagać, żeby przyjechała do niego. Zawsze się o to kłócili. Wręczył jej prezent. Nie komplet dzikiej bielizny. Nie kurewskie majtki z dziurą (Natalia nawet by je włożyła, ciesząc się, że myśli o niej w ten sposób). Nie książkę, nie płytę, nawet nie jebane czekoladki. Dostała... program antywirusowy do komputera. Kiedy wgrywał go w system, stała prosto, ale w rzeczywistości leżała na deskach jak ten wielki bokser z pryszczami na plecach. Gołota? Znokautowana Natalia zrobiła wtedy trzy bardzo głupie rzeczy. Po pierwsze, zapytała go, czy jest głodny. Oczywiście, kurwa, był!!!! Uraczyła go poświątecznymi pierogami, które dostała od matki, a w myślach układała sobie

mowę końcową dla związku. Niespodziewający się niczego Marcin jadł pierogi, popijał je colą, której ona nigdy nie lubiła. Aż skończył, usiadł przed nią na krześle i łamiącym się głosem wystękał: – Chcę się rozstać... Wtedy Natalia popełniła błąd numer dwa (pokażcie mi kobietę, która chce być rzucona). Zamiast powiedzieć: „Super! Ułatwiłeś mi sprawę, spierdalaj, tam są drzwi, a na twoje miejsce mam już trzech adoratorów i właśnie myślę, z którym się umówić”, wykrztusiła: – Dlaczego? – Bo my nie weźmiemy ślubu, moja mama i tak jest przeciwna i wpędzamy się tylko w lata wyjąkał. Oczywiście, w sumie miał rację, bo sama czuła, że to nie było to. Ale dlaczego on śmiał ją rzucić??? Po trzecie, i tu już nie była w stanie uwierzyć w swoją głupotę, dała się przelecieć na

pożegnanie. Zrobiła to z litości, tylko do dziś nie wie, czy nad sobą, czy nad nim. I to był najgorszy seks ever, ever. Natalia czuła się jak szmaciana lalka. Właściwie usypiała z tego „podniecenia”. Na koniec udała orgazm. Na dodatek przy każdym włączaniu komputera przez cały pieprzony rok pojawiało się jej info: ESET SMART SECURITY. 6 Nie możesz prowokować kobiety za długo. Nie możesz uwodzić w nieskończoność. Bo wyjdziesz na pizdę. Stopniować napięcie da się tylko do pewnego momentu. Jeśli masz być albo jesteś zwierzęciem, masz określony termin, kiedy możesz to zaprezentować. Jeśli go przekroczysz, staniesz się najwyżej ciekawym obiektem socjologicznym. Niczym mucha nabita na szpikulec pod mikroskopem. Prezentowana jako zdziwowisko przyjaciółkom. To

przechodzone pieprzenie. Coś jakby koleżeństwo, ale połączone z uczuciem zażenowania. Jak jedzenie ciastek w kiblu. Masz trzy szanse. Może trzy. Góra kilka tygodni. Odebrała po drugim sygnale. Trochę zdyszana. Poczekałem spokojnie minutę. Pijąc. Czułem suszone owoce, orzechy i wanilię. A na końcu gorycz. – „Rozbierasz je bez pośpiechu, oglądasz pod mikroskopem, każesz im zakołysać biodrami, pochylić się, ugiąć kolana, obrócić się, rozrzucić nogi” – przeczytałem niskim głosem. – „Dobrze wiedziałaś, że cię obserwuję. Powiedz mi... powiedz, ponieważ nikt inny się nie dowie... o czym myślałaś wtedy, w tamtej chwili? Dlaczego skrzyżowałaś nogi? Wiedziałaś, że czekam, byś je rozstawiła szeroko. Chciałaś je rozłożyć, tak? Powiedz mi prawdę! Było gorąco i nie miałaś niczego pod spodem. Zeszłaś ze swojej grzędy, by się trochę przewietrzyć, mając

nadzieję, że coś się wydarzy. Nie obchodziło cię zbytnio, co się stanie, prawda? Chciałaś, żeby ktoś spojrzał na ciebie pożądliwie, zaczął rozbierać wzrokiem, wlepił oczy w to gorące, wilgotne miejsce u zbiegu twoich ud...” [2]. – Wiesz co? – przerwałem. – Nie chcę mi się dzisiaj czytać. Spadam. Idź na klatkę. Czeka tam coś na ciebie. – Co? – zapytała. – Zobaczysz – wzruszyłem ramionami. – I pamiętaj: jak pierwszy raz cię zerżnę, mogę to zrobić zbyt ostro. Ale to tylko dlatego, że potrafię to robić. I odłożyłem słuchawkę. Nie zostało mi już wiele czasu. 7 Zimna Blondyna zareagowała pierwsza. Zaskoczyła mnie. Wrzuciła mi do skrzynki swoje zdjęcie z numerem telefonu. Przynajmniej tak

sądzę, że było to jej zdjęcie. Było czarno białe. Kobieta na nim miała maskę. Chyba białą. Była półnaga. Rękami zasłaniała biust. Duży biust. Każda kobieta, jeśli tylko pogrzebie się w jej przeszłości, ma nagie zdjęcia. Robione przez byłych facetów, którzy lubili się bawić aparatem. Robione na specjalnych sesjach przez amatorów, półprofesjonalistów czy zawodowych fotografów – ci zawsze mieli ochotę zrobić kilka zdjęć nagim kobietom. Zaskakująco często udawało się im przy tym zaliczyć. A kobiety? Kobiety po takiej sesji zawsze czuły się jak Kate Upton. Odczekałem do następnego dnia. Koło 11, kiedy ogarnąłem pożar w burdelu, wziąłem telefon do ręki. Wzrost? – zapytałem. I wcisnąłem klawisz send. Byłem ciekaw, po jakim czasie odpisze. Do pięciu minut oznaczałoby, że nie może się doczekać. Od pięciu do trzydziestu – że nie

może się doczekać, ale nie chce dać tego po sobie poznać. A powyżej pół godziny, że jest wyrachowaną suką. Albo ma akurat spotkanie, na które nie wzięła telefonu. Odpisała w porze lunchu, koło 13.30: Metr sześćdziesiąt dziewięć. I po chwili jeszcze raz: W zamian biust 65G. Obwód bioder? – zapytałem. 89 centymetrów. Opisz bieliznę, którą masz na sobie – zażądałem. Czerwony komplet z czarnymi wstawkami: koronką i kokardą. Co czujesz, kiedy opowiadasz o swojej bieliźnie? Podniecenie – odpowiedziała bez namysłu. Waga? 54 kilogramy dziś rano. Zodiakalnie też waga. Masz na sobie spodnie, sukienkę czy spódnicę?

Sukienkę. Sporadycznie wkładam spodnie. Gdzie się kończy? 10 centymetrów przed kolanem. Rajstopy czy pończochy? Rajstopy. Będziesz mieć za chwilę zadanie do wykonania. Gotowa? Tym razem na odpowiedź czekałem jakieś dziesięć minut. Co to za zadanie? – zapytała. Idź do łazienki – napisałem. Wejdź do kabiny. Zdejmij swoje czerwone majtki. Wsadź je do torebki. I jakby nigdy nic wróć na miejsce pracy. Załóż nogę na nogę. Posiedź tak pół godziny. A wieczorem opowiesz mi o wrażeniach. Nie. Ja ciebie nie pytam o zdanie. Do łazienki! – rozkazałem. Nie!

Ale już! I kiedy zdejmiesz i wsadzisz majtki do torebki, chcę dostać ich zdjęcie. Żeby mieć pewność, że nie kłamiesz. Byłem ciekaw, co w niej zwycięży. Już. Grzeczna niegrzeczna dziewczynka – pochwaliłem. Jesteś sadystą – odpowiedziała. 8 Wyślij mi swoje pokazowe zdjęcie. Słucham? Każda kobieta takie ma. Zdjęcie, które umieszczasz na profilach randkowych. Które wysyłasz facetom, aby zrobić na nich wrażenie. Bo ich dopiero poznałaś i masz ochotę na więcej. Takie, na którym wyglądasz najlepiej w życiu. Które ma wywołać natychmiastową erekcję. To jedno ci nie wystarczy?

Nie. Kilka minut później odebrałem nową pocztę. Na zdjęciu była Zimna Blondyna jakieś pięć lat wcześniej. Siedziała na krześle, zakładając nogę na nogę. Nogi miała ubrane w czarne pończochy. Na sobie miała małą czarną z gigantycznym dekoltem. Na głowie czerwone diabelskie rogi. Sylwester? Tak, prawdopodobnie sylwester. Usta na czerwono. Głęboka, kurewska czerwień. Przy ustach trzymała drinka. Zielonego. Dostałeś? Tak. I? Kiedy je zobaczyłem, pomyślałem dwie rzeczy: „Co za cycki” i „Co za usta”. Miałaś wtedy na sobie stanik? Nie miałam. Później rzucają się w oczy nogi. Masz ochotę od razu je rozchylić. Widać po tym zdjęciu Twoją dwoistą naturę. Chcesz być

diablicą. Ale jesteś bardzo niepewna siebie. Z jednej strony jesteś bardzo tradycyjna, a z drugiej przy odpowiednim traktowaniu można wydobyć z Ciebie hmmm... sukę? Zdradziłaś kiedyś swojego poprzedniego faceta? A jak obstawiasz? Twój ubiór świadczy o tym, że lubisz drażnić mężczyzn swoim wyglądem. Czasem. Bo na co dzień ubierasz się inaczej. Myślę, że go nie zdradziłaś. Mogłaś mieć małe macanki z kimś na boku, ale wyglądasz raczej na typ „lubię stałe związki”. Bo ja lubię stałe związki. Znajdź mi kobietę, która nie lubi. I jesteś wstydliwa. Nawet na tym zdjęciu. To ciekawe, masz na sobie ciuchy pod tytułem „zerżnij mnie, zerwij to wszystko, podciągnij sukienkę i odsłoń mój goły tyłek”, a siedzisz skulona i pochylona do przodu. Zasłaniając twarz. Jestem

przekonany, że teraz masz ochotę zrobić dużo szalonych rzeczy, ale jesteś na nie zbyt grzeczna. Często to robisz? To znaczy? Bawisz się w te pseudopsychologiczne bajki? Oczywiście, że często. Najbardziej zaskakujące jest to, jakie to skuteczne. Kobiety lubią horoskopy i słuchać o sobie. A każda jest w rzeczywistości w kontaktach z facetami, na których im zależy, nieśmiała i niepewna siebie. I każda chciałaby być niegrzeczna. 9 Natalia nigdy nie przypuszczała, że może robić podobne rzeczy z mężczyzną. I mówić mu podobne rzeczy. Natalia była wychowywana w duchu matki Polki. Ucz się. Skończ studia.

Znajdź sobie odpowiedniego faceta. Urodź mu dwójkę dzieci. Gotuj. Pierz. Sprzątaj. I najważniejsze: uda masz trzymać razem. Grzeczne dziewczynki nie uprawiają seksu z byle kim. Grzeczne dziewczynki nie robią tego dla przyjemności. Grzeczne dziewczynki trzymają swoją cipkę dla tego jednego jedynego. Grzeczne dziewczynki nie używają słowa „cipka”. Grzeczne dziewczynki nie rozmawiają o seksie. Jej matkę spotkałoby nie lada zaskoczenie. Ale Natalia nie miała zamiaru nic jej na ten temat mówić. 10 – Nie dam ci dzieci. Nie dam ci kredytu na mieszkanie ani dom. Nie dam ci ślubu, romantycznych kolacji, wizyt w kinie i czekania na emeryturę. Nie dam ci szczęścia. Ale dam emocje. Dam ci chwilę, po której będziesz

mokra między udami, modląc się o kutasa. Dam ci chwilę, gdy będziesz leżała ze związanymi rękoma i nogami, z tyłkiem wypiętym do góry. Dam ci chwilę, gdy będę cię rżnąć w przebieralni w sklepie, i chwilę, gdy wsadzę ci palec w trakcie wytwornej kolacji. Dam ci chwilę, gdy zasprejuję twoje cycki bitą śmietaną z puszki albo swojego fiuta, chwycę za włosy i każę ci lizać... – Długo tak możesz? – dobiegł mnie nieco ironiczny głos w słuchawce. – Długo. Seks analny? Miałaś kiedyś? Natalia się zawahała. – Mów! – Raz. – Z kim? – Z moim byłym facetem. – I jak było? – Byliśmy w Austrii. To był służbowy wyjazd. Marcin był u nas informatykiem. Byłam bardzo pijana. On zaproponował, żebyśmy

spróbowali. – I? – Nie spodobało mi się. – Robiłaś mu kiedyś stopami? – Jak to stopami? – Natalia zbaraniała. – Normalnie. Stopami. Na początek on ci masuje stopy. Mocno i długo. Polewa je obficie oliwką. Tak żeby były wilgotne i delikatne. A później kładzie się na łóżku, ty bierzesz jego kutasa w stopy i poruszasz nimi w górę i w dół. W górę i w dół... – Nie. – A w przymierzalni? Ty ubierasz się w nową kieckę, on bierze cię za włosy, rzuca na kolana i każe ssać, a później obraca pośladkami w swoją stronę i... – Nie. – W parku wieczorem o drzewo? – Nie. – Skuł cię jakiś kajdankami? A później wychłostał w tyłek?

– Nie!!! – Mam dla ciebie zadanie na jutro. – Tak? Była przestraszona. – Przyjdziesz jutro do domu z pracy. Po drodze kupisz butelkę białej, zimnej, musującej cavy. Zapalisz sobie świece. Dużo świec. Grubych. Okrągłych. I dużych. Jasno świecących. Wejdziesz do wanny. Będziesz się kąpać. Długo. W bardzo gorącej wodzie. Tak aby z karku zeszło ci napięcie. Wtedy wypijesz pierwszy kieliszek wina. I wyjdziesz naga i mokra z wanny. W słuchawce słyszałem tylko jej oddech. – Włożysz szlafrok, który dostałaś ode mnie, i zaczniesz kremować ciało. Zaczniesz od palców od stóp, a później będziesz przesuwać się wyżej. Do kolan. Ud. Brzucha. Piersi. Dekoltu. I szyi. Zdecydowanie mi stał. – Umalujesz paznokcie u rąk i u stóp na

czerwono. A później – zastanowiłem się, co mogło być później. – Później ubierzesz się w swoje najbardziej kurewskie majtki i biustonosz, i włożysz najwyższe szpilki. Do tego pas od pończoch i pończochy. A kiedy skończysz, poszukasz ciemnej apaszki. Otworzysz drzwi wejściowe. Siądziesz na krześle w korytarzu i zawiążesz sobie apaszkę na oczach. I poczekasz na mnie. I nie czekając na jej odpowiedź, nacisnąłem na telefonie klawisz end. 11 Przygotowywałem się do wyjścia. Z szafy wyjąłem czarny garnitur z doskonałej wełny. Do tego idealnie wyprasowaną białą koszulę od Lamberta. Czarny, klasyczny skórzany pasek. Czarne skarpety od Calvina Kleina. Czarne bokserki z białą oblamówką. Skórzane buty. Wypastowane i lśniące niczym kałuża.

To wszystko miałem zamiar mieć na sobie nie dłużej niż pięć minut. Ale liczy się efekt. Chwila, gdy się do niej zbliżę i poczuje dotyk marynarki na swojej nagiej skórze. Odłożyłem przygotowane ciuchy na bok i poszedłem się kąpać. Wziąłem długi prysznic. Po chwili zastanowienia ulżyłem sobie kilkoma szybkimi ruchami. Byłoby głęboko niestosowne, gdybym doszedł w ciągu kilku minut. Nieetyczne. Niehigieniczne. I bardzo rozczarowujące. I tak nadal mi stał. Nasmarowałem ciało balsamem. Użyłem antyperspirantu pod pachami i najkrócej jak tylko mogłem obciąłem paznokcie u rąk i stóp. Nałożyłem krem pod oczy. Na twarz matowy krem. Spryskałem się D Issey Sport. Nie za mocno. Nie chciałem jej udusić zapachem. Włożyłem bokserki, spodnie, koszulę, pasek i skarpety. Aby się upewnić, że wszystko w porządku, podszedłem do okna i przez kilka

minut wpatrywałem się w jej okna. Gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego miałem zamiar pójść z nią do łóżka, ba, dlaczego w ogóle wdałem się z nią w dziką konwersację, odpowiedziałbym całkiem szczerze, że nie mam zielonego pojęcia. Seks z nią był bez wątpienia idiotycznym pomysłem. Kobiety mają potężne problemy ze zrozumieniem, kiedy kończy się znajomość. A wpadanie na własnym osiedlu na kobietę, która mieszka naprzeciwko ciebie, zazwyczaj kończy się fatalnie. „Po prostu myślisz teraz kutasem” – skonstatowałem. Niestety, było już za późno, żeby się wycofać. Od olanej kobiety gorsza jest tylko wzgardzona. To tak jak w kasynach w Las Vegas. Na ekranach bankomatów pojawia ci się napis: Think, be responsible. A i tak wyciągasz z niego pieniądze. Puls mi przyspieszył, krew waliła w uszach. Wyostrzyłem lornetkę. Akurat w

odpowiednim momencie, aby zobaczyć, jak Zimna Blondyna przemyka w czarnej bieliźnie do sypialni. Wziąłem butelkę szampana z lodówki, dwa kieliszki, a w kieszenie spodni wsadziłem w sumie sześć prezerwatyw. Po namyśle dołożyłem jeszcze dwie do bocznej kieszeni marynarki. Nie żebym oceniał się aż tak optymistycznie, ale lepiej być przygotowanym na trzęsienie ziemi. Swoje rzeczy zapakowałem do czarnej skórzanej torby. Na dziki seks nie idzie się przecież z reklamówką. Oprócz kieliszków i butelki miałem tam również wielkie pudełko masła grejpfrutowego z Body Shopu, butelkę intymnego żelu nawilżającego i kilka innych drobiazgów. Podniosłem torbę. Rozległ się w niej cichy szczęk kajdanek. Wyszedłem i zamknąłem drzwi. Nie miałem daleko. 12

Później, dużo później, kiedy Natalia przeryczała już kilka tygodni, maskując w pracy zapuchnięte i zaczerwienione jak królik oczy grubym podkładem, i po tym, jak już odbyła kilkanaście pijackich sesji psychoanalitycznych w towarzystwie swoich dwóch najlepszych przyjaciółek, co doprowadzało ją za każdym razem na skraj kaca giganta (dwa razy myślała, że umrze – było to po wymieszaniu tequili z szampanem), a także po tym, jak w ramach lekarstwa uwiodła pewnego przystojnego prawnika, przespała się z nim, po czym rzuciła go następnego dnia, przyjaciółka zapytała Natalię, dlaczego w ogóle zgodziła się na coś podobnego. Dlaczego zgodziła się włożyć kurewskie ciuchy, własnoręcznie zawiązała sobie oczy, a następnie dała się zerżnąć na kilka wymyślnych sposobów. Odpowiedź była bardzo prosta. Banalna. Bo zgodziłaby się na to każda kobieta, którą znała. Również te mężate. W pierwszej kolejności te

mężate. Bo żaden facet tak jej do tej pory nie traktował. Żaden nie potrafił tak poruszyć jej wyobraźni. Mężczyźni, których znała, byli zbyt pełni szacunku. Zbyt miękcy. Nie umieli zrobić tego, co on. Złamać jej woli. Podporządkować jej sobie. Zakręcić w głowie. Oczywiście doskonale się orientowała, że zrobił to wszystko tylko po to, żeby ją wydymać. Tajemnicą Natalii, do której nie przyznałaby się nawet przed swoimi szalonymi, najlepszymi przyjaciółkami, było jednak, że nie miałaby nic przeciwko, aby zrobić to jeszcze raz. Choć nienawidziła go, rzecz jasna, jak psa. 13 Kiedy usłyszała cichy trzask otwieranych drzwi, wstrzymała oddech. Przez opaskę nic nie widziała. Cienie? Miała na sobie czarny stanik z czerwonymi kokardkami przy miseczkach i skąpe stringi o

tych samych wizualnych akcentach. Do tego naciągnęła na nogi pończochy ze szwem z tyłu i podtrzymujący je pas. I czarne, lakierowane szpilki. Czuła się trochę jak dziwka. I przerażało ją, że się jej to podoba. Wyprostowała się szybko na krześle, przybierając jak najbardziej kuszącą pozę. On wszedł i cicho zamknął drzwi. Nachylił się nad jej ustami i powąchał ją. Nagle chwycił mocno za włosy i pociągnął lekko do tyłu. Ze zdziwienia otworzyła usta. Pocałował ją mocno. Ugryzł w wargę. I chwycił mocno za szyję drugą ręką. Pierwszą dalej trzymał za włosy. Natalia wbrew sobie jęknęła. Puścił ją. Czuła jego zapach. Kręciło się jej w głowie. I była mokra. Mokra jak nigdy dotąd. Chwycił ją mocno za nadgarstki. Tak mocno, że nawet gdyby chciała, nie dałaby rady się uwolnić. Poderwał ją do góry. Jak??? Przedmiot??? Lalkę??? Ustawił przy ścianie w taki sposób, że stała twarzą w kierunku lustra, a tyłem do niego.

Przez krótki moment zastanawiała się, jak wygląda w lustrze i czy przypadkiem nie potargał jej za mocno włosów, ale wtedy ją puścił. Zdziwiła się. Po chwili usłyszała krótki brzęk. Znów chwycił ją za ręce. Złączył nadgarstkami tak, że trzymała je przed sobą. Poczuła, że zaczyna coś na nie nakładać. Co to jest? Kajdanki??? Oddychała szybko. Wtedy nachylił się nad jej uchem i szepnął: – A teraz zrobię z tobą to, co chcę. I jednym ruchem ręki nie zdjął, on ZERWAŁ stringi z jej bioder. Zabolało. Ale nie protestowała, bo w tej samej chwili włożył w nią dwa palce. Prawie całe. Natalia oszalała. 14 Znała jego imię i nazwisko. Nazywał się Piotr C. Jeździł czarnym, półsportowym samochodem.

Był radcą w kancelarii DD&ZK, z którą czasami współpracowała jej firma. Czasem, bo byli dobrzy, drodzy i niebezpieczni. I jeśli tylko straciło się na moment koncentrację, potrafili wypieprzyć swoich partnerów w interesach w bardzo brutalny sposób. Teraz Piotr C. pieprzył ją. Po raz drugi tego popołudnia. Nie lubiła imienia Piotr. Kazał jej – KTOŚ JEJ COŚ KAZAŁ – mówić do siebie Czarny. Po raz pierwszy zerżnął ją od tyłu przy lustrze. Po prostu chwycił ją za włosy, pocałował w szyję. I wsadził. GO. Całego naraz. Tak, że poczuła go aż w żołądku. W karku. W plecach. A on był duży. I gruby. Wygięła się w łuk. I wstyd przyznać – wypięła się pupą w jego stronę. Bardziej. Chciała poczuć go jeszcze mocniej. Brakowało jej tchu. Wiła się. Przygryzała wargi. A później jednym ruchem ręki opuścił ją na kolana i wetknął penisa w jej usta. Nie

protestowała. Podobnie jak wtedy, gdy podniósł ją z podłogi. I trzymał w powietrzu, podtrzymując za jej nagi tyłek. Objęła go nogami. Zaniósł ją do sypialni i rzucił na łóżko. Pocałował ja w usta. Później w szyję. Znów w jej najbardziej erogenny fragment ciała – szyję. Chwycił za miski jej stanika i brutalnie je zerwał. Krzyknęła. Nie zwrócił na to uwagi. Był pochłonięty czymś innym. Jej piersiami. Położył na nich dłonie. Z dumą pomyślała, że nie jest w stanie ich objąć. Drażnił je. A kiedy zrobiły się twarde, zaczął je delikatnie przygryzać. Lizać i ssać na zmianę. W pewnym momencie przeszedł niżej. Na jej brzuch. Zataczał językiem kręgi wokół jej pępka. Rozłożyła instynktownie nogi. Szeroko. I modliła się, żeby doszedł tam. Niżej. Gdy w końcu zanurzył się w nią językiem, Natalia po raz kolejny tego dnia całkowicie przestała myśleć. Miała orgazm za orgazmem. 15

Bolały ją sutki. Czuła, że u dołu ma wszystko podrażnione. Siedziała na łóżku w podartych pończochach. Na biodrze miała ślad po zerwanych majtkach, rozmazany makijaż i obolałe całe ciało. Była cały czas w kajdankach. Zasłonięte miała też oczy. Czuła się jak pieprzona gwiazda porno. Albo Playboya. Złączyła mocno nogi ze sobą i jęknęła do siebie. On wyszedł do kuchni. Wrócił po kilku minutach. Protekcjonalnie jednym palcem podniósł jej brodę do góry. Już chciała na niego prychnąć, kiedy w ustach poczuła szkło. Kieliszek. Szampan. Piła łapczywie. Szampan wąską strużką poleciał po jej ciele. Po ustach. Dekolcie. Piersiach. I brzuchu. Wykręciła usta tak, że pociekło więcej. Odstawił kieliszek na podłogę. Pchnął ja gwałtownie na łóżko, tak że upadła na nie plecami. Nachylił się nad nią. I zaczął lizać tam, gdzie popłynął się alkohol. Wziął kieliszek. Zanurzył w nim palec. I wsadził go jej do ust.

Possała go chwilę. A on wylał resztę szampana na jej cycki i brzuch. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odwrócił ją zdecydowanie, tak że leżała plecami do góry. Wyjął jakąś substancję – krem? – która pachniała grejpfrutem, i zaczął jej masować plecy. A później tyłek. Kiedy jęknęła głośniej, dostała siarczystego klapsa. Ku jej zdumieniu bardzo się jej to spodobało. Tego wieczora wziął ją jeszcze raz od tyłu, zrobił jej dobrze palcami w wannie, a ona ssała go dwa razy. Bez opaski. Klęcząc, ale patrząc mu prosto w oczy. A to wcale nie był koniec. 16 – Lubię stałe związki, ale Marcina zdradziłam dwa razy – wyznała Zimna Blondyna. – Jeden facet czy dwóch? – Jeden, ale dwa razy. Jeden i ten sam.

– Dawno? – W sierpniu ubiegłego roku. – Jak cię brał? – Zaczęło się na stole w kuchni. Wziął mnie od tyłu, potem leżałam na stole. Opierałam się mu szesnaście lat. Znam go od podstawówki. – A drugi raz? – W wannie, a potem w łóżku, jednej nocy. Byłam pijana jak cholera. – Kiedy zrozumiałaś, że mu dasz? – Kiedy mnie zapewnił, że nikt się nie dowie. – Co miałaś na sobie? – Wiesz, co to jest tuba? Taka mocno obcisła sukienka, z dużym wycięciem na plecach. Beżowa. Mam ją do dzisiaj. Za drugim razem nawet nie pamiętam. W wannie byłam naga. – Zdjął ją? Zerwał? Podwinął, żeby się do ciebie dostać? – Podwinął. To był tak dziki seks. Tak jak

dzisiaj. – Rozumiem, że jest zajęty. – Nie. Wolny. Ale to mój dobry przyjaciel i niepokorny typ. Kobieciarz. – Krzyczałaś? – Krzyczałam, jęczałam, wrzeszczałam z rozkoszy. To był jeden z najlepszych orgazmów, jakie miałam do tej pory. Ten w kuchni. Za drugim razem nie było już tak fajnie. – A dzisiaj? Było lepiej niż wtedy w kuchni? – Tak. – Robiłaś z nim coś, czego nie robiłaś z Marcinem? – Udało mu się przy pierwszym razie nakłonić mnie na zrobienie mu loda. – To dla ciebie problem? – Może nie problem, ale jakoś tak przy pierwszym stosunku miewam opory. – Dlaczego? – Trochę się chyba boję, że ta druga osoba pomyśli, że jestem łatwa. I trochę przeraża mnie

wzięcie w usta czegoś, co widzę po raz pierwszy. – Dzisiaj nie miałaś z tym problemu. – Nie. Nie mam, kiedy ktoś mnie kręci. Tracę wtedy kontrolę nad sobą. Jestem wtedy like a whore. Rozumiesz? – Zaspokajasz się sama? – Oczywiście. – Kiedy miałaś szczyt? – Dzisiaj. Przed twoim przyjściem. Dwa razy. – Często to robisz? – Teraz o wiele częściej. Im jestem starsza, tym większą mam ochotę na sex. Ale taki perwersyjny. Dziki. Chyba kobietom to się zmienia z wiekiem. Choć nie wiem. Znam i dziewczyny, nastolatki, które sypiają z kim popadnie. Ja teraz zaczynam być niewyżyta, zwłaszcza jak jestem sama. – I co robisz? – Oglądam porno.

– Porno czy erotykę? – Porno. Na TV4 lecą filmy erotyczne, ale czasem w nocy, jak mam ochotę, wchodzę na Spank Wire czy Redtube. Teraz o wiele częściej. To przez ciebie – powiedziała Zimna Blondyna i chwyciła mnie za krocze. – Opowiedz mi taki film. – Nie – zaprotestowała. – Ja nie proszę – chwyciłem ją za ręce i unieruchomiłem w uścisku. Jej sutki błyskawicznie zrobiły się twarde. – Chyba się nie wstydzisz po tym, co robiliśmy razem przed chwilą? – Mocno mnie kręcą filmy z trójkątach – wyznała w końcu. – Ale jak jest dwóch mężczyzn i kobieta. Może ich być też więcej. Ale raczej nie takie, gdzie jest para, bo takie coś miałam xxxxx lat. Ale trójkąta nie przeżyłam. – Chciałabyś, żeby cię wzięło dwóch facetów? – Tak. Takie właśnie filmiki mnie kręcą –

wyznała. Zaczerwieniła się. – I jak by to miało wyglądać? – Wiesz. – Opowiedz. – Najpierw by mnie jeden rżnął, a drugiemu bym obciągała, a potem... – Tak? – No, wiesz. Ale to seksualna fantazja. Nie wiem, czy gdyby doszło co do czego, bym się zdecydowała. – Zdecydowałabyś się. – Nie sądzę. Nie ma facetów, którzy by mnie do tego zmusili. Ja mam czasami ochotę być w łóżku sponiewierana. A jak już nawet dochodzi do macanki, to widzę, że będą z tego ciepłe kluchy. I ja się z nimi droczę. Uwodzę. A oni zamiast mnie postawić do pionu, dać siarczystego klapsa i powiedzieć: „TO JA TU RZĄDZĘ!”... Kilka tygodni temu przyszedł tu ze mną taki jeden. Pracuje jako attaché w ambasadzie. Ciepły, miły. W porządku facet.

Całował mnie. Potem poszliśmy do łóżka. Dalej mnie całował. Ja miałam w głowie: „Facet przejdź do czynów, bo zasnę zaraz”. Wzięłam sprawy w swoje ręce. Zdjęłam mu spodnie i bokserki. Patrzę: ma naprawdę dużego. – Większego ode mnie? – Masz naprawdę dużego, ale jego był ogromny. Przestraszyłam się. Proponuję mu gumkę. Odpowiada mi, że ma swoją specjalną. Leżymy dalej na łóżku. Nic się nie dzieje. I wiesz, co mi mówi? Że przeprasza, ale dawno tego nie robił! Zabił mnie tym. Co mnie to, kurwa, obchodzi??? Kiedy robił??? Chcę, aby mnie zerżnął, a ten ma kompleksy. Rzuciłam więc, żebyśmy poczekali, a on zamiast „Zamknij się i rob mi loda” czy cokolwiek, odpowiedział: „OK”. – Co ty na to? – Byłam wkurwiona. Gdyby to dobrze rozegrał, to miałby zajebistą noc. Łatwiej było mu powiedzieć, że dawno tego nie robił.

– Co było dalej? – Zasnęliśmy. Obudziłam się w nocy i wykopałam go z mieszkania. 17 Natalia leżała na podłodze w swoim salonie i dyszała ciężko. Chwilę wcześniej również leżała na biurku, na którym zazwyczaj pisała sążniste raporty, zamieszczała tabele w Excelu, prowadziła internetowe romanse, a czasem oglądała seriale z kieliszkiem (butelką) wina na podorędziu. Leżała, a jej nogi były na ramionach umięśnionego blondyna. Było to znacznie ciekawsze niż każdy raport. Widzieli się po raz czwarty i za każdym razem rozpoczynała od podobnej pozycji. Natalia powoli uzależniała się od seksu z tym facetem. Po pierwszym spotkaniu nie była w stanie siedzieć przez cztery dni. A na miękkie krzesło

w pracy opadała milimetr po milimetrze, tak aby nie urazić bardziej swoich części intymnych. Gdyby mogła, cały dzień spędziłaby na stojąco, a w nocy spała na brzuchu z wypiętym tyłkiem. Co też kojarzyło się jej ultraerotycznie. Ale nie to było najgorsze. Natalii cała sytuacja za bardzo zaczynała się podobać i wiedziała o tym. Nastawił w samych bokserkach wodę w największym garnku, jaki miała. Posolił ją i pokropił oliwą. Posiekał czarne trufle. Starł parmezan. Zmieszał trufle i ser ze śmietaną. Dodał surowe jajko. Przyprawił białym pieprzem i solą. Kiedy makaron się ugotował, odcedził go i zmieszał z sosem. A później zjedli to, co zrobił, popijając świetnym białym winem. Po czym zerżnął ją jeszcze dwa razy. Tak, Natalii cała sytuacja zdecydowanie za bardzo się podobała. Była... była... była... SZCZĘŚLIWA. Podobał jej się ten facet. Podobało się jej że przychodzi do niej jak do

siebie, bierze ją na wszelkie możliwe sposoby, gotuje jej, poi ją winem, a później robi masaż pleców i potrafi ją przy tym rozbawić. Zaczynała mieć pewne złudzenia, a sama wiedziała, że to bardzo groźne dla kobiet. Zwłaszcza obcujących z podobnymi typami. 18 – Telefon ci dzwoni – zauważyła Olga. – Wiem. – Nie odbierzesz? – Nie. – O! To czwarty raz dzisiaj. – Olga, uwielbiam cię, ale proszę, nigdy, przenigdy nie dotykaj mojego telefonu, to ja nie będę dotykał twojego. – Ja mam PIN – odpowiedziała. – A ja niewiele do ukrycia. – Jasne. Nie skomentowałem.

– Kim jest Natalia? – zainteresowała się. Pominąłem to wyjątkowo obraźliwe pytanie milczeniem. – Skoro ci ładnie dawała, mógłbyś być tak miły i odebrać. – Po co? – Na przykład po to, żeby jej powiedzieć, że nic z tego nie będzie. – Ależ ona doskonale wie, że nic z tego nie będzie. Olga zbliżyła się do mojego biurka i zapaliła te dziwne lampy w swoich oczach, które na sali sądowej potrafiły doprowadzić co bardziej wrażliwych adwokatów lub radców strony przeciwnej do pragnienia szybkiej ucieczki w zacisze gabinetu. – Czarny, czasami jesteś takim idiotą – prychnęła wściekle, chcąc wytłumaczyć temu debilowi, że tak nie postępuje się z kobietami, że widać znowu potraktował jakąś biedną laskę jak księżniczkę, a kiedy się nią znudził, zapomniał jej

o tym powiedzieć i że to po prostu skrajnie okrutne. Zamiast tego odwróciła się na pięcie i wyszła. Olga w swoim trzydziestokilkuletnim życiu zdążyła nauczyć się bowiem jednego: mężczyźni się nie zmieniają. Poza tym tłumaczyła mu to już z pięćdziesiąt razy.

Rozdział 7. Krzysztof 1 Teraz będzie przydługi wstęp, który jednak wyjaśni, dlaczego pewnego dnia Krzysztof znalazł się u mnie z butelką whisky i poprosił, żebym załatwił mu kobietę. Co z kolei doprowadziło do tragicznych dla mnie wydarzeń, które miałem zapamiętać na długo. To tak jak z tym trzepotem skrzydeł motyla na drugiej półkuli, która wywołuje huragan. A zaczęło się od tego, że Krzysztof nie chciał już trzepać sam. Kiedy rozpoczynał pracę prawnika, wydawało mu się kilka rzeczy. Po pierwsze, że będzie niczym gwiazda amerykańskich seriali wychodził na środek sali i błyskotliwą argumentacją rozkładał oponentów na plecy, powodując u koleżanek po fachu gwałtowne odwodnienie.

Mylił się. Praca prawnika w dużej kancelarii jest nudna. Laików, którzy naoglądali się seriali prawniczych i na podstawie Ally McBeal uważali, że każdy dzień jego pracy powinien kończyć się fantastyczną mową obronną w sądzie i uniewinnieniem klienta oskarżonego, oczywiście całkiem niesłusznie, o morderstwo, oszustwo albo gwałt na koniu wyścigowym prosto z Janowa, miał teraz ochotę kopnąć w dupę. „Przykro mi. Nic takiego, kurwa. Praca w kancelarii jest nudna” – myślał z wkurwem. Oglądasz godzinami umowy, szukając w nich luk. A jeśli nadal ich nie znajdziesz, to szukasz ich przez kolejne godziny, pijąc kawę. A sąd? Jest szczytem niefartu. Jeśli trafiłeś do sądu, to znaczy, że dostałeś sprawę z urzędu. A ze sprawami z urzędu było tak jak w pewnej cudownej historii, którą raczył mu na zajęciach opowiedzieć pewien prokurator. Oskarżony doprowadzony z aresztu chlipie,

chlipie, zanosi się, popłakuje. To sędzia pyta: – Co się stało? – Wysoki sądzie, bo ja się nie mogę z mecenasem skontaktować – wytarł rękawem zasmarkany nos. Sąd popatrzył na mecenasa, który siedział obok i z zapamiętaniem przeglądał papiery. – Jak to? Przecież siedzi obok oskarżonego. – Kiedy go sąd ustanowił – chlip, chlip – zadzwoniłem do niego raz – chlip – poprosiłem o kontakt, koledzy z celi mi tak doradzili. Nie odezwał się. Zadzwoniłem drugi raz, nawet porozmawiałem, mówię, że musimy ustalić linię obrony. Odpowiedział: „Tak, tak, już do pana jadę”. – I? – Nie przyjechał – wzruszył ramionami oskarżony. – Zadzwoniłem trzeci raz, sekretarka mnie zbyła – i w bek. – Czy pan mecenas kontaktował się z oskarżonym? – zapytał sędzia.

– Nie, wysoki sądzie. – Czy oskarżony dzwonił do pana mecenasa – brzmiało to już dość złowrogo – żeby uzgodnić linię obrony? – Nie pamiętam, wysoki sądzie, być może – mecenas był spokojny i pewny siebie jak Rocco w fazie finalnej. Sąd popatrzył z wysokości i tknięty palcem Iustitii zapytał: – A czy pan mecenas widział akta sprawy? – Wysoki sądzie – mecenas z oburzeniem – ale ja jestem obrońcą z urzędu!!! Na zajęciach tej historii towarzyszył gigantyczny wybuch śmiechu. Teraz, po kilku latach, Krzysztof rozumiał mecenasa. To jak w kazaniu, które kiedyś usłyszałem na ślubie: dwóch dominikanów w nowicjacie stoi na poboczu I usiłuje złapać stopa. W końcu ktoś zatrzymał samochód. Patrzą, a w środku ksiądz. Proboszcz. Lat pięćdziesiąt parę. Rozmawiają, uprawiając chrześcijański small talk. I

proboszcz pyta: – A dlaczego wstąpiliście do zakonu? – Bo chcemy pomagać ludziom – odpowiedzieli. Proboszcz spojrzał na nich jak na idiotów i machnął ręką: – Za kilka lat wam przejdzie. U prawników przechodzi szybciej. Czarny: – Urzędówki potrafią być ciekawe. Najlepiej wysyłać na nie Krzysztofa, z substytucji. Po drugie, wydawało mu się, że co jak co, ale będzie dużo zarabiał. Też się mylił. Krzysztof po gruntownej prawniczej edukacji, równie przyjemnej jak lewatywa w trakcie wizyty u stomatologa, dostawał może więcej, niż gdyby pracował na taśmie w supermarkecie, ale z całą pewnością mniej niż ładna kelnerka w dobrej restauracji. Po trzecie, wydawało mu się, że jeśli już zostanie tym prawnikiem, wszystkie dupeczki będą jego, nie zdołają się powstrzymać przed magią trzyczęściowego garnituru i skórzanej

teczki. Tu też niestety był w błędzie. Krzysztof nie był może przystojny jak Czarny czy Gustaw, ale też nie prezentował się jak ostatnia wywłoka. Był szczupły, a kobiety lubią szczupłych. Był wysoki, a kobiety lubią przecież wysokich. Był nawet umięśniony – efekt ćwiczeń z hula hop, maratonów pompek i brzuszków, a tu co? Chuj. One na niego się nie rzucały, on nie miał śmiałości, aby zagadać. Ale największą jego pomyłką było to, że wydawało mu się, że będzie lubił pomagać ludziom. W sensie klientom. Dziś nienawidził skurwysynów. A jeszcze bardziej nienawidził kolegów z pracy, którzy wkręcali go w każde gówno, jakie tylko na nich spadło. Tak jak na przykład dziś Marian. – Krzysztof, rusz się, jedziemy! – Ale ja... – No co ja, pilna sprawa, musimy podskoczyć do sądu! – krzyknął Marian. – Tak, ale...

– Nie ma ale! – A czemu nie twoim??? – Żonie pożyczyłem. No chodź!!! Tu skrót z przyczyn technicznych. – O, cudownie, jesteśmy, stawaj! – Gdzie??? – Krzysztof rozejrzał się bezradnie. – Tu nie mogę, zakaz stoi jak wół! – Szybciej, chłopie, już jestem spóźniony. Stawaj, mówię ci, że nic się nie będzie działo. Nie raz tu parkowałem. Krzysztof z westchnieniem zatrzymał wóz. – Idziemy. Weszli do budynku. – Poczekaj tu na mnie. Godzinkę później, która zleciała jak z bicza strzelił, bo przez mniej więcej czterdzieści pięć minut Krzysztof gapił się na atrakcyjną panią, która czekała na rozprawę, zrelaksowany Marian wyszedł z sali. Zatarł ręce. – Bardzo udane spotkanie, bardzo.

– Aha – mruknął wyraźnie już wkurwiony Krzysztof. Idą do samochodu. Krzysztof, im bardziej zbliżał się do auta, tym wyraźniej widział kawał papieru majtający za szybą. Przełknął ślinę. Marian jak gdyby nigdy nic wyciągnął druczek spod wycieraczki. – O! Mandat! – ucieszył się. – Gdzie ci go położyć??? Do schowka??? – I tak to miało być jak w raju, a było jak u Amiszów – skonkludował Krzysztof. – Dobrze, że mi wozu nie odholowali – dodał markotnie. 2 Krzysztof stał i czekał na windę. W klatce trochę śmierdziało. Kotem, psem, papierosem??? Przestępował z nogi na nogę. Po głowie krążyła mu historia, którą rano opowiedział Czarny o białoruskim zespole muzycznym.

Zespół składał się z czterech facetów i czterech osiemnastek. Słowiańskich kos o długich włosach i twardych jak orzechy dupkach. Zespół pojechał na tourneé do Wenezueli. Po pierwszym występie bardzo się spodobał Hugo Chávezowi, który mlaskał i cmokał z uznania. So, zespół zakwaterowano w takich slumsach, że się wszyscy bali nawet po colę do sklepu pójść w obawie, że im po drodze ciemnoskórzy przedstawicie lumpenproletariatu do gardła nóż przystawią. Za to kilka minut po północy pojawiło się w hotelu kilkunastu żołnierzy z karabinami i zabrało pół zespołu. Żeńskie pół. Zespół w Wenezueli już nie wystąpił, bo panie wróciły po dwóch tygodniach. Bardzo dobrze ubrane, pachnące drogimi perfumami i ze środkami finansowymi umożliwiającymi spokojne życie przez najbliższych kilka lat. – Ach, być takim dyktatorem! – pomyślał Krzysztof. – To się człowiek nadupczy! Cycate lub płaskie. Dupiaste albo szczupłe. Brunetki,

blondynki, szatynki do wyboru. Rudych Krzysztof nie lubił. – Co rude, to fałszywe – mawiała jego matka, a on godził się z tym w pełnej rozciągłości. 3 Krzysztof jechał tramwajem i słuchał tokowania dwóch dresiar. Jedna blond, druga czarna. Jedna cycata, druga cycata. Jedna duża dupa, druga szczupła i wściekła. Jedna zielony dres Nike, druga czerwony Adidasa. Jedna pracuje w jakimś urzędzie, druga w McDonaldzie. – I ja się go pytam: „Gdzie idziesz?”. A on mi, że na pięć minut. To pytam: „Ale gdzie???”. „No tu, wiesz”. „Nigdzie nie pójdziesz”. „Pójdę!”. No przecież go nie zatrzymam, bo to chłop silny. To mu mówię: „Kurwa, jak nie wrócisz w ciągu tych pięciu minut, to ci łeb młotkiem rozpierdolę”.

– Cham, no daj spokój. – Cham... a jakie bydlę do tego! Wiesz, kiedy wrócił? – No? – Nad ranem. – Co ty powiesz? – No, aż wysypki na twarzy nerwowej dostałam. – Dzwoniłaś do niego? – Nie odbierał. – A gdzie był? – Twierdzi, że pod nocnym. – Bydlę!!! – I cham. Z kolegami podobno był i wypił pięć piw. Nie wiem, ja już z nim nie mogę. Jak, kurwa, pierdolonym grochem o ścianę, nic nie dociera. – Weź, kurwa, potrząśnij nim! Porozmawiaj! – To ma już zapowiedziane, że będzie poważna rozmowa. Wiesz, jak się wystraszył? – No ja myślę. Oni wszyscy się boją

poważnych rozmów. – I dobrze, jak takie bydlę ordynarne, skończone chamidło, to niech się boi. – Tak, niech się boi. – A wiesz, że patrząc z boku, bym nie podejrzewała? – No, taki, kurwa, trochę aniołek, nie? – Mama powtarzała, że żeby chłopa nauczyć czegoś, to ciężkie jest. – No, kurwa, ciężkie. Krzysztof rechotał. W duchu co prawda, ale rechotał. Z żalem opuścił tramwaj przy swoim przystanku na Kinowej. Wylazł i co zobaczył? „O kurwa, a to co? A właściwie: a kto to?”. Przed nim stała blondynka. Miała duże, niebieskie oczy, farbowane blond włosy z odrostami i niebieskie paznokcie. Do tego puchową kurtkę, mini i... pończochy. Dostał potężny zastrzyk noradrenaliny, dopaminy i peptydów opioidowych.

„Śliczna. Idealnie wymiarowa, naturalna, niepofarbowana, piękne, zadbane dłonie, eleganckie proporcje twarzy, pełna symetria!!! Niczym grecka bogini”. Krzysztof niewiele co prawda wiedział o greckich boginiach, bo w liceum specjalizował się głównie w grze w Starcrafta, ale porównanie mu się spodobało. Cudo. Zakochał się z miejsca. 4 Problemem Krzysztofa była chorobliwa wręcz nieśmiałość. O ile aklimatyzował się w nowym środowisku w miarę szybko i potrafił w nim funkcjonować, to z nawiązywaniem relacji z nieznanymi ludźmi miał problem. Ulica to nie sala sądowa, gdzie funkcjonują bezpieczne procedury i nikt nikogo nie skrzywdzi słowem czy czynem. Ulice są od tego, żeby z nich jak najszybciej spierdalać. Krzysztof wierzył jednak w ekspertów.

Kiedy boli cię gardło, idziesz do lekarza. Kiedy chcesz kupić mieszkanie – do pośrednika nieruchomości. Kiedy ktoś chce cię wydymać, idziesz do prawnika. A kiedy sam chcesz kogoś wydymać – do Czarnego. 5 Krzysztof kupił butelkę dobrej dwunastoletniej whisky. Że była dobra, nie miał wątpliwości. Po pierwsze, kosztowała prawie 140 złotych, po drugie, Czarny mruknął: – Glenfiddich, może być – i schował butelkę do szafki. W tej firmie zaskakująco często chowało się butelki do szafki. – Kim ona jest? – zapytał. – Pracuje w aptece – wyznał Krzysztof z głupim wyrazem pyska, jaki zazwyczaj mają ludzie beznadziejnie zakochani. – A skąd wiesz?

– Eeee, no... Chodziłem trochę za nią – stwierdził ponownie i gdyby mógł, spuściłby głowę między kolana. Ale nie mógł. – Nie widziała cię? – dopytałem. – No raczej nie. A co? – Krzysztof się chyba przestraszył. – Kobiety różnie reagują, kiedy widzą, że ktoś je śledzi. Ale spoko, zazwyczaj traktują to jako komplement. Nie wydawał się przekonany. – Krzysztof. Pamiętaj: każdy facet w pewnym momencie swojego życia żałuje jednego – że nie uganiał się bardziej za kobietami. Od dziś masz szansę to zmienić. Masz trzy sekundy od momentu, gdy złapiesz z nią kontakt wzrokowy na rozpoczęcie rozmowy. – A później? – A później ona uzna, że jesteś świrem. To co? Do boju, orły!!! – Wyjaśnij mi, Czarny, jak to jest, że kobieta idzie z tobą do łóżka za pierwszym razem, a ze

mną nie chce za dziesiątym? – Jakaś dotrwała tak długo??? – Ale z ciebie świnia!!! – Krzysztofie. Nie przyniosłeś mi whisky za to, że jestem miły. Kobiety nie idą na jedną noc z miłymi facetami. Jak laska ma ochotę na jednorazowy wieczór seksu, to nie chce faceta, który będzie delikatny i uprzejmy. Chce samca alfa, który ją zerżnie. Przygniecie do ściany, zerwie majtki, wygniecie cycki, nakłoni do rzeczy, których zazwyczaj by nie zrobiła. Facet musi jej pokazać swój autorytet. Albo wręcz to, że jest skurwysynem. W przypadku seksu na jedną noc chodzi o emocje i podniecenie. Tak żeby miała mokro za każdym razem, kiedy to wspomina. Aby była dumna ze swojej libertyńskiej swobody i braku zahamowań. A w przypadków związków chodzi o bezpieczeństwo. Jak się umawiasz z kobietą po raz piąty i ona nie idzie z tobą do łóżka, to zazwyczaj oznacza tylko tyle, że nie ma ochoty z tobą na związek. A na

seks na jedną noc to już jest za późno, bo widzi, jaką jesteś pierdołą. – To co mam robić? – Postaraj się je przerżnąć od razu. Umów się, upij ją, zaciągnij w ciemny kąt knajpy, odwróć tyłem i chwyć za cycki. Najwyżej dostaniesz po mordzie. – W ilu przypadkach? Spojrzałem na niego badawczo. – Jeśli będzie dużo alkoholu, to w mniej więcej 90% – strzeliłem. – Eeee – Krzysztof jęknął zniechęcony. – Ale pomyśl o tych pozostałych 10% – podsunąłem. – Naucz mnie Czarny, proszę – jęknął. 6 Zacznijmy od tego, że musieliśmy zatrzymać taksówkę, żeby panna mogła się wyrzygać. Wiek? Nie wiem. Poniżej dwudziestu pięciu lat –

tak na oko. Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Włosy ciemny blond. Trochę poniżej ramion. Coś tam powyżej metra siedemdziesięciu wzrostu (spróbuj to ocenić, kiedy jest w szpilkach), spódniczka krótka, znaków szczególnych brak. Tyłek był niezły. To od biedy może być znak rozpoznawczy. Rzygała długo, bo już z dziesięć minut. Licznik bił. Taksówkarz, sześćdziesięciotrzyletni Roman Sulkowski, ziewał. Niewiele było już rzeczy w tym mieście, które mogłyby go zaskoczyć w trakcie nocnych kursów. Raz trzech facetów na tylnej kanapie wyciągnęło swoje fiuty na wierzch i zaczęli sobie robić nawzajem dobrze. Roman wykopał ich z taksówki, a później zamówił jeszcze pranie tapicerki. Czy się jednak zdziwił? Nie. Małolata rzygała dalej. Taksówkarz wyciągnął leniwie papierosa ze schowka pod podłokietnikiem. Żona nie dawała mu palić, ale nie miał zamiaru przejmować się podobnymi

pierdołami. Miał sześćdziesiąt trzy lata. Z przyjemności została mu tylko setka wódki wieczorem i to. Wyszedł na zewnątrz i przypalił papierosa. Za wszystko i tak płacił ten dziwny koleś w garniturze. Roman nie miał wątpliwości, że go stać. Był też pewien, że dostanie od niego duży napiwek. Znał ten typ. Dziwił się tylko, po co temu blondynowi taka dyskotekowa wywłoka. Bardziej by pasowała do niego jakaś sztywna pindzia z korporacji. Z gatunku tych, co to wchodzi do samochodu, wyjmuje telefon i nie odzywa się przez całą drogę, tylko stuka coś w ekran. Chociaż w sumie? Ta małolata, gdyby zdjąć jej z twarzy ten kurewski makijaż, ubrać jakoś normalnie (właśnie, ubrać, bo to, co miała na sobie, w żadnej mierze nie mogło być nazwane w ten sposób), byłaby całkiem niezła. Widać wyrwał ją w jakimś klubie i nie ocenił właściwie stopnia nawalenia, a teraz nie wie za bardzo, co z nią zrobić. Roman dokładnie

wiedział, co należałoby zrobić. Gdyby to była jego córka, spuściłby jej łomot i nie wypuszczał z domu przez miesiąc. Małolata rzygała dalej. Koleś w garniturze przytrzymywał ją za włosy. Taksówkarz palił. Licznik bił.

Rozdział 8. Ciemna Blondyna 1 Miałem złe przeczucia. Po pierwsze, nawet nie chciałem tej nocy sprowadzać do domu żadnej kobiety, bo byłem zbyt pijany i uczciwie rzecz biorąc, to mi się spać chciało. Powiem więcej. Nie chciałem nawet dziś iść do żadnego klubu. Wyciągnął mnie Krzysztof. Jęczał pół dnia, że chce, żebym mu pokazał, jak ma wyrywać laski. A skoro szedł Krzysztof, to zabrali się też JO z Marianem. Aby popatrzeć. Oczywiście zamiast podrywania lasek spotkanie zamieniło się w emeryten party i rozmowy o pracy. JO rwać nie miał zamiaru, bo swoje małżeństwo traktował niezwykle poważnie, Marian nie rwał, choć akurat jego małżeństwo sprowadzało się do wspólnego opłacania rachunków, ale dup na jednorazowe

sztosy szukał w innym miejscu, a Krzysztof zwyczajnie nie potrafił i tylko gapił się na przebywające w klubie kobiety niczym krowa w kombajn. Wypiliśmy po cztery drinki (margarita, do której stworzenia używano głównie wody), po czym JO się zmył. Po piątym zmył się też Marian, a ja zlokalizowałem zgrabną ciemną blondynę, ubraną w czerwoną obcisłą bluzkę, składającą się właściwie z dwóch pasków materiału oddzielających jedną pierś od drugiej. Plecy miała praktycznie gołe. Spódniczkę wyjątkową krótką, nawet jak na standardy Klubo. I oczywiście szpilki. Też czerwone. Krzysztof, mimo że już odleciał jak płyta paździerzowa, długo nie chciał do niej podejść. W końcu zrobiliśmy to obaj. Efekt był tego taki, że Ciemna Blondyna, owszem, usiadła przy naszym stoliku. Piła jak smok. Na mój koszt. I flirtowała, ale też ze mną, bo Krzysztof, zamiast przystąpić do boju, wydawał z siebie tylko jakieś

dziwne pomruki. Wypchnąłem ich razem na parkiet. Pokręcili się trzy minuty i wrócili z powrotem. Nie poddałem się jednak tak łatwo. Wmusiłem w Krzysztofa kolejnego drinka. Trochę zbladł, ale wypił. Znów potańczyli trzy minuty, ale efekt tego był tylko taki że Krzysztof zzieleniał i nie chciał więcej pić. Ciemna Blondyna zażądała za to tańca ze mną. Pokręciliśmy się więc chwilę, a kiedy wróciliśmy po jakichś dziesięciu minutach do stolika, Krzysztofa już nie było. Chciałem ją wpakować do taksówki i wystrzelić w kosmos niczym sputnika i psa Łajkę, ale weszła w tryb standby. A kiedy pojechaliśmy, wznowiła nadawanie i zaczęła rzygać. Po drugie, nieco martwiła mnie cała sytuacja z Natalią aka Zimną Blondyną. Czułem podświadomie, że sytuacja zaczyna skręcać w kierunku, w jaki zawędrowałem już kilkakrotnie z Olgą, z którą to nawet badałem wyjątkowo

dziewicze grunty, zwane regularnym związkiem. Czułem się przy tym jak kura. Niby ptak, a zamiast fruwać może tylko podskakiwać i gdakać. A za trzy lata kobiety spoglądały na taki wypatroszony filet, bez kręgosłupa i kości i mówiły: „Zmieniłeś się”. „Już nie dbasz o mnie jak dawniej”. „Co się z tobą stało?”. „Ty męska pizdo” – w domyśle. No ja pierdolę, pewnie, że nie jest tak jak dawniej, bo wtedy chciałem jak najszybciej dobrać się do twoich majtek, a ty zrobiłaś ze mnie wypchanego łosia na półkę. A mokra robisz się, oglądając kogoś innego. Kobiety, z którymi byłem, zwyczajnie nie chciały zrozumieć, że stały związek zabija emocje. Zamiast ekscytacji, pojawia się nuda. Po trzech miesiącach cycki, na widok których miałeś erekcję niczym kolumna Zygmunta, zaczynają ci powszednieć; z trudnością pomaga malowanie ich bitą śmietaną. Po pół roku zamiast uprawiać seks wolisz położyć się spać

albo zjeść dużą pizzę z serem i cebulą. A po roku z trudnością zwracasz na nią uwagę, a jeśli już, to tylko dlatego, że cię wkurwia. Co jest dalej, wolałem nawet nie sprawdzać. Choć słyszałem o tym wielokrotnie. Ufo miał kilka lat temu sąsiadów. Jeszcze w czasach gdy mieszkał na Saskiej Kępie. Taka fajna para przed czterdziestką, o której ludzie mówią zawsze z zazdrością: „O, jakie udane małżeństwo”. Adrian i Alicja. Mieli dużą firmę zajmującą się szkoleniami. Doskonale im się powodziło. Dwupoziomowe mieszkanie – 140 metrów kwadratowych, z wielkim tarasem. BMW X5, którym jeździła ona. On audi RS5. Córka – osiem lat. Syn – trzy. On wstawał po 9. Ona odprowadzała córkę do szkoły. Później przychodziła niania. Przynosiła mu „Wyborczą” i świeże bułki. Koło 11 szedł do pracy. Wieczorami na siłownię. I tak dzień po dniu. Rutyna. Od czasu do czasu umawiał się więc z różnymi kobietami. Studentkami, którym

podobało się jego auto. Kobietami, które szkolił. Szedł z nimi do łóżka. Spotykał się dwa, trzy razy, po czym kasował ich numer. Nic szczególnego. Potrzebował emocji. Ona czuła, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedziała, co z tym zrobić. Oskarżyć go? Co by zrobiła, gdyby powiedział: „OK, zdradzam cię, jeśli chcesz, rób to samo”? Zresztą wolała niepewność niż... Dwa lata temu kupił sobie używane subaru WRC, którym ścigał się na torze. Na koła, blacharzy (po każdej jeździe zimą trzeba było coś robić w samochodzie), rajdowe paliwo w pierwszym roku wydał 80 000. Nie protestowała. Uspokoił się. Nie miał czasu na inne rzeczy. Pewnego dnia wyjechała na weekend do Trójmiasta. Wyruszyła w piątek późnym popołudniem. Ale na przejściu dla pieszych we Włocławku wjechał w nią jakiś dziadek stareńką toyotą corollą, rozwalając zderzak i tylne światła. Co prawda ubezpieczalnia podesłała

auto zastępcze, ale po wypełnieniu wszystkich dokumentów zrobiło się późno i postanowiła wrócić do Warszawy. Może pojechałaby zresztą dalej, ale on nie odbierał telefonu. Coś ją tknęło. Kobiety mają szósty zmysł. Tak, weszła do domu i zobaczyła go w łóżku z inną kobietą. Najgorszy banał. Sytuację niewiele zmieniło, że to nie było ich małżeńskie łóżko, tylko to w pokoju gościnnym. Dziewczyna, którą pieprzył, była niską, szczupłą brunetką, o niewielkich, sterczących piersiach. Zaczerwieniona uciekła z ich domu, wkładając w biegu spodnie w przedpokoju, a w windzie bluzkę. Miała jakieś dziewiętnaście lat. Alicja prawie jej żałowała. Panienka zostawiła majtki i biustonosz na ich kanapie. Poszli na terapię małżeńską. Raz w tygodniu czterdzieści pięć minut za 200 złotych. Po dwóch miesiącach, pewnego wieczora, gdy nie było go akurat w domu, ona podcięła sobie żyły i na wszelki wypadek skoczyła z tarasu ich

mieszkania na piątym piętrze. Nie zabiła się. Złamała kręgosłup w czterech miejscach. Później Ufo widział, jak on wyprowadza ją na wózku. Spacerowali razem. Chyba czuł wyrzuty sumienia. Oczywiście jest typ mężczyzn stworzonych do związków. Odpowiednio dojrzałych. Jak JO. Albo Gustaw. Posiadają rzadką umiejętność: trzydzieści sekund orgazmu nie jest dla nich warte kilkunastu lat małżeństwa. Jeśli o mnie chodzi, złoty okres kontaktów z jedną kobietą wynosił mniej więcej jakieś dwa tygodnie. Było tam wszystko. Uwodzenie. Pożądanie. Ekstaza. Urok nowości. I możliwie aksamitne rozstanie. Stały związek budowałem z jedną, niezwykle wymagająca kochanką. Nazywała się praca. Ciemna Blondyna z trudem wyturlała się z taksówki. Do klatki prawie musiałem ją nieść. Nawiasem mówiąc – pozdrawiam cię, sąsiedzie z drugiego, że ci się chciało o 1 nad ranem

śmieci wyrzucać. Mnie by się nie chciało. Sąsiad, owszem, się zdziwił, kiedy trochę się zataczając, usiłowałem wnieść półsztywne ciało kobiety do windy. Myślę, że opinię na jakiś czas w klatce mam ustawioną. Ale drzwi przytrzymał? Przytrzymał. Oparłem ją o ścianę przy drzwiach wejściowych do mieszkania. Otworzyłem je, zanim zdążyła osunąć się na podłogę. Chwyciłem ją jedną ręką w talii, przyciągnąłem do siebie i podniosłem na kilka centymetrów do góry. Objęła mnie nogami i w tej pozycji weszliśmy do mieszkania. Z daleka wyglądaliśmy, jakbym ją właśnie... No właśnie. Stękając, jakbym dźwigał worek kartofli, ciągnąłem ją w stronę skórzanej kanapy w salonie. Rzuciłem tam jej zwłoki. Na ramieniu miałem ślad rzygowin. Podobnie na klapie i koszuli. Skrzywiłem się i poczłapałem do łazienki, żeby to jakoś zmyć. Bez pralni i tak się nie obędzie, ale w ten sposób uniknę głupich spojrzeń od laski przyjmującej ciuchy.

Wróciłem w samych spodniach, po czym nachyliłem się nad kanapą. Blondyna leżała na brzuchu. Z podwiniętą kiecką tak, że widać jej było majtki. Zdjąłem z niej z trudem sukienkę. Dłuższą chwilę poszarpałem się z bluzką. Nie miała stanika, ale byłem w takim stanie, że nie robiło to na mnie większego wrażenia. OK, cycki miała fajne, ale na moje standardy trochę za małe. W tym momencie ogarnął mnie dylemat moralny. Spać mi się chciało. Ale z drugiej strony pozostawienie całkowicie nieznanej jednostki w mieszkaniu – jest to problem. Ponieważ ufam społeczeństwu, zamknąłem tylko okna („Co, jeśli wyskoczy po pijaku???”) i drzwi wejściowe (aby zapobiec niekontrolowanemu oddaleniu się). Przez moment rozważałem ukrycie noży, widelców etc., ale stwierdziłem, że w moim stanie i tak nie znajdę wszystkich, a myśl, że miałbym je układać z powrotem następnego

dnia, napawała mnie odrazą. Kosztowności w postaci dwóch laptopów, konsoli PS 3 itp. dupereli zlałem. „Plazmy też raczej na grzbiecie nie pociągnie” – pomyślałem. Z drugiej strony kiedyś czytałem, jak kolo wyniósł ze sklepu lodówkę. „OK, przeniosę ją do sypialni” – skapitulowałem. „To będzie najlepsze rozwiązanie. Usłyszę, jak będzie coś kombinować”. Blondynę w samych majtkach wziąłem na ręce i zaniosłem do sypialni. Ułożyłem mało delikatnie na łóżku. Przykryłem kołdrą. I wyprostowałem się z trudem. Ewidentnie naciągnąłem sobie kilka mięśni. Miałem też siniaka na goleni od jej szpilek i drugiego wielkości pięści na udzie, którego mi nabiła przy próbie wciągnięcia do windy. Moja matka kiedyś mówiła: „Gość w dom, Bóg w dom”. Czasy się jednak zmieniają. Zastanawiałem się moment i przyniosłem jej

z łazienki miskę. Ot tak, na wszelki niespodziewany wypadek. A później zgasiłem światło i położyłem się spać. Na kanapie. Z kluczami pod poduszką. 2 Natalia wróciła do domu z wielką czarną torbą z zakupami. Była niezwykle zadowolona. Na zakupy do GalMoka zerwała się już o 16, co wydarzyło się po raz pierwszy w jej historii pracy w korporacji. I tak wszyscy pomyśleli, że idzie na jakieś spotkanie z klientem. Przez długie trzy godziny włóczyła się po sklepach, ale było warto. W torbie znajdowała się cudownie półprzeźroczysta koszulka na ramiączkach, z potężnym dekoltem. Wybierała ją długo. Tylko ten model z sześciu, które przymierzyła dzisiejszego popołudnia, idealnie pokazywał i zakrywał jednocześnie. Była w niej jednoczenie niewinna niczym Królewna Śnieżka

i zdzirowata jak... Do tego były wyjątkowo kuse koronkowe majteczki, których cena nawet ją, przywykłą do miesięcznych zarobków opiewających na kwotę pięciocyfrową, wprawiła w spore zdumienie. Nowe pończochy. Trzy pary. Szampan. Bitą śmietanę w spreju i czekoladę w płynie. I jeszcze jedna rzecz. Natalia długo zastanawiała się, czy ją kupić. Był to czarny, błyszczący... pejcz. Napawał ją dreszczem. Natalia nigdy nie kupiła czegoś podobnego. W domu nie miała nawet wibratora. Zerknęła przez lornetkę, obserwując jego okna. Były ciemne. Miała dużo czasu. On w piątki zazwyczaj wracał do domu tuż przed 22. Teraz miała zamiar wziąć szybką kąpiel. Przebrać się w nowo kupione ciuszki. A kiedy się zjawi – zadzwoni do niego, żeby wpadł na chwilę. Natalia miała nadzieję, że chwila ta przeciągnie się do niedzielnego popołudnia. Zrzuciła z ulgą garsonkę. Później rozpięła

guziki białej bluzki. Zdjęła stanik i majtki. Całkiem naga przyjrzała się sobie w lustrze w przedpokoju. Niemal całe swoje życie (nie licząc okresu, kiedy miała pięć lat i wyjechała na wakacje do babci na całe długie dwa miesiące, gdzie karmiono ją głównie naleśnikami i czekoladą) była szczupła (zasługa fitnessu minimum cztery razy w tygodniu po godzinie). Ale teraz... dawno nie wyglądała równie dobrze. Patrzyła na nią naga, atrakcyjna blondynka z rozpuszczonymi włosami sięgającymi do połowy pleców. Jej piersi wydawały się pełniejsze. Talia bardziej wcięta. Oczy – błyszczące. A tyłek hmmm... Jej tyłek był absolutnie epicki. Spojrzała jeszcze raz w stronę okna. Jego ciągle były ciemne. „Trzeba będzie kupić jakieś zasłony” – pomyślała. 3

Obudziła się tknięta dziwnym przeczuciem. Sprawdziła na komórce. Była 1 rano. Leżała na swoim łóżku przykryta kocem. Ciągle miała na sobie pończochy, koszulkę i kuse majtki. Szpilki stały koło łóżka. Obok nich leżał bat. Była na siebie zła. Koło 23, kiedy Czarny ciągle nie wracał, położyła się na chwilę na łóżku. Nie po to by spać, ale chwilę odpocząć. „Pięć minut” – przekonywała samą siebie. Jej świadomość odcięło tak nagle, jakby ktoś wyłączył jej prąd. „Zasnęłam” – pomyślała. „Oczywiście, że zasnęłaś, idiotko” – skrytykowała się w myślach. Wstała z łóżka i poszła do salonu. Zbliżyła się do okna. U niego paliło się światło. Serce zabiło jej szybciej. Wzięła lornetkę. I w tym momencie dostrzegła, jak Czarny przyciąga do siebie jakąś cycatą wywłokę o ciemnych włosach, wyglądającą na dwadzieścia kilka lat.

W Natalię wstąpiła furia. Dzika, ślepa i czerwona. 4 Obudził mnie rano szum spływającej pod prysznicem wody. W ustach miałem oponę od poloneza. Nogi mnie napierdalały, w karku mnie kuło i ewidentnie czułem się, jakbym miał naderwany prawy biceps. Dosłownie jakbym poprzedniej nocy wlókł na plecach na piąte piętro sześćdziesięciokilogramowy worek z cementem. Aha – czacha? Czacha mi dymiła. Woda w łazience ciągle się lała, kiedy dopełzłem do kuchni i rozpuściłem alka seltzer w kindze pienińskiej. Podwójny. Siadłem ciężko na krześle w samych bokserkach. Piłem powoli. Obserwowałem drzwi od łazienki. I usiłowałem sobie przypomnieć, jak ma na imię. Zawsze mam z tym problem. Nie za specjalnie radzę też

sobie z zapamiętywaniem twarzy. Ju noł – taka wada genetyczna. Sprawdziłem na zegarku. Była 10.16. Niedziela rano. To znaczy dla mnie rano. Kobieta wyszła w moim białym ręczniku punktualnie o 10.45. Uśmiechnęła się na mój widok i zostawiając mokre ślady na olejowanej podłodze, powiedziała: – Cześć. Jak się spało? Co będzie na śniadanie? 5 Ściąłem nożem wierzch jajka. Ostre ostrze bez żadnego problemu przebiło ścięte białko jajka, docierając do płynnego i gorącego żółtka. Posoliłem zawartość i dodałem do środka odrobinę masła, które zgodnie z planem i prawami fizyki zaczęło się rozpływać. Na patelni dochodził bekon. Skwierczał. Przewróciłem go na drugą stronę. Miałem

zamiar za chwilę wrzucić go na chwilę na papierowy ręcznik, tak aby ściekł z niego tłuszcz i był bardziej chrupiący. Tak, wiem, kulinarne porno. Chwilę wcześniej wyjąłem z piekarnika upieczone bułki. Mój patent jest prosty: kupuję w sklepie pieczywo, mrożę je, a później polewam wodą i wstawiam do piecyka na 200 stopni. Do tego wszystkiego dostawiłem marmoladę z pomarańczy, sok w szklanej butelce z jabłek i trochę węgierskiego salami. Na wszelki wypadek wrzuciłem jeszcze do garnka cztery parówki, postawiłem na płycie grzejnej i zalałem gorącą wodą. Na stole, przykrytym białym obrusem, stała już musztarda dijon, dwa talerze, sztućce i również dwa kieliszki musującego, zimnego jak diabli prosecco. Najlepszego na świecie lekarstwa na kaca. Poza czternastogodzinnym snem, rzecz jasna, zakończonym setką wódki i blowem.

Przy jednym nakryciu siedziała Ciemna Blondyna z nogą założoną na nogę. Niedzielne śniadania były u mnie zawsze długie i obfite. I nie miałem zamiaru nic w tym zwyczaju zmieniać przez jakąś laskę. Przez żadną laskę. A wyrzucić jej jakoś nie dało rady. Blondyna miała mokre, świeżo rozczesane włosy. Pożyczyła ode mnie koszulkę Abercrombie i krótkie spodenki. Mimo że nie miała na twarzy śladu makijażu, pół nocy rzygała, i tak wyglądała całkiem nieźle. Młodość. Nic innego. Czułem się, jakby przejechał mnie walec. Tymczasem Ciemna Blondyna wychyliła z ochotą kieliszek prosecco, po czym zanurzyła łyżeczkę w jajku. Przełknęła je ze smakiem i zagryzła bułką z irlandzkim masłem. – Dobre – stwierdziła z pełnymi ustami i dołożyła sobie drugie jajko, a na bułkę salami. 6

Dwudziestotrzyletnia kobieta o włosach ciemny blond i niezłym tyłku zjadła jajka, zagryzając chrupiącym bekonem, bułkę posmarowała masłem i dołożyła na to taką ilość salami, która odpowiadała 5% eksportu tej kiełbasy z Węgier. Na deser zeżarła również pół słoika konfitur z napisem Wiśnie żoliborskie, które kiedyś ktoś do mnie przywlekł na imprezę. Przeprowadzały się ze mną pięć razy, bo nikt nie był na tyle odważny, żeby ich spróbować. A ona? Jak wspomniałem, na jednym posiedzeniu pół słoika. Uraziła mnie tym. Wiecie – pięć przeprowadzek to nie w kij dmuchał. Przywiązałem się do nich. Wrzuciła je po prostu centralnie do herbaty. Przy jajkach, parowkach, węgierskim salami i konfiturach tokowała nieustająco. A mój ból głowy rósł i potęgował się. Jak wspominałem, chciałem, żeby poszła. Mimo że miała niezłe cycki. Byłaby tym samym niepokalana niczym Joanna d’Arc – jako pierwsza kobieta, która weszła do mojego

mieszkania wieczorem i wyszła rano bez aktów czysto perwersyjnych. Teraz mi to wisiało. Przy śniadaniu dowiedziałem się o niej wielu rzeczy: Jest niedziela. Powinnam być w kościele. Mam na imię Ewa. Tańczę. Teraz burleskę. Jak Dita. Nigdy nie używałam telefonu Nokii ani Windowsa 95. Nigdy nie miałam orgazmu w trakcie stosunku z facetem. Do podstawówki poszłam rok wcześniej, skończyłam metody ilościowe w ekonomii na SGH. Pracuję w firmie internetowej. Nie wiem, co dalej robić ze swoim życiem. ... ... ... W tym momencie chciałem, żeby już tylko

poszła i zostawiła mnie z moim kacem. Spadła. Zwinęła swój zgrabny tyłek. ZA DRZWI. Chciałem leżeć na łóżku, pić wodę i oglądać seriale. Zrobiłem wszystkie rzeczy, które się robi, jeśli się chce kogoś uprzejmie wywalić z mieszkania. Powiedziałem, że mam dużo pracy. Sprzątnąłem kuchnię. Poszedłem się wykąpać. Sprawdziłem swoje konto na Fejsie. Robiłem to jakieś trzydzieści minut. Efekt był tego taki, że kiedy wylazłem z łazienki, grała na moim PS 3 w Fight Nighta. I wyglądało, że ma przy tym fun stulecia. „To był zajebisty błąd, że ściągnąłem ją do siebie do domu” – pomyślałem. „Trzeba było zostawić ją w Klubo. Na pewno mają jakieś pieprzone procedury w tym przypadku (znając życie, pewnie wykopują / wynoszą panienki na ulicę, a chętni mogą pozbierać). Ale nic, jak masz miękkie serce, to trzeba mieć twardą

dupę”. W akcie desperacji postanowiłem zrobić najgorszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy jeśli chodzi o pozbycie się kobiety z mojego domu. Zamiast uprawiać seks pod prysznicem, zamiast odstawić oralne libretto, zamiast choćby ograniczyć się do szybkiej macanki pod ścianą, zabrałem ją na największy fun ever, czyli zakupy do Piotra i Pawła. Ała. 7 Dominika Pszczółkowska była wysoką brunetką, lat dwadzieścia trzy, nieco pulchną, w biodrach mieściła się w rozmiarze 38, a w biuście było to już za mało. Wiedziała, że jeśli nie weźmie się niedługo na poważnie za ćwiczenia, dietę albo coś w tym rodzaju, to w wieku lat trzydziestu spokojnie osiągnie rozmiar 42 i zaczynało ją to martwić. Była, co podkreślano już od podstawówki,

niezwykle rozważna. Grzecznie odrabiała lekcje, wracała ze szkoły do domu, grała na skrzypcach, a później nawet się nie puszczała. Czasami żałowała. Miała w swoim życiu cztery słabości. Numerem jeden był Ryan Gosling, hollywoodzki aktor o nieprzeciętnie umięśnionym ciele, nieoczywistej urodzie i porażającym uśmiechu. Numerem dwa – włoskie jedzenie, ze szczególnym uwzględnieniem carbonary. Numerem trzy – do czego przyznawała się rzadko i tylko w określonym towarzystwie: matematyka. Dominika w niedalekiej przyszłości miała zamiar zostać aktuariuszem i zajmować się liczeniem na specjalistycznych modelach sytuacji pod tytułem: ilu czterdziestolatków z wykupionym ubezpieczeniem zdrowotnym jest w stanie umrzeć przed odejściem na emeryturę. Jednak największą jej słabością była przyjaciółka Ewa. Poznały się na studiach, a na trzecim roku wynajęły razem mieszkanie. Ona była ta

rozważna, Ewa – ta romantyczna. Od tej pory przeszły przez długi ciąg tego, co buduje przyjaźń, czyli wspólnych posiedzeń do 3 nad ranem nad czterema butelkami taniego wina, podtykania sobie nawzajem pudełka chusteczek, aby ta druga mogła się wysmarkać i otrzeć łzy wywołane zachowaniem jakiegoś palanta (pudełko zazwyczaj trzymała Dominika), oglądania głupawych filmów i seriali, dwóch wyjazdów do Egiptu i jednego na Cypr oraz wypadów do dyskotek kończących się o 7 nad ranem. Albo później. Leżały właśnie razem na jej łóżku i jadły lody o smaku tiramisu, które kupiła Dominika. Ewa zaczęła jej opowiadać historię o sobotnim wieczorze, który spędziła w dyskotece i niedzielnym poranku. Nie było to nic, czego Dominika do tej pory nie słyszała. Jej najlepszej przyjaciółce zdarzało się stracić nad sobą kontrolę. Historia, którą Ewa opowiadała, owszem, zaczynała się jak inne: „Nawaliłam się,

poznałam tego faceta, a później pojechaliśmy do niego do domu”. Ale późniejsze szczegóły już się nie zgadzały. – I jak, fajny był? – dopytała Dominika. – Fajny. – Przystojny? – upewniła się. – Trochę stary, ale niezły – oceniła Ewa. – Bardzo fajnie zbudowany. Ma kratę na brzuchu i ładnie umięśnione ręce. Wiesz, nie jak paker z wiejskiej dyskoteki tylko tak bardziej subtelnie. I dobrze tańczy. Kumpla z pracy miał trochę dziwnego... – Dziwnego? – Taki jakby upalony mentalnie. Z twarzy nawet niebrzydki, ale miał jakieś szaleństwo we wzroku. I dla odmiany ruszał się jak paralityk. A kiedy się do niego zbliżyłam, to odskoczył, jakbym mu skorpiona w gacie wpuściła – zachichotała. – I naprawdę zero seksu? – Dominika była maksymalnie zdziwiona.

– Zero – potwierdziła Ewa. – Wieczorem, jak mnie rozbierał, już myślałam, że coś z tego będzie, ale nic. I jeszcze odniósł mnie do swojej sypialni! A rano to już w ogóle się do mnie nie dobierał, nawet jak wyszłam w ręczniku spod prysznica. I żebyś widziała, jakie zrobił śniadanie! – Potrafi gotować? – oczy Dominiki powiększały się z każdą chwilą. – Gotować to nie wiem – Ewa się spłoszyła. – Ale jajka zrobił świetnie. Zjadłam chyba trzy. – A jakie ma mieszkanie? – Dwa pokoje na Ochocie, przy parku Szczęśliwickim. Bardzo fajny apartamentowiec. W środku Ikea, ale widać, że ma kasę. Mam jego wizytówkę, chcesz zobaczyć? – Dał ci? – Gdzie tam dał? – Ewa popatrzyła na swoją przyjaciółkę z politowaniem. – Ukradłam. – Piotr C., DD&ZK – radca prawny – przeczytała głośno Dominika.

– I świetnie słucha – rozmarzyła się Ewa. – Nie to, co te osły. Ewa, jak niemal każda dziewczyna w jej wieku, przeszła przez koszmar umawiania się z rówieśnikami. Stanowczo za rzadko się myli. Byli pryszczaci. Kiepscy w łóżku, ich podstawowym źródłem inspiracji w tym zakresie był RedTube, a Ewa, owszem, lubiła szybkie numerki, ale nie była przekonana, że pójście do łóżka ma polegać na tym, że w ciągu stu osiemdziesięciu sekund padnie na kolana, żeby zrobić niedomytemu pawianowi laskę, po czym on ma wejść w nią, później wsadzić jej w tyłek, a zakończyć na jej twarzy. Nie nazwałaby też siebie materialistką, ale jej ideałem randki nie była romantyczna kolacja w McDonaldzie za 19,99 plus kino. Wreszcie rówieśnicy byli zaborczy. Potwornie zaborczy. Ostatni eksperyment tego typu o imieniu Krystian przychodził do niej w piątek wieczorem, a wychodził w poniedziałek rano, domagając się

przy tym nieustannej adoracji, strzelał focha, kiedy zdecydowała się sama wyjść na spotkanie ze znajomymi, a pił tyle, że musiała go odholowywać do domu. Obecnie preferowała facetów przynajmniej pięć lat starszych. – I wiesz, daje ci przestrzeń – westchnęła. – Zjedliśmy śniadanie, pogadaliśmy i po prostu zajął się swoimi sprawami. – Czyli nie przeleciał cię ani nie wywalił z domu? – zapytała Dominika, po czym bez problemu przełknęła wyjątkowo duży kawałek lodowego tiramisu, którym udławiłby się sporej wielkości muł. – A później? – Później wstąpiliśmy do C&A w Blue City, gdzie kupił mi nową kieckę i majtki, bo w tych spodenkach i jego koszulce wyglądałam trochę dziwnie. – Kupił ci? – Nie miałam tyle kasy – Ewa wzruszyła ramionami. – I odwiózł mnie do domu.

– I naprawdę zero seksu? – upewniła się Dominika. – Może to gej? – Nie, z całą pewnością to nie jest gej. – A skąd wiesz? – Zrobiłam mu laskę w myjni – wyznała Ewa i zaczęła się histerycznie śmiać, przykrywając twarz poduszką. Dominika po raz pierwszy w swoim życiu poczuła się zazdrosna o faceta swojej przyjaciółki. 8 Ten dzień zakończył się znacząco lepiej, niż przypuszczałem. Wracałem do domu rozluźniony. Pozbyłem się w końcu tej dziewczyny. Zrobiłem zakupy. W końcu przestała boleć mnie głowa. Miałem wolny wieczór. A co najważniejsze, mocne postanowienie, że powinienem zakończyć znajomość z Natalią. „To nie mogło zakończyć

się niczym dobrym” – kalkulowałem na zimno. „Wszystkiego było w niej za dużo. Nawet seksu”. Zimna Blondyna, owszem, była bardzo ładna, miała świetne ciało, była błyskotliwa, a nawet nieco podobna do mnie, ale – czułem to przez skórę – była również szalona jak Kapelusznik. Rozstanie z nią za kilka tygodni groziłoby wybuchem bomby atomowej, której odłamki poleciałby nie wiadomo, w którą stronę. „Trzeba jej będzie unikać przez jakiś czas. Ale kto wie?” – pomyślałem. „Może za jakiś czas nawet zostaniemy dobrymi znajomymi?”. Oczywiście Olga by mi powiedziała, że jestem kompletnym idiotą, ale postanowiłem wierzyć w ludzi. W oczyszczeniu mózgu i zyskaniu odpowiedniego dystansu mocno pomogła mi laska zrobiona przez małolatę. Laskę pominę. Technikę również. Aczkolwiek muszę przyznać, że po raz pierwszy ktoś robił mi loda na macierzystej stacji paliw. Macierzystej, czyli

pobliskim BP, na którym przeważnie tankuję. Od tej pory będzie mi się ona kojarzyć inaczej. Laska uświadomiła mi jednak jedno: moje życie podoba mi się właśnie takie, jakie jest. Tak, w sumie cała ta sytuacja wyszła mi na dobre. Chyba podziękuję Krzysztofowi, że mnie wyciągnął w piątek. Po myjni i seksie oralnym zaproponowałem Ciemnej Blondynie, że odwiozę ją do domu. Ja wiem – kwiaty, czekoladki, kino, kolacja etc. Ale bałem się, że jeśli wrócimy do mnie do domu, to kobieta mnie tego wieczora już nie opuści. A jak wspominałem, chciałem się jej jak najszybciej pozbyć. Pojechaliśmy więc. NA BIAŁOŁEKĘ. Tak, wiem, to byłby dopiero mezalians. Powiem szczerze, nie mógłbym regularnie uprawiać seksu z kobietą z Białołęki. Jestem napalony, po prostu naganiacza w spodniach utrzymać nie mogę, puszczam parę uszami, chcę tylko rzucić ją na ścianę i wychędożyć, a stoję w dwugodzinnym korku i

jeszcze nie opuściłem okolic centrum. Zawiozłem ją, pożegnaliśmy się ładnie. „Ot, wyższy stopień cywilizacji. A mówią, że to nowe pokolenie do niczego się nie nadaje” – stwierdziłem w myślach ze zdumieniem. Zaparkowałem swoją hondę w garażu podziemnym. Zebrałem zakupy z bagażnika i gwiżdżąc, poszedłem z nimi na górę. Obładowany jak dromader. Kiedy otwierałem drzwi, zadzwonił telefon. Nieznany numer. „Kto, do nędzy, i to w dodatku w takim ciulatym momencie? Co za menda bez wyczucia? Ani chybi jakiś pierdolony bank. Zgraja złodziei”. Zamiast jednak olać kwestię, zostawiłem klucz w zamku i pobiegłem do kuchni postawić zakupy na blacie. Idiota. Klasyczny idiota. Przyspieszyłem kroku, a że nie widziałem za bardzo, co mam pod nogami, potknąłem się o własne buty, które stały w przedpokoju. Na

mojej twarzy wpierw pojawiło się zdziwienie, później przerażenie. Jedna z czterech papierowych toreb z zakupami wypadła mi z ręki. Później zamachałem łapami jak koliber, a następnie zatańczyłem w miejscu niczym Anthony Quinn w Greku Zorbie. Torba grzmotnęła o ziemię. Był w niej jogurt, który rozbryzgnął się po całej podłodze, tworząc na olejowanej posadzce malowniczy fresk. – Kurwa! – wrzasnąłem. Zaniosłem resztę toreb do kuchni. Telefon dzwonił dalej. Walnąłem zakupy na stół i odebrałem. – Nie potrzebuję żadnych pożyczek, żadnych kart, żadnych ubezpieczeń. I żadnych lokat też nie potrzebuję – warknąłem. – W dupę je sobie wsadźcie – dodałem od serca. – Jeśli nie jesteś laską z dużymi cyckami, rozłącz się po sygnale! – Och, jaki uroczy – usłyszałem kobiecy, nieco znajomy głos. – 75B może być? Ja wiem, że może trochę za małe... Ale skoro już

jesteśmy przy temacie, zostawiłam u ciebie stanik. Kiedy mogę go odebrać??? – A, to ty – stwierdziłem bez śladu radości w głosie. – Co robisz? – Sprzątam mieszkanie – wyjaśniłem ponuro i zgarnąłem wielkiego mopa ze schowka. – Właśnie, wymień ręczniki w łazience. Zużyłam cztery. – Cztery? – Jeden na podłogę, jeden do włosów, jeden do wytarcia się i jeden dla ozdoby – wyjaśniła z prostotą. – Nie cieszysz się, że dzwonię? – zaszczebiotała radośnie. – Ależ oczywiście, że się cieszę – skłamałem jak z nut. – Gdzie jest ten stanik? – W okolicach kanapy albo w łazience. – Czekaj, poszukam – mruknąłem. Stanik znalazłem wciśnięty w kanapę, tak jakby ktoś go tam wciskał kijem. Nigdy nie wierz, jeśli kobieta zostawi ci coś przypadkiem

w domu. – Jest – zameldowałem. – To kiedy? – zaszczebiotała. – Wiesz co, trochę zajęty teraz jestem. Odezwę się, oki? Trzymaj się – rzuciłem i nie czekając na odpowiedź, rozłączyłem się. „Cholera” – pomyślałem. „Przecież ja jej nie dawałem numeru telefonu”. 9 Cezary Łapicki miał pięćdziesiąt pięć lat i od dziesięciu był na emeryturze. Mając dwadzieścia lat, wstąpił do milicji. Formację tę opuścił tuż przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Miał nadzieję, że przeżyje tę sukę, swoją teściową. Z tym, że nie uda mu się przeżyć żony, zdążył się już pogodzić. Noc miał zamiar spędzić klasycznie. Zjeść pizzę. Obejrzeć mecz. I pójść spać. Praca Cezarego polegała na doglądaniu

sześciu monitorów wyświetlających obraz z garażu. Nie było to zbyt wymagające zajęcie. A samochody pilnowały się doskonale same. Bo co niby miało się stać w garażu??? Zresztą nawet gdyby tam wtargnął jakiś złodziej, jedyne, co Cezary mógł zrobić, to wykonać telefon do swoich byłych kolegów po fachu, bo za pensję minimalną 1600 złotych brutto nie miał bynajmniej zamiaru rzucać się pod koła. Po przyjściu do pracy na wieczorną zmianę uciął sobie dłuższą pogawędkę ze swoimi dwoma kolegami. Na stojącym w dyżurce DVD podłączonym do dwudziestocalowego płaskiego telewizora obejrzał mecz z 1982 roku między Polską a Belgią, gdzie Zbigniew Boniek załadował im trzy bramki. Cezary lubił ten mecz. Przypominał mu czasy, kiedy był jeszcze młodym chłopakiem, miał na głowie wszystkie włosy, w szczęce wszystkie zęby (no, prawie wszystkie) i najważniejsze – nie był jeszcze żonaty. Z tą wredną krową. Tak, 1982 to był ostatni

naprawdę dobry rok w jego życiu. Wówczas szczupły i umięśniony jak tur młody funkcjonariusz Cezary posuwał swoją koleżankę z bloku, którą znał od dzieciństwa. Piersiastą i szczupłą Iwonę o blond włosach, która szaleńczo go kochała (straciła z nim dziewictwo, co Cezarego napawało wielką dumą defloratora), gotowała mu na obiad schabowego z kapustą i grzybami (jej matka była kierowniczką sklepu mięsnego; w radosnych czasach PRL-u posadą przewyższała profesora Uniwersytetu Warszawskiego) i niestety szaleńczo napierała na ślub i dzieci. A on nie był na tym etapie. Chciał w spokoju po pracy napić się wódki z kolegami (Iwona nie tolerowała alkoholu), obejrzeć mecz w telewizji, ba, może nawet pójść na ryby. Nigdy jeszcze nie łowił, ale wydawało mu się to całkiem niezłą rozrywką. Tak, Cezary po wielu nocach spędzonych w tej stróżówce był przekonany, że jego życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby został z Iwoną.

Niestety, zimą 1983 roku (piździło wtedy niebotycznie) na dyskotece w klubie poznał Mańkę i totalnie mu odbiło. Zawróciła mu w głowie. Seksualnie. To, co ona potrafiła w łóżku (na wersalce, w kuchni, na działce) i w jakich pozycjach, zawstydziłoby Cicciolinę. Cezary raz w życiu miał podobny seks, gdy za pół swojej pensji spotkał się z pewną panienką pracującą na co dzień w hotelu Victoria, o której koledzy opowiadali, że jest w stanie wyssać cię razem z białkami oczu. Nie mylili się. Mańkę przez pierwszych kilka miesięcy znajomości rżnął częściej niż przez kolejne dwadzieścia lat małżeństwa. Cały czas nie było jej dość. I na dodatek miała nieustająco pełen barek. Cezary zostawił więc bez żalu Iwonę i ani się obejrzał, jak dwanaście miesięcy później był już po ślubie, a pół roku później na świecie pojawiło się jego pierwsze dziecko, czyli Tomasz (później była jeszcze dwójka: Joanna i Marek). Mańka po ślubie i drugim dziecku z wiotkiej

dziewczyny przerodziła się w ważącą blisko 100 kilogramów kupę złośliwego sadła. Raz po pijaku wbiła mu nawet nóż w tyłek, wredna raszpla. Teściowa, której na początku znajomości z Mańką nigdy nie było w domu, co umożliwiało im radosne bzykanko, zaległa u nich na stałe na wersalce przed telewizorem, doprowadzając go do kurwicy. Iwona? Iwona zaś wyszła za mąż za pewnego pierdołowatego studenta filozofii, wysokiego i chudego jak pelikan. Z wielkim nosem i kręconymi włosami. Student filozofii studiów co prawda nie skończył (przynajmniej tyle), ale za to w 1989 roku Iwona kazała mu jechać na handel do Berlina Zachodniego. Z jednego stanowiska zrobiły się wpierw dwa, później cztery, a potem siedemnaście. Kiedy handel bazarowy powoli się kończył, Iwona kazała mu otworzyć sklep spożywczy. W szczytowym okresie mieli ich ponad czterdzieści. Ale ponieważ na handlu zarabiało się coraz

trudniej, cztery lata temu sprzedali całą sieć jakimś brytyjskim ścierwojadom za potężne pieniądze i od tej pory nie robili nic. No, prawie nic. Iwona nie byłaby sobą, gdyby w tak młodym wieku przeszła na emeryturę. Teraz ona jeździła audi Q5. Były student filozofii wielkim, wypasionym mercedesem. Cezary doskonale się widział na jego miejscu. Ba, to on miał moralne prawo je zajmować. W końcu był pierwszy. Po meczu Cezary wypił ze swoimi kolegami ze stróżówki po dwa piwa. Formalnie było to niedozwolone, ale nie mieli zamiaru nikomu o tym mówić. Poza tym odbijało mu się po pizzy. I trzeba było ją czymś spłukać. Od 23 zmroczony serem i piwem uciął sobie drzemkę. W niedzielę wieczorem ruch na osiedlu był niewielki. Lemingi siedziały w swoich mieszkaniach i szykowały się do kolejnego tygodnia pracy w swoich przedziałach dla brojlerów w biurowcach na warszawskim Mokotowie. Cezary traktował ich z pogardą. A

oni traktowali z pogardą jego. Te garsonki, te garnitury, te kupione na kredyt mieszkania i samochody, te wakacje opłacane kartą kredytową i te ich wrzaskliwe bachory, uważające, że do nich należy cały świat. Ta cała jebana generacja nie miała nic własnego. Wszystko pożyczone i na kredyt. Cezary mieszkał teraz w domu z wielkiej płyty na warszawskim Bródnie. Mieszkanie było trzypokojowe, po jego rodzicach. Bez żadnych kredytów. Własne. Kiedy wyprowadzi się ostatni syn Marek (Joanna pracowała w Londynie w jakimś hotelu, Tomasz wyjechał do Niemiec), Cezary miał zamiar wynieść się ze wspólnej sypialni i zaanektować jeden z pokoi tylko i wyłącznie dla siebie. W marzeniach sennych widział już siebie tam z sześciopakiem piwa w podręcznej lodówce, przed nowym, pięćdziesięciocalowym telewizorem, który miał zamiar kupić, oglądającego jakiś mecz. Koniecznie niemiecką ligę. I angielską. I

hiszpańską! Drzemał, nie widział więc, jak tuż po 1 rano kobieta o spiętych w koński ogon włosach, lekko się zataczając, podeszła do czarnej, błyszczącej hondy, stojącej na miejscu 31. Nie widział, że w ręku trzymała jakiś dziwny, obły przedmiot, który wyglądał na drewniany wałek. Tym wałkiem zamachnęła się potężnie i rozbiła reflektor samochodu. Posypało się szkło. Wałek pękł. Kobieta rozczarowana odrzuciła go na beton niczym szmatę. I wyjęła z tylnej kieszeni dresów wielkie szydło, po czym podeszła z boku samochodu i na wysokości wlewu paliwa przeciągnęła nim po lakierze z wielkim piskiem, zostawiając głęboką rysę przez całą długość auta. Blondyna zatrzymała się na moment, zastanawiając się, co jeszcze może zrobić. Po czym uśmiechnęła się złośliwie i przystąpiła do pracy. Na sam koniec zdjęła spodnie i... wysikała się na maskę.

10 Była 7.45 i byłem już spóźniony. Przy moim samochodzie ktoś stał. Poczułem skurcz w żołądku, bo coś ewidentnie było nie tak. Pod moją nogą zachrzęściło szkło. Moja piękna czarna honda miała rozbity lewy reflektor. Mniej więcej od wysokości wlewu na paliwo ciągnęła się przez całą długość samochodu wielka rysa, zrobiona prawdopodobnie potężnym gwoździem. Na masce samochodu wyryty był tym samym gwoździem napis KUTAS. Wielkimi literami. Z kół spuszczone było powietrze. Na przedniej szybie dodatkowo był wielki napis, sporządzony czerwoną szminką: ŚWINIA. Szyba była też porysowana. Prawdopodobnie autorka komunikatu zaczęła rysować go gwoździem, ale zbyt się stępił, a pod ręką nie miała niczego innego. Z trudem przełknąłem ślinę.

Ochroniarz, wielki, tłusty typ koło sześćdziesiątki, spoglądał na mnie nawet ze swego rodzaju współczuciem. – Świetnie panowie pilnują – zauważyłem zgryźliwie. Ochroniarz pominął to milczeniem. – Zgłosi pan to na policję? – zapytał. – Nie – odpowiedziałem po namyśle. – Chce pan zobaczyć nagrania z monitoringu? Jeszcze są. – Jak to jeszcze? – Kasujemy je po czterdziestu ośmiu godzinach – wyjaśnił. – Nie, dzięki. – To kobieta? – A jak pan sądzi? – zapytałem zgryźliwie. – To nieźle pan ją musiał wkurwić – w głosie ochroniarza zabrzmiała nuta podziwu. – Mają panowie w tej budzie jakąś pompkę do kół?? Laweta tutaj nie zjedzie. Od 7.45 zdążyłem napompować koła w

samochodzie (ochroniarz przyniósł mi ją z własnego opla astry), zetrzeć z szyby szminkę, wyprowadzić auto przed blok, wezwać pomoc drogową, zadzwonić do pracy, że się spóźnię, odprowadzić auto do warsztatu, a nawet zgłosić „wandalizm chuliganów” na infolinii w Alianzu i wypełnić dokumenty. „Kobiety są pojebane” – pomyślałem na koniec. Z drugiej strony nie skończyło się to tak źle. Natalia mogła w końcu porysować mnie. A tak istniała szansa, że się wyżyła i za jakiś czas zapomni o sprawie. 11 Przeczytałem właśnie tekst o pięćdziesięcioletniej Silvii Furtwangler, której niedawno usunięto guza. Cierpi na chorobę autoimmunologiczną i zespół antyfosfolipidowy (regularnie oglądający Greya albo House’a

pewnie wiedzą, o co chodzi). Laska wzięła właśnie udział w wyścigu psich zaprzęgów Iditarod – 1600 kilometrów przez Alaskę do Morza Beringa w temperaturze do minus 50 stopni i przy wietrze przekraczającym 100 kilometrów na godzinę. Jedzie się w tych warunkach jakieś dziesięć dni. Leżąc na łóżku, przykryty kocem, tradycyjnie lekko nieszczęśliwy, zastanawiam się, skąd ludzie mają parę na takie rzeczy. Mówię o potrzebie samorealizacji. To znaczy wspinałem się zimą po Tatrach, ale tam, na Alasce, jest naprawdę, kurwa, zimno. Niby mógłbym się przenieść na wieś, założyć gospodarstwo agroturystyczne, pisać i gotować, ale jakoś by mi w okolicy brakowało dobrego supermarketu, szybkiego łącza internetowego, a poza tym co ja tam bym robił, jakby zimą drogi zasypało??? No i znudziłbym się po dwóch miesiącach. Mógłbym otworzyć restaurację i z wdziękiem splajtować po sześciu miesiącach.

Albo wyjechać do Stanów i zmierzyć się ze zmywakiem, żeby później to opisać w jakiejś książce pełnej seksu, brudu i jedzenia. Ale nie lubię chodzić w gumowcach. I jakoś za stary już jestem, żeby pracować na zmywaku z kilkoma Meksykanami. Kiedy pojawia się moment, gdy szaleństwo zastępuje stabilizacja? Wtedy, gdy nie chce ci się już ryzykować, bo boisz się, że stracisz to, co masz. A tak naprawdę gówno mamy. Wydaje mi się, że na świecie są ludzie, którzy tak zostali stworzeni, że nigdy nie będą odczuwać szczęścia. Będą spać z pięknymi kobietami o ciałach doprowadzających innych do szaleństwa (bądź absolutnie przystojnymi mężczyznami) i czuć, że im czegoś brakuje. Będą mieć świetną pracę, która innych doprowadziłaby do kompletnej zazdrości, i będzie im czegoś brakowało. Będą kochani, hołubieni i nigdy nie opuści ich uczucie niedosytu. Będą zawsze analizować zachowania innych, sytuacje,

zdarzenia, szukać nie wiadomo czego. Myślę, że są tacy ludzie. Sam taki jestem. 12 Z Ciemną Blondyną umówiłem się na niedzielę rano. No, o 12. Pora została wybrana precyzyjnie. Miałem być lekko skacowany (i byłem). Miałem być w stanie aseksualnym (i byłem). Ranek (popołudnie) – czyli zdecydowanie nie jest to żadna ustawka pod tytułem „kino, kolacja, seks”. Potencjalnie mogłem ją jeszcze umówić na piątek, żeby stanik odebrała u pani Lidii, która odpowiada u mnie za czynności związane z polerowaniem podłóg, czyszczeniem blatów, operowaniem odkurzaczem itp. rzeczy, na które nie mam zamiaru poświęcać wolnego czasu. Kilkakrotnie, przyznaję ze wstydem, składałem na jej barki konieczność oddawania różnym paniom telefonów komórkowych, majtek

(elegancko pakowałem je w papierowe torby z P&P), ze dwa razy przydarzyły się nawet damskie torebki. Niestety (dla mnie), pani Lidii urodził się wnuczek i zamiast u mnie powiększać ukraińskie PKB, udała się w swoje rodzinne strony, żeby złożyć gratulacje szczęśliwym rodzicom. Całość imprezy miała się zamknąć w trzech minutach. Scenariusz. Rzut kamery na Ciemną Blondynę w stanowczo zbyt krótkiej sukience, zmierzającą do klatki schodowej. Długi korytarz. Ciemna Blondyna podchodzi do drzwi. Dzwonek. – Cześć. – Cześć. – Jestem po... – Proszę. Wręczam stanik. Ciemna Blondyna wkłada stanik i wychodzi. Koniec ujęcia. Ja wracam do łóżka i śpię

dalej. Prawda, że super plan? Powiem szczerze. Po kompletnej demolce mojego auta byłem rozczarowany rodzajem żeńskim. Kobiety to złe istoty. To mściwe, nieobliczalne suki. Postanowiłem przeczekać. Znaleźć równowagę pomiędzy niebem i ziemią bez udziału kobiecych cycków. Po zawieszeniu u pasa dziesiątek kobiecych łon mogłem sobie pozwolić na przerwę. Urlop. „Przyda mi się trochę obyczajów mnicha” – kombinowałem. „Nadchodzi czas na proste życie. Praca, siłownia – pięć razy w tygodniu po minimum półtorej godziny, jakiś basen, jakaś sauna, kolacja z przyjaciółmi w piątek zamiast wypadów do klubu, jakiś serial, może nawet w końcu nauczę się tego pieprzonego włoskiego?”. Problem w tym, że Ciemna Blondyna miała całkowicie inne plany co do mojej osoby i tego popołudnia.

13 Było tak. Dzwonek. Ja zwlekam się z łóżka, ziewając tak, że mało mi szczęka z zawiasów nie wypadnie. Owszem, miałem wstać nieco wcześniej i doprowadzić się do porządku. Nastawiłem nawet komórkę. Ale nie byłem zbyt konsekwentny, jeśli chodzi o posłuchanie jej sugestii. Wyłączyłem i poszedłem spać dalej. W końcu Ciemna Blondyna mogła w ogóle nie przyjść, prawda? Ale przyszła. Ponieważ sypiam nago, potykając się, znalazłem szlafrok. Włożyłem go. I poszedłem otworzyć. Za drzwiami stoi Ciemna Blondyna. W płaszczu. Zanim zdążyłem się odezwać, Ciemna Blondyna płaszcz zdjęła. A co miała pod płaszczem? OTÓŻ NIC NIE MIAŁA. To znaczy przepraszam – miała olimpijskie szpilki. Olimpijskie w sensie: obcas był wysoki. Mat królowi w jednym posunięciu. Bo co można zrobić, mając stojącą na wycieraczce

nagą kobietę? Wyrzucić za drzwi? Powiedzieć, że to pomyłka? Co miałem zrobić, zadzwonić po policję? Przygarnąłem ją więc do środka. Jeszcze by się zaziębiła, biedaczka. Dobrze, mogłem nie uprawiać z nią seksu. Ale znajdźcie mi faceta, który w takiej sytuacji powiedziałby „NIE”. NIE – żaden z żyjących papieży nie wchodzi w grę!!! Zwłaszcza że Ciemna Blondyna jest po prostu ładna. Biust jak biust, jak dla mnie za mały, ale tyłek, muszę obiektywnie przyznać, ma fantastyczny. Aby nie przyprawiać co bardziej nieśmiałych kobiet o rumieniec wstydu, podsumujmy to tak: zaczęliśmy czytać literaturę. Wpierw zrobiliśmy niewielką nowelkę w korytarzu – plecy bolą mnie do dzisiaj, mimo że nie była to Nasza szkapa. Później, już celebrując przewracanie kartek, przenieśliśmy się do salonu na kanapę, gdzie recytowaliśmy na zmianę wiersze. Czynność ta na tyle dodała mi ducha, że na

zmianę ja basem, a ona sopranem czytaliśmy rozdziały powieści. Wpierw społecznoobyczajowej, później przygodowej, fragmenty były wręcz sentymentalne (chodzi o ten kawałek, gdy ciężko łapałem oddech po szczególnie udanej frazie, składając głowę na jej biuście). Później, mimo że właśnie zastanawiałem się nad rozpoczęciem fragmentów marynistycznych, w łazience nastąpiła nieoczekiwana przerwa. Wznowienie lektury nie było sprawą prostą. Po trzydziestce wzrok trochę... ekhem... słabnie. Aby więc złapać nieco oddechu, przenieśliśmy się do sypialni. Tam Ciemna Blondyna udatnie recytowała mi sonety Petrarki. Jeśli z mej woli płonę – czemu płaczę? Jeśli wbrew woli – cóż pomoże lament? O śmierci żywa, radosna rozpaczy, Jaką nade mną masz moc! Oto

zamęt [3]. Bardzo mnie tym ujęła. I tak byśmy pewnie poczytali jeszcze chwilę, bo już zbierałem siły, ale usłyszałem dzwonek swojego telefonu, który udatnie wygrywał melodię mało znanej wokalistki Peaches o dużo za to mówiącym tytule Fuck the pain away. Dzwonek był przypisany do telefonu z mojego biurka. A uwierzcie mi, trudno skupić się na literaturze, gdy w niedzielę dobijają się do ciebie z pracy. Dzwoniła Olga. 14 W ręku trzymałem dzwoniący telefon, a mniej więcej metr dalej na moim łóżku leżał jeden z najwspanialszych tyłków, jakie widziałem w swoim życiu. Nie żebym chwalił się swoją eksperiencją, ale jeśli oglądałeś odpowiednio dużą liczbę porównywalnych eksponatów, jesteś

w stanie docenić ten idealny. Ciemna Blondyna miała epicki tyłek. Mozart poświęciłby mu Czarodziejski Flet, Ozzy Osbourne przestałby na moment ćpać, a George Michael wziął pod poważną rozwagę, czy na pewno jest gejem. Z trudem oderwałem od niego wzrok i nacisnąłem odbierz. – Co u ciebie słychać w tak piękny niedzielny poranek, słoneczko? – zapytałem rozkosznie. – Jest 13. Jaki poranek? Czarny, piłeś coś? – zdziwiła się Olga. W tle Ciemna Blondyna przeciągnęła się rozkosznie na łóżku i wypięła zachęcająco pupę. – Oczywiście. Jest niedziela. W niedziele mam prawo siedzieć z krasnalem ogrodowym przy barku i wtykać sobie świeczki w tyłek, jeśli to mi tylko sprawi przyjemność – zaprotestowałem. Czy wspomniałem, że Ciemna Blondyna, przeciągając się, jest naga? Wspominam.

– Czarny, przestań pieprzyć i zbieraj się do roboty. – A co mnie tam czeka? – Najlepszy seks twojego życia. Będą nas dmuchać do wieczora. Ciemna Blondyna zaczyna pełznąć w moim kierunku. – Nie chce mi się! Ciemna Blondyna sunie z ręką do mojego krocza. Ani chybi potrzebuje wsparcia, żeby wstać z łóżka. – No popatrz – zakpiła Olga. – Mnie też nie. Będziesz za dwadzieścia minut? Taksówkę lepiej weź. Bo w twoim stanie lepiej, żebyś samochodu nie dotykał – doradziła. – Nie mam samochodu. W warsztacie stoi. Jak rozumiem, w udzielaniu porad prawnych moje upojenie alkoholowe nie przeszkadza??? Uważaj!!! To delikatny instrument!!! – O czym ty mówisz? – zdziwiła się Olga. – To nie do ciebie. Przyszła agentka

nieruchomości. – Po co ci agentka nieruchomości? – Dopsz... właśnie niedźwiedź mnie zaatakował.... – Jaki niedźwiedź, do cholery? – Chcę być uprzejmy, więc kłamię. – Ty, Karajan, pozdrów ode mnie tego niedźwiedzia. I powiedz mu, żeby tipsami przez przypadek nie poorał ci tego drogocennego instrumentu. I żeby usta wypłukał przed wyjściem. Ale jak znam życie, to ma praktykę i wypłucze... – Jasne, przekażę. Rozłączyłem się. – Twoja żona? – zapytała Ciemna Blondyna, uśmiechając się rozkosznie. – Nie – zdziwiłem się. – Dziewczyna? – Nie. – Była? – Powiedzmy. To skomplikowane –

westchnąłem. – Aaa to ciągle leci na ciebie. 15 – To ilu musi zaliczyć kobieta w twoim wieku, żeby ją nazwano łatwą? Leżeliśmy na łóżku i oglądaliśmy na moim laptopie Dirty Dancing. Film, który Ciemna Blondyna uważała za najwybitniejszą pozycję współczesnej kinematografii, zawierającą w sobie wiedzę na temat pragnień całych pokoleń kobiet. Jeśli ją dobrze zrozumiałem, to jest to coś jak Przeminęło z wiatrem, tylko na parkiecie i w innych dekoracjach. Nie wiem, nigdy nie oglądałem Dirty Dancing. Laptop leżał na łóżku obok nas, na podłodze w stalowym pojemniku wypełnionym lodem była butelka prosecco. Lubię wino musujące. A szampan jest zbyt drogi, żeby pić go codziennie. Film mogliśmy oglądać w sąsiednim pokoju

na wielkiej jak stodoła plazmie Panasonica (witamy w czasach, gdzie każdy może sobie zafundować wielki telewizor, ale żeby się zapisać do publicznego lekarza, musi poczekać rok albo i dłużej), jednak to wymagałoby wyjęcia płyty z napędu, zejścia z łóżka, przejścia do telewizora, włączenia DVD, czyli wykonania dziesiątek drobnych bezsensownych czynności, które zabierały czas. A poza tym tam była tylko kanapa. Położyć na niej mogła się tylko jedna osoba. Ciemna Blondyna zastanawiała się nad odpowiedzią. – Dziesięciu? Piętnastu? – powiedziała w końcu. – Dla takiej trzydziestolatki to dziesięciu wystarczy, żeby uznać ją za dziwkę, ale dla ludzi w moim wieku piętnastu będzie granicą. Tylko nie pasuje mi to, że łatwa, bo miała wielu facetów. To jak powiedzieć, że ktoś jest naiwny, bo kilkanaście razy pożyczył komuś pieniądze. – A ty?

– Dziewięciu? Dziesięciu? Mogłam kogoś pominąć. W liczenie bawiłam się do osiemnastego roku życia. A nie, czekaj, jestem dziewicą. Jak ona – wskazała palcem na ekran, gdzie Jennifer Grey podskakiwała razem z Patrickiem Swayze w rytmie mambo w jakimś hotelu. – Dziewięciu, dziesięciu? To mało. – Może – wzruszyła ramionami. – Z wieloma doszło do czegoś więcej, ale nie było seksu. Nie kazałeś liczyć z seksem oralnym. – A kiedy zaczęłaś robić to sama? – Jak miałam dziewiętnaście lat? – strzeliła. – Późno. Ale ja nie jestem typową reprezentantką swojego gatunku. Dyskusja, musiałem przyznać, była stanowczo bardziej interesująca niż to, co działo się na ekranie. – OK. Nie mówimy o tobie, mamy dwudziestotrzylatkę. Czy będzie w tym wieku zaspokajać się sama, czy czekać na facetów?

– Oczywiście, że sama będzie się zaspokajać – prychnęła Ciemna Blondyna niczym dźgnięty szpicrutą koń. – Ręką czy kupi wibrator wielkości dreamlinera? – Ręką. Chyba że ma duże jaja, załóżmy jak Doda w telewizji, wtedy wibrator. – Dlaczego będzie? – zdziwiłem się. – Będzie, bo są takie momenty, kiedy dziewczyna woli siebie albo potrzebuje tego tu i teraz, a nie chce/nie może faceta mieć przy sobie. Albo facet nie był zbyt dobry. Mój kieliszek był pusty. Przetoczyłem się na skraj łóżka, żeby nalać sobie kolejny. – Dla niej czy w łóżku? – Oczywiście, że w łóżku – prychnęła ponownie Ciemna Blondyna. – Po wszystkim weźmie sobie swój orgazm sama. Coś ją podnieci, może być scena w filmie, może prysznic, który za mocno chluśnie w intymne miejsca? To częste u bab.

– Na przykład? – drążyłem. – Każda przykładowa scena seksu. To impuls. Weź bardziej babski serial à la Pamiętniki Wampirów czy coś, znajdź, jak Elena bzyka się z Damonem i proszę. – A ty? – Ja? To ci spodoba. American Psycho. – Serio? – zdziwiłem się. – No jasne. Tam się Bale bzyka sporo. – A jak sobie mówicie, że ktoś był dobry w łóżku? – Metaforami, szympansie. – Dobra, jestem twoją przyjaciółką – zmieniłem głos na wyższy. – Cześć, Ciemna Blondyna. Co u ciebie? – Cześć, wszystko dobrze, zabiegana przez pracę i wkurzona przez szefa. Tu powinieneś jako moja przyjaciółka wykorzystać, że wcześniej opowiadałam, że się do mnie dobierał. – Znów się do ciebie dobierał? – Nie, po dwóch nieudanych akcjach dał

spokój i wrócił do swojej eks. Masz teraz wzdychać i mówisz, że seks z szefem jest dobry tylko w porno. – Seks w porno jest dobry tylko w porno, i to pod warunkiem że chodzi o co najmniej dwie sekretarki w pończochach i w czarnych kabaretkach z kokardami. – Tu ci przytakuję, mówiąc, że właśnie dlatego to zrobiłam. Pytam, jak u ciebie w tym temacie. – I co mówię??? – Półdupki ci skaczą, ale spokojnie oznajmiasz, że był jeden gość. – A ty? – Ja łapię haczyk i dopytuję się o szczegóły. – A ja? – Oznajmiasz mi, że się tak i tak spotkaliście, tłumaczysz się, czemu popełniłaś grzech i poszłaś do łóżka/mówisz obojętnie że ci się spodobał i że miał największą maczetę, jaką w życiu widziałaś. Albo mówisz, że w łóżku był

dobry z pewnego względu. A ja już umieram z ciekawości i błagam cię, żebyś mi powiedziała, CZEMUUUUUUUUUUUU? A ty mówisz: „Bo miał metrowego”. Albo w ostateczności palcami obu rąk pod stolikiem wskazujesz długość, milcząc przy tym. – Milcząc? – Milcząc. Kobiety, jak mówiłam, lubią metafory. Pokazują dłońmi albo mówią tak, by nie podawać detali. Myślą zawsze bardziej zuchwale, niż się zachowują. Ale wtapiają w to ogromnie kompleksy / strachy. Czyli masz błyskotliwą, nieśmiałą dwudziestkę. Co oznacza, że w myślach skopała cię już dwadzieścia razy tak, że gdyby to powiedziała, opadłaby ci szczęka. Ale jest nieśmiała, więc niepewna swojego zdania i wątpi w każdy swój ruch. Bardziej pewna dwudziestolatka, ale głupsza, będzie rozkminiać twoje zachowanie, ale nie będzie wiedziała, o co ci chodzi i pozwoli prowadzić się za rękę, dopóki nie nadepniesz jej

na odcisk, A nieśmiała nie będzie wiedziała, o co ci chodzi. – Czyli skopałaś mnie w myślach ze dwadzieścia razy? – Żeby tylko... – mruknęła Ciemna Blondyna. Film się chyba kończył, bo Swayze z Grey miotali się po scenie, a w tle leciało Time of my life. Jak na mój gust mieli fatalne fryzury. No i Grey – ona dopiero nie miała cycków! – A na czym wam zależy? – dopytałem. – Komu? – No, całej waszej pieprzonej generacji – poklepałem ją protekcjonalnie po tyłku. Nie protestowała zbyt gwałtownie. – Statystycznie ja i mój pies mamy po trzy nogi – burknęła tylko. – Faktycznie możliwy jest seks bez zobowiązań? – Dla mnie tak, chociaż z początku wolałam mieć jakąś nic porozumienia z facetem –

wyjaśniła, kiwając zgrabną nogą. – A jaką więź masz ze mną? – Spodobał mi się twój zapach. – To miłe. – Ale patrząc na to, co wyrabia gimbaza, to ja właściwie nic nie wiem. Znam siedemnastolatkę, która emocjonalnie jest staruszką. – Co robi? – zainteresowałem się. Wzruszyła ramionami. – Wszystko. Nazwij mnie konserwatystką, ale anal w wieku piętnastu lat to dla mnie o jakieś pięć za wcześnie. – A seks na jeden raz? – Raz pójdę do łóżka z gościem, którego znam dobę, a raz poproszę, by nie wykorzystał tego, w jakim jestem stanie. – Liczysz na to, że wykorzysta? – Liczę, że nie wykorzysta, położy do łóżka i pójdzie do swojego. – Czyli twoja generacja idzie z facetami,

którzy... – Są w stanie zdobyć ich uznanie i nie są debilami. A, i nie pokazują otwarcie: „Zamierzam cię tylko przelecieć”. Chociaż obie strony to wiedzą, to chcą, by to nie zostało wypowiedziane ani okazane. Ciemna Blondyna miała rację. Oglądając Dirty Dancing, można się wiele dowiedzieć o kobietach. 16 Hajlajtem poprzedniego tygodnia jest, że Olga ma nowego faceta. Skąd wiem? Wszyscy w fabryce wiedzą. Wystarczyło spojrzeć, jak ubrała się w piątek do pracy. Kiedy zobaczyła ją sekretarka Stefana (główny boss – na jedno jego spojrzenie wszyscy w firmie zaczynają robić pompki), powiedziała tylko: – Ooo, Olga. Lato już, rozumiem, przyszło? Tak, to było złośliwe. Pani Grażyna kiedyś

była całkiem niezła, a teraz, widać, tęskni. Dziewczyna jej przypomniała, że kiedyś to za jej tyłkiem oglądali się faceci. Olga generalnie nie miała sukienki, bo ten kawałek materiału, który na niej wisiał, nadawał się co najwyżej na torebkę, i to kopertówkę. Zestaw był pełen. Pas do pończoch, pończochy, gorset – choć ten ostatni za cholerę nie wiem po co. Chciałbym powiedzieć, że miała cycki na wierzchu ale ju noł (mężczyźni nigdy nie bywają złośliwi, stwierdzają tylko fakty). Buty włożyła na bardzo niskim obcasie, co świadczy o tym, że koleś jest raczej wzrostu srającego psa. Przez siedem i pół godziny Olga musiała wysłuchać licznych uwag i porad na temat swojego projektowanego prowadzenia piątkowego wieczoru. Przekrój był szeroki. Od „Daj mu od razu i pamiętaj, dobrze pracuj językiem”, po „Ile bierzesz za godzinę?” (to Krzysiek), „Napluj na buty – faceci lubią być

poniżani”. Całość trwała tylko siedem i pół godziny, bo na dwie Olga wyskoczyła do fryzjera. Biorąc jednak pod uwagę, że wszelkie złośliwości znosiła z godnością i nikogo nie walnęła zszywaczem w łeb, by wywołać w ten sposób fontannę krwi, wnioskuję, że dała mu już wcześniej, a to było kolejne spotkanie. Była stanowczo zbyt zrelaksowana ;). 17 – Jesteś, Olga, jakaś dziwna dzisiaj. – Sam, Gustaw, jesteś dziwny – warknęła Olga. – Zrobiłaś coś z włosami? Upięłaś je? – Tak. Upięłam. Coś jeszcze??? – Nie, no w sumie fajnie. A dlaczego masz taką krótką spódnicę??? – Bo tak. – A dlaczego masz taki duży dekolt?

– Bo chcę cię zjeść. Ale wpierw wydłubię ci oko widelcem. Masz jeszcze jakieś inne głupie pytania? – Dobra, dobra, na żartach się nie znasz. Pięć minut później. – Cześć, Olga! – Cześć, JO. – Z kim się umówiłaś? – Z nikim się nie umawiałam. – Taaa, jakbyś się nie umawiała, to byś nie miała cycków na wierzchu. To z kim się umówiłaś? – Z nikim. Nie twój interes. Pięć minut później. – Olga – powiedział Krzysztof miękkim, rozmarzonym głosem. – Tak? – w głosie Olgi zabrzmiała krew, stal, a jej przodkowie wywodzący się z dalekich stepów Azji pokiwali z uznaniem głowami, trzymając dla bezpieczeństwa rękę na rękojeści miecza.

– Jesteś taaaka pięknaaaa... Olga poruszyła się nerwowo i na wszelki wypadek skupiła wzrok na monitorze komputera. Pięć minut później. – Ooo, Olga. Kim on jest? Kiedy nam go przedstawisz? – Nikim. I nikogo nie mam zamiaru przedstawiać. – No powiedz!!! – Nie ma o czym. – Ale pójdziesz z nim do łóżka? – Marian, idź się wychędoż sam. OK? Godzinę później. – Cześć, Czarny. – Cześć, Olga. Wyglądasz jakoś inaczej. I dlaczego jesteś ode mnie wyższa? – Nie twój interes. – Kim on jest? – Nikim. – Dam ci batona.

Dzikie prychnięcie. – Dam dwa batony i kupon zniżkowy dla VIP-ów do Sephory. – Ile procent zniżki? – 20. Dzikie prychnięcie. 18 Ciemna Blondyna ma w zwyczaju podsyłanie mi MMS-ów, na których jest naga. No, powiedzmy, nie do końca ubrana. Ju noł, kawałek cycka, kawałek uda, kawałek tyłka etc. Ostatnio trzy minuty przed pojawianiem się u mnie w mieszkaniu wysłała mi zdjęcie, jak stoi na schodach, pokazując cycki. Na schodach do mojego mieszkania, rzecz jasna. Bardzo cenię nowoczesne technologie. I znajdźcie mi, proszę, faceta, którego to nie bierze. Są tacy na sali? WON! Zmyślna bestyjka. I teraz mam na myśli

rzeczy, które robi w łóżku. Ponieważ dłużej tego nie można ciągnąć w ten sposób, mam zamiar przeprowadzić z Ciemną Blondyną rozmowę mającą na celu pozbawienie nas wszelakich złudzeń. I niczym Mojżesz przedstawić jej swój dekalog. Stukając przy tym laską. Łączy nas seks. Praca jest najważniejsza w moim życiu. Po pracy najważniejsze są emocjonalne bóle, że moje życie składa się tylko z pracy. Nie dzwonisz do pracy. Nie wpadasz z niezapowiedzianymi wizytami. Nie domagasz się, żebym poznał twoich znajomych/przyjaciół, a zwłaszcza rodziców. Nie zostawiasz u mnie rzeczy (szczoteczek do zębów mam bardzo dużo, podobnie jak świeżych ręczników). Nie robisz mi wyrzutów, że spotykam się z innymi kobietami.

Nie strzelasz fochów, bo trzymam się punktów 1-6. Nie łudzisz się, że pewnego dnia obudzę się w śnieżnobiałej pościeli u twojego boku i wyszepczę zmysłowo: „Kocham cię”. Nie mam śnieżnobiałej pościeli. To znaczy mam, i to nawet kilka kompletów, ale wiesz, o co chodzi. Wszystkie wyżej wymienione zasady obowiązują obie strony. Że to egoistyczne? Owszem. Ale przynajmniej szczere. A poza tym to od Ciemnej Blondyny zależy, czy zaakceptuje taki układ. 19 Ewa stała przed lustrem naga i zastanawiała się, co zrobić ze swoim facetem, który formalnie nie był nawet jej facetem, ba, domagał się, żeby go za takiego nie uważać. Oczywiście mogłaby stać ubrana, ale wtedy historia nie byłaby tak interesująca, a poza tym musiała jakoś wetrzeć

w siebie samoopalacz, bo z zasady się nie opalała. – Od słońca, moja droga, robią się zmarszczki – mówiła jej babcia, a w słoneczne dni chodziła z białą parasolką i w rękawiczkach. Ewa wierzyła swojej babci, bo była bardzo mądrą kobietą. Doskonale nawet wiedziała, co poradziłaby jej w tej sytuacji. Dlatego nie pytała babci o zdanie. Owszem, w normalnych okolicznościach dawno rzuciłaby go w cholerę, ale... Był dobry w łóżku. I niech któraś powie, że to nie ma znaczenia. Ewa po raz pierwszy w życiu przeżyła z nim orgazm. A to był dopiero pierwszy z wielu. Był przystojny i robił jej masaż karku. Ewa, jako kobieta dwudziestotrzyletnia, wiedziała, że to więcej, niż 99% mężczyzn jest jej w stanie kiedykolwiek zaoferować. Ale tak naprawdę przyciągało ją coś innego. Ten skurwiel, mimo swojego egoizmu,

promiskuityzmu, związkofobii oraz skrajnego pracoholizmu był naprawdę miłym facetem. A nawet – tu Ewa była już mocno ostrożna – był... dobry. Zwyczajnie dobry. To wszystko w połączeniu sprawiało, że po raz pierwszy w życiu chciała się wyprowadzić od Dominiki, przenieść na Ochotę, budzić koło tego typa, jeść z nim śniadania, a nawet prasować mu koszule. A nienawidziła prasować koszul. Cała niezdrowa sytuacja zaczynała ją cholernie frustrować. „I dlaczego, do cholery, mówi do mnie, że jestem ciemną blondyną? A ja wcale nie mam ciemnych włosów” – pomyślała, spojrzała krytycznie w lustro i poprawiła usta błyszczykiem. Ewa miała włosy w kolorze miodu z jaśniejszymi refleksami, sięgające mniej więcej 10 centymetrów poniżej ramion, przedziałek pośrodku głowy i nastroszoną burzę kłaków, które częściowo zasłaniały oczy. Te refleksy, burza i przedziałek kosztowały ostatnio równo

440 złotych u terminatora (czyli ucznia) Leszka Czajki, bo na wizytę u samego Czajki czekało się ok. dwóch miesięcy, a Ewa była jednostką niecierpliwą, wręcz popędliwą. A poza tym i tak płacił on. Jej chłopak/niechłopak. „Jestem ładna” – pomyślała, patrząc z przyjemnością na swoje odbicie. „Oj tam, od razu ładna. Ponadprzeciętna” – sprostowała w myślach. I od razu się zawstydziła, że tak głupie rzeczy przychodzą jej do głowy. „Albo jeszcze lepiej: podobam się mężczyznom. Tak” – postanowiła – „podobam się mężczyznom”. Bo faktycznie podobać się mogła. Ewa miała metr siedemdziesiąt wzrostu, wspomnianą burzę włosów, duże, ciemne oczy, absolutnie fantastyczny tyłek, wykatowany w trakcie długich sesji tańca na sali treningowej, a wszystko w rozmiarze 34. Z którego była szczególnie dumna. Większość kobiet, które znała, rozmiar 34, owszem, miały, ale przez moment po urodzeniu. Później tyły. W sensie

grubły. „Owszem, mam małe cycki” – przyznała, krytycznie spoglądając w lustro. „Ale gdy większość lasek z miską D albo E osiągnie czterdziesty rok życia, będzie swoich cyków szukać w okolicach fałdy na brzuchu, a ja będę nadal miała sterczące!”. Co prawda ten debil, jej nowy chłopak, powtarzał, kiedy podnosiła ten argument, że on nigdy nie będzie z kobietą po czterdziestce, więc problem go nie dotyczy, ale był to mężczyzna, a więc osobnik z góry upośledzony. A opiniami upośledzonych nie należy się przejmować. Ewa może i miała dwadzieścia trzy lata, ale nie była, jak większość osób przypuszczała, wnioskując po jej prezencji, głupia. Nie ubierała się nawet na różowo. Pokręciła się chwilę po mieszkaniu, po czym pośpiesznie się ubrała. Właśnie wpadła na genialny pomysł. „Mam ci nie robić wyrzutów, że spotykasz się z innymi kobietami? OK. Ale

wobec tego ja zacznę spotykać się z innymi facetami. I będę ci o tym opowiadać”. Ewa udała się do szafki z butami. Tak wspaniałe postanowienie zasługiwało w końcu na włożenie nowych, cielistych szpilek. Na dziesięciu-, a może nawet dwunastocentymetrowym obcasie. 20 Wadim Konchalowsky siedział w restauracji Butchery and Wine w warszawskim Śródmieściu (najlepsze steki w mieście, najlepszy stosunek jakości do ceny według prestiżowego przewodnika Michelin) i nie miał zielonego pojęcia, że jego obecność w tym miejscu była efektem bardzo długiej selekcji. Wadim do Polski przyjechał z Białorusi razem z matką, kiedy miał piętnaście lat. W rodzimym kraju, który był ostatnim rezerwatem realnego socjalizmu pod rządami absolutnego

psychopaty-hokeisty, żyć dobrze można było tylko pod warunkiem, że pracowało się w zagranicznej firmie, która miała tutaj filię, zajmowało się przemytem albo posiadało porządny kawał przydomowego ogródka do uprawy kartofli, ogórków i pomidorów. Ponieważ jego matka była nauczycielką, a ojciec zmarł pięć lat temu na szybko postępującego raka płuc, nie spełniali żadnego z tych warunków. Na dodatek jego matkę frustrował fakt, że nie stać jej na sok Tymbark w sklepie. Który, nawiasem mówiąc, kosztował w nim dwa razy drożej niż kilkanaście kilometrów dalej za granicą. Załatwiła po wielkich trudach Kartę Polaka i przeprowadzili się do Polski. Matka wzięła się tu za handel na bazarze, co, jak się okazało, wychodziło jej całkiem nieźle. Konchalowsky zaś szybko nauczył się polskiego, tak że teraz mało kto był w stanie w ogóle się zorientować, że pierwsze lata życia spędził na

Białorusi i mówił wyłącznie po rosyjsku. Będąc już na studiach, założył z nudów niewielką stronę z plotkami w internecie, która była kalką amerykańskiego serwisu TMZ. Ku jego zdumieniu w ciągu niespełna roku okazała się groźnym konkurentem dla największego serwisu w tej branży w Polsce, czyli Pudelka. Konchalowsky przypuszczał, że to efekt wyjątkowo niskiego poczucia humoru, co otwierało jego stronę na szerokie rzesze czytelników. Dziś, mając dwadzieścia pięć lat, zatrudniał kilkanaście osób i zarządzał firmą, która dawała mu na tyle duży dochód, że mógł jeździć maserati. Osiągnął amerykański cud rodem z Doliny Krzemowej, nie ruszając się nawet znad Wisły. Samo w sobie było to niezwykle imponujące. Ewa wybrała go po dłuższej dyskusji z Dominiką. W końcowej rozgrywce wygrał z kompletnie łysym, trzydziestotrzyletnim doktorem habilitowanym matematyki

teoretycznej, o którym Dominika z wyraźną fascynacją w głosie mówiła, że jest nadzieją polskiej nauki. Ewa nie chciała jednak żadnych nadziei. Dominice kazała się umówić z doktorem, a sama stwierdziła, że najbardziej efektowny będzie Wadim. Konchalowsky był młody, bogaty oraz z dobrym samochodem. Jeśli taka konkurencja nie miała zrobić wrażenia na Czarnym, to powiedzmy sobie szczerze, niewielu innych facetów będzie w stanie wywołać jego zazdrość. Zwłaszcza że znała głównie studentów z SGH, osoby z branży internetowej (czytaj pryszczatych nerdów o osobowości Linuxa, zamiłowaniu do Start Treka i z trudem ukrywanym homoseksualnym afekcie do Batmana) oraz spore grono tancerzy (tam to dopiero było dużo gejów). Konchalowsky był OK jeszcze z jednego powodu. Z tego, co słyszała Ewa, jego poprzednia dziewczyna, zresztą również tancerka, wyhodowała mu na głowie takie poroże, że tylko cudem wchodził do

pomieszczeń, nie zawadzając głową o powałę. Przypuszczała wobec tego, że nie ma osobowości rekina żarłacza i po pierwszej kolacji nie rzuca się od razu do majtek. Konchalowsky był jej potrzebny, żeby budzić zazdrość. Nie zamierzała iść z nim do łóżka. Był niczym puchar na półce, który pokazuje się od niechcenia znajomym tylko po to, żeby przekonali się, jak jesteś zajebisty/a. W tym przypadku miała zamiar pokazać go Czarnemu. Zastanawiała się tylko, czy lepiej mu o tym opowiedzieć face to face, czy po prostu wrzucić i otagować zdjęcia na Fejsie. Oba rozwiązania miały swoje plusy i minusy. Wrzucenie na Fejsa oznaczało, że o spotkaniu dowie się cała branża i koledzy z pracy. A tego Ewa wolała uniknąć, bo wiązałoby się z przyklejeniem etykiety tej, która robi karierę na kolanach. Z drugiej jednak strony dzięki temu nie musiała aranżować głupawej rozmowy, żeby opowiedzieć swojemu nowemu facetowi o Konchalowskim. Miało jeszcze jeden

minus – Czarny, jak go znała, mógł nic nie dostrzec w swoim feedzie. A wtedy cały jej trud poszedłbym na marne. Z kolei powiedzenie mu tego bezpośrednio wymagało wyjątkowego wyczucia, aby cała sprawa nie śmierdziała desperacją. Ewa ciągle nie podjęła decyzji. Konchalowsky grzebał w swoim hamburgerze, który był wyjątkowo słaby jak na pieniądze, których od niego zażądano. Ewa, ponieważ to nie ona płaciła, zażyczyła sobie steka. Był świetny. I z pewną dozą złośliwości zamówiła do tego czerwone wino. Identyczne Czarny ostatnio dostał od jakiegoś klienta. Wyjątkowo drogie, ale jak to stwierdził jej chłopak/niechłopak, wyjątkowo dobrze zbalansowane i z doskonałą końcówką (cudowny wieczór: wypili wino do sera, oliwek i kilku plasterków szynki parmeńskiej, oglądając Grę o tron, a w trakcie i po uprawiali seks. Serial podobał się jej tak sobie, ale seks był

obłędny). Ewa miała dobrą pamięć do etykiet. Kelner był zachwycony wyborem, Konchalowsky, płacąc dwie godziny później rachunek, pomyślał, że to pomyłka. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek przewalił tyle pieniędzy na pierwszej randce. Można być milionerem w wieku dwudziestu pięciu lat, ale to nie oznacza, że masz przestać liczyć pieniądze. 21 Konchalowsky tego wieczora wracał do domu w wyjątkowo ponurym nastroju i mocno zaczerwienionym prawym policzkiem. Absolutnie nic nie zapowiadało podobnej katastrofy. Dziewczyna, z którą się umówił, była klasyczną dziewiątką. Podobne sztuki widywał do tej pory głównie w filmach, „Playboyu” i raperskich teledyskach. Mówiąc szczerze, Ewa przypominała mu taką jedną modelkę z

teledysku, nie pamiętał wykonawcy. Rzecz działa się na wsi, a laska ubijała mleko albo śmietanę, oblizując usta. Robiła to w taki sposób, że miałeś od razu niebezpieczne stwardnienie drąga. Dziewiątka to, owszem, było znacznie powyżej jego możliwości. Szóstki rwał jak leci, ale do tej pory szczytem jego możliwości były siódemki. Jego eks, z którą niedawno się rozstał, w dobrej formie była nawet na siedem i pół. Po prostu blokada psychiczna. Konchalowsky miał problemy z ładnymi dziewczynami. Kiedy podchodził do wyjątkowej laski, nie był młodym, zdolnym milionerem z maserati, tylko gówniarzem z suchymi ze zdenerwowania ustami i pustką we łbie. Ale z Ewą było inaczej. Przedstawił mu ją kumpel kilka tygodni temu. Chciał się pochwalić, jaką fajną dupę zatrudnił. Złapali kontakt bez problemu. Zaprosił ją od razu do znajomych, a ona się zgodziła. Trzy dni temu dostał od niej

propozycję spotkania. Zdziwił się i ucieszył jednocześnie. W restauracji było super, mimo że hamburger był fatalny, a rachunek wyjątkowo ciężki. Wyglądała obłędnie. Absolutna klasa. Miała na sobie czarną, krótką sukienkę z niewielkim dekoltem, POŃCZOCHY (Wadim niezwykle rzadko widział tak młode laski w pończochach, a ta, gotów był się o to założyć, nosiła nie samonośne, tylko takie z pasem) oraz wysokie, czarne szpilki. W uszach niewielkie kolczyki z jakimś kamieniem. Jakim? Wadim nie wiedział, nie był w końcu pieprzonym jubilerem. Wiedział za to, że idealnie współgrają z jej wielkimi oczami. Uczesana była trochę dziwnie, ale tu Konchalowsky wolał nawet nie formułować w myślach żadnej opinii. W przypadku kobiet jakakolwiek uwaga na temat ich fryzur mogła się skończyć groźnie. Ku jego zdumieniu była nie tylko ładna, ale całkiem niegłupia. I oglądała Grę o tron.

Później pojechali do kina do GalMoka. Odebrał należytą porcję zazdrosnych spojrzeń ze strony mężczyzn, a nawet kilka taksujących jego osobę ze strony kobiet, które do niedawna nie zwróciłyby na niego uwagi (kiedy jesteś z dziewiątką, zaczynasz grać w zupełnie innej lidze). Wszystko układało się super. Film wybrała ona. Nie zapamiętał z niego nawet kawałka, bo cały czas gapił się na jej profil i nogi. W końcu nie wytrzymał i położył rękę na jej udzie. Odsunęła jego rękę. Pomyślał, że to za wcześnie. Kiedy wychodzili z kina, dotknął jej tyłka. Wymknęła mu się ze śmiechem. Przewiózł ją po mieście z rykiem motoru, aby zrobić należyte wrażenie i trochę ją nawilżyć. A mieszkała daleko, bo na pieprzonej Białołęce. Nadal nic. Kiedy odprowadzał ją do domu, postanowił więc postawić wszystko na jedną kartę i zastosować metodę na jaskiniowca. Po prostu podchodzisz do kobiety, która ci się podoba, z absolutną pewnością siebie,

odwracasz ją tyłem do siebie, podciągasz jej sukienkę do góry i zrywasz z niej majtki. Konchalowsky nigdy jej nie stosował ale wiele słyszał na temat jej zalet. Że kobiety lubią brutali. Że dzisiejsi mężczyźni to pizdy. Że panienki czekają na facetów, którzy biorą to, czego chcą, i nikogo nie pytają o zdanie. W przypadku Ewy wszystko jednak poszło nie tak. Kiedy odprowadził ją pod drzwi, zbliżyła się do niego i pocałowała w policzek. Skonsternowany, owszem, obrócił ją tyłem do siebie i podciągnął sukienkę. Ona jednak, zamiast zgodnie z instrukcją wypiąć tyłek, obróciła się na nodze i z gigantyczną rotacją, niczym dyskobol Tomasz Majewski, walnęła go otwartą dłonią w twarz. A później poprawiła torebką w brzuch, trafiając idealnie w splot słoneczny. Zgiął się wpół i zacharczał. Konchalowsky nie miał zielonego pojęcia, co jego nieudana randka trzymała w środku torebki. Jego zdaniem było tam sześć kilo kamieni i dwie

cegły. Spędził u niej na klatce ponad kwadrans, wijąc się z bólu niedaleko wycieraczki jakiegoś łysego, grubego typa, który poszedł wyrzucić śmieci, a pod nosem burczał coś o pierdolonych narkomanach. Następnie zszedł na dół, uruchomił nawigację i podjął pierwsze tego wieczora postanowienie: jego noga nigdy w życiu nie postanie już na Białołęce. Kiedy wszedł do swojego mieszkania i pomoczył się pół godziny w gorącej wodzie z solą i plastrem zamrożonej karkówki, którą przywiozła mu matka, na policzku, podjął postanowienie numer dwa. Że jednak odezwie się do swojej byłej dziewczyny, mimo że kilka tygodni temu przysięgał na wszelkie świętości, że już nigdy tego nie zrobi. Życie z nią, owszem, było piekłem. Ale życie bez niej wcale nie było lepsze. 22

– I co z nią dalej będziesz robił? – zapytał Ufo. Pytanie należało do gatunku trudnych. Zadać je mogło naprawdę niewiele osób na świecie, ale Ufo doskonale orientował się, że był na tej liście, ba, był na szczycie tej listy. Siedzieliśmy u mnie w domu w kosmicznie upierdolonej kuchni, pośrodku której królowała wielka, żeliwa patelnia. Pół godziny temu usmażyłem na niej dwa t-bone’y z delikatnej argentyńskiej wołowiny, do której zjedliśmy sałatkę z pomidorów, rukoli, liści młodego szpinaku, przyprawioną odrobiną balsamico. Steki wyszły idealnie. Lekko krwisty dla mnie, średnio wysmażony dla Ufa. Zachęcony sukcesem, podałem jeszcze po kawałku malinowej kuli – idealnego połączenia słodyczy, galaretki i kremu autorstwa miejscowej cukierni Misianka, a właściwie filii Misianki, bo ta oryginalna znajdowała się na Pradze przy Parku Skaryszewskim w byłym kiblu.

Teraz, powaleni tym trudem, leżeliśmy na kanapie, trzymając w rękach szklanki z dwunastoletnią szkocką, którą przyniósł Ufo. Dobry wieczór. Żona dała mu wychodne. – Nie wiem – mruknąłem. Ufo taktownie nie naciskał, czekając na dalsze szczegóły. – Poszła dzisiaj na spotkanie z jakimś facetem. – I nie masz nic przeciwko? – A dlaczego miałbym mieć? Nie jesteśmy razem, jest dorosła, ja na jej miejscu też nie miałbym obiekcji. Może pozna jakiegoś fajnego gościa? – Ona jest naprawdę niezła – zauważył Ufo i jak to miał często ostatnio w zwyczaju, trafił w punkt. Ewa była naprawdę niezła. Była młoda, miała świetne ciało, była niegłupia, na dodatek podobały mi się jej obyczaje seksualne. A zdjęcia przesyłane na moją komórkę doprowadziłyby do

erekcji dziewięćdziesięciolatka chorego na demencję. Ale? Tak, powiedz to głośno, idioto. Nie była pewną siebie, pyskatą, chudą i płaską jak deska, wredną prawniczką z łatwością do popadania w furię. Nie była po prostu Olgą. 23 Siedzieliśmy na Górce Szczęśliwickiej, trzymając w papierowych torbach dwa guinnessy. Od całorocznego stoku narciarskiego dzieliło nas jakieś 50 metrów. W środku lata mogłeś wziąć deskę, zapakować ją pod pachę i pięć minut później jeździć po mokrym igielicie. A następnie zrobić piwo w pobliskim barze, wrócić do domu i pójść na rolki. Blady księżyc świecił. Trawa pachniała. Koty się darły, wbijając w siebie pazury. Uwielbiam Ochotę. – To czego chcesz od życia? – zapytałem

Ciemną Blondynę. – Tego, co wszyscy. Miłości, dzieci i pieniędzy. Ostrzegam, zaczynam robić się wredna. Faktycznie, ostrzegła. Chyba mówiła serio. – Dawaj, dawaj. – Chcę oczywiście kochającego mnie mężczyzny, nie liczy się jego wygląd, chodzi o wnętrze – wyjaśniła. – Dalej! – Chciałabym, żebyśmy oboje mogli zapewnić stabilność finansową naszym potomkom. – MRAU!!! – Chcę wziąć ślub w kościele w białej sukni. – Z tafty? – dopytałem. – I chcę z nim wybierać mebelki do kuchni! I oczywiście żebyśmy szybko przeszli do spraw małżeńskich! – A seks? Ciemna Blondyna poderwała z właściwą

sobie gracją butelkę z piwem do ust i zastanawiała się przez sekundę. – Oczywiście, że dopiero po ślubie. Mebelki do kuchni są najważniejsze. – To okrucieństwo – zaprotestowałem. – Będziemy przechodzić obok wystaw sklepowych i opowiadać sobie: „Tak będzie wyglądał stół w naszym salonie!” 24 Łóżko. – Masz pięć minut. Wzrusz mnie, to ci dam. – Ma być słodko? Sentymentalnie? – Cztery minuty. – W dzieciństwie wychowywałem się z psem. Nie pamiętam, jak wyglądał. Dla mnie psy dzielą się na małe, duże oraz lotniskowce. Moi rodzice twierdzą, że był wilczurem, czyli miał wielką mordę i cztery łapy. Kołysał mnie w wózku. Kiedy płakałem, lizał po twarzy. Jak

byłem większy, zbieraliśmy w ogrodzie truskawki. Wkładałem mu je do pyska. Jeśli chciałem kanapkę, podchodziłem do okna w kuchni od strony ogrodu. Stawałem nogami na leżącym psie. On się podnosił powoli i ostrożnie. Pukałem do okna. Dostawałem do ręki kanapkę. Dzieliłem się nią z psem. Kiedy uważałem, że dostał za dużo, wyrywałem mu żarcie z pyska. Nigdy mnie nie ugryzł. Od tamtej pory nie mam psa. – OK. Masz mnie. 25 – Co tam? – A smutny jakiś jestem. Ciemna Blondyna spojrzała na mnie badawczo. – Chodź, zrobię ci blowa, od razu będzie ci lepiej. Pięć minut później. Leżę na łóżku z rękami

podłożonymi pod głowę. – Miałaś rację. Faktycznie, teraz mi lepiej. – ... Pięć minut później. – Czarny? – Tak? – A może byś się tak do mnie wprowadził? – Eeee, to chyba nie jest najlepszy pomysł. Poza tym mieszkasz na Białołęce i na dodatek z tą twoją przyjaciółką – wycofywałem się rakiem. – To może ja wprowadzę się do ciebie? – zaproponowała. – Yyyy... Wiesz, to chyba za wcześnie, nie jesteśmy na to gotowi [wstawić dowolną brednię, jaką kiedykolwiek kobieta usłyszała od faceta]. – Albo chociaż daj mi dwie szuflady w tej komodzie w sypialni. – Oki. Masz je – skapitulowałem ochoczo. Pięć minut później.

– Przyznaj się. Od początku chodziło ci tylko o te szuflady? – Nie mam gdzie trzymać majtek. Zapaliło ci się pod tyłkiem, jak zaproponowałam przeprowadzkę, ha? 26 – Idealna randka według mężczyzny: pończochy, szpile, „pokaż cycki”, lodzik, powtórka – zasyczała Olga. – A co w tym złego? – zapytałem. – Grunt, żeby proporcje były zachowane. Wyobraź sobie sytuację. Tajemniczy blondyn o budowie młodego Brada Pitta, no, ewentualnie wyglądający jak Małaszyński... – Znaczy się niski jest? – Cicho. O budowie Pitta albo Małaszyńskiego mówiłem, do wyboru, jak kto woli, i kiju golfowym Fassbendera. Odbiera cię z pracy, bo wcześniej umówiliście się na randkę.

Ma w łapie trzydzieści czerwonych róż. – Kupił na giełdzie kwiatowej, żeby było taniej? – Cicho, cyniczna istoto. Wsadza cię do samochodu i mówi, że ma dla ciebie niespodziankę. Zawiązuje ci oczy kawałkiem aksamitu. Puszcza w samochodzie Milesa i wiezie do siebie do domu. Prowadzi cię za rękę z windy, dbając, żeby nic ci się nie stało. Nienachalnie obmacuje po drodze, rzecz jasna. Żebyś nie czuła się aseksualnie. – Gdzieżbym mogła? – Wprowadza do mieszkania, zapala świece, sadza przy nakrytym stole, włącza jakieś seksualne rytmy... – I cały czas myśli: „Touch my penis, touch my penis!!!”. – To raczej ty tak chcesz zrobić. Pamiętaj: kij golfowy Fassbendera! Otwiera szampana, daje do ręki kieliszek i zaczyna karmić palcami. Wpierw dostajesz, powiedzmy, pomidor

koktajlowy, który oczywiście zbiegiem okoliczności zapląta ci się w szyję i cycki, zanim trafi do ust, później awokado z cytryną i solą, później ze trzy krewetki w białym winie, a na koniec czekoladę z chili. Do niej zresztą wrócimy. – To jestem głodna i wkurwiona. Co dalej? – Bierze cię przed ogromne lustro, sadza na krześle i zaczyna masować ci kark. I nie tylko kark, gwoli ścisłości. Rozbiera cię, zostawia jedynie w staniku, stringach, pończochach i szpilach. No i opasce na oczy, rzecz jasna. A później bierze do łóżka i zaczyna smarować czekoladą, którą zaraz potem zlizuje. – I? – I nie zrobisz mu za to wszystko laski dwa razy w ciągu jednego wieczora? 27 –

Myślisz, że

nie

powinnam?

Może

faktycznie powinnam poszukać czegoś innego? W sumie tutaj jest spory dekolt. A jak to będzie na mnie wisiało? – Olga wpadła w popłoch. – NIE BĘDZIE – stwierdziłem ponuro. – Wiesz co, pojedźmy do Arkadii... Tam może być coś fajniejszego. – Dobra, wejdę tam z tobą do tej przymierzalni. Nie mam siły pchać się jeszcze godzinę w korkach przez miasto. – Ale sam mówiłeś, że jest drogie. – Olga, spójrz na to tak: jesteś kobietą luksusową. – Ale to osiem stów. A ja mam 230 zeta na koncie. – Wyjaśnij mi słodką tajemnicę: jak, do nędzy, masz zamiar zapłacić za TĘ szmatę? – To akurat jest jasne. Twoją kartą kredytową – wzruszyła ramionami. – Po raz kolejny, nawiasem mówiąc. – Daj mi frezarkę. Mam chyba tętniaka. Zrobię sobie na żywca trepanację czaszki.

– Oglądasz za dużo Grey’s Anatomy. Nie rób tego. Mózg to w końcu twój drugi ulubiony organ. – HA, HA, HA! CHCĘ UMRZEĆ! – Ale wejdziesz tam? – upewniła się. – Wejdę. Stoimy w kolejce. – Myślisz, że coś z tego będzie? – zapytała. – Z czego? – Ju noł, z moim nowym facetem. – Nie wiem. Nie znam go – powiedziałem ostrożnie. – Kim on jest? – Lekarzem. – To ile już jesteście ze sobą? – Jesteśmy ze sobą to za dużo powiedziane. Powiedzmy, że znamy się trzy miesiące. – ??? – Raz w tygodniu śpimy ze sobą. Trudno to nazwać byciem ze sobą. – A czemu nie częściej? – Ja nie mam czasu, on nie ma czasu. Ja

mam pracę, on dyżury. Ja mam w szczątkowej formie życie prywatne, on specjalizację. – To co robicie, jak jesteście ze sobą? – zainteresowałem się. – Przychodzi do mnie na pół soboty, wypijamy dwie butelki wina, na trzy godziny idziemy do łóżka, a później wywalam go z domu. – A spałaś u niego? – Zgłupiałeś? To byłoby już bycie ze sobą! To co mam robić? – Graj sucz. To zawsze działa. – W naszym wypadku jakoś nie poskutkowało – stwierdziła rezolutnie. 28 Przed przebieralnią. – A co tam u Ciemnej Blondyny? – Chyba jesteśmy w związku. – Poznałeś jej rodziców??? – Nie. Jaja sobie robisz?

Ale

zsynchronizowaliśmy kalendarze w Google’u. – Nie wierzę! – No to patrz – wyciągnąłem z kieszeni iPhone’a i pokazałem Oldze. Sprawnym ruchem przechwyciła aparat, a jej palce poruszały się po ekranie dotykowym z biegłością Kevina Mitnicka. Ewentualnie baristy we włoskim Autogrillu przy autostradzie w sobotni poranek. – Eee, ostrożnie! – Znowu lecisz do Paryża – zdziwiła się Olga. – Cztery dni, centrum miasta, czterogwiazdkowy hotel, 450 euro za noc. – Ty sprzedajna dziwko. – Jestem prawnikiem. Nie prowadzę działalności charytatywnej – odparłem dumnie. – A to? – To są zajęcia Ciemnej Blondyny. Na pomarańczowo. – Ona chodzi na fitness siedem razy w

tygodniu??? – Ostatni raz miała nadwagę, jak zeżarła u mnie 2 litry lodów. Trwało to z zegarkiem w ręku jakieś piętnaście minut. Pamiętaj, że uczy też tańca. Jest sportydż. – A to? – Co? – No to. Seks? – No. – 16 czerwca? – Jak najbardziej. – Między 20 a 24.30? – Rano ma zajęcia, nie może u mnie nocować. – Bardzo spontanicznie. Faktycznie, gratulacje, jesteście już związkiem. Ty, Czarny, może ja zamiast tej koszuli powinnam kupić gorset? Albo obciąć grzywkę? 29

– Ale ten pan nie może wejść! – sprzedawczyni zasłoniła własnym ciałem wejście do przymierzalni. Można nawet powiedzieć, że własną piersią. Piersiami. Bohaterskimi dwiema piersiami. Spiętymi kawałkami koronki. – Niemożliwe! Nie poznaje go pani??? – Olga szepnęła jej do ucha. – To ten znany gej stylista. Tomasz Poniedziałek. Wie pani, on ubiera Piroga i Mandarynę! Bierze 700 złotych za godzinę! Sprzedawczyni spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – No, faktycznie wygląda trochę pedałowato – mruknęła. – To największy konkurent Pacykowa. Tomasz, powiedz pani. No? Spojrzałem na Olgę jak na idiotkę i wycharczałem: – Pacykow to nie jest żaden gej. To zwykła ciota. – No widzi pani – Olga klepnęła

sprzedawczynię po ramieniu. – Mówiłam! 30 – KOCHAM CIĘ. Była sobota między godziną 9 a 10, najlepsza chwila tygodnia. Ta, kiedy twój mózg doskonale wie, że nie musisz rano nigdzie iść, nie czeka na ciebie żadna szkoła, praca ani nawet walony kurs operowania szydełkiem. Nie ma nic. Możesz spokojnie spać. – KOCHAM CIĘ – głos wyszeptał jeszcze raz. – IDIOTO. Nie dręczył mnie żaden imperatyw. Nie miałem psa do wyprowadzenia. Nie miałem kaca. Nie chciało mi się nawet lać. „Cudownie. Jestem wolny”. Otworzyłem oczy. Miodowe rozczochrane włosy, wielkie, ciemnozielone oczy, mały nos, przypominający greckie posągi. I moja biała, do połowy rozpięta koszula.

– Mówiłaś coś? – zapytałem. – Zrobiłam ci śniadanie – uśmiechnęła się Ciemna Blondyna. – Tosty, jajka, bekon, pomidory z mozzarellą. Chcesz kawę do łóżka? – Zacznę od przystawek – chwyciłem ją mocno i złapałem ją za tyłek. – Co to jest? – Astrachański kawior – odpowiedziała i zrobiła usta w ciup. – A to? – położyłem ręce na jej cyckach. – Cielęcina w plasterkach. – A to? Cokolwiek by to było, jadła z wielką ochotą. 31 Kobiety w biurze są jak kwoki. Siedzę w kadrach i czekam, aż ktoś łaskawie przyjmie moje zaświadczenie o badaniach kontrolnych, które sprowadzały się do tego, że pobrano mi krew i sprawdzono puls. Wszystko to trwało może pół godziny. Dojazd do LUX MED-u koło

Galerii Mokotów, znalezienie tam miejsca do zaparkowania, przejście z Galerii do przychodni to była zaś godzina. Teraz siedzę. Przyzwyczajony jestem, ale i tak się wkurwiam. HR-ówki gdakają. – Pszpszpsz... taaaak... – zaczęły szeptem dwie. – I ona nadal karmi go piersią, mimo że ten gówniarz ma już trzy lata. – Co??? – Ostatnio byliśmy u nich. Podszedł do niej, wyciągnął spod bluzki cyca i zaczął ssać. I ona nic! – Serio? – Serio, masakra. Chodząca linia produkcyjna mleka. – A on? – Ciamkał, a później nasrał na dywan. – O jej męża pytałam. Co on na to? – Zastraszony, udaje, że się nic nie dzieje.

Mój zgłupiał. Nie widział, gdzie ma oczy podziać. Poza tym niezależnie od okoliczności ona ma wielkie cyce. – Ładne? – Moim zdaniem nie. Ale od kiedy to facetom przeszkadza? Ważne, żeby duże były. – I wtedy pękło mi krocze. Dookoła krew się leje. Ja robię kupę na tę ceratę. A ona nadal krzyczała: „Przyj!!!”. – Ja na pewno zrobię sobie cesarkę... – Przez pierwsze pół roku, kiedy się do mnie zbliżał z kutasem, miałam ochotę wyrwać mu jaja. – I kiedy mu dałaś? – Po czterech miesiącach. Ale od tyłu po prawie roku... – Teraz bije i gryzie dzieciaki w przedszkolu... Wstałem i wyszedłem. Zaświadczenie, kurwa, przyniosę później.

32 Ewa od tygodnia miała sekret. I od tygodnia zbierała się, żeby go wyznać swojemu chłopakowi / niechłopakowi. Sekret, który potencjalnie mógł zmienić ich życie. Zacznijmy od tego, że po dziurki w nosie miała swojego szefa, który – powiedz to sobie szczerze, dziewczyno – zwyczajnie cię wydymał. Spędziła tu pół czwartego roku studiów i cały piąty. Zarabiała 3000 złotych na rękę, pensję, za którą wielu jej rówieśników z innych miast dałoby się zabić. W Warszawie nie wystarczała nawet na to, żeby samodzielnie wynająć mieszkanie. Osiem miesięcy temu konkurencyjna firma zaproponowała jej przejście do siebie. Pensja 4500 złotych netto. Wiktor – jej zapasiony szef o lisim spojrzeniu – gdy przyszła do niego złożyć wymówienie, powiedział: – Zostań, nie możemy dać ci tyle co oni, ale załatwię ci 4000 na miesiąc.

I ona, jak ostatnia idiotka, się zgodziła! Bo lubiła ludzi, z którymi pracuje, ba, BYŁA WDZIĘCZNA za to, że przyjęto ją do pracy. Na ową obiecaną podwyżkę czekała cierpliwie osiem miesięcy. I nic. Kiedy kilka tygodni temu poszła się po nią upomnieć (kolejny raz), usłyszała: – Zmieniły się warunki – zełgał bezczelnie. Następnego dnia nie była w stanie pójść do pracy. Po prostu. Leżała w łóżku i nie była w stanie ruszyć się z miejsca. O 8.15 zadzwoniła do biura, że czuje się źle i dzisiaj jej nie będzie. Odebrała telefon koło pierwszej. Był słodki jak miód. Miała ochotę przegryźć mu gardło. – Czemu cię dzisiaj nie ma? – zapytał. – Źle się czułam. Mam migrenę na tle nerwowym i po wczoraj dała o sobie znać. Dałam znać do biura, mam dzień wolny – skłamała gładko. – Migrenę na tle nerwowym...? – zdziwił się.

– Jeśli się mocno zdenerwuję, to kilka, kilkanaście godzin później dostaję napadu migreny – wyjaśniła. – Jakiś apap, coś? – Jak na razie cztery ibupromy max i powoli mogę odsłaniać rolety. – Przykro mi, że się zdenerwowałaś, ale mamy spore wątpliwości co do twojej podwyżki – powiedział w korporacyjnej nowomowie, tak jakby zwracał się do trzylatka, który właśnie wywalił się na środku betonowego placu i zdarł kolana. W wolnym tłumaczeniu brzmiało to: „Nie jęcz, dziwko”. – Dałeś mi słowo – postawiła akcent na ostatni wyraz. SŁOWO. – Tylko że my nie dajemy ci słowa na zasadzie „Będziemy ci płacić 4k, niezależnie od tego, jak będziesz pracować”. To jest umowa obustronna. A ja osobiście, no, mam spore wątpliwości w kwestii jakości twojej pracy. Nie mówię, że się nie starasz...

– A konkretniej? – zapytała. – Musisz w 100% brać odpowiedzialność za to, co i jak robisz. Nikt nie jest omnibusem i błędy się zdarzają. Ale moim zdaniem ich liczba była naprawdę spora. Proponuję kompromis. 3400 przez miesiąc. Przez ten czas faktycznie mocno zwrócisz uwagę na nasze uwagi i poprawisz to, co ewentualnie naszym zdaniem jest nie OK, a po miesiącu, jak wszystko będzie grać, wrócimy do rozmów. – Daj mi to na piśmie. I wyszczególnij, co mam zrobić przez ten miesiąc, OK? – poprosiła. – Nie podoba mi się takie podejście do mojej osoby. Ja jestem uczciwy w biznesie i z ludźmi. Każdy ci to powie, kogo byś zapytała, a tu pracuje ponad pięćdziesiąt osób. A ty podchodzisz do mnie, jakbym był jakimś oszustem! – szczęknął. Teraz Ewa marzyła tylko o tym, żeby móc powiedzieć temu wrednemu kłamcy, że odchodzi do innej firmy. Chciała móc stanąć przed nim,

zobaczyć jego brodatą, grubą gębę i rzucić mu to w twarz razem z wypowiedzeniem. Nie miała złudzeń, że szybko ją zastąpią kimś nowym. Nie ma ludzi niezastąpionych – zwłaszcza w przedziale 3000 netto. Ale prawda wyglądała też tak, że z całego zespołu (Facebook, badania mediów społecznościowych, marketing szeptany, planowanie kampanii internetowych, grywalizacja w handlu i usługach sieciowych) mimo najmniejszego stażu miała najlepsze wyniki. Czuła to. Inni też to czuli, bo tydzień temu na rozmowę zaprosiła ją przedstawicielka międzynarodowej agencji, która z grubsza robiła to samo i z którą współpracowała jako podwykonawca przy kilku projektach. Sztywna jak patyk czterdziestoletnia Brytyjka wpierw powiedziała, dlaczego ją ceni. A później dodała, czego jeszcze musi się nauczyć. Liczba rzeczy, których Ewa nie umiała, okazała się pięć razy dłuższa. Gdyby była facetem, prawdopodobnie zaprzeczyłaby i powiedziała, że co jak co, ale już

niczego uczyć się nie musi. Ponieważ jednak była kobietą, pokiwała tylko głową i przyznała Brytyjce rację. Ta najwidoczniej spodziewała się podobnego obrotu zdarzeń, bo minutę później zaproponowała jej pracę. Jej rozmówczyni nie ukrywała, że stanowisko mieściło się w najniższych regionach łańcucha pokarmowego, praca będzie wykańczająca, a płaca taka sobie („choć z całą pewnością więcej, niż zarabiasz obecnie, moja droga”). – Ale będziesz miała szansę na rozwój w międzynarodowej firmie z wielkim doświadczeniem w branży, która robi naprawdę fascynujące rzeczy – powiedziała i uśmiechnęła się z korporacyjnym sznytem. Był jeden problem. Drobny. Pierwszy rok owej nowej pracy miałaby spędzić w Londynie. I o tym Ewa chciała dzisiaj porozmawiać ze swoim chłopakiem / niechłopakiem. I bardzo chciała całym swoim dwudziestotrzyletnim sercem, aby jej powiedział, że ma nigdzie nie

wyjeżdżać. Bo Ewa, kiedy przychodziło do wyboru między pracą a uczuciem, serdecznie czniała karierę. 33 Ucieszył się. Bardzo się ucieszył. Musieli świętować tak doskonałą wiadomość. Musiała skorzystać z tak fantastycznej propozycji. Musiała wyjechać, zająć się swoim życiem, swoją karierą, samą sobą. W ramach tego świętowania zabrał ją na kolację do Amber Roomu, gdzie jadła dziwne, małe potrawy: krem z karczochów, risotto z szafranem i kiełbasą myśliwską, pudding z whiskey, krewetki z papryki z puree z mango i wino. Mnóstwo wina. A później był klub. O trzeciej rano uprawiali razem seks niedaleko Mostu Poniatowskiego. Ostatni raz. 34

Trzydziestodwuletnia blondynka siedziała w Terminalu 2 warszawskiego lotniska Okęcie i czekała na samolot do Londynu. Miała na sobie czarną, skórzaną kurtkę, biały T-shirt z napisem From Russia with love, na nogach conversy, a na ustach czerwoną szminkę. Włosy rozpuszczone. Na uszach wielkie słuchawki Bose z aktywnym tłumieniem (pamiątka z czasów, kiedy latała po Europie z regularnością zawodowego pilota), z których dobywały się dźwięki jednej z płyt Kings of Leon. Z daleka wyglądała jak atrakcyjna fanka rocka. Może miała trochę za duży nos i za bardzo cofniętą szczękę. Ale za to fantastyczną figurę, doskonałe nogi i świetne cycki. Kinga Głowacka doskonale wiedziała, jakie są jej zalety i jak je podkreślić. Rekompensata. Koledzy z pracy byliby zaskoczeni jej wyglądem. Na co dzień widywali ją przed trzema monitorami w londyńskim City, gdzie

nadzorowała dla firmy Shell pracę traderów handlujących ropą. Wracała do Londynu jeszcze na dwa tygodnie. Później miała urlop. A jeszcze później była już tylko Hiszpania. Cieszyła się jak głupia na ten wyjazd. Kinga trzy miesiące temu wygrała konkurs na szefa teamu zajmującego się w Shellu Afryką. Rozmawiano z piątką kandydatów. Najlepszych z najlepszych. Później jej powiedziano, że zmiażdżyła pozostałych konkurentów. Jej nową siedzibą od września miał być Madryt. Kinga rozejrzała się po lotnisku. W kącie niedaleko wielkiej szyby odgradzającej ją od samolotu siedziała przepiękna młoda, dwudziestojednodwudziestodwuletnia dziewczyna o miodowych włosach, w fantastycznych, cielistych szpilkach, a łzy leciały jej z oczu niczym woda z fontann na Podzamczu. Wycierała je od czasu do czasu

chusteczką i siąkała nosem. Miała rozmazany tusz do rzęs i wielką torebkę, z której wystawał brzeg macbooka air. Czekały na ten sam samolot, LO 279, start 15.10. Kinga doskonale znała przyczyny podobnego stanu u dorastających kobiet, bo sama była kiedyś w tym wieku. I sama ryczała kiedyś na lotnisku, po tym jak osiem lat temu wywaliła ze swojego warszawskiego mieszkania (razem wybierali podłogę, razem wybierali meble do kuchni, razem kupowali łóżko) pewnego bruneta, który miał problemy ze zrozumieniem, czym jest monogamia w związku. Razem z pierścionkiem zaręczynowym, trzy miesiące przed planowanym ślubem. „Biedna” – pomyślała. „Ale nic nie trwa wiecznie. Rozpacz też nie”. A potem zrobiła jedyną rzecz, która w podobnej sytuacji przyszła jej do głowy. Kupiła czekoladowego Toblerone w automacie i wręczyła go ryczącej dziewczynie.

Rozdział 9. Ufo 1 Była 6 rano, kiedy zadzwonił budzik w komórce. Karolina (dla przyjaciół Basia, bo imienia Karolina nie trawiła, a do kurwicy i ślepej furii doprowadzały ją osoby, które mówiły do niej Karola) miała ochotę wziąć młotek, uderzyć w telefon trzy razy, tak żeby rozpadł się na kawałki, a później położyć sobie na głowie kołdrę i zasnąć. Tak do 12. Albo 13. Budzik dzwonił dalej. Wyłączyła go, uruchomiła w smartfonie Facebooka, sprawdziła swojego feeda, tak jakby cokolwiek ważnego wydarzyło się przez te sześć godzin, kiedy spała w łóżku, weszła na Pudelka, przeczytała tekst o znanej aktorce, która swoje nagle napuchłe od kwasu hialuronowego cycki tłumaczyła zmianą diety, i zrobiła się 6.07.

„Nie ma bata, trzeba wychodzić z wyra” – pomyślała. O 6.10 stanęła przed lustrem i westchnęła ciężko. Oczywiście to nic nie pomogło. Jak to jest, że jak masz dwadzieścia pięć lat, wstajesz rano z włosami jak plantacja rabarbaru, w którą trzasnął piorun kulisty, potrząsasz nimi trzy razy i się układają, cerę masz świetlistą i żadnych worów pod oczami, mimo baletów do 6 nad ranem, a ledwie dziesięć lat później wyglądasz jak zapijaczona pensjonariuszka domu starców. – To nie fair – powiedziała na głos. Wykąpała się w dziesięć minut. Końcowe trzy lała na piersi lodowatą wodę, zataczając prysznicem okręgi od dołu ku górze. Było to oczywiście totalnie bezcelowe. Jedynym kosmetykiem, który gwarantował niezły kształt cycków po czterdziestce (do której Baśka właśnie się zbliżała i powiedzmy sobie szczerze, przerażało ją to) był chirurgiczny skalpel.

Czterdziestka oznaczała dla niej... no właśnie co? Że przestanie być atrakcyjna. Że przestanie się podobać mężczyznom. Że nie będą za jej cyckami wodzić oczami. Że to już koniec, zostanie uwięziona ze swoim obecnym mężem na zawsze i jeśli go rzuci, zostanie samotną matką wychowującą dziecko. Jeśli mają nastąpić jakieś zmiany, to właśnie teraz. Krótko przed małżeństwem rozstała się na moment ze swoim obecnym mężem. Miała wątpliwości i spotkała przelotną niczym ospa miłość swojego miesiąca w postaci pewnego Rosjanina, który grał na wiolonczeli czy skrzypcach oraz recytował jej piękne wiersze po rosyjsku, z których niewiele rozumiała, bo w podstawówce nie zdążyła się nauczyć. Ale miał fantastyczne, długie palce, którymi był zdolny robić takie rzeczy, że krzycząc, przerabiała całe gamy, aż pewnego dnia przyszła sąsiadka i powiedziała, że ona sobie nie życzy, bo dzieci i w ogóle.

Brakowało jej tego. Bardzo brakowało. Wtarła krem pod oczy, krem do twarzy na dzień, krem do tyłka i ud zapobiegający cellulitowi (akurat, ale ładnie pachniał), krem do biustu, krem do rąk i krem do stóp. Była już 6.20 i zaczynała się spieszyć. Makijaż miała zamiar zrobić w samochodzie w drodze do pracy. Jeśli się uda. Wyszła z łazienki w szlafroku, kombinując, w co by tu się ubrać. Włożyła zabudowany stanik i wielkie, korygujące sylwetkę majtki (panna Jones wiedziała, co dobre), wychodząc z założenia, że i tak nie będzie się przed nikim rozbierać, a z mężem i tak potrafiła nie bzykać się przez trzy miesiące, więc prawdopodobieństwo, że akurat dzisiaj się na nią dziko rzuci, było bardzo niewielkie. Równe bombardowaniu okolic Śródmieścia przez meteoryty. „Czy go jeszcze kochasz?” – zapytał wewnętrzny głos.

„Nie twój interes”. „Czy ci na nim zależy?” „Nie twój interes”. „Czy go lubisz?” – wewnętrzny głos nie odpuszczał. „Spadaj”. Do tego dżinsy i białą koszulę. 6.23. Nastawiła ekspres na kawę, wrzuciła do miski trochę płatków kukurydzianych, zalała to mlekiem i poleciała do pokoju córki Weroniki, żeby ją obudzić. Nadepnęła przy tym na lalkę Barbie. – Kurrr... – zawyła pod nosem – ...czątko – dokończyła. Czterolatka była w wyjątkowo paskudnym humorze i wyła przez pięć minut, do momentu, kiedy dostała kawałek czekolady (tak, Baśka wiedziała, że to niewychowacze) i matka włączyła jej na moment MiniMini. Basia zaniosła Weronice do pokoju

telewizyjnego płatki (kolejny błąd, młoda powinna jeść w kuchni), licząc się z tym, że jak zwykle połowa zawartości wyląduje na podłodze – dzieci kiedyś nauczą się jeść, prawda??? Wybrała młodej strój do przedszkola, po czym wysłuchała jęków na to, że nie dostała sukienki, tylko spodnie. Zaklęła jeszcze raz i zacisnęła zęby. Wypieprzyła z dziecinnej szafy jakąś różową spódniczkę (była w miarę czysta) i różowe rajstopki. Zostawiła jej te ciuchy, po czym zaczęła szukać kluczyków od samochodu. Była 6.40. Kluczyki znalazła oczywiście w łazience. Wcześniej sprawdziła w trzech torebkach, na komodzie i na blacie w kuchni. O 6.43 wpadła do pokoju telewizyjnego. Młoda siedziała goła na kanapie. Połowa zawartości miski z płatkami była na podłodze. Opieprzyła Weronikę, obiecała jej jednocześnie, że kiedy wróci do domu, będzie musiała to wszystko posprzątać. Oczywiście młoda w to nie uwierzyła. Ona też nie. Wyłączyła głos w

bajce o psychodelicznych kucykach. Młoda, jęcząc rozdzierająco, zaczęła się powoli ubierać. – Mamo, pomóż, nie mogę włożyć tej koszulkiiiii – zawyła Weronika. Najpóźniej za sześć minut powinny wyjść z domu. A musiała jeszcze umyć młodej zęby. Własne zagryzła tak, że prawie dostała szczękościsku, ale udało się włożyć na Weronikę koszulkę, wyłączyć telewizor, wręczyć jej elektryczną szczoteczkę i wejść do sypialni. – Ufo, wstawaj – pociągnęła swojego męża za nogę. – Jest za pięć siódma. 2 Wróciła do domu o 17.30. Weronika pogalopowała niczym kucyk do telewizora. – Jestem Pinkie Pie, mamusiu. Jestem kucykiem. Mów do mnie jak do kucyka. „Jeść! JEŚĆ, KURWA!!!” – pomyślała

Basia. Przez cały dzień latała po biurze i opierdalała wszystkich dookoła. Nie miała nawet czasu, żeby zjeść kanapkę i napić się kawy. Męczyło ją to wszystko. Nigdy nie przypuszczała, że jej życie będzie polegało na tym, że zostanie etatowym poganiaczem niewolników. Rzuciła się do lodówki i ułamała sobie potężny kawał kiełbasy. Ukroiła pajdę chleba i niczym ruski żołnierz na froncie pochłonęła ten wytworny posiłek kilkoma kłapnięciami szczęk. Zrobiła sobie podwójne esspreso i zasiadła przy służbowym laptopie. Z furią zaczęła wysyłać służbowe maile. Godzinę później przyszła do niej Weronika i zaczęła domagać się kanapki. Po czwartej prośbie zaczęło się wycie, którego nie udało się ugasić słowem „zaraz”, więc Basia niechętnie odeszła od laptopa i poszła do lodówki. Zrobiła Weronice kanapkę z szynką, sałatą, pomidorem, papryką i ogórkiem, wiedząc doskonale, że na

brzegu talerza zostanie sałata. Młoda też to wiedziała. Ale Basia i tak uważała, że jest nieźle. Werka jadła pomidory, paprykę i ogórki. Nie o każdym dziecku można to było powiedzieć. „Laptop? Nie. Pranie. Trzeba zrobić pranie” – pomyślała ponuro. Pralka i suszarka były w kuchni. Poszła do kosza z brudnymi rzeczami w schowku, wywaliła go na podłogę i zaczęła segregować ciuchy. „Na początek białe, później niebieskie” – oceniła. „Koszula, koszula, koszula, sukienka, koszula...” – Baśka przerzucała je automatycznie. Na szczęście nie musiała tego cholerstwa prasować. Po pięciu kosmicznych awanturach uzgodniła z Ufem, że wyprane koszule będzie oddawać do pralni, gdzie mu je wyprasują za 6,99 od sztuki. W sumie to powinien być jej wdzięczny, bo to niewielki wydatek jak za pokój w domu. „Koszula, biała narzuta z pokoju, koszula... A

co to???” – Baśka wzięła ją do ręki i obejrzała dokładnie. W mankiecie koszuli był włos. Tak jakby ręka osobnika, który nosił koszulę, spędziła trochę czasu na głaskaniu jakiejś wywłoki po głowie. „Włos??? Długi włos” – uściśliła automatycznie. „Blond. Farbowany blond”. Problem polegał na tym, że Baśka nie była farbowaną blondynką. Powąchała koszulę. Ufo używał Chanel Egoiste Platinium. A to z całą pewnością nie była lawenda i rozmaryn. Raczej coś słodkiego i kurewskiego. W Baśce przez moment zagrały wściekle nerwy, a czerwona płachta pojawiła się przed oczami. Pierwsza myśl: „Zabić na miejscu. Poczekać, aż Ufo wróci z pracy, i zabić. Rondlem. Bo ciężki”. Druga: „Nie masz żadnych dowodów. Wyprze się. A poza tym naprawdę chcesz mieć pewność??? Na pewno chcesz wiedzieć, że spotyka się z jakąś kobietą? Jakimiś kobietami???”. Zawahała się. Nie, Baśka nie chciała mieć

tej pewności. Mówiąc szczerze, jak dla niej Ufo mógł przelecieć pół miasta, pod warunkiem że nic, ale to absolutnie nic się o tym – ona – nie dowie. Odłożyła po namyśle koszulę na stertę ubrań do prania. Wsadziła pranie do pralki. Nastawiła ją. Siadła przy laptopie i wysmażyła wyjątkowo obelżywego maila do szefa innego działu, który przez trzy tygodnie nie znalazł czasu, aby umówić się z nią na spotkanie. Piętnaście minut później zadzwoniła do niej Cytryna, jej najlepsza przyjaciółka, by poinformować, że była w solarium i poparzyła sobie biust. Zanim Baśka doszła do siebie po tej rewelacji, było już po 19. Trzeba było zrobić kolację. 3 Telefon gra This life z Sons of anarchy. – Halo? – zapytałem zaspanym głosem.

– Jak tam życie bieżące? – A, to ty. – No ja, a spodziewałeś się kogoś innego? – zdziwił się Ufo. – W zasadzie to nie. – To chyba w porządku? – No tak. – Co słychać? – Położyłem się o 3.30, jak do mnie zadzwonisz za dwie godziny, to może złożę ze dwa zdania. A ty? – Chciałoby się powiedzieć, że gówno, ale to nieładnie tak mówić, więc tego nie słyszałeś – chwila ciszy. – Widziałem wczoraj w GalMoku eks – wyznał. – No i? – No i nic, zajebiście wygląda. – Nic więcej? – Wyruchać ją miałem straszną ochotę, jeśli przy tym jesteśmy. – To trzeba było.

– Ale to byłby głupi pomysł. – To nie trzeba było – zgodziłem się posępnie. – Mówię ci, zrobiona na bóstwo, mini takie, że pół tyłka było widać, pończochy ze szwem, włosy zapuściła długie i rozpuściła, tapety o kilogram mniej, nawet twarz z wyglądu niepodobna do dawnej twarzy. – Znalazła sponsora? Pracę lepszą? – Tego nie wiem, nie interesuje mnie to, to znaczy może trochę. – Nowe życie? – Może... może wreszcie się realizuje. – To tylko się cieszyć. – Taaak, cieszyć. Mam niejasne wrażenie, że czas ze sobą tylko traciliśmy. – Więc nie poszliście do łóżka? – Nie. Na kawę. Ale miała ochotę widziałem. Włosy na palcu kręciła i śmiała się, kiedy opowiedziałem kawał o łosiu. – O łosiu???

– Biegał łoś z wielkimi jajami po lesie i trafił na myśliwego, myśliwy wycelował i łubudu! Ale trafił kiepsko i odstrzelił łosiowi jądra... Łoś biegł dalej w panice, wpadł na polanę, a tam stoi krowa i ta krowa mówi do łosia: „Czeeeść, jestem krowa i mam wielkie cycki!!!”. Na to łoś: „Czeeeść, jestem łoś z wielkimi...” – i tu spojrzał między nogi – „...po prostu łoś”. – I śmiała się z tego??? To faktycznie na ciebie leciała – skomentowałem bezlitośnie. – Ale po co? Wyruchałbym, aktualny związek by upadł, wróciłbym do eks i za miesiąc byłoby jak dawniej. Bez sensu. – Tym razem może byłoby inaczej. – Nie sądzę. – To może byłoby i tak samo. – Zawsze mi się wydawało, że ona jest ze zbyt wysokiej ligi – wyznał Ufo. – Cały czas miałem wrażenie, że nie zdołam jej upilnować. Że prędzej czy później mnie rzuci. – Ale to ty rzuciłeś ją.

– No, właśnie. Może powinienem był jednak spróbować? – Może. Ale z naprawdę pięknymi kobietami zawsze są jakieś problemy. Mam takiego kumpla, trzydzieści siedem lat. Spotkał laskę – dwadzieścia pięć lat. On jest w porządku, no, ale nie Robert Downey Jr. Misiowaty trochę. Ona za to połączenie Mirandy Kerr z Larą Stone. 9 na 10. Dobra, 9,5 na 10. Spił ją jednego wieczora na imprezie. I przeleciał. Ale nic nie pamięta. Seks jego życia, a on nic. – ??? – Z tego stresu za dużo wypił. Obudził się rano goły pod prysznicem u niej w mieszkaniu. Idzie do sypialni, a ona też goła. I śpi. – Przejebane. Nie dała mu rano? – Nie. Zrobiła tylko ręką. – Zawsze coś – zauważył Ufo. – No. Ale już się z nią więcej nie umówił. – Dlaczego? – Chyba się bał. Nawet jak mu robiła ręką,

to nie był w stanie się do końca odprężyć. 4 Anna W. miała dwa pomysły na spędzenie tego piątkowego wieczoru. Jeden to kolacja w jakiejś dobrej włoskiej restauracji. Na przykład spaghetti z owocami morza zapiekane w pergaminie w San Lorenzo. Do tego sorbet malinowy z szampanem. Długa kolacja z dużą ilością białego wina, a później seks w wynajętym pokoju warszawskiego hotelu Radisson Blu. Był po prostu w pobliżu, a Anna lubiła ich łóżka, szlafroki i śniadaniowy bufet. Drugi pomysł to jechać od razu do Radissona i zamówić coś do pokoju. Butelkę szampana na przykład. Anna nie miała nic przeciwko, aby był on spożywany prosto z jej cycków. Ewentualnie brzucha. Opcja pierwsza była o tyle dobra, że była bardzo głodna. Potrzebę numer dwa – czyli szybkiego seksu – zaspokoiła przed momentem.

Ania siedziała w samochodzie swojego kochanka. Miała dwadzieścia jeden lat, usta pomalowane na czerwono. W lewym uchu potężny kolczyk w kształcie trójkąta, zdobiony czerwonymi i białymi kryształami (jeden, ten największy, czerwony, był w jego najwęższej części), na głowie farbowane na blond włosy, ostrzyżone na trzy, może cztery milimetry, a na kostce wytatuowany napis: suck it. Piętnaście minut temu siedziała na jego kolanach. No, siedziała to było może nie najwłaściwsze określenie sytuacji. Kwadrans minut temu miała w sobie dużego członka swojego kochanka. A trzy minuty temu miała go również w ustach. Połknęła go. Nie przepadała za tym, ale chciała sprawić mu dziś przyjemność. Siedziała teraz na siedzeniu pasażera obok kierowcy, trzymając w ręku swoje majtki. Jeżeli oczywiście ten kawałek koronki z wąskim paskiem materiału z tyłu można było w ogóle nazwać majtkami.

Zastanawiała się, czy wsadzić je do torebki, czy może włożyć. Jej kochanek wyszedł przed chwilą z samochodu i wkładał świeżo wypraną i wyprasowaną w chemicznej pralni, białą koszulę. Wyjął ją, zapakowaną w folię, z bagażnika swojego służbowego samochodu. Prawdopodobnie po to, żeby jego żona nie mogła poczuć jej zapachu. Ania była czasami złośliwa. Gdyby poprosił ją o to, zrezygnowałaby specjalnie na spotkania z nim z perfum. Ale skoro tego nie zrobił, popsikała się dwa razy mocniej niż zazwyczaj. Kochanek wrócił do samochodu z wyraźnie zrelaksowaną miną. I w świeżej koszuli. – To gdzie jedziemy? – zapytała jak na nią wyjątkowo słodko. I położyła rękę na jego udzie. – Eeee – kochanek trochę się stropił i spojrzał jej w oczy. – Wiesz, dzisiaj muszę być w domu, Baśka... Anka nie była w żadnej mierze zainteresowana tym, co miała zamiar robić

Baśka, nie była zainteresowana jej planami na wieczór, była za to wkurwiona, że ON przedłożył JEJ plany nad JEJ, czyli Anki. Coś tam jeszcze burczał, ale zignorowała go z zadartym nosem, naburmuszona. – Odwiozę cię do domu – powiedział i uruchomił samochód. Jechali w milczeniu pięć minut. Anka spojrzała na swoją dłoń, w której ciągle trzymała majtki, potem jeszcze raz, popatrzyła na wąską przerwę między fotelem a podłogą, po czym niedostrzegalnie dla oczu kierowcy umieściła tam swoje stringi. Po zastanowieniu trzy minuty później dołożyła do tego szminkę do ust w kolorze burdelowej wiśni – wrzuciła na dywanik na tylnym siedzeniu, kiedy jej kochanek skręcał w lewo. Nie znała mężczyzny, który byłby w stanie znaleźć podobne rzeczy. Nie znała jednocześnie kobiety, która nie potrafiłaby tego zrobić. Baśkę przy najbliższej jeździe autem czekała nieprzyjemna

niespodzianka. „To za mój zmarnowany wieczór, suko” – pomyślała. Humor jej się jednak znacząco poprawił. Na tyle, że pocałowała go na dobranoc. 5 – Wczoraj na imprezie przystawiała się do mnie najlepsza przyjaciółka Karoliny – stwierdził Ufo. – Jak to przystawiała? Jesteś pewien, że przystawiała? Może tylko miła była? – zapytałem zdziwiony. Na stole stała pokrojona w grube plastry kaszanka, gliniany dzbanek ze smalcem, trzy rodzaje pieczywa, w tym jedno ciemne, solone masło, grzybki, korniszony oraz zmrożona karafka wyborowej. Czym chata bogata. – Kurwa, stary, nawalona najlepsza przyjaciółka twojej żony wpierw chwyta cię

mimochodem za rękę... – sapnął Ufo i aby zredukować poziom stresu, posmarował kawałek chleba grubo masłem i zakąsił grzybkiem. – Faktycznie, strasznie seksualne – zakpiłem. – Później klepie cię po tyłku. I cały czas mimochodem dotyka, stojąc cztery centymetry od ciebie. – No i? – dopytałem. – Włosy zarzucała ręką, śmiała się z moich dowcipów perliście i cycki prężyła. A później uciekłem do ogrodu, przylazła i niby przypadkiem położyła moją rękę na swoim tyłku. – Może jej zimno było? – zaproponowałem. Ufo spiorunował mnie wzrokiem. – W tyłek??? – No co? – No, tyłek ma niezły. Ja rozumiem, że laski tak mają. Że każda chce przelecieć męża, faceta swojej przyjaciółki, ale to już, panie,

przesada. Czułem się molestowany!!! – Każda? A jak facet jest brzydki jak pies? – zapytałem. – Też chce go przelecieć, żeby się dowiedzieć, co w nim jest takiego, że go tamta wybrała – wyjaśnił ponuro. – A może to był test? – Jak to test? – Wiesz, wierności. Czy się nadal puszczasz? Baśka poprosiła ją o przysługę: „Poprzystawiaj się do Ufa, chcę zobaczyć, jak zareaguje”. – Myślisz, że kobiety są zdolne do takich rzeczy? Spojrzałem na niego myśląc, że robi sobie jaja. – Nie, oczywiście nie są – zakpiłem. 6 Ten dzień od rana był chujowy. Zaczął się

chujowo, a skończył armagedonem i plaskiem żab z nieba. Położył się spać o 2.30 nad ranem, po wypełnieniu sterty dokumentów na dzisiejsze spotkanie. Firma zmieniała strategię, a Ufo nie chciał, żeby przy okazji zmieniono jego. Oczywiście, jak to bywa w podobnych przypadkach, miało powstać ze dwadzieścia planów, którym następnie poświęci się pięćset narad, po tych naradach wybierze się cztery do przedstawienia zarządowi, zarząd wynajmie firmę doradczą, firma doradcza zaproponuje swój plan, za który weźmie dużo pieniędzy, a jeśli prezes tego burdelu będzie miał dostatecznie dużo oleju w głowie, to wrzuci go na dno szuflady i zapomni o nim. Oczywiście czasami zdarzało się, że pod presją centrali trzeba było coś faktycznie zacząć wdrażać. Ufo miał teorię. Twierdził, że korporacja to twór, którym nie da się sterować. Jest bezwładna. Nawet jej szefowie nie mają w

rzeczywistości na nią wpływu. Mogą co najwyżej zamówić kawę u swojej sekretarki i umieścić kilka cyfr w Excelu. A to, czy towar będzie się sprzedawał, czy nie, zależało od całkowicie innych rzeczy. Na przykład wysokości premii kwartalnych dla przedstawicieli handlowych. Ufo wstał o 7.15, bo musiał odprowadzić Werkę do przedszkola. Baśka nie mogła tego zrobić – miała jakieś spotkanie rano. Śpieszył się potwornie. Pierwsza narada była o 10, a on miał do tej pory jeszcze raz przejrzeć swoje papiery. Oczywiście córka doprowadziła go do stanu totalnej kurwicy, tak że miał ochotę ją wziąć i trząść nią tak długo, aż wypadnie z niej cała głupota. Ubierała się dwadzieścia minut, marudząc przy tym niemiłosiernie. Poganiał ją co trzy minuty, coraz bardziej zirytowany. Przy goleniu się zaciął, a Werce nie spodobała się jej sukienka. Wyła przez pięć minut wniebogłosy, aż skapitulował i przyniósł jej nową. Później

zażądała czekolady, jedząc ją, usmarowała się na twarzy jak nieboskie stworzenie, a na koniec ubrudziła jeszcze kanapę ręką. Przebrał ją po raz trzeci i właściwie mógł wziąć od nowa prysznic, bo był cały mokry. O 8.35 chciał zapakować córkę do samochodu. Jechał dzisiaj autem Baśki, bo tam wpięty był fotelik, a nie chciało mu się go przenosić. Oczywiście pierdolone zapięcie od pasa zbuntowało się akurat teraz i zanim wcisnął na siłę zatyczkę, miał ochotę zabijać. Kiedy wyjeżdżał z garażu, strąbił go jakiś koleś. Jakby bydlak nie rozumiał, że Ufo się spieszy, bo odwozi córkę do przedszkola. Co ten pajac jednak mógł wiedzieć o życiu, skoro jeździł Skodą Octavią? Ufo pokazał mu profilaktycznie fucka i dodał równie profilaktycznie gazu. Werka kapcie w przedszkolu zmieniała jakieś pięć minut. Ufo był już czerwony z wściekłości. Do biura wpadł o 9.57. Miał akurat trzy

minuty, żeby się odlać, zlać zimną wodą i odebrać kawę od sekretarki. Boss widząc jego twarz, wyraźnie się zaniepokoił. – Ufo, wszystko w porządku? – zapytał. – Nie boli cię przypadkiem serce? Już chciał odpowiedzieć, że tak, owszem, wszystko dziś jest, kurwa, nie w porządku, łącznie z tym idiotycznym zebraniem, boli go serce, głowa i dupa, bo jest kosmicznie od rana przez wszystkich dymany, ale ugryzł się w język. W sumie szkoda, bo jak się piętnaście minut później okazało, Boss wymyślił nową strategię promocyjną sprzedaży piwa do hipermarketów, której symbolem miał być piwoludek Rumcajs, czterometrowy dmuchany ludzik, którego stawiałoby się na parkingu, a wokół niego latałyby półnagie hostessy, rozdając baloniki i znaczki z napisem „Kibicuj piwoludkowi Rumcajsowi” oraz hasłem: „Piwo lepsze jest od chleba, bo go gryźć nie trzeba”. Ufo pomyślał,

że chyba w tym aucie dostał porażenia słonecznego. Po nowej akcji promocyjnej zebrani przeszli do przedstawienia planów nowej strategii. Ufo wyjął swoje klamoty i przez trzydzieści minut uzasadniał, że powinni kupić jakiś mały browar, żeby wprowadzić na rynek dwie, trzy nowe marki piw podszywające się pod regionalne. – Piwa lokalne są coraz popularniejsze, niepasteryzowane również. Ludzie i tak się nie zorientują, a my będziemy im mogli wcisnąć produkt wysokomarżowy i jednocześnie zwiększyć sprzedaż – argumentował. Plan był genialny i miał wznieść Ufa na sam szczyt, tak aby może nawet przez cztery miesiące nikt nie zawracał mu dupy i pozwolił w spokoju pracować. Kiedy skończył, zapadła głucha cisza, bo wszyscy czekali, co powie Boss. A Boss chrząknął, burknął, że trzeba to poważnie przemyśleć, bo on ma sporo, kurwa,

wątpliwości. W tym momencie pozostali uczestnicy spotkania rzucili się do gardła Ufa jak szakale. Ten jednak nie był miękkim kutasem robiony. Część argumentów wyśmiał, część odparł, a największego oponenta poprosił, żeby mu pomógł w projekcie, na co Boss wyraził swoją łaskawą zgodę. Kosmicznie wykończony wrócił po dwóch godzinach do swojego gabinetu, opadł zlany potem na krzesło i dudlił przez kwadrans wodę z dystrybutora. Sekretarce powiedział, żeby go z nikim nie łączyła pod żadnym pozorem. I zagrzebał się w papierach z ciepłym red bullem w garści (oczywiście trafił w automacie na świeżo dołożoną puszkę), łypiąc tylko przekrwionymi oczami. Jak się później okazało, było to błędem, bo dzwonił dentysta Werki, który chciał przełożyć jej wizytę. Ufo dowiedział się o tym telefonie dopiero o 16.30, kiedy jego żona, nie bacząc na protesty sekretarki, zażądała połączenia z nim. A

kiedy je uzyskała, opierdoliła Ufa jak burą sukę. Z tego, co zrozumiał, gnała przez pół miasta, żeby odebrać w korkach Weronikę z przedszkola. A kiedy dojechała do dentysty, zastała zamknięte drzwi. A wredna asystentka powiedziała tylko, że bardzo jej przykro, ale pan doktor nie mógł się dodzwonić, a musiał pilnie wyjść. Baśka syczała przez kwadrans i w końcu się rozłączyła. Ufo postanowił wracając do domu kupić kwiaty. Duży klomb za jakieś 150 złotych. Mały mógłby się okazać zdecydowanie nieskuteczny. Miło zrobiło się dopiero pod sam koniec dnia. Koło 19, kiedy wszyscy już wyszli, w gabinecie Ufa pojawiła się stażystka. Spojrzała na jego marsową minę, uśmiechnęła się i weszła pod biurko. A następnie zrobiła mu taką laskę, że Ufo miotał się na fotelu, jakby mu za pazuchę wszedł jadowity skorpion. Kiedy doszedł do siebie, poszedł do łazienki, żeby się umyć, i zaklął

parszywie. Na kutasie po namiętnych wyczynach miał krwawą wybroczynę, a obok niej ślad po dwójce i trójce. Jak się okazało, pech tego dnia jeszcze się nie skończył. Dopiero się rozpoczynał. 7 Ufo wtoczył się ciężkim krokiem do domu. W jednej ręce ściskał siedem białych, świeżo wyprasowanych koszul i torbę z zakupami, w drugiej miał wielki kosz kwiatów. 220 złotych. Baśka powinna być zadowolona. Ku jego zdumieniu w domu było zaskakująco cicho. Koło ich sypialni stała spakowana walizka. – Cześć, Baśka – powiedział Ufo i usiłował pocałować ją w policzek, ale dwie koszule spadły mu na podłogę. Zaklął parszywie. Po raz kolejny tego dnia. Zebrał je z podłogi i zapytał: – Wyjeżdżasz gdzieś? A gdzie jest Werka?

– U dziadków. Zostanie tam na noc – odpowiedziała Baśka, po czym niczym prestidigitator wyjęła z kieszeni parę różowych, kusych damskich majtek i powiedziała: – Musimy porozmawiać. Ufo ciężko przełknął ślinę. Ten wieczór, noc i kilka następnych miał spędzić w hotelu Ibis. Baśki nie przekonało nic. Ani to, że to nic ważnego. Ani to, że nie było mu wcale dobrze. Ani to, że ją kocha. Ani nawet to, że nie mogą tego zrobić Weronice. Była nieugięta. A kiedy wręczył jej kwiaty, dostał nimi po głowie. Ufo zameldował się w hotelu. Zostawił swoje rzeczy w pokoju i zszedł na dół do baru. Poprosił o szklankę whisky, a kiedy kelner mu nalał, poprosił, żeby zostawił butelkę na barze. Pół godziny później mocno już pijany zgarnął ją opróżnioną do połowy i poszedł do pokoju. Miał zamiar pić dalej. Aż się nie porzyga.

8 Siedzieliśmy w greckiej tawernie Meltemi na Szcześliwicach. Kelnerka posadziła nas przy oknie. Zjedliśmy już liście winogron faszerowane ryżem i jagnięciną, pitę zapiekaną z pomidorami, bakłażanem i serami, sprawnie wyczyściliśmy talerze z zupą ze szpinaku i fety, popijając to wszystko dużą karafką białego wina, a i tak rozmowa się jakoś nie kleiła. Kelnerka, która odpowiadała za naszą obsługę, przyniosła gicz jagnięcą z sałatą rzymską w kremowym sosie cytrynowym, grillowane kotleciki jagnięce z kością i kolejną karafkę, tym razem czerwonego wina. Dopytała się jeszcze, czy czegoś nie potrzebujemy, po czym odeszła. Olałem sztućce, chwyciłem swojego kotleta z kością i zacząłem go obgryzać ze smakiem. Ufo westchnął ciężko, odsunął na bok sałatę i zaczął znęcać się nad giczą. Przez moment słychać było tylko szczęk

noża i widelca. Spłukałem usta czerwonym winem. Jak na stołowe dawało radę. – Nie żałujesz, że ją puknąłeś? – przerwałem ciszę. – Laskę ode mnie z pracy? – Ufo na moment przestał żuć. – Nie, świętego Mikołaja z laską. – Szczerze? – Nie, kurwa. Nieszczerze – wnerwiłem się. – Co mam ci powiedzieć? Że trochę? Ale co to za odpowiedź? Że bardzo żałuję? Konsekwencje są strasznie chujowe. Może się rozejdziemy, wtedy trzeba będzie sprzedać dom, a mamy teraz taką ekonomię, że ja pierdolę. Są dzieci, nie chcę im tego robić. Ale czy bardzo żałuję? Czy jestem gotów zapierdalać w pokutnym worze przez resztę życia i mówić: „Tak, kochanie, przepraszam, byłem głupim chujem?”. Ju noł. Baśka była wtedy strasznie wkurwiająca. Ale nie tylko to. Słuchaj, Ziom, znam twoje poglądy w tym zakresie, ale...

– Ale? – ...mmmiętaj – Ufo czknął pijacko jagnięciną zmieszaną z czerwonym, a teraz już i z białym winem. – Ja Baśkę poznałem, jak miałem dwadzieścia dwa lata. Była moją trzecią laską. A później już nic. Więc, panie, chwila, jak po raz pierwszy od długiego czasu zdejmujesz stanik innej kobiecie, sama w sobie jest zajebiście podniecająca. I wiesz, nie chodzi o to, że ma lepsze piersi. Może mieć większe, krzywe, spłaszczone i wyciągnięte jak uszy cocker spaniela. Są inne. Masz taki dopał adrenaliny, fiut ci tak stoi pod kątem 180 stopni i masz wrażenie, jakbyś dziewictwo powtórnie tracił. Gdzie masz to w małżeństwie? – Więc było warto czy nie? – Wiem, wiem, ty byś tego nie zrobił. I chuj ci w dupę, i kilo gwoździ. Zabij mnie!! – Ufo podniósł głos. – A skąd wiesz? Jest kwestia okazji, panie. Jak jedziesz gdzieś i jesteś sam, laska ci wchodzi

do łóżka i wiesz, że nie będzie konsekwencji, to ilu powie: „Nie, dzięki, jestem żonaty?” – zapytałem. – 10%? – Optymista. 9 – ...i teraz oni mają się spotykać z innymi ludźmi – zrelacjonowałem. – Czyli? – zapytała Olga. – Ufo z kobietami, Baśka z mężczyznami, jak sądzę. – Aha. – To było znaczące „aha”, jak mniemam. Umówiłem się z nim ostatnio pod stacją metra. Spóźnił się, chuj na kaczych łapach, godzinę. Nie muszę dodawać, że padało. Przywlókł ze sobą jakaś gimnazjalistkę. – ??? – Nie uznaję kobiet poniżej dwudziestego

roku życia – wyznałem. – Czarne pończochy, ślubna sukienka... – Skąd ona wzięła ślubną sukienkę??? – Nie wiem. Jej się spytaj – wzruszyłem ramionami. – Sztuczne rzęsy, usta na czerwono, włosy obcięte na trzy milimetry. No, może cztery – zreflektowałem się. – Słucha Alexandry Stan i Pitbulla, i kogoś jeszcze, ale zapomniałem. – A kto to jest Alexandra Stan? – Też googlałem, spoko. Niezła. W sensie ma niezłe cycki. – I? – To stażystka z jego działu. Pojebało go konkretnie. – Powiedziałeś mu to? – Jak poszła do kibla. Zapytałem go: „Pojebało cię kompletnie?”. – I co odpowiedział? – Że czuje, że się nie wyszalał w młodości i że zawsze chciał dmuchać takie laski.

10 – Rzuciła mnie. – Kto? Żona cię, stary, rzuciła w ubiegłym miesiącu, przypominam. Myślałem, że ci już trochę przeszło. – Stażystka mnie rzuciła, baranie! – A dlaczego? – Bo powiedziałem, że z chęcią wróciłbym do żony. A ona od razu strzeliła focha. – Zapamiętaj sobie, Ufo, kobiety są mściwe. O ile facet potrafi wykazać się szlachetnością, umiejętnością odpuszczania win, ba, szybkim zapomnieniem totalnie spierdolonego fragmentu życia zwanego nieudanym związkiem, tak kobiety pamiętają na wieki. Będą analizować, babrać się w tym gównie po kawałku, wspominać, budzić się po nocach z płaczem. I mścić. Bo kobiety, panie – palec skierowałem w powałę, a drugą trzymałem kufel pełen Guinnessa – to mściwe suki. – Amen bracie – odpowiedział Ufo i

stuknęliśmy się energicznie kuflami. – Mam kolegę z pracy. Był z taką jedną przez cztery lata – ciągnąłem historię dalej, bo był piątek, a w piątek człowiek spotyka się przyjaciółmi i opowiada historie. – Przez pierwszy rok: cud. Seks nawet w przebieralni w centrum handlowym. Drugi rok przelecieli rozpędem, a w trzecim coś się zaczęło sypać. Ale brakowało im zdolności do analizy. Na zasadzie: po co to ciągnąć, skoro obydwoje jesteśmy nieszczęśliwi. Zamierzali nawet popełnić błąd pod tytułem: w celu ratowania związku bierzemy ślub. Ale on dorwał kobietę na boku. No, kilka kobiet, powiedzmy szczerze. – Dowiedziała się? – A jak. Kobiety zawsze wiedzą. Nie bierz tego do siebie – zastrzegłem. Łyknąłem piwa, żeby zwilżyć gardło, i zastanowiłem się, czy jestem już na tyle pijany, aby złamać swoje przyrzeczenie niejedzenia węglowodanów po 20. Chyba nie. Jeszcze

jedno. – On miał duże dochody, powiedzmy, nieksięgowane. To częste w prawniczej branży. Kupił więc w chwili uniesienia mieszkanie na nią. Pojechał w podróż służbową, wrócił, a tam zmienione zamki. Mieszkania oddać nie chciała. – Duże? – Eee, dwa pokoje z kuchnią na Ursynowie. Bez wypasu. To jednak nie koniec. On przyjął to z godnością. W końcu coś się jej za ten spierdolony związek należało. Ale w mieszkaniu był jego kot. A ona powiedziała, że kota mu odda, pod warunkiem że jej kupi plazmę. – Jaja sobie robisz? – Nie! – I kupił? – A jak. 8 000 w plecy. Kot żyje do tej pory. I to jest, panie, dowód na to, jak wierni potrafią być mężczyźni. Nie dałbyś za swojego kota 8000 w takiej sytuacji? – Jasne, że bym dał.

– Właśnie. A kobiety to mściwe suki. 11 Ufo głównie pił. Trochę jadł, ale głównie pił. Na początku piłem razem z nim w geście solidarności. Ale później już nie mogłem pić ani na wódkę patrzeć, a Ufo nadal pił, więc postanowiłem odciągnąć jego myśli od Baśki i pokazać mu, że są inne kobiety na świecie, jednym zdaniem – namawiałem go, żeby coś zaliczył. Ale Ufo nie chciał iść. Powtarzał, że żadna go nie będzie chciała, a tak w ogóle to Monika i żadna inna. Potem zjadł kawał zimnej golonki (a był akurat na diecie) i patrzył maniakalnie w lustro, aż dreszcze przechodziły. Więc postanowiłem umówić go z Kasią. Kasia była dość atrakcyjną szatynką, która zachowywała się bardzo normalnie i przyzwoicie, chodziła nawet w niedzielę na

godzinę 9 czy 8.10 do kościoła, ale jak się napiła, to... to Kasię można było wtedy na wszelkie możliwe sposoby, bo była chętna bardzo. I uroda męskiego przedstawiciela była tutaj kwestią drugorzędną. Po prostu Kasię należało spić, wysłuchać, co ma do powiedzenia, i koniecznie, ale to koniecznie w pewnym momencie zmacać po tyłku i gwałtownie przyprzeć do ściany. Nie wiem dlaczego, ale pijana Kasia lubiła macho. Umówiłem się Ufem w czworokącie, ale w końcu z tego czworokąta wyszedł sześciokąt, a później ośmiokąt, a skończyło się na dziesięciokącie, bo do klubu mieliśmy ruszyć większą grupą ludzi, ale nikomu to nie przeszkadzało. Ufa przekonywałem długo, powołując się na wszelkie świętości, przekonując, że życie jest krótkie (bo jest), że cierpienie nie ma sensu, bo z natury jesteśmy hedonistami, wreszcie, że Baśka, czyli jego żona, w tym momencie nie siedzi w rozpaczy i nie pije, tylko gra na

wiolonczeli czy skrzypcach. To ostatnie go przekonało. Traf również chciał, że miałem się spóźnić. Dzwonię więc do Ufa i mu mówię, że łatwa, szczupła, zielone oczy, Kasia, szatynka, metr siedemdziesiąt wzrostu. – Do ataku, człowieku. – Ale na pewno zaliczę? – dopytał, budząc tym samym optymizm w mym sercu, że pacjent może jednak przeżyje. – Spoko. Tylko się ogól, wykąp i ubierz jak człowiek. I pamiętaj: wódka, rozmowa, tyłek, przyparcie do ściany – podpowiedziałem. Bęcwał sobie zanotował. Szatynka, metr siedemdziesiąt wzrostu, szczupła, zielone oczy, ASIA. Debil, po prostu debil. So – ludzie przyszli, mnie nie było, a Ufo, nie myśląc długo, uderzył do jedynej ASI w towarzystwie, uroczą Kasię olewając całkowicie. Asia – włosy ciemny blond (kolor włosów mógł mi się pomylić, nie?), zielone oczy,

szpilki, więc ile miała wzrostu, to nie wiadomo i w sumie nieistotne. Była zimna niczym lód, ponura niczym chmura gradowa i wyniosła jak połączenie Królowej Śniegu z Agatą Młynarską. To mogło się skończyć tylko źle. 12 Kiedy dotarłem do klubu, Kasia była naburmuszona, a Ufo coraz ambitniej kręcił się na parkiecie, utrzymując giętkie, kocie ruchy głównie dzięki potężnym shotom tequili z cytryną. Trzeba mu oddać sprawiedliwość – instrukcji trzymał się bardzo ściśle. Regularnie co pół godziny albo i częściej zabierał Asię na kolejkę. Z dużo większą częstotliwością usiłował trzymać ręce na jej tyłku. Asia reagowała gwałtownym skurczem i przekładaniem rąk Ufa wyżej, ale chłopak się nie poddawał. „Powiedzieć mu? Nie powiedzieć???”. Spojrzałem na Kasię, której obiecałem, że

przyprowadzę fajnego faceta. Stała przy barze w krótkiej kiecce i wyglądała całkiem nieźle. Lekko zaokrąglona pani doktor, o włosach ciemny blond, piersiasta, o dobrych nogach i trochę za dużym tyłku. Kiedyś mieliśmy ze sobą drobny flircik, który skończył się niby w łóżku, a jednak nie w łóżku. Rozebrałem ją do pasa, pobawiłem jej piersiami, a później zadowolony zasnąłem. Tłumaczy mnie tylko to, że byłem pijany. Kobiety nie zapominają. Kobiety czekają. – To co z tym facetem? – zapytała, kiedy się przywitaliśmy. – Patrzysz na niego – wskazałem na siebie palcem i zdecydowałem, że Ufowi wyjaśnię wszystko jutro. Jak wytrzeźwieje. Pół godziny później. – Ty, stary – sapnął Ufo. – Co ona taka oporna? Miała być łatwa, a zobacz, jakie mam czerwone ręce od bicia po łapach. Ooo, spójrz, jakie czerwone!

– Za mało wypiła, widać – mruknąłem. – Ale spokojnie, dasz radę. Musisz być po prostu bardziej męski. – Bardziej męski? – zapytał Ufo z powątpiewaniem. – Właśnie. Macho. Kobiety lubią macho. Tylko się do tego nie przyznają. No wiesz, pod ścianę, od tyłu, szeroko rozstawione nogi. Tylko upij ją wcześniej. – Upij? Człowieku! Ona pije jak smok. Na moje oko to prawie pół litra już zrobiła. Wiesz, ile shot tequili tutaj kosztuje? – Nie bądź małostkowy. Pół godziny później. – Ja się jej chyba nie podobam – sapnął. – Ledwo ją za cycek złapałem w przelocie, a już mi prawie histerii dostała. Co ja robię źle? – Zero efektów? – Nie, no po tyłku to mi się już pozwala macać. – Widzisz, jest progres! Kontynuuj

procedury! – Ty, ale ona się ledwo już na nogach trzyma. – Nikt ci nie obiecywał, że będzie łatwo. Pół godziny później. Naburmuszony Ufo trzymał się ręką za zbolałą gębę. – Co jest? – Co, co jest? Po ryju dostałem. – Od Asi? – A od kogo? – zdziwił się. – Poszliśmy w kącik. – To dobrze. – Zacząłem ją macać. – To dobrze. – Na samym początku nie pozwalała, żebym położył jej rękę na udzie. – To źle. – Ale później wsadziłem jej ręce pod sukienkę i już nie protestowała. – To bardzo dobrze.

– Ale jak ją przyparłem do ściany od tyłu i zacząłem zdejmować majtki, to się zaczęła wyrywać. – To bardzo niedobrze. I? – I już mi nerwy puściły i powiedziałem: „Czarny obiecywał, że jesteś łatwiejsza!”. – I wtedy dostałeś w ryj? – Właśnie. – Widzisz, panie, trzeba było być cierpliwszym. Twój błąd. 13 Ufo siedział przede mną w restauracji i roztaczał zapach luksusu. W ciemnym, cholernie drogim garniturze, przeciwsłonecznych okularach korekcyjnych od Henri Lloyda za jedyne 1500 złotych i całe 10 kilogramów chudszy niż cztery miesiące temu. W czasie, gdy siedzieliśmy w knajpie (dwa odcinki Big Bang Theory), zdążył zatopić się

spojrzeniem w potężnym dekolcie kelnerki (nic tak nie podnosi napiwków), zlustrować wszystkie tyłki wchodzących do knajpy kobiet i zjeść jagnięcinę z pastą z fasoli, orzechów i dymki. – Mrożona, człowieku, ale może być – skomentował Ufo. Zaczął nawet używać fluidu i pudru. Jedyne, co mnie pocieszało, to to, że miał podkrążone oczy. Praca i seks. To znaczy za dużo pracy i za dużo seksu. – Czarny, ale ja mam już dość tego bycia singlem, wiesz? – wyznał raptem i wlał jednym płynnym ruchem do gardła zawartość kieliszka (nimbus gewurztraminer). – Tak? Dolałem mu hojnie z butelki w celu zintensyfikowania procesu szczerości. Zawsze działa. – Ju noł. Umawiam się z tymi laskami i cały czas opowiadam te same historie. A później one

opowiadają mi te same historie. „A gdzie pracujesz? A ile masz lat?”. Żeby któraś, dajmy na to, zapytała, ile razy dziennie walę konia i w jakiej pozycji! A tu nie – „A dlaczego odszedłeś od żony?”. – I gdzie pracujesz? – SPIERDALAJ! Każda ma problemy z mężczyznami. Im są starsze, to tylko liczba mężczyzn się zmienia. Pościel muszę wymieniać dwa razy w tygodniu. Jak ty możesz tak żyć?! To, kurwa, męczące! – Kwestia przyzwyczajenia. – Przyzwyczajenia, mówisz. Wiesz, co mi ostatnio zaproponowali w maglu? – No? – Zniżkę, kurwa, 25% dla firm!!! – Biedaku. – Mam trzy telefony. Jeden służbowy, jeden prywatny i jeden na prepaidzie, bo przecież nie będę podawał tym laskom służbowego ani prywatnego. Noszę ten złom ze sobą. Tylko

kieszenie od marynarki mi wypycha. Patrz, jak mi odstają – szarpnął z rozpaczą za kieszeń. – W pracy mam jeszcze dwa stacjonarne na biurku. No i niech ktoś teraz do mnie zadzwoni... Człowieku, pięć minut szukam właściwego. Wyglądam przy tym, jakbym taniec świętego Wita odwalał. Nie śmiej się, kurwa!!! Zwierzam się, tak?! – Gdzieżbym śmiał? – I wiesz, ile to wszystko kosztuje? Kolacje cztery razy w tygodniu na mieście – razy dwa, bo oczywiście rachunek płacę ja. Muszę dać kasę Baśce na ratę domu i zapłacić za wynajem swojego mieszkania. Nie śpię. – Jak to? – Jak jakaś do mnie przyjdzie, to o 23. Idę spać o 2. Wstaję o 7. – A w weekendy? – Jestem z dziećmi, a Baśka mnie piłuje, żebym je odebrał o 9!!!

14 – Bo widzisz, najlepszy czas w związku między kobietą a mężczyzną, o pedałach się nie wypowiadam... – Ufo zawsze nimi gardził, ja wręcz przeciwnie, lubię ich, bo nie stanowią konkurencji – ...jest pierwsze sześć tygodni – dokończył. – Przez pierwsze sześć tygodni związku z moją ciągle małżonką pieprzyliśmy się jak króliki trzy razy dziennie. Albo i cztery. Myślę, że gdyby porównać liczbę stosunków seksualnych z tamtego czasu z naszym siedmioletnim małżeństwem, to przez te sześć tygodni zrobiliśmy więcej numerków niż później przez trzy lata. Z całą pewnością zrobiła mi wtedy więcej lasek. Wiem, bo do momentu, kiedy byliśmy jeszcze ze sobą, dostawałem ją dwa razy do roku. Na urodziny i sylwestra. – Na Wigilię nie? – dopytałem. – Nie. Twierdziła, że jej to religijnie nie konweniuje. Wiesz, święty Józef, dzieciątko w żłobie, a tu...

– Kumam. Nie musisz kończyć. Ale masz przynajmniej powód, żeby wrócić do niej przed sylwestrem. – Nie sądzę. Zaspokojony jestem. Teraz młode pokolenie jest bardziej liberalnie nastawione. Laskę to możesz po pierwszym spotkaniu w samochodzie dostać, jak dobrze pójdzie. Do łóżka panienki idą za to nieco wolniej. To kwestia jakiegoś nowego pojmowania dziewictwa? – zastanawiał się chwilę. – Ale wracając do rzeczy. Przez te pierwsze sześć tygodni byłem z nią częściej w restauracji i kinie niż przez kolejne siedem lat. Nie pokłóciliśmy się ANI RAZU. No i, Ziom, potrafiła mnie słuchać bez przerywania pół godziny! Wyobrażasz to sobie?! A poza tym, człowieku, te motyle w żołądku, ta niepewność, czy ci da, kiedy jeszcze nie wiesz, czy da. Zaczynam rozumieć seryjnych monogamistów.

Rozdział 10. Marlenka 1 Ta ruda przy windzie miała cyce jak miny głębinowe. Byłem kiedyś na pokładzie amerykańskiego okrętu z czasów drugiej wojny światowej, który rozstawiał coś podobnego na Pacyfiku. Okrągłe, wielkie, zabójczo skuteczne. Wypisz wymaluj Ruda miała coś podobnego. Oczywiście głęboko ukrytego pod ubraniem. Ach, te mundurki korpobitch. Granatowe albo czarne garsonki, białe koszule, związane włosy, buty na obcasie (raczej niższym, a nie wyższym), ale w tym wszystkim widać kobietę. Jeśli wpatrzysz się bardziej, zobaczysz na przykład pończochy. Ale samonośne. Te z pasem nie nadają się do pracy, tylko na obietnicę wieczoru, który kończy się o 4 nad ranem, i pogryzionymi ustami. Kolczyki. Odsłonięty kark.

Dekolt wywołany jednym kluczowym odpięciem guzika koszuli. Albo dwoma, jeśli istnieje taka potrzeba. Dobra bielizna. Zazwyczaj czarny dół i biała góra. Biała góra, bo koszula jest biała. A czarny dół, bo spódnica jest zazwyczaj czarna albo granatowa. Ruda miała grafitową. Ciemnoszarą. Prawie czarną. I bardzo zgrabny tyłek. Gruszkę. Trochę duży, ale i tak fajny. Przynajmniej ze trzech gości, którzy minęli nas przy windzie, było tego samego zdania. Korpobitch jest w stanie przemienić się w kobietę w pięć minut. Niczym korpolarwa w barwnego seksownego motyla z chwilą wybicia na zegarze godziny 21. Czerwoną krechą na ustach. Falą włosów. Nawet tyłkiem zaczyna kręcić inaczej. Ruda przed windą – oceniałem ją na jakieś dwadzieścia trzy, dwadzieścia pięć lat – przestępowała w swoich szpilkach z nogi na nogę, jakby była zdenerwowana. Włosy miała długie, ale spięte w kok. Wyglądała jak

połączenie Christiny Hendrix (tylko młodsza i z mniejszymi cyckami, Christina, rozkoszna szefowa sekretarek z Mad Men i występna kobieta z Fire Fly, pozostawała w tym zakresie niedoścignionym wzorem) z Kate Upton. Drzwi gładko się otworzyły. Wszedłem do środka. Stanąłem obok Rudej i jakiegoś gościa z brodą w ciemnym garniturze, okularach od Caroliny Herrery i wielką, wyrywającą ramię teczką pełną dokumentów. Ruda omiotła mnie spojrzeniem. Kobiety zawsze wiedzą, kiedy na nie patrzysz i na którą konkretnie część ciała. Wychodząc z tego założenia, gapiłem się na te, które mi się podobały, nadzwyczaj bezczelnie, nie unikając ich wzroku. Wyszczerzyłem się więc do Rudej szeroko, wypiąłem klatę i poruszyłem niemal bezgłośnie ustami: UMÓW SIĘ ZE MNĄ. JESTEŚ PIĘKNA. Chyba zrozumiała, bo uśmiechnęła się

radośnie i pokazała mi dłoń z obrączką na palcu. Fuck. Jak pech, to pech. Takie bomby głębinowe są po to, żeby się nimi bombardować, a nie trzymać w ukryciu w ładowni dla jednego faceta. Trudno. Nie wiesz, co tracisz, mała, i to w dodatku w tak młodym wieku. Zatrzymaliśmy się na dziesiątym, a później jeszcze na trzynastym i piętnastym, a Ruda jechała dalej. „Ciekawe gdzie? Może to druga żona jakiegoś pięćdziesięciokilkulatka przeżywającego kryzys wieku średniego? Nie, za służbowo ubrana” – wydedukowałem. „Stażystka w firmie doradczej? Klientka? Może przyszła do ojca?” – kombinowałem dalej na gorąco. Na dwudziestym piątym piętrze drzwi się otworzyły, pokazując tablicę z napisem DD&ZK. Ruda wyszła z windy. Przyznam, sprawa zaczynała mnie coraz bardziej intrygować. Szedłem wolno za nią, obserwując uważnie jej tyłek. Ruda również o tym wiedziała,

bo jej biodra pracowały jak u Anji Rubik na wybiegu. Ku memu zaskoczeniu, zamiast spowiadać się długo na głównej recepcji, przeszła przez nią niczym Mojżesz jednym stuknięciem laski przez Morze Czerwone. A później sprawnie skręciła w bok, porozmawiała moment z sekretarką Gustawa, po czym wpakowała mu się do gabinetu. Szczęka mi obwisła w zdumieniu. Tak, ta dziewczyna była naprawdę zaskakująca. 2 – O mój Boże – jęknął JO. – Co za dupa! Wszyscy pozostali w pokoju mężczyźni, czyli Krzysztof, ja i Marian, pokiwali potakująco głowami. Marlenka przed momentem wyszła z gabinetu Gustawa, przeszła z nim kawałek przeszklonego korytarza, obydwoje mocno

gestykulowali rękami, a później ponownie zniknęła w odmętach głównego sekretariatu. – Kim ona jest??? – zapytał rozdzierającym głosem Marian. Olga weszła do naszego pokoju, spojrzała na całe towarzystwo zdziwionym wzrokiem. – Który z was, łajzy, zabrał z mojego biurka akta Dakatu? Nikt jej nie odpowiedział. – Kim ona jest??? – zapytał jeszcze raz Marian, a jego spojrzenie powędrowało w kierunku, gdzie przed momentem zniknęło rudowłose bóstwo. – To akurat wiem. To jest Marlenka – wzruszyła ramionami Olga. – Nie czytacie maili? Przychodzi do nas od poniedziałku. 3 Marlenka miała niespełna dwadzieścia siedem lat i była kobietą o urodzie zapierającej dech. W

piersiach też. Wróć. Marlenka była kobietą, na której wrażenie mogło zrobić postawienie jej kufla ciemnego piwa i talerza grubo ciętych, holenderskich frytek. Jej wielką życiową rozpaczą było to, że nie mogła jeść. A właściwie mogła. Tyle że jakakolwiek frytka spożyta przez jej organizm odbijała się od razu na wielkości jej tyłka. I to z czterokrotnym przełożeniem. Jakby w tej frytce uruchamiała się kaloryczna reakcja łańcuchowa, prowadząc do eksplozji tłuszczów trans i powstania super nowej, wielkiej dupy. A każdy kufel ciemnego piwa widoczny był od razu w postaci fałdy na brzuchu. Marlenka czuła się gruba. Miała za duży tyłek. I za duże cycki. Nosiła stanik 34 D. Miała metr siedemdziesiąt dwa wzrostu, 88 centymetrów w biuście, 63 w talii i 92 w biodrach. Jej waga wahała się między 57 a 59 kilogramów. Owszem, przyjmowała do wiadomości, że jej świadomość jest zgwałcona

przez Photoshopa i dyktat kobiecych kolorowych magazynów z błyszczącymi okładkami. Ale co innego rozumieć, a co innego czuć. Marlenka wiedziała, że jest atrakcyjna, ale czuła, że żyje w świecie niepewności. Po tygodniowym niejedzeniu kolacji, niepiciu wina i ekstra trzydziestu minutach na stepperze w fitness clubie, gdzie była pięć razy w ciągu siedmiu ostatnich dni, znajdowała się aktualnie w dolnych widełkach tej skali. Oczywiście uważała, że powinna schudnąć 5 kilogramów. O tak – waga 54 kilogramów wydawała się jej stanem idealnym. Jak Nutella. Duży słoik. Urodziła się w grudniu. W Lublinie. Była najładniejszym dzieckiem w przedszkolu, które uwielbiało siedzieć przed telewizorem i oglądać Smerfy. Później poszła do szkoły i w okolicach siódmej klasy przekształciła się w kościstą dziewczynę o włosach sięgających pośladków, które jej matka pracowicie rozczesywała co rano i związywała w warkocz. Później w

pryszczatą nastolatkę. A jeszcze później okazało się, że jeżeli rozpuści włosy, włoży krótką spódniczkę i bluzkę choćby z minimalnym dekoltem, to żaden chłopak w jej wieku nie jest w stanie patrzeć na nią i się nie czerwienić. Podobnie zresztą jak mijający ją na ulicy mężczyźni. Kiedy wychodziła z kąpieli, patrzyła na siebie przed lustrem i nie wiedziała, o co takie halo. Owszem, miała z przodu dwie kule wypchane tłuszczem, a smukła figura podkreślała jeszcze ich bujność. Jednak Marlence wielkie cycki wcale nie kojarzyły się szczególnie dobrze. Tak naprawdę były przede wszystkim źródłem problemów. Jeśli o nią chodzi, wolałaby je mieć tak o jedną trzecią mniejsze. Od piętnastego roku życia miała problem z kupowaniem staników. Raz na bazarze sprzedająca baba zmierzyła ją wzrokiem pełnym niechętnego podziwu, po czym wypaliła: – No, moja córka takimi to trójkę dzieci

odkarmiła. Marlenka zaczerwieniła się wtedy strasznie. Do połowy szkoły średniej uprawiała bieganie na długich dystansach. Kiedy jednak urosły jej cycki, a na treningi zaczęło przychodzić stado napalonych troglodytów, dała sobie z tym spokój. Podobnie zresztą jak z grą w siatkówkę. Przerzuciła się na pływanie. Ponoć miało zmniejszać biust. Ale cycki rosły dalej i urosły jej do rozmiaru D, tak że kiedy miała okres, z trudnością mieściła się w swoje staniki. I to wcale nie był koniec. A im bardziej rosły jej cycki, tym mocniej ciemniały włosy. Była teraz krwistoruda. Ojciec Marlenki, Antoni, był wiecznie zmęczonym księgowym o ponurej twarzy. Od zawsze przynosił do domu papierowe teczki, później, pod koniec lat 90. do tych teczek doszedł jeszcze laptop i tak miało już zostać, aż przejdzie na emeryturę. Kiedy nie wypełniał tabelek, szedł na ryby.

Matka, Alicja, jest znanym w mieście stomatologiem. „Zamiłowanie do stomatologii dr Alicja odkryła w sobie już w szkole podstawowej, dzięki słodkiemu smakowi tabletek do fluoryzacji zębów”. Nie byli bogaci. Jak na swoje miasto po prostu dość zamożni. Czy jej rodzice byli szczęśliwi? Chyba nie. Siedem lat temu wyposażyli ją w bilet PKP, duży plecak turystyczny i konto bankowe, na którym była zawrotna jak dla niej kwota 3000 złotych. Po raz pierwszy miała taką gotówkę. Marlenka nie chciała, żeby odwozili ją samochodem. W Warszawie miała się narodzić nowa Marlenka. Może Marlena? Kiedyś przeczytała, że jej imię tworzone było na dwa sposoby. Poprzez połączenie imion Maria i Magdalena albo, jak było w Związku Radzieckim, Marka i Lenina. Ona dostała je w spadku po niemieckiej aktorce Marlene Dietrich. Jej matce, gdy była w ciąży, spodobał się film

Błękitny Anioł, a zwłaszcza scena, w której Dietrich śpiewa piosenkę Falling in Love Again. Uznała to za bardzo wyrafinowane. Marlenka później wielokrotnie miała oglądać ten kawałek na YouTube i nie zauważyła tam nic szczególnie intrygującego. Ot, kobieta śpiewa i pokazuje nogi. Wielka mi sensacja. Matce po prostu hormony po porodzie walnęły w mózg i tyle. W Warszawie czekała na nią kawalerka na Powiślu, niedaleko mostu Poniatowskiego, w starej, odrapanej kamienicy z lat 50., gdzie wszystko się sypało, skrzypiało, a farba odpadała płatami. Uwielbiała to mieszkanie, w przeciwieństwie do wielkiego, wygłaskanego apartamentu na lubelskich Czubach. Rodzice wysłali ją do Warszawy, wychodząc z założenia, że po pierwsze primo, musi się nauczyć samodzielności, a nie mieszkać z nimi do dwudziestego piątego roku życia, a po drugie primo, czego jej już nie komunikowali, liczyli na

to, że szybko znajdzie sobie faceta, z którym będzie miała dwójkę, a w sprzyjających okolicznościach nawet trójkę dzieci. Chcieli wnuków. Inaczej – jej matka chciała mieć wnuki, a ojciec – święty spokój. Marlenka ich rozczarowała. Prawo jej się cholernie spodobało. Swój czas dzieliła między bibliotekę na Dobrej a kilka klubów, z dużą przewagą biblioteki. Marlenka lubiła tańczyć, ale jeszcze bardziej lubiła swoją średnią grubo powyżej 4,5. Andrzej był jej trzecim facetem w życiu. Poznali się w Bibliotece Uniwersyteckiej. On tam przyszedł na lunch z klientami, ona czekała na koleżankę. Rozmawiali długo. Nie pamiętała, kiedy tak długo gadała z jakimś mężczyzną. Zakochała się jak gówniara, bo była gówniarą. A Andrzejowi trzymanie jej w garści sprawiało dziką, brudną przyjemność. Czuł kontrolę. Podniecał się. Traktował ją jak zdzirę. Lubił tę intensywność. Pewnych rzeczy nie robi

się młodym, zakochanym kobietom. Potrafił przyjść do niej, rzucić na łóżko, wziąć od tyłu, skończyć w jej ustach i wyjść. Właściwie bez słowa. Ona chciała być noszona na rękach. A on potrafił też zjawić się o 7 rano przed jej zajęciami, przynieść jej kawę i pięćdziesiąt róż. Andrzej mógł z nią wtedy zrobić wszystko. Gdyby jej powiedział wtedy, że ma się pieprzyć z jego najlepszym kolegą – zrobiłaby to. Przyprowadzić koleżankę? Nie ma sprawy. Ona była młodą, głupią gęsią, on miał nad nią przewagę w każdej dziedzinie. Był już po studiach, skończył ekonomię na SGH, był wściekle inteligentny, miał własne mieszkanie na Żytniej, które kupili mu rodzice, i od trzech lat pracował w sprzedaży w dużym korpo. Problem polegał na tym, że teraz, po trzech latach małżeństwa, strasznie ja wkurwiał. Wiedziała o tym. Kochała go (jeszcze), nawet lubiła (czasami), ale strasznie ją wkurwiał. A ona wkurwiała jego.

Po raz pierwszy zdradziła go właściwie przez przypadek, po wielkiej awanturze o płaszcz, który Andrzej regularnie zostawiał na krześle w pokoju po przyjściu z pracy. Wielokrotnie obiecywał jej, że tego nie będzie robił i nigdy nie dotrzymywał słowa. Pewnego dnia, kiedy zrobił to po raz kolejny, coś w Marlence pękło. Powiedzieli sobie wówczas bardzo wiele nieprzyjemnych rzeczy. Przez moment wyglądało na to, że sprawa głupiego płaszcza skończy się rozwodem („Co jest przyczyną rozpadu małżeństwa?”. „Płaszcz, wysoki sądzie, i niezgodność charakterów”), bo żadne z nich nie miało zamiaru ustąpić, ale... Ale spotkała przez przypadek na spotkaniu ludzi ze swojego liceum dawno niewidzianego kolegę. Kolega, kiedy byli już po czterech dużych wódkach, nachylił się i powiedział: – Twój facet na ciebie nie zasługuje. To troll i egoista. Lubi wódkę i imprezy. Lubi kobiety, a nade wszystko swoją pracę. I ceni ja bardziej niż

ciebie. To nie jest twój mężczyzna. Powinnaś z nim zerwać. Widzę cię z kimś starszym, jakimś gościem koło czterdziestki, który lubi to samo, co ty. Później położył dłoń na jej udzie, a ona nie protestowała. Mimo że kolega nawet nie był przystojny. Tego wieczora poszła z nim do łóżka (jeśli łóżkiem można nazwać fotel w samochodzie). Wróciła do domu, spojrzała na swojego męża i, co ją zaskoczyło, poczuła się lepiej, więc poszła się do niego przytulić. Po raz pierwszy od sześciu dni. A później? Jakoś samo poszło. Ilekroć pokłóciła się z mężem, zawsze znajdował się w okolicy facet, dzięki któremu mogła wyrównać rachunki. Marlenka wiedziała, że jest ładna. Przykład? Marlenka czeka na windę z grupą kolegów z pracy. Jest ubrana w spódniczkę kończącą się dłoń przed kolanem, z rozcięciem, w kolorze

białym i białą bluzkę z dekoltem. Jest pierwszy dzień wiosny. Kobiety spoglądają na nią i zazdroszczą. Podchodzi pięćdziesięcioletni adwokat z swoim kolegą i oblizując się, mówi: – Marlenka, zostaw ich, jedź z nami. Dwie rywalizujące grupy samców czekają, którą wybierze. Do łóżka szła z nimi rzadko. Czasami wystarczyło po prostu, gdy ktoś obcy wsadził jej rękę w majtki. Czasami, gdy położył jej rękę na piersiach i wsadził język w usta. Owszem, czuła wyrzuty sumienia. Ale to trwało krótko i tylko do następnej awantury. Czy była dziwką? Nie. Dzisiejszy raz był inny. Po raz pierwszy szła na spotkanie z mężczyzną, z którym chciała zdradzić swojego męża. Nie w rewanżu za coś. Po prostu. Dokończyła malowanie warg przed lustrem. W mieszkaniu na warszawskiej Saskiej Kępie pozostał po niej tylko stukot oddalających

się szpilek. 4 Zanim rozpoczniemy nowy rozdział, należy wytłumaczyć, co czuł Marian. Na to pytanie odpowiedzieć może po części dyskusja, jaką odbył ze swoim kolegą z pracy, Wielkim JO. – Ciekawe, co mówi przedszkolanka, kiedy się kocha? – zapytał znudzony Marian. – „Tylko nie zrób mi dziecka” – wymruczał JO znad sterty papierów. – Jak tam u ciebie? – Marzy mi się suka – wyznał Marian. – Ale taka wredna suka. Ze dwadzieścia pięć lat. W rozmazanym makijażu. Pończochach na dupie, mogą być lekko podarte. W podwiązkach!!! I w czerwonych szpilach wielkości połowy mojego małego – Marian pokazał co najmniej piętnastocentymetrowy obcas. – Rozumiesz, opalona, długie blond włosy, cycki wielkie i tak przemyślnie ukryte, żeby

widać je było i nie widać jednocześnie. Nogi długie i w kiecce takiej, abym jej stringi mógł dojrzeć przy każdym ruchu. Patrzysz i wiesz, że suka, ale ci od razu staje. Bo ona celowo się tak ubiera, żeby tylko każdy facet na jej widok trzepał sobie pod prysznicem. Robi ci laskę i patrzy prosto w oczy. Przeleciałeś ją cztery razy, a ona rozwalona leży na łóżku i krzyczy jeszcze, i stopą ci trąca twojego małego. – Z batem? – zainteresował się JO. – Może być i z batem – Marian zgodził się od niechcenia. – I cały czas chce od ciebie kasy, prezentów i jak coś dostanie, to robi ci laskę w parku w środku miasta albo wsadza ci łapę w rozporek i masuje go brutalnie. – Może ty na dziwki idź, to ci przejdzie? – zasugerował JO. – E, nie, to nie to samo – machnął ręką z rozczarowaniem. Powodem, dla którego Marian, lat trzydzieści osiem, brunet, znak charakterystyczny: zamiłowanie do błękitnych

koszul Ralpha Laurena, szukał zdrady, był krem na noc. W swoim drugim związku małżeńskim osiągnął wszystko, co przeciętnym ludziom (nie żeby Marian ich znał) wydawać się mogło szczytem marzeń. Miał duże, ponadstumetrowe mieszkanie w starej kamienicy na Powiślu, z niewielkim kredytem, miał kombi subaru, dwa razy w roku jeździł na długie, bo nawet dziesięciodniowe wczasy za granicę i był radcą prawnym w dużej firmie, co gwarantowało mu, że wymienione wcześniej przymioty jest w stanie utrzymać na dłużej. Nawet dzieci miał dwójkę, chłopca i dziewczynkę. Osiemnastoletni Antoś był wpadką, która zaowocowała pierwszym małżeństwem (zaledwie dziewięciomiesięcznym – było ostatnim przypadkiem, kiedy ugiął się pod wolą rodziców, wyrażając zgodę na ślub, którego nie chciał). Trzyletnia Ania była już z drugiego małżeństwa z trzy lata młodszą od Mariana prawniczką,

pracującą w dużej firmie budowlanej. To, czego mu brakowało, był seks. Po prostu. Wchodził do mieszkania po pracy, witał się z żoną, nalewał sobie 50 gramów czystej zmrożonej wyborowej, wypijał swoja dawkę, szedł zobaczyć, jak jego córka śpi, głaskał ją po włosach i przykrywał kołdrą, oglądał chwilę telewizję, kąpał się, szedł do łóżka, a tam czekała na niego jego żona z twarzą przykrytą grubą warstwą kremu, z książką w jednej ręce i telefonem w drugiej. I nic. OK, nie do końca. Dawała mu... powściągliwie. Kilka razy przeleciał ją w podobnym stanie, ale miał wrażenie, jakby robił to z dziurą po sęku, na dodatek nakremowaną la roche-posayem. Jego żona leżała jak kłoda, a dawała mu z musu. Była zmęczona. Nie miała ochoty. Bolała ją głowa. Wstawić dowolną brednię, którą opowiadają kobiety. Zazwyczaj, kiedy zaczął marudzić. Raz na dwa tygodnie. Raz na miesiąc. Później żałował, że się w ogóle skusił.

Marian myślał, że od tego roku będzie lepiej, bo wysłali córkę do przedszkola. Nie było. Oczywiście orientował się, że gdyby zachowywał się inaczej (tak jak przed ślubem, zawsze chodzi o to, że kiedyś byłeś inny), był milszy, bardziej opiekuńczy, wcześniej wracał do domu, mniej pił, kupował kwiaty, zapisał się na terapię dla par – byłoby inaczej. Marian miał jednak w dupie racjonalne wytłumaczenia i terapie małżeńskie. Zwyczajnie mu się bzykać chciało. I miał właśnie zamiar zerżnąć coś nowego. 5 – Jak tam, poruchałeś? – zapytał JO, rozpierając się na kanapie. – Taaaa, własną rękę – Marian ze smutkiem potrząsnął głową. – LOL – wyraźnie ucieszył się JO, szczerząc zęby.

– A ty to co? Na śniadanie trzy kanapki z bekonem, pół litra coca-coli i sześć pączków. Kiedy ostatnio widziałeś małego? – W 88. – To było w ubiegłym wieku!!! – Ale korzystam z niego regularnie – JO przeciągnął się rozkosznie. – Bo masz fart. Wybrałeś dobrą kobitę. A moja??? Jak robiliśmy Ankę, to tylko do łóżka i do łóżka, poganiała cały czas. Co się wtedy naruchałem, to moje. Pięć razy dziennie. Kutasa całego obolałego miałem. Złote czasy to były – myśli Mariana ewidentnie cofnęły się w czasie, a sam na twarzy aż się rozmarzył. – A potem? – A potem przestaliśmy. „Jestem zmęczona”, a to dziecko, a to głowa boli, a to okres. I w koło Macieju. Pół miesiąca zmęczenie, niewyspanie i ból głowy, lodzik, byle do okresu przeciągnąć, i to w czasie, kiedy ja chcę uczciwie poruchać! – Marian był szczerze

oburzony. – No już, już, nie napinaj się – JO poklepał go uspokajająco po plecach. – Mojego znajomego podobne spotkało. On i ona architekci, oboje, robili sobie dziecko. Żeby było szybciej, kupiła takie testy w aptece, pokazujące dni, kiedy można strzelać. – No i? – Po tygodniu trafiony zatopiony. Koleś od tej pory leci na ręcznym, aż mu się łapa grzeje. Kupił sobie oliwkę do lepszego tarcia. Uśmiech rozjaśnił twarz Mariana. W sumie to dobrze, że inni mieli gorzej. – No i? – zapytał nonszalancko, trzymając papierosa, wyraźnie zrelaksowany. – No i teraz, kiedy dzieciak poszedł do przedszkola, zastanawiają się nad rozwodem. – Bo to tak jest – twarz Mariana ozdobił znowu niesmak. – Jak chce mieć dziecko, to się rucha na lewo i prawo, a później to zapomnij. Ja ci mówię, gdyby na przykład moja, chociaż już

dość stara jest, ale dobrze się trzyma – zastrzegł – wróciła do obiegu, to by się pruła jak stary worek, jak ścierwocińskie sukno. – Ale już nie z tobą, mój drogi, nie z tobą. Spójrz na Marlenkę. Mężatka, tak? Co robi? Szuka okazji do dmuchania. Widziałeś, jak się teraz prezentuje? Włos błyszczący. Cyc na wierzchu. Oko – umalowane i lśniące. Cera – nieskazitelna. Kieca krótka. Kobiety, mój drogi, walczą dupą w dwóch przypadkach. – No? – zapytał Marian. – Kiedy czegoś chcą albo mają faceta, którego zamierzają zachować na dłużej. 6 Kobieta miała na imię Heidi. Heidi Roizen. Była blondynką, miała cycki, czasami ubierała się na różowo, a dzięki swojej sieci kontaktów zrobiła sporą karierę. Aha, skończyła Stanford, była szychą w Apple, później miała własny fundusz

itp. Pewnego dnia studentów podzielono na dwie grupy. Jednej przedstawiono jej życiorys z prawdziwym imieniem Heidi. Heidi – woman ninja. Drugiej grupie przedstawiono jej życiorys, ale z imieniem Howard. Że to wszystko osiągnął super facet. Wszyscy docenili to, że Heidi i Howard zrobili karierę. Ale nikt nie polubił Heidi. Wszyscy uwielbiali za to Howarda. Super kolo, nie? A ona? Jakaś korpobitch w mundurku. Wredna jak cholera, skoro udało się jej osiągnąć aż tyle. Bo wiecie, laska powinna siedzieć w domu na dupie, dawać się rżnąć dwa razy dziennie, porządnie obciągać, zajmować się dziećmi i nie robić problemów. W zamian od czasu do czasu może stanąć na karcie kredytowej męża. Ile razy poszłaś do łóżka ze swoim facetem, bo chciałaś, żeby coś zrobił albo coś ci kupił? Biznes to męski świat. Kobiety trafiają w

nim na szczyt, jeśli mają jaja. Są zmaskulinizowane. Rywalizują jak faceci. Kopią jak faceci. Prowadzą jak faceci. Klną jak faceci. Ba, są lepsze od nich, bo oprócz tego, że nabywają męskich cech, z natury są okrutniejsze. Jak traktuje się w biznesie laski? Mamy klienta, który szefuje dużej spółce giełdowej. Ma z pięć sekretarek, które wypożycza jak materace swoim kontrahentom. Bardzo dobrze zarabiają. Mają blond włosy i tipsy. Robi to już ładnych kilka lat, więc kilka z tych lasek znalazło w ten sposób mężów. Kiedyś jeden z naszych klientów zapytał Gustawa na poważnie, czy w ramach płaconej prowizji nie mógłby zerżnąć Marlenki (w pierwszej kolejności) albo Olgi (w drugiej kolejności), bo za taką kasę coś się mu należy. Trudno mu było przyjąć odmowę. Nie zrozumiał tego. Wiele osób w kancelarii zastanawiało się,

jakim cudem Marian wystartował do Marlenki i nie został spuszczony po brzytwie. Po prostu Marlenka w głębi duszy była kurą domową, która domagała się dobrej hodowli i adoracji. I dlatego Marian dostał szansę od losu, żeby ją zaliczyć. 7 Czasami w życiu kobiety jest taki moment, że odda się za średniej wielkości wypchanego misia. Dwa razy w roku na Wielkanoc i te drugie święta (w korporacji nie mogą się nazywać Bożego Narodzenia, bo kontrahentami mogą być Żydzi, muzułmanie albo wyznawcy Kościoła Potwora Latającego Spaghetti, więc unika się tu daleko idących deklaracji, zresztą jedyną wyznawaną religią jest zysk) do kancelarii przychodzą dary. Składają je ci, którym wypisujemy faktury. Nie wiadomo tak naprawdę dlaczego. Tak jakby butelka Clos du

Caillou Chateauneuf-du-Pape Reserve 2010 (97 punktów u Parkera) oznaczała, że ktokolwiek policzy im mniej za roboczogodzinę. Prezenty dzielą się na trzy rodzaje: – cenione i mile widziane, czytaj: wina, whisky, koniaki – w sumie wszystko, co ma procenty, łącznie z czystą i czekoladki (królują Lindt i Belgia); – dobre gadżety: filmy na blu-rayu, bilety na koncerty, zaproszenia do filharmonii, bony/karty zakupowe, kosmetyki etc. – śmieci: pendrive’y poniżej 8 GB, składane kije do golfa, kubki z logo, wieczne pióra, skórzane wizytowniki (te to już obowiązkowo są z logo firmy, która to przysyła) i wszelkie symbole świąteczne: jajka, kurczaki, choinki itp. Śmieci. Więc na Wielkanoc Olga dostała od firmy XYZ, zajmującej się sprzedażą rusztowań budowlanych, sheridan’sa i pomarańczowego misia. Być może był to kurczak, ale komuś się

coś popierdoliło, bo wyglądał jak wyjątkowo anorektyczny miś-przytulanka z postawionym irokezem na głowie. Rozpakowała paczkę, ewidentnie ochujała, spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, po czym odezwała się z obrzydzeniem w głosie: – Czarny, zutylizuj to coś, proszę. – Co mam niby z tym zrobić? – zdrętwiałem mentalnie. – Jak dla mnie przeleć i zostaw. Byle nie u mnie na biurku – wyjaśniła zimno. – Co ci nie pasuje w tym misiu? – Przypomina mi czasy, kiedy miałam czternaście lat. A ten nie zmieści mi się w łóżku. Daj komuś, kto ma dziecko, OK? – powiedziała/poprosiła. Jej niechęć do rusztowań nie była jednak zbyt wielka, bo butelkę schowała do szafki. I zamknęła na klucz. Cóż za elementarny brak zaufania! Wzruszyłem ramionami i zabrałem misia do

siebie do pokoju. Postawiłem go na biurku. JO bez pytania nalał mi kieliszek koniaku i podał. Spojrzał krytycznie na misia i polał mu również, po czym postawił kieliszek pod łapą. – To kurczak? – zapytał. – Nie. Miś. A właściwie niedźwiedź, pedale. – Jaki pedale? – oburzył się JO. – Nie znasz tego? – zdziwiłem się. – Idą sobie dróżką trzej przyjaciele: miś, łoś i ryś. Idą, zrobili jakiś browar na mieście, później drugi, toczą się ulicami, wypatrują za jakimiś pannami. W końcu miś mówi najebany jak meserszmit: – „Wkurwia mnie to »ś« na końcu. Takie »ś« jest pedalskie, ciotowate i w ogóle!... Od dzisiaj koniec z misiem. Jestem niedźwiedź!!! Bo powiadam wam: kto ma »ś« na końcu, ten chuj i gej. Amen”. Łoś, zorientowawszy się w beznadziei sytuacji, bo wszak łoś to łoś i nic nie poradzisz, w panice szarpie za ramię rysia: „Ej, kurwa, powiedz coś, ryś. Przecież my nie geje, prawda?! No powiedz coś... ryś!...”. Na to ryś

dostojnie: „Ryszard, pedale, Ryszard...”. Jo zarechotał radośnie. – A on skąd? – dopytał. – Podrzutek od rusztowań. Sierota. Olga go nie chciała. Nie rozumiem, o co jej chodzi. Gorsze rzeczy można dać kobiecie w prezencie. – Na przykład? – zainteresował się żywo Marian. – Wagę? Karnet na siłownię połączony z klepnięciem w dupę i słowami: „Przytyło ci się ostatnio, kochanie!” – zaproponowałem. – Albo tę... no... serię zabiegów antycellulitowych. – Eee, bardziej walący po czaszce byłby pakiet u chirurga plastycznego na podciągnięcie cycków i botoks na zmarszczki – powiedział Krzysztof. – Jak znam kobiety, to strzeliłyby focha, ale się ucieszyły – zauważyłem. – Wiem! Wiem! Wykupiona wizyta u seksuologa! – podsunął Marian. – Dlaczego u seksuologa???

– Że niby takie oziębłe. Nie potrafią już dostarczyć tych, no, rozkoszy seksualnych – objaśnił Marian. – Może lepiej u psychiatry? – powiedział Krzysztof. – Albo mam lepszy pomysł. Lasce po trzydziestce można dać bon do specjalisty od menopauzy! – Dobre!!! – Marian zatarł ręce, myśląc o swojej żonie. – Co z nim zrobisz? – to było już do mnie. – A co, chcesz go? – Dam córce. – Łap. – Dzięki. A koniak misia? – Co koniak? – Biorę go z całym mieniem ruchomym i nieruchomym, nie? Co tak patrzycie, pedały? 8 Marlenka siedziała przy swoim biurku i udawała,

że stuka w klawiaturę. To znaczy stukała naprawdę, ale udawała, że pracuje. Panna Prokrastynacja Marlena. „Jaka panna? Pani. Jestem już taka staaaara” – chlipnęła w duchu. „Gdzie się podziały te czasy, kiedy miałam dwadzieścia lat i wygląd nieletniej zdziry? Mogłam wszystko jeść i świetnie wyglądałam w mini. A teraz?” – chlipnęła ponownie. „JESTEM TAKA GRUBA!!!! I mam cellulit” – dodała, aby pognębić się ostatecznie. Pani Prokrastynacja Marlena. Z PMS-em. Na dodatek zbliżała się pełnia. Mać. Z nudów przejrzała zdjęcia z wakacji. „Jestem brzydka” – pomyślała, klikając niczym wściekła na kolejne zdjęcia na Picassie. „Mam usta jak przyssawki. I te wielkie cyce. Jakbym miała z przodu dwa wieloryby. I na dodatek za chwilę będę musiała je podciągać. Mać. I ta fałda na brzuchu, kiedy siedzę. Jestem okropna, okropna, okropna!!!”. Marlenka dziwiła się, że jeszcze nikt jej

dzisiaj nie zamknął w szafie. A spojrzenia, które rzucano, odbierała jako wyraz litości ze strony społeczeństwa. Weszła na Fejsa. Jej znajomi biegali, jeździli na desce, chodzili do kina, teatru, robili muzykę, zdjęcia, kręcili filmy, a ona siedziała w biurze i robiła co? Pieprzone notatki dla Czarnego. „Osiem lat podstawówki. Cztery liceum. Pięć studiów. Teraz aplikacja. I co? Robię dla kogoś notatki. Nie dość, że brzydka, to głupia. Gdzie jest moje życie??? Czy mogłabym je odzyskać?? Proszę!!!”. – Cześć, Marlenka! Stał przed nią, jak mu tam??? Marian? Nawet przystojny. Trochę zapasiony. Cały czas gapił się jej w cycki. Inni też się gapili, ale ten jakoś najbardziej napastliwie. – Jak tam ci się u nas podoba? – Marian błysnął zębami i wciągnął brzuch. – Super – skłamała gładko Marlenka. – Masz ładnego misia – dodała, żeby zmienić

temat. – Prawda? Przyniosłem go specjalnie dla ciebie – pochwalił się. – Ale nie jest tak ładny jak ty – dodał szarmancko. Marlenka się zaczerwieniła. I to był początek. Kobietom czasami wystarczy tylko miś. 9 Marian sfokusował wszystkie swoje zalety na ten wieczór. Zdecydował się – dzisiaj złapie króliczka i przetrzepie mu futerko. Wstał o 6.30 i od rana był w dobrym humorze, co, powiedzmy sobie szczerze, ostatnio zdarzało się rzadko. „Ale dzisiaj będzie inaczej” – uśmiechnął się pod nosem. „Koniec, skończyło się, kurwa!”. Marlenka jest na niego napalona jak komornik na szafę. No, ileż można się opierać? Sama się doprasza. Łasi. Nikt normalny czegoś takiego nie wytrzyma. Te

cycki! Jak złapie, wyliże, wyssie, wymiętosi, przejedzie na hiszpana, to uach! Cycki były bardzo ważnym punktem wieczornego programu. Odwiedził fryzjera, wziął długą kąpiel, wydepilował włosy z nosa i uszu, włożył specjalne slipy, które nieco ukrywały jego brzuch, świeże skarpetki, ogolił pachy, użył nieperfumowanego dezodorantu, wtarł olejki eteryczne w swoją długą fujarę, wyciągnął magiczną broń zapachową – Green Irish Tweed – i włożył garnitur na specjalne okazje. Jeżeli chciał, to, kurwa, wyglądał... naprawdę dobrze wyglądał. Popatrzył na siebie w lustrze, obrócił się w lewo, prawo. „Jak na konsolację” – z zadowoleniem pomyślał. Przystojny, szpakowaty, postawny. Co z tego, że skurwysyn? Żonie zapowiedział już dwa dni temu, że prawdopodobnie dzisiaj wróci po północy, bo mają duży projekt. Oczywiście pożałowała go. Chyba. No dobra, nie oszukujmy się, i tak miała

w dupie, gdzie jest i co robi. Na dzisiejszy wieczór zaplanował kolejno: kilka minut komplementów, nieco rozmowy o życiu, później Roma, kolacja w Atelier Amaro, a następnie miłe podsumowanie udanego wieczoru w postaci kombinacji wielokrotnych orgazmów. No, przynajmniej jednego. Dawno nie był w takiej formie. Wizja wieczornego dmuchania, i to nie byle kogo, bo Marlenki, sprawiała, że cały czas ciała jamiste i krew powodowały chujas ridigatis. W biurze patrzył na nią jak pies na kość. Wysoka, cycata, w spódniczce ledwo mieszczącej się w tym, co dozwalał dress code. Patrzył z zachwytem. I groźbą. „Moja jest!”. Zagryzłby każdego samca, który zbliżyłby się do niej choć na chwilę. Wykorzystał chwilę, gdy była w korytarzu, i przygarnął ją zachłannie do siebie. – Wiesz, jak wyglądasz? – wyszeptał. – Cześć. No jak? – spojrzała zalotnie, a tak

przynajmniej uznał Marian, który już dosiadł tej klaczy. – Moja droga, uroda to weksel honorowany na całym świecie za okazaniem – poleciał Casanovą. – Wyglądasz idealnie! – Dziękuję – nawet się trochę zarumieniła. Miękki Marian jeszcze dzisiaj stanie się po wielokroć twardym Marianem. Oblizał wielkim jęzorem swoje metafizyczne wargi. Dla takiego towaru warto się postarać. Nędznicy jak zawsze wypadli rewelacyjnie. Marian miał nadzieję, że w piątek 13 komuś noga się powinie i będzie inaczej niż zwykle, ale nie było. Kolacja? Hmmm. Kolacja za to wypadła bagiennie. Marian słyszał o Atelier Amaro, że to niby takie fajne, takie światowe, gwiazdka Michelin i w ogóle. Liczył na to, że opierdoli dobry kawał steka (na schabowego i żurek nie liczył, bo w takich knajpach nie wiedzieli, co naprawdę dobre). A tu? Z każdą kolejną potrawą, która była podawana na jebitnym

talerzu, a zajmowała mniej więcej trzy centymetry kwadratowe, ciśnienie mu się podnosiło, czerwieniał na twarzy i popuszczał krawat. „Karmelizowane siano łąkowe, kawa z żołędzia, kiełki grochu mrożone w ciekłym azocie, wata cukrowa z buraków??? Co to jest, kurwa?? Pastewne żarcie dla krów?”. Mówiąc szczerze, wolałby zwykły bar mleczny. Ewentualnie sushi. Wyszedł głodny i uboższy o siedem stów. „Moja noga tu więcej nie postanie” – postanowił. Ale w tym momencie Marlenka oparła się o niego biustem i momentalnie z jego mózgu wyparowały jakiekolwiek ślady myśli. 10 Krzysztof zobaczył w piątek w sklepie truskawki. Były wielkie jak małe jabłka, czerwone niczym kolor flagi Związku Radzieckiego, a Krzysztof na ich widok

przełknął tylko ślinę. Zajebiście lubił truskawki, a na te napalił się jak Arab na kurs pilotażu. „Kupić, nie kupić? 9,99 za mikroskopijne opakowanie to przegięcie” – ocenił. „Ale wyglądają super” – westchnął. „Brać? Nie brać? BIORĘ!”. W korpo otworzył opakowanie, spojrzał na owoc i kłapnął raz szczęką niczym wygłodniały wilk. Po czym oczy mu się otworzyły szeroko i wypluł truskawkę na biurko z obrzydzeniem. Smakowała jak styropian zmielony z plastikiem z dodatkiem płynu do tępienia karaluchów. Czuł tam również delikatny posmak oleju silnikowego. Obrzydliwy smak w ustach przeszedł mu dopiero po drugiej puszce coli. Z trudem. „Wyrzucić to gówno?” – zastanowił się? „Szkoda kasy. Wpakował truskawki do służbowej lodówki. Może jakiś samobójca to zje na nocnej szychcie” – pomyślał. I postanowił, że truskawki to on, owszem, zje. Kurwa, najwcześniej w czerwcu, i to z bazarku.

11 Marian stał pod Atelier Amaro niczym kompania wojska pod burdelem garnizonowym. W spodniach mieścił się, owszem. Ale z trudem. Atmosfera gęstniała i gęstniała. – Może... – Nie wiem – powiedziała Marlenka. – Jesteś pewien? – zapytała. – Chodź, pojedziemy do pracy. Musimy sprawdzić kilka dokumentów – dodał. W taksówce zaczęli się całować. Marian był tak napalony, że z trudem znalazł swoją kartę magnetyczną. – Co będziemy robić? – zapytała, a w lędźwiach Mariana pojawił się ogień. – Chodź – pociągnął ją za rękę do pokoju, który zajmował z chłopakami. Celowo nie zapalił światła. Z okien widać było całe oświetlone centrum. Złotą Teresę. Hotel Marriott. Tramwaje. Warszawa Centralna. Ze światła poczęta.

Przywarł znów do jej ust i ciała. Marian nie miał w spodniach fiuta. Miał żelazny pal, którym był w stanie wbijać gwoździe. – Muszę iść do łazienki – powiedziała po chwili. Marian puścił ją. Ale z żalem. Szampan. Przypomniał sobie. Specjalnie kupił szampana. Oszacował Marlenkę na Mumm Cordon Rouge. Owinął go dla niepoznaki w dwie reklamówki i wsadził na samo dno lodówki. Pobiegł szybko do socjalnego. Otworzył lodówkę, wyciągnął butelkę i zobaczył... truskawki. Oczy powiększyły mu się do rozmiaru pięciozłotówek. Nie wierzył swojemu szczęściu. Szampan i truskawki. Która kobieta się oprze takiemu połączeniu??? „Olga musiała zostawić” – pomyślał szybko. „Odkupię! Albo i nie. Po co? Będzie na Krzysztofa. Albo Czarnego”. Przybiegł na skrzydłach pożądania z butelką w jednej ręce i truskawkami w drugiej.

Marlenka jeszcze była w łazience. Pewnie tam się szykowała, kotka. Rozlał hojnie szampana do szklanek od whisky. „Trzeba było pomyśleć o kieliszkach. Nie mam wprawy” – usprawiedliwił się. „Jeszcze” – dodał z szelmowskim uśmiechem. Siadł na skórzanej kanapie dla gości, poluzował pasek od spodni. W końcu zaraz i tak trzeba będzie wyskoczyć z ubrania. „Kurwa, jaki jestem głodny” – pomyślał i zjadł truskawkę. „Smakuje jak styropian” – stwierdził po namyśle. „Pierdoleni złodzieje z zachodnich sieci handlowych”. Skrzywił się i pociągnął konkretnego łyka szampana ze szklanki. „Nie jest w sumie taka zła” – skonkludował i wyciągnął następną. 12 Cały problem Marlenki polegał na tym, że czasami ogarniały ją wątpliwości. Kiedyś,

jeszcze w podstawówce, biegła na 3000 metrów z przeszkodami o nagrodę wojewody, czyli puchar z jakiegoś taniego stopu metali. Szło jej całkiem nieźle, prowadziła od startu do mniej więcej przedostatniego okrążenia. W tym momencie zobaczyła ciężko dyszącą, spoconą dziewczynę z warkoczami za sobą i zaczęła się zastanawiać: „Po co to robię?”. A ponieważ nie mogła znaleźć żadnej rozsądnej odpowiedzi, spadła na trzecie miejsce. Jej trener był wtedy bardzo zły, ale starał się tego nie dać po sobie poznać. Podobnie było z siatkówką. Marlenka – już w liceum – do momentu, kiedy zaczynała myśleć, broniła jak szarżujący dzik i atakowała jak wściekła puma. Jednak gdy tylko w jej głowie powstał ślad, że ktoś (wszyscy) gapią się na jej cycki albo tyłek, garbiła się i traciła koncentrację. Jej atomowy serwis stawał się wspomnieniem. Jej odważne bloki zaczynały przypominać podskoki niemrawego guźca, który

kopyta trzyma skrzyżowane na piersi. „On jest trochę obleśny” – pomyślała Marlenka. „Co ja robię? Po co mi to? Po co go podpuszczałam?” Na wszystkie te pytania oczywiście znała odpowiedź. Nie wiedziała tylko jednego: jak się z tego teraz wyplątać??? 14 Marian zdjął marynarkę, krawat, ściągnął też buty, a po namyśle dołożył do tego spodnie. „Niech go zobaczy w pełnej krasie” – pomyślał z dumą. „Jak się pręży!!!”. Został tylko w koszuli i skarpetkach. „Może przyjdzie naga??? NIE!!! To kobieta z klasą. Będzie w szpilkach, pończochach i takich skąpych majteczkach. I w biustonoszu na pewno. Ja rozumiem, dwadzieścia sześć lat, ale przy takim rozmiarze to ona musi chodzić w biustonoszu” – myślał gorączkowo. „Rzucę się na nią od razu z miejsca, tak aby jej dech zaparło” – postanowił.

„Przeniosę ją na biurko. Szarpnę za kudły, zerwę z niej wszystko (no, może poza pończochami i butami) i zarzucę te długie nogi na ramiona. A później oprę ją o szybę i od tyłu, tak aby zobaczyć światła miasta!!!!!! TAK!!!! To jest dobry plan. Bardzo dobry”. Łyknął jeszcze szampana. Spotkało go jednak rozczarowanie. Marlenka, niestety, nie przyszła naga, jak na to liczył. Ani chociaż w bieliźnie i pończochach. Łokciem włączyła światło, psując atmosferę, i weszła, niosąc sześć pękatych segregatorów z dokumentami. Fakt, że nieco przy tym się pochyliła, eksponując cycki, niewiele Mariana pocieszył. Szczęka walnęła mu o posadzkę. I to nie tylko metafizycznie. – Ale co to jest? – wycharczał, wskazując palcem na stertę dokumentów. – To? Sprawa XXX. Myślałam, że chcesz to zrobić dzisiaj. To pilne. Gustaw mówił, że na

poniedziałek. A gdzie masz spodnie? – zdziwiła się teatralnie. Marian nie dał poznać po sobie gigantycznego rozczarowania. „Droczy się, koteczka” – pomyślał. – Połóż to na stole i usiądź koło mnie – klepnął zapraszająco miejsce obok siebie na kanapie. – A co, będziesz mnie wykorzystywał? – figlarne iskierki zapaliły się w jej oczach. – Niedoczekanie twoje. Ale usiadła obok i założyła nogę na nogę. Jej spódnica podjechała do góry o jakieś 5 centymetrów. Marian urósł drugie tyle. Jeśli to było w ogóle jeszcze możliwe. – Napijesz się? – wręczył jej szklankę od whisky. – Szampan w szklankach? – zdziwiła się. – Truskawkę? – zaproponował szatańsko Marian. – Nie, dziękuję.

– Może jednak? – podetknął jej pod nos opakowanie. – Nie lubię truskawek. – Ale te są całkiem niezłe. Zobacz, jak wyglądają!!! – Nie chcę truskawek. – Z szampanem są świetne!!! – Daj mi, do cholery, spokój z tymi pieprzonymi truskawkami!!! – wrzasnęła Marlenka, zerwała się i wyszła. Zbaraniały Marian został z opakowaniem w jednej ręce i szampanem w drugiej. 15 Sraczka, która przycisnęła Mariana tej nocy, trwała dwa dni. Miał 39 stopni, pił tylko miętę i jadł do końca tygodnia wyłącznie sucharki. W pracy pojawił się dopiero w poniedziałek. Schudł cztery kilogramy. Obwiniał o to pryskane truskawki.

16 Marlenka. Marian. – Cześć. – Cześć. – ... – Słucham? – Porozmawiamy? – A musimy? – Tak, musimy. – Teraz musimy? – Teraz. – Jeeezu... o czym chcesz rozmawiać? – O tej całej sytuacji. Zacząłeś mnie unikać. – Ja? – Tak, ty. – Nie unikam cię. – Owszem, unikasz. Nie odzywasz się do mnie. Ignorujesz. Chodzi o tę sytuację w piątek? – Nie unikam. – To dlatego, że nie poszłam z tobą do

łóżka??? To znaczy do biurka??? – Oczywiście, że nie. A poza tym nie unikam cię. – Kłamiesz – zaatakowała z furią, a generacje kobiet od czasów Mieszka I pokiwały głową z uznaniem. Marian nerwowo przekładał papiery z jednego kąta biurka do drugiego. Zdecydowanie taki bezpośredni atak sprawiał, że czuł się niekomfortowo. – To mnie zaczyna przerastać. Musimy coś z tym zrobić – zaproponowała Marlenka. – Co? – Porozmawiajmy. – Po co? – zdziwił się szczerze Marian. Coraz bardziej nerwowo łapał za różne papiery. W pewnym momencie przeciągnął kantem kartki o skórę dłoni. Chirurgicznie rozciął dość głęboko dół V pomiędzy palcami drugim i trzecim. – O kurwa!

– Co...? – Poczekaj. Czekali. Z przeciętej rany zaczęła płynąć krew. – Muszę to opatrzyć. – Tak, każdy powód jest dobry, żeby nie rozmawiać. – Zaczynasz się zachowywać jak moja żona. O co ci chodzi? – teraz już się naprawdę zdenerwował. – O to, żebyśmy jakoś załatwili ten problem. Pracujemy razem. Widzimy się codziennie. – Muszę opatrzyć rękę. Wkurzasz mnie. Nie zawracaj mi dupy! – wrzasnął. Wracając od apteczki, memlał pod nosem: – Pieprzona idiotka. Drąży i drąży. Co tu, kurwa, drążyć? Znam takie, które ładniej odmawiają, niż ona daje. Marlenka była w nieco innym nastroju. „Przynajmniej próbowałam to załatwić” – pomyślała.

17 Siedział sobie Gustaw na korporacyjnym kiblu, grał w Angry Birds na iPhonie, siedział cichutko i nie wadził nikomu. Nie żeby była to najprzyjemniejsza chwila dnia. Ale blisko. WTEM! Z toalety dla pań, znajdującej się za ścianą, oddzielonej od męskiej cienką ścianką działową, usłyszał głosy. Nie żeby lubił podsłuchiwać czy coś, ale miał jeszcze jedną, najważniejszą rzecz do zrobienia. – Ja niedługo będę blondynką – pochwaliła się Marlenka. – Farbujesz się? – zapytała Olga. – Obiecałam mężowi. Prezent na rocznicę ślubu. Jego kręcą blond laski z dużymi cyckami. Włożę jeszcze kozaki na metalowej szpilce i mini i będzie komplet. Sprawię mu odrobinę przyjemności. I jak tanio na dodatek. Bo do fryzjera i tak miałam iść. – A ty oryginalnie to jesteś...? – Ruda. A ty?

– Płaska, bez dupy i kształtów – Olga uśmiechnęła się chyba pod nosem. – Za to jesteś taka szczupła!!! Jezus Maria, jak ja bym chciała być taka szczupła!!! – westchnęła ciężko Marlenka. – Wymienię rozmiar 34 na miseczkę C. Po farbowaniu zapytaj go, co się w tobie zmieniło, i wypnij cycki do przodu – poradziła Olga. – Jemu i tak ostatnio wystarcza pięć minut – Gustaw przysiągłby, że usłyszał machnięcie ręką. – Co ty powiesz? – Na początku to czułam się jak w tartaku, cztery godziny mu było mało. Teraz pięć minut. Możesz sobie regulować zegarek. Olga patrzyła z oczami jak spodki, wspominając kubańską literaturę, zgodnie z którą, jeśli facet nie może przez godzinę i choć raz mu opadł w trakcie dłużej niż na minutę, to znaczy że mu już nie zależało. – To ma nawet zalety. Jak ci się nie chce,

wystarczy głośniej jęknąć cztery razy i już jest po – dokończyła Marlenka. – Do czego może w dzisiejszych czasach służyć jeszcze chłop, poza seksem? – prychnęła Olga. – Właśnie! – poparła prychnięcie prychnięciem Marlenka. – To też im słabo wychodzi! Trójkąty im się marzą, a jak przychodzi co do czego, to jednej zwykłej laski zaspokoić nie mogą! – Dobrze mówisz, siostro! – Ewentualnie śmieci czasem wyniesie, to jeszcze – zasugerowała Olga. – Albo kran naprawi. – Albo się spłuczką zajmie. Ale większość i tak nie potrafi. – Albo zacznie grać w jakąś durną grę i zniknie, dając w tym czasie odpocząć. – No i tyle. – I wiesz, co mi jeszcze powiedział wczoraj? – ponownie prychnęła pogardliwie Marlenka.

– No? – Że zapomniał komórki naładować! – Co za luj! – A byliśmy umówieni na spotkanie. – Ja bym go nie wpuściła. – Może to i jest jakiś pomysł, bo przyszedł do mnie schlany jak świnia, i to trzy godziny później, niż się umawialiśmy. – To po co otwierałaś drzwi? Ja bym mu wylała dzbanek zimnej wody na łeb i kazała spadać – stwierdziła Olga. – Tylko dlatego, że nie lubię marnować dobrego jedzenia. Ale i tak objechałam go z góry na dół. – Obiecał poprawę? – Na mój widok i słowa „Musimy poważnie porozmawiać” od razu wytrzeźwiał. Zachichotały solidarnie. – To się zawsze sprawdza. – Pewnie. – To obiecał poprawę?

– Gdzie tam. Od razu się obraził – wyznała Marlenka. – I dobrze, nie lubię dup wołowych. – Ja też nie. Facet powinien potrafić mi się sprzeciwić. Bo inaczej to po co ci taka pizda? Przerwa. Gustaw na moment się wyłączył, bo rozgrywka go wyjątkowo wciągnęła. Pieprzone ptaki, nigdy nie spadały tam, gdzie powinny. Nowy poziom, nowe wyzwania. Zastrzygł ponownie uszami dopiero jakieś pięć minut później. – Jeszcze za którymś razem po leżeli przytuleni, a on...! śmiał...! jej...! zwrócić uwagę...! że może pod pachami depilacja by jej się przydała! – warknęła Marlenka. – Peeling azjatycki mu trzeba zrobić. Żeby się złuszczył cały. KUTAFON – sapnęła z oburzeniem Olga. – Wiesz, jaką ona ma teraz zrytą psychikę? Rozebrać się przy nim teraz boi. Trzy razy mi tę pachę pokazywała. Nic tam nie widziałam. A i

tak od razu się na depilację zapisała. A następnego dnia powiedział jej, że ma odrosty na włosach! Jak on mógł! Przecież tydzień temu była na balejażu! Ona dba o siebie jak nikt. – Co to za penis rybi? – Łysy. Brzuch, jakby był w trzecim miesiącu. Robi sobie sam manikiur. Łącznie z wycinaniem skórek. – To niech mu dla rewanżu powie, że jest za gruby. I żeby się zaczął odchudzać. – Powiedziała – rozłożyła ręce Marlenka. – I? – Odpowiedział, że musi go zaakceptować takim, jaki jest. – Co za szowinistyczna świnia!!! Przerwa. – Czy ty z Czarnym to jeszcze coś ten tego, czy już pozamiatane? Gustaw przerwał bombardowanie ptactwa. Temat nagle go zainteresował. – Raczej pozamiatane. A co? – zapytała

ostrożnie Olga. – Nic. Ciekawa jestem. Pytam z plotkarskiego obowiązku. Fajny facet. Olga zastanowiła się głęboko, co może odpowiedzieć na takie dictum. O Czarnym mogła powiedzieć wiele rzeczy. Na przykład, że jest uroczym skurwysynem. Albo że jest niezły w łóżku. Albo że mimo bezspornej inteligencji nie opanował trudnej sztuki pojawiania się w domu o wcześniej zadeklarowanej godzinie. Ale fajny? – Może – w głosie Olgi zabrzmiała z trudem ukrywana wątpliwość. – A co, chcesz się z nim umówić? – Nie mogłabym ci tego zrobić – powiedziała Marlenka. Olga wyjęła z torebki maskarę do rzęs i zaczęła je w skupieniu podkręcać. – Jeśli o mnie chodzi, nie widzę przeszkód. Czarny to dla mnie zamknięty rozdział – stwierdziła. – Ale...

Gustaw nie miał się dowiedzieć, o jakie „ale” chodziło Oldze, bo otworzyły się drzwi męskiego kibla. Ktoś wszedł do środka. Głosy w żeńskiej toalecie ucichły. Dźwięk rozsuwanego rozporka rozszedł się echem po pomieszczeniu. Przeciągłe warczenie oznajmiło opróżnianie jelit. Po drugiej stronie drzwi zamknęły się cicho. Dziewczyny wyszły. Usłyszał ciężkie westchnięcie ulgi. Gustaw też westchnął. „No kurwa, no, jebany Marian, zawsze w odpowiednim czasie i na miejscu”. 18 – Patricia Rhomberg jest najwybitniejszą aktorką w historii kina! Wraz z końcem ery starych niemieckich pornosów część mnie umarła – wyznał Marian. – Niemieckie porno? – zdziwiła się Marlenka. – Ona była Austriaczką, idioto – powiedział

Gustaw z pogardą. – A ty, Marlenka, gdzie? – Na zakupy – odparła. – Kolację będę mężowi gotować – dodała. – SERIO??? – obaj panowie się żywo zainteresowali. – A co będziesz gotowała? – Coś na szybko. Upiekę mu kurczaka. Myślicie, że powinien być do tego jakiś deser? – Wino białe lepiej kup – poradził Gustaw. – Sauvignon blanc albo jakiegoś rieslinga. – Widzisz, jaka kobieta? A moja? Myślisz, że moja potrafi gotować? Ha, ha, ha... – zarechotał Marian. – Kiedy ma w życiu te rzadkie momenty, że coś zaczyna próbować robić, wypierdala wszystkie gary z szafek i warzy jak wiedźma eliksiry. – Co warzy? – JO szczerze się zainteresował. – Dania warzy, jełopie, quasi-pierwsze, quasi-drugie, quasi-deser. – I co? Zjadliwe jest? – Jak jest wyjątkowo chujowe, to oznajmiam

to szyderczo. – I po coś się żenił? – Wymienić od początku od końca? – No. – Dupa, cycki, coś jakby miłość. – Prosty jesteś. – Nigdy nie twierdziłem inaczej. A co, że może twoja potrafi gotować? – Jak już jedzenie robi, to owszem, jest jadalne – stwierdził Gustaw. – Nawet powiem więcej – robi świetne sushi. I panie, taką ogórkową i pierogi ruskie, że tłumy nam w przedpokoju mdleją. – E tam. Twoje dziadowskie podniebienie zeżarłoby wszystko, nawet tygodniowe skarpetki spod siebie. Po Gustawie zaczepka spłynęła jak po kaczce. – Ale pocieszę cię, mechanizm produkcji paszy ma podobny do twojej – rozpierdala wszystko co tylko może i gdzie może. I nie ma,

że weźmie sól, to odstawi na miejsce, nie, nie, nie. Sól powiększa artystyczny nieład. Mąką ujebane wszędzie. Jak gotuje ryż, to go moja Ukrainka przez dwa dni po kuchni sprząta – wyjaśnił Gustaw jak zwykle rzeczowo. – Jednak najlepsi kucharze to faceci – stwierdził zdecydowanie Marian. – I matki – uzupełnił JO. – Taaa... Biedne te nasze dzieci, jakie one wspomnienia o własnych matkach z dzieciństwa wyniosą – siąknął nosem Marian. – Że dobrze wodę na herbatę potrafi zagotować. – Że zupkę chińską upędzą. – Że w mikrofali pierogi z carrefoura podgrzeją – zasugerował JO. – Że najlepiej to ich stary karmił, jak jajecznicę zrobił – przy słowie „jajecznica” Marian walnął w stół. Dla podkręcenia efektu. – Gdzie te pomidorowe zaprawione latami doświadczenia? – zapytał rozdartym głosem JO.

– I kopytka na słodko z twarożkiem i zasmażanym masłem? – zawtórował mu Marian. – I ziemniaki ze zsiadłym mlekiem i koperkiem? – I rosół? – I pieczona kura? – Marian siąknął nosem ponownie. – I ogórki kiszone? – zapytał z nadzieją JO. – To co, idziemy na lunch? – Sie wie, kurwa, że tak. 19 Marlenka stała na przystanku, przestępując z nogi na nogę. A właściwie, będąc bardziej precyzyjnym, ze szpilki na szpilkę. Wiatr wiał jak cholera, podwiewając jej kieckę. Aż przechodziły ją zimne dreszcze. „A jeszcze niedawno kobieta, która pokazywała buty, uchodziła na mieście za dziwkę” – pomyślała.

„Później dziwką była taka, która pokazywała łydki”. Marlenka pokazywała kolana. Teraz żałowała podjętej rano decyzji. Stojąc przed szafą, wybierała między wersją rozsądną (ciepłe, grube rajstopy, spódnica do ziemi; wyglądasz, jakbyś wstąpiła do wizytek) a nierozsądną (krótka kiecka przed kolano wymagała pończoch). Wybrała oczywiście nierozsądną. Miała dobre nogi, a liczba mężczyzn, która dziś oglądała się za jej tyłkiem, była co najmniej dwucyfrowa. Ich wzrok taksował ją jak skaner. Było cholernie zimno. Zwłaszcza jak na początek wiosny. Wracając z pracy, wysiadła z tramwaju, bo musiała kupić kurczaka. Chciała zrobić zakupy przez internet, ale wszystkie sloty z dostawami były już zajęte. „Raz, raz w tym miesiącu będę dobrą żoną” – postanowiła. Urwała się jak na nią potwornie wcześnie, bo o 18.30. Mimo że Olga zapraszała ją po pracy (czyli jak na piątek koło 21.30) na

drinka, pokręciła przecząco głową. Kurczak na kolację miał być w miodzie, sosie sojowym, cytrynie oraz rozmarynie. Do tego sałatka z rukoli, czerwonej cebuli i fety. I butelka prosecco. Na deser miał być zaś gorset, para stringów, pas od pończoch plus pończochy, plus kurewskie szpilki. I druga butelka. W dobrych czasach, kiedy jeszcze z Andrzejem normalnie ze sobą rozmawiali, a do rżnięcia jak króliki wystarczało, że przeszła się w jego okolicach, kręcąc tyłkiem, podobny zestaw doprowadzał go do odwodnienia. 20 „Mam jeszcze piętnaście lat na ułożenie sobie jakoś życia” – pomyślała ponuro Marlenka. „Dziesięć lat, kiedy jestem na tyle atrakcyjna, że mężczyźni mnie chcą. Może trzynaście” – zreflektowała się. „Kobiety są w stanie dziś zajść w ciążę, mając nawet czterdzieści lat”.

Kiedy kończyła sałatkę, była w połowie pierwszej butelki wina. Zabrała ją do łazienki. Wzięła szybki prysznic. Biust zlała ostro na przemian zimną i ciepłą wodą. Później starannie kremowała całe ciało. Wolałaby, żeby zrobił to za nią ktoś inny. I niekoniecznie Andrzej. „Jestem zła! I rozpustna” – skarciła się. Zrezygnowała ze szpilek. Za bardzo bolały ją stopy. Po namyśle skreśliła też gorset. Włożyła biały, lekko przeźroczysty stanik od Elle Macpherson, a do kompletu półprzeźroczyste stringi. Na to białą koszulę. Nie zapinała jej zbyt intensywnie. Obejrzała swój tyłek w lustrze. Zważyła się, po czym się skrzywiła. Rozczesała włosy. Umalowała dość oszczędnie. Ale usta pociągnęła szminką. Były pełne. Dużo obiecywały. „Mam cienie pod oczami” – stwierdziła. „Niedługo, cholera, zaczną mi się robić zmarszczki”.

Wypiła jeszcze jeden kieliszek wina i wyszła z łazienki. Kurczak powinien być gotowy za jakieś piętnaście minut. Andrzeja wciąż nie było. Sprawdziła telefon – nie dzwonił. „Zadzwonić? Wkurzy się. Znów powie, że go chcę kontrolować. Pierdzielę, nie dzwonię”. Poszła do komputera. Posiedziała chwilę na Facebooku, później weszła na służbowe konto. Po dwudziestu minutach wyciągnęła kurczaka, ale nie chciało jej się go spróbować. Miała ochotę spać. Zjawił się o 22.15. Akurat kiedy skończyła butelkę. I było jej już wszystko jedno. Kiedy Marlenka w środę rano, tuż po 12, wpadła na swój genialny plan, myślała, że będzie to wyglądać tak: Ona w nienagannym makijażu czeka z kieliszkiem dobrego wina w dłoni. On zjawia się, całuje ją głęboko w usta, siadają do kolacji, jedzą niewiele, może nawet trochę żartują. Cholernie dawno nie śmiali się razem. A

później miało być jak w tandetnym harlequinie: „Przysunął się do niej i zaczął całować w szyję”. A później ona miała się rzucić na niego: gryźć, szarpać, policzkować, rysować mu plecy i tyłek paznokciami, wejść na niego i... Miał rozłożyć jej nogi. Rozchylić wargi. I wejść w nią cały. Od razu. Ona miała ciężko łapać powietrze ustami. Jej piersi miały się w ułamkach sekundy podnosić i opadać. Miał na nią szarżować. Cisnąć ją w środku. Rozrywać. Być o wiele za duży. A ona miała unosić nogi, tak aby wszedł w nią jeszcze głębiej. Później fala gorąca miała zalać jej uszy, twarz, skronie, nozdrza, uszy, brzuch... Cholera, planowała nawet zrobić mu laskę, czego za karę nie miał przez ostatnie osiem miesięcy. A było tak: wrócił o 22.30. Była już lekko pijana. Półleżała na kanapie i oglądała na laptopie Downton Abbey. Nie powiedział „Cześć”. Ani „Hej”. Ani „Dobry wieczór”. Zabolało ją to. Zapytał tylko:

– Znów pijesz? Nie odpowiedziała. „Skoro piję, to mam jakiś powód, nie?”. – Zjemy kurczaka? – zaproponowała. – Nie, dzięki. Jadłem w pracy – odpowiedział. – Chcesz wina? – spróbowała jeszcze raz. – Nie. Za dużo kalorii. Andrzej rzucił płaszcz i skórzaną czarną torbę na krzesło, po czym podszedł do barku i nalał sobie pół szklanki whisky. Poszedł do lodówki po lód. Marlenka poprawiła się na kanapie, żeby wyglądać bardziej kusząco. Wrócił. – Co jest taki pierdolnik w kuchni? – zapytał. – To posprzątaj – warknęła. Poderwała się z kanapy i poszła do łazienki się przebrać. Była zła. Na siebie. I swoją głupotę.

21 – Czarny, chyba się rozwiodę z Andrzejem. – Bo? – Nie mogę już. On mnie tak wkurwia, tak wkurwia – Marlenka zafalowała ponętnym biustem, machając przy tym rękami, aż straciłem wątek – ...że mam go ochotę udusić – dokończyła. – I PRZESTAŃ SIĘ GAPIĆ NA MOJE CYCKI. POROZMAWIAĆ TUTAJ PRZYSZŁAM. Później się pogapisz. – To weź coś załóż na siebie, bo się skoncentrować nie mogę – burknąłem. – My w ogóle nie spędzamy czasu razem – powiedziała bezradnie. – Na imprezy razem nie chodzimy. On ma swoich znajomych, ja swoich. Jak mamy spędzić razem chwilę, to kładziemy się na łóżku, on bierze swojego laptopa, ja swojego i oglądamy różne seriale. W łóżku ostatni raz byliśmy, żeby ci nie skłamać, koło grudnia. Poprzednio jak na tydzień na wakacje pojechaliśmy do Egiptu. I tam byliśmy w łóżku

dwa razy. Raz trwało to trzy minuty razem z grą wstępną, drugi raz może piętnaście. Rozumiesz? Ja może nie jestem nie wiadomo jak piękna. Ale z całą pewnością wiem, że jestem ładna. I że podobam się facetom. To, co on robi, to zwyczajna ZNIEWAGA!!! Nie wolno tak traktować kobiety!!! Co ja mam robić??? – zapytała i spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem jak kot na tuńczyka. – Nie wiem, Marlenka. Słowo daję – pokręciłem przecząco głową. – Nie znam się na tym. Pogadajcie o tym? – Czyś ty ocipiał? Znajdź mi faceta, który chce gadać o swoim związku z kobietą! – zdenerwowała się. – Prędzej dałby sobie jaja wydepilować. Zresztą, bo to raz próbowałam??? – To może idźcie do jakiejś poradni małżeńskiej??? – zaproponowałem. – Psychologa od małżeństw??? Chyba są tacy, nie? – Czarny, to nie Ameryka, żeby w gabinecie

terapeutycznym naprawiać trzyletnie małżeństwa. Spieprzyło się i co? Jest sens w tym dalej trwać?!! – Słuchaj, Marlenka, to, że my, z pokolenia 30+, mamy od was większe mieszkania i większe kredyty, lepsze samochody, wyższe stanowiska w pracy, to nie znaczy, że wiemy, co zrobić dalej ze swoim życiem. A tym bardziej cudzym! – tym razem to ja się wkurzyłem. – Przecież nic się nie zmieni. On się nie zmieni. Ludzie się nie zmieniają. – Zmieniają. O jakieś 15%. 22 Marlenka pachniała dziś jakoś inaczej, bo bergamotką, cedrem, sandałem i jaśminem. Miała na sobie ciemnograntowy kostium i pończochy z ciemną kreską z tyłu, biegnącą wzdłuż jej nóg. Bardzo zgrabnych nóg. Niby człowiek widział nie raz, a nadal cieszą.

Siedziała na moim biurku. Marlenka jest jak kot. Przyzwyczaja się do najlepszych miejsc. Może Japończycy mają rację i w życiu chodzi tylko o feng shui? – Cały czas jestem ostatnio przeziębiona – poskarżyła się. – Od miesiąca mi nie przechodzi. Jak skończy mi się jedno przeziębienie, to mam trzy dni przerwy i zaczyna drugie... – Bo chodzisz ubrana jak tania lafirynda – huknął na nią JO. – Cycki na wierzchu, dupa na wierzchu! Marlenka wykonała jakiś niecierpliwy taniec na biurku. – Kup sobie porządne grube rajstopy, załóż golf, ciepły płaszcz, czapkę i szalik i od razu będzie lepiej! I wracając dziś do domu, koniecznie wstąp do apteki i kup tran i sok z aloesu. Pięć łyżek dziennie aloesu i mieszasz to z taką samą ilością wody... – tokował dalej JO. Marlenka nadal nie mówiła, tylko wierciła się z jeszcze większym zapałem, najwyraźniej

niezainteresowana, co ma robić z tym aloesem. Cisza to najgroźniejszy krzyk kobiety. – Co się dzieje? – zapytał w końcu JO. – Majtki mi spadają – wyznała niechętnie. – Muszę iść do łazienki poprawić. Powoli zaczęła się zbierać z biurka. Zapytać? Nie zapytać? Nie sraj tam, gdzie jesz. Zapytać? – A może pójdziesz ze mną na saunę? Zahartujesz się w zimnej wodzie – zaproponowałem. – Ty, Ron Jeremy! A czy to nie jest przypadkiem nieco nieprzyzwoite, żeby mężata kobieta szła na saunę z wolnym facetem? – zainteresował się JO. – Ju noł, coś w rodzaju masażu stóp? – Widzisz, JO, gdyby to było nieprzywoite, to czy ja bym poszedł z tobą kiedykolwiek na saunę? – wycedziłem. – A byłem kilka razy. A stóp bym ci nie wymasował. To co, Lena?

Idziemy? – A to mi pomoże? – zapytała ze zwątpieniem w głosie. – Na pewno nie zaszkodzi – odpowiedziałem rezolutnie. 23 Drzwi mojego pokoju gwałtownie się otworzyły. – Czarny, idioto! – wrzasnęła Olga. – Dbałam o ciebie, troszczyłam się, nawet ci trzy razy przyniosłam kanapkę na śniadanie do pracy. Dlaczego mi to robisz? Dlaczego Marlenka??? Nie mogłeś zacząć się dobierać do jakiejś wolnej sekretarki? I co, durniu, myślisz, że z nią teraz zrobisz??? Weźmiesz ją do siebie do chaty na kolację, ugotujesz jej pastę, dasz kilkakrotnie spróbować sosu łyżką, upijesz szampanem, włączysz Kind of blue Davisa, zerwiesz z niej majtki i będziesz tak wywijał fiutem, że sąsiedzi będą myśleli, że nagrywa się u ciebie film z

Jackie Chanem??? A może zabierzesz ją na saunę i w łaźni parowej zrobisz masaż pleców, niechcący zawadzając łapami o jej cycki, a później w rewanżu ona zrobi ci loda??? Moja mina wyrażała, że w sumie był to niezły plan. – Ona ma męża, kretynie. I pracuje razem z tobą. Tu nie będzie jednorazowego bzyknięcia, po którym będziesz mógł nie odebrać telefonu! Jeśli pójdziesz z nią do łóżka tylko po to, żeby ją zaliczyć, daję słowo, już nigdy się do ciebie nie odezwę! Olga wyleciała z mojego gabinetu, trzaskając drzwiami tak, że tynk mało co się nie posypał z futryny. „Kobiety są dziwne” – pomyślałem. „Przecież ja nie mam zamiaru się z Marlenką żenić”. Gdybym nie znał Olgi, to bym pomyślał, że jest zazdrosna. 24

Mówcie sobie, co chcecie, ale facet, idąc na spotkanie z kobietą do sauny, liczy na to, że co najmniej zobaczy jej cycki. A w wariancie przyzwoitym będzie mógł je moment pomiętolić. Osobiście jestem specjalistą od masażu karku i pleców, który kończy się zsunięciem ręcznika – to chyba oczywiste, że przeszkadza w masażu. Pozwalam im złapać trochę ciepła, a po trzech, pięciu minutach kładę dłonie wiadomo gdzie i zaczynają masować wiadomo co. Robią to z wielkim zaangażowaniem. Na miłość boską, tu przecież chodzi o dzikie, pierwotne instynkty. Chuć. „Chodź, pokażę ci moje ciało, moje uda i piersi, tak żebyś chciał mnie upolować, złapać, rozłożyć na podłodze i zapłodnić, zdzierając kiedyś futro, a teraz kawałek wstążki, który służy jako majtki”. Taniec podobny do tego, jaki matador toczy z bykiem, drażniąc go czerwoną muletą, doprowadzając go do stanu, w którym byk toczy wściekle pianę z pyska. Tyle że nie torreador

wbija wtedy swoją szpadę, tylko byk. I robi to wielokrotnie. A później? Później kładę ręce na jej udach, dotykam brzucha i zawijam ją z powrotem w ręcznik. W końcu nie chodzi tu o szybkie bzyknięcie, tylko odpowiednie podgrzanie atmosfery, które ma się zakończyć w całkowicie innych warunkach. I nie mówcie mi, drogie panie, że nie wiecie, po co idziecie na saunę. Bo jeszcze nie znalazła się taka, która niby przypadkiem nie pokazała mi chociaż swojego gołego tyłka. Jak chcesz aseksualnej atmosfery na spotkaniu, to idziesz z facetem do teatru na sztukę o eutanazji. Więc przygotowania do spotkania z Marlenką zacząłem wcześnie, bo w czwartek wieczorem. Zrobiłem dwieście skłonów na mięśnie brzucha i pięćdziesiąt pompek. Zdyszany stanąłem przed lustrem. Przyjrzałem się sobie dokładnie, po czym poszedłem po maszynkę do golenia i ogoliłem jaja i

przyległości. „Mama always said life was like a box of chocolates. You never know what you’re gonna get”. Poza tym miałem wyglądać estetycznie, więc z rozpędu ogoliłem sobie również klatę. I polazłem pod prysznic. Wyszedłem, obciąłem paznokcie u stóp i na wszelki wypadek podtarłem skórę z pięt. Wmasowałem w siebie mniej więcej litr balsamu do ciała i pół tuby kremu do twarzy i pod oczy. Spojrzałem w lustro i stwierdziłem, że wyglądam jak rasowy gej, a w najlepszym wypadku metro. Czyli rwanie będę miał na saunie na pewno, pytanie tylko, z której strony. Spakowałem jeszcze dwa wielkie białe ręczniki do sportowej torby, parę klapek z TK Maxxa, krem do twarzy i paczkę prezerwatyw. Po namyśle dorzuciłem drugą i sprawdziłem też, czy w lodówce mam dwie butelki cavy oraz bitą śmietanę w spreju. Były. Odetchnąłem z ulgą i poszedłem spać. Śniła mi się Marlenka.

25 Zjechaliśmy z Marlenką do garażu. Była dziwnie milcząca. Ubrana na czarno. W spodnie, co zdarzało się jej rzadko, i czarny golf. Włosy rozpuściła. Na ustach miała dziwny kolor, ni to róż, ni to czerwień. Płaszcz kończący się przed kolanem. Buty na wysokim obcasie, w którym prawie dorównywała mi wzrostem. Kiedy szliśmy do samochodu, potknęła się i chwyciła mnie za ramię. Od kiedy skończyłem osiemnaście lat i spędziłem wakacje nad Bałtykiem w towarzystwie mniej i bardziej letnich dziewcząt w bikini i z podejrzanych dyskotek, nie wierzę w przypadkowe potknięcia kobiet w towarzystwie mężczyzn. Poczułem jej ciężkie i twarde piersi. Och, jakie ona miała cycki! Twarde. Obfite. O ostrych końcach. Kobiety, które mają duże piersi, mają dwa rodzaje sutków. Przypominające wielkie, ciemne plamy. Doprowadzić je do stwardnienia jest

trudno. Kiedy ci się uda, wyglądają jak poryta kraterami powierzchnia księżyca. Są dzikie i niepokojące. Pierwotne. Raz drażniłem kobietę z takimi sutkami przez trzy godziny. Tarzaliśmy się pijani po łóżku. Dużo białego wina. Dużo tandetnych chwytów. Nie chciałem w nią wejść. Drażniłem ją palcami. Wściekła zdarła w końcu ze mnie spodnie. Rzuciłem ją na łóżko i trzymałem za dłonie, obserwując. Przygniatając ją. Sprawując nad nią całkowitą kontrolę. Są też sutki proporcjonalne. Wielkości góra pięciozłotówki. Z niewielkim zgrubieniem pośrodku. Wyglądają niczym okładka Playboya. Elegancja. Styl. Szyk. Kobiety z nimi są jednak mniej dzikie. Przypadek? Nigdy dostęp do bezproblemowego seksu nie był tak łatwy jak teraz, gdy rządzą korporacje, stres, delegacje i długie godziny pracy. Niedawno związek trwał średnio dwadzieścia lat. Później koleś odwalał kitę od fajek, taniej wódy pędzonej na szczurach, złego

żarcia albo i wcześniej, nabijając się na kulę z kałacha. Teraz monogamia ma trwać ponad czterdzieści lat. To gdzie startuje ta zdrada? W momencie, kiedy masz zapięty o jeden guzik za mało? Kiedy przyjmiesz zaproszenie na basen od kolegi z pracy? Kiedy idziesz z nim na saunę? Kiedy celowo pokazujesz mu kawałek piersi? Dajesz jej dotknąć? Dajesz mu się obmacać w składzie na szczotki albo korpokiblu? Kiedy ci się to macanie podobało? Gdy nurkujesz ustami między jego udami? Dajesz się pijana przelecieć w trakcie służbowego wyjazdu, o którym przecież nikt nie wie? A czy zdrada w odpowiedzi na zdradę jest wyrównaniem rachunków, czy zwykłym kurestwem? – Fajny golf – skomplementowałem Marlenkę. – Podkreśla wszystko, co masz najlepsze. – Dzięki. Kupiłam go z premii. Ale Andrzejowi się nie podoba. – Dlaczego?

– Bo ja mu się nie podobam. – A seks? – Rzadko. – Czyli? – Kiedy ostatnio uprawiałam seks z moim mężem? – zastanowiła się Marlenka. – Czekaj, miesiąc temu? Nie, półtora miesiąca. – Nie masz ochoty? – To nie tak. – Słaby jest? – W łóżku? Nie, skąd. A dlaczego miałby być słaby? – zdziwiła się Marlenka. – Gdyby był słaby, to bym za niego nie wyszła. – Ma za małego? – To nie twoja sprawa, ale nie. Ma jednego z największych z facetów, z którymi byłam. – Słaba praca językiem? – Taka sobie. Ale ujdzie. – Brakuje ci nowości? Nie targa za włosy? Nie częstuje szampanem w trakcie? Nie zdziera ci majtek w windzie? Nie smaga cię po tyłku

paskiem od spodni? – Nie. Ale nie o to chodzi. – A o co? – zdziwiłem się. – Nie jest miły. – Aha. To facet musi być miły, żebyś poszła z nim do łóżka? – Nie. Czasami najfajniejsi są tacy... bardzo źli. I bardzo niegrzeczni. Ale mąż musi być miły. Inaczej to nie ma sensu. 26 Nie wie nic o podnieceniu człowiek, który nie trzymał za tyłek w lodowej grocie nagiej, szczupłej kobiety z wielkimi cyckami. Nagiej. To dość istotny szczegół. Czując, jak jej sutki wwiercają się w klatę. Wąchając jej włosy. Mając jej biodra w okolicach największej erekcji, jaką miałem od siódmej klasy podstawówki, kiedy kupiłem widokówkę z Sabriną topless. Dobrze, ale wróćmy do początku.

Po pływaniu poszliśmy do suchej sauny. Miałem ochotę zaatakować Marlenkę niczym armia radziecka pod Kurskiem, ale mi czołgi w piachu ugrzęzły. W suchej saunie było nawalone ludzi jak w GalMoku albo Złotej Teresie w trakcie świąt. Sama Marlenka zapakowała się zaś szczelnie w ręcznik niczym mumia egipska. No, nie cała. Nogi miała fajne. Wytrzymałem dziesięć minut i pociągnąłem ją za rękę pod prysznic. Dobrze, przyznaję: miałem nadzieję, że pokaże mi choć nagi tyłek, ale nie. Marlenka weszła pod prysznic w ręczniku, a później tylko wychyliła się jej ręka, żeby powiesić ręcznik na haku. W łaźni parowej było podobnie. W sensie tłoczno. Więc znów wytrzymałem dziesięć minut i byłbym się całkiem zniechęcił, gdyby Marlence ręcznik nie podwinął się mocno powyżej uda. Wyciągnąłem ją więc z sauny parowej i zawlokłem do lodowej groty. Tam było pusto. Marlenka spoglądała na mnie podejrzliwie.

Podszedłem do niej stanowczo i zerwałem z niej ręcznik, patrząc cały czas jej prosto w oczy. To było cholernie trudne – w sensie patrzenie jej w oczy, a nie na cycki. A następnie objąłem ją i bezczelnie położyłem ręce na jej gołym tyłku. Nie wyrywała się. Patrzyła tylko badawczo niczym na nowy typ chrząszcza prawniczym lookiem pod tytułem: „Czego ode mnie chcesz, mój drogi?”. Marlenka miała płaski brzuch, lekko wystające kości biodrowe, które dokładnie czułem na swoich. I cycki, które mimo swojej wagi i wielkości fantastycznie walczyły z grawitacją. Wszystko wskazywało, że za dziesięć lat również wobec tego będą w podobnej pozycji. Mój organizm z trudnością utrzymywał dopływ krwi do mózgu. Trwaliśmy tak ze trzy minuty. Marlenka uchyliła w tym momencie poły mojego ręcznika i klepnęła mnie mocno w tyłek. Po czym wyszła znów, owijając się szczelnie.

Olga mawia: „Znajdź mi kobietę, która nie lubi być przyparta do ściany”. Co prawda Olga mawia również: „Bywam suką, ale mam jakieś zasady”, jednak akurat w tym pierwszym przypadku – ze ścianą – zgadzam się z nią całkowicie. Nigdy nie pomyl, kiedy ona ma ochotę na pieprzenie, a kiedy na miłość. Nie ma nic gorszego dla kobiety, która chce ostrego rżnięcia – zaczynając od zerwania majtek jednym gwałtownym ruchem, a kończąc na zasłonięciu ust dłonią i szarpnięciu za włosy, a dostaje czterdziestopięciominutową grę wstępną połączoną z ssaniem jej sutków, 645 pogładzeniami prawego uda i dwudziestominutowym lizaniem pępka. Po trzech minutach ma ochotę walnąć delikwenta szpilką prosto w łeb i wrzasnąć mu prosto do ucha: „Ale zerżniesz mnie w końcu???!!!”. Marlenka, jeśli chodzi o część erotyczną dzisiejszego wieczora, zrealizowała 110%

zakładanego planu. Powiedzmy sobie szczerze: kobiety uwielbiają planować. A Marlenka pokazała mi wszystko to, co chciała pokazać. I w rozkładzie dnia na dziś nie było przewidziane nic więcej. Niestety, miałem rację. Owszem, zademonstrowała mi jeszcze przez ułamek sekundy swoje biodra i kawałek cycka pod prysznicem, ale spod Warszawianki odjechała taksówką. Wróciłem do domu. Nalałem sobie pół szklanki bourbona. I obejrzałem Dom Zły w telewizji. 27 Opalona na ciemną gorzką czekoladę brunetka o włosach sięgających niemalże pośladków uśmiechała się czarująco. Miała naturalną, bezpretensjonalną urodę amerykańskiej dziewczyny z sąsiedztwa i uśmiech niczym miss Hawajów Jalee Fuselier. Lewą ręką objąłem ją

w pasie. Prawa wylądowała wyżej i chwyciła coś ciepłego, krągłego i jędrnego, wielkości przynajmniej jabłek granny smith. Ręka zsunęła się w dół i tym razem wylądowała na czymś, co ewidentnie było ciepłym, kształtnym udem i jedwabną pończochą. Już miałem zamiar sięgnąć dalej, gdy usłyszałem podejrzany łoskot. Ktoś potknął się o stos akt, a później o kopiarkę i paskudnie zakurwił. Dołożył do tego solidną wiązankę wyrazów, z całą pewnością nieparlamentarnych, wyliczając fatalne i błotniste pochodzenie debila, który ustawił dokumenty na samym środku ciemnego korytarza. Tym debilem byłem ja. Głos puszczający wiązankę był kobiecy i ewidentnie znajomy. Rad nierad otworzyłem zaspane oko, przerywając drzemkę. Była słodka. Z niechęcią zdjąłem nogi ze służbowego biurka, gdzie piętrzył się kolejny stos akt. Pieszczotliwie określałem go mianem stosu jebanych, w dupę pierdolonych

śmieci, które miały mi zabrać cały weekend. W skrócie: odpad atomowy. – Co tutaj robisz, Marlenka, o takiej chorej porze? – zapytałem zdumiony. – Jest... – spojrzałem na zegarek – no, północ prawie jest. Marlenka wściekle wzruszyła ramionami, zawijając do góry kieckę w poszukiwaniu sińca, który jutro miał mieć wielkość dwóch pięciozłotówek i wszelkie barwy granatu. Zaczęła się też energicznie masować po biodrze. Bardzo ładnym biodrze, jeśli ktoś by mnie spytał o zdanie, ale nie zapytał. – Masz coś do picia? – wysyczała. – Wodę? Kawę? Red bulla? – strzeliłem. – Czarny!!! – w głosie zawdzięczał wyrzut. Z ciężkim sercem wyjąłem z biurka butelkę piętnastoletniej dalwhinnie dla specjalnych gości. Dlaczego dla specjalnych? Bo kosztowała 240 złotych za butelkę. Polałem szczodrze. Spojrzałem na nią jeszcze raz. Marlenka siedziała na krześle

zasępiona niczym drużyna polskich siatkarzy po przegranym meczu na olimpiadzie. Usta miała pomalowane na krwistą czerwień, twarz bladą niczym koszula, którą zapięła na ostatni guzik. Namyśliłem się i dodałem drugie tyle. – Marlenka, czy ty może chcesz, żebym ja cię ten tego??? – zapytałem z ciężkim sercem. W końcu nie odmawia się zrozpaczonej kobiecie w potrzebie. – A idź w cholerę z przekonaniem o boskości swojego fiuta – prychnęła. – Faceci! Cipy cielęce! – To po co tu przylazłaś? – burknąłem. – Olga nie odbierała telefonu. – wzruszyła ramionami. – Myślałam, że jest w pracy. Jak co sobotę. – Nie. Ma randkę z tym nowym kolesiem. Lekarzem, jego mać. Akurat nie ma dyżuru. Marlenka wychyliła zawartość szklanki na trzy łyki, wykrzywiła się straszliwie po czym powiedziała z nieskrywanym obrzydzeniem:

– Bleh, niedobre. Pominąłem to milczeniem i dolałem jej analogiczną porcję whisky. – Rozepnij jeden guzik w koszuli – zażądałem. – Po co? – Dla podwyższenia poziomu estetyki w pokoju. Wyglądasz w tej kiecy jak Margaret Thatcher. Marlenka się zdziwiła, ale spełniła moją prośbę. – Jeszcze jeden – zaordynowałem. Żachnęła się i lekko zaczerwieniła. Wyglądała uroczo. – Zadowolony? – zapytała z przekąsem. – Nie – popatrzyłem jej prosto w oczy. – Teraz rozpuść włosy. W tym koku wyglądasz, jakbyś miała zaraz ruszyć z dywizją pancerną na Moskwę. Nie chcemy tu ofiar śmiertelnych. – I co niby jeszcze? – Podciągnij sukienkę powyżej ud. Pokaż mi

swoje nogi. 28 Włosy rozlały się wściekłą falą po jej ramionach. Nogi miała długie i cholernie smukłe. Stworzone do dwunastocentymetrowych szpil w kolorze ciemnego burgunda i podwiązek. Rzuciłem się na nią gwałtownie, poderwałem ją z krzesła, obróciłem tyłem i przycisnąłem do ściany. Lewą dłonią trzymałem ją za włosy. Głowę miała przechyloną do tyłu, oczy półprzymknięte, a usta... Usta były otwarte i czerwone. Wsadziłem prawą rękę pod spódnicę i jednym ruchem zsunąłem z niej majtki tak, że wylądowały w połowie ud. Były czarne, koronkowe i w kształcie męskich spodenek. Dotknąłem jej palcem, a później drugim. Nie protestowała. Zdziwiłbym się, gdyby to zrobiła. Palec w tym miejscu miał jej odbierać kontrolę

nad sobą, nad jej emocjami, nad jej ciałem, krtanią, ustami i pewnością siebie. W rewanżu szarpnęła się spazmatycznie i wbiła mi paznokcie w uda, orając po nich do krwi. To były cholernie długie paznokcie. Uderzyłem ją. W tyłek. Gołą ręką. Dość mocno. Jęknęła, ale znów nie był to jęk protestu. Przygwoździłem ją do ściany i zacząłem zrywać z niej stanik, chcąc dobrać się do cyków doskonałych niczym świątynia Artemidy w Efezie, wiszące ogrody Semiramidy i Latarnia Morska na Faros. W spodniach miałem Kolosa Rodyjskiego. Chciałem wgryźć się w jej usta, wejść w nią tak, żeby nie mogła złapać tchu, a na koniec rzucić ją na kolana. Zamiast tego zobaczyłem, jak w korytarzu zapalają się światła. Marlenka szybko opuściła spódnicę, zasłaniając swój tyłek i swoje nogi. Dyszała ciężko. Korytarzem posuwała się ciężko pani Jola z

odkurzaczem, zbliżając się powoli do mojego pokoju. Pani Jola miała spokojnie pięć dych na karku, trwałą robioną u osiedlowego fryzjera i twarz spaloną na solarium, w którą pracowicie co wieczór wklepywała krem Nivea. – Mogę? – zapytała, czujnym wzrokiem lustrując pomieszczenie. Dostrzegłszy rozmazaną szminkę na ustach Marlenki, jej rozpuszczone włosy, odpięte guziki na koszuli i dziki blask w oczach, uśmiechnęła się kpiąco. Marlenka spojrzała na nią z wyzwaniem. – Za chwilę – powiedziała. Jola wyszła. Niepyszna. Marlenka podeszła do mnie i spojrzała mi prosto w oczy, po czym ścisnęła mnie dość boleśnie w kroczu. – Nie zostawimy tego tak – warknąłem. 29 Paliwem napędowym każdego biura są plotki.

Plotki rozpowszechniane na papierosie, poprzez maile, pogaduszki przy kawie. Plotki biuro lubi i nimi żyje. Marian, wchodząc do korpo, od razu poczuł, że coś jest nie tak. Czuł na sobie ICH spojrzenia. Oślizgłe. Niby obojętne. W rzeczywistości pełne fałszywego współczucia i wrednej satysfakcji. „Co jest, kurwa, gołąb mnie obsrał? Zwolnili mnie?” – pomyślał rozpaczliwie. „Trzeba było nie brać dwóch tygodni urlopu. Dziesięć dni by wystarczyło w zupełności – kalkulował gorączkowo”. Zobaczył JO. Wielki JO wiedział w korpo wszystko. Która sekretarka ma największe cycki, gdzie można o północy załatwić pączki, jak ładuje się papier do kserokopiarki, jaki automat daje najlepszą kawę – wszystko. Pociągnął go gwałtownie za rękę. – Co tu wszyscy tacy dziwni dzisiaj? Coś się stało??? MÓW! JO patrzył na kolegę szyderczo.

– I jak zwykle w dramacie, osoba silnie zainteresowana dowiaduje się ostatnia. Twojego naganiacza, mimo że duży jest mało skuteczny, możesz wykorzystać do robienia dołków przy sadzeniu truskawek. Marian patrzył i kompletnie nie łapał, o co chodzi. – No co tak patrzysz? Serio nic nie wiesz? – szyderstwo na ustach JO zmalało o 50%. – Co mam wiedzieć? JO westchnął z udanym smutkiem, zredukował szydę o dalsze jakieś 40%, pozostawił 10%, bo w głębi duszy czuł, raz, że zapowiada się niezły fun, a dwa, miał serce. – Noooo... nie słyszałeś, że Czarny rozebrał Marlenkę u siebie w gabinecie? Ponoć według plotek krzyczała tak, że włączył się alarm przeciwpożarowy – skonfabulował naprędce. Miał dobre serce, ale bez przesady. Mina Marianowi zrzedła. Był bardzo terytorialny, źle reagował, kiedy jakieś, tfu,

rzygać się chce, pluskwy atakowały jego władztwo. Marlenkę nadal traktował jak swoją. To, że on się z nią nie przespał, oznaczało, że nikt z całego biura nie miał takiego prawa. „Czarny, ty chuju” – pomyślał z niechęcią. „Jak mogłeś mi to zrobić? Mnie!!! Swojemu koledze z tego samego działu!!!”. JO poklepał Mariana po ramieniu. – Może lufkę, kolego? – Może – warknął. JO wziął Mariana pod ramię i poprowadził do swojego JObinetu. Posadził kolegę przed biurkiem i podszedł do szafki. Popatrzył, co ma dobrego. Butelki patrzyły i czekały na decyzję. Uśmiechało się z półki to, co zwykle: chivas, singleton, ballantines i parę innych łyszek, a do tego bimber czysty i doprawiany, doprawiany cytryną i przepalanką, doprawiany pomarańczą i kawą, doprawiany kawą i cytryną, jak również zwykłą żurawiną. „Ballantines jest za słaby, a chivas za dobry” – stwierdził JO w myślach.

„Poza tym Marian potrzebuje wstrząsu”. Na dzisiaj zdecydował, że lufa czystego, 75%, powinna pomóc. Polał po pięćdziesiątce na dwa kieliszki. Jeden postawił przed Marianem, drugi zniknął w jego wielkiej łapie. – To chlup. – Czekaj – niepokój przemknął przez trzewia Mariana. – Masz coś do przepicia? – Daj spokój, to jak soczek dla dzieci, wlejesz w gardło i zaraz zapomnisz. Gwarantuję, że nic nie poczujesz. – Mówisz? – No. Stuknęli się kieliszkami, przechylili. Chwilę później gęba JO rozjaśniła się szeroko, tylko się oblizał. Marian poczuł w ustach pastę do butów, która jak magma po wybuchu wulkanu błyskawicznie przemieściła się po linii gardło – żołądek.

– HOOOoooo... Kuhhhhwwwwaaaa!!!!! – złapał się za gardło, łzy stanęły mu w oczach. – Pić! JO patrzył przez mikrochwilę z urazą. „Następny cienias” – pomyślał. I podszedł do szafki po colę zero.

Rozdział 11. Klub 1 Zaległem na kanapie. Była skórzana i miękka. Idealna na to, aby się do niej przytulić i zasnąć. Krawat miałem w kieszeni marynarki. Białą koszulę wyjętą ze spodni, a u góry odpięte dwa pierwsze guziki. Buty mnie piły. Oczy miałem jak podbite. Czułem się, jakby ktoś mnie przeżuł i wypluł, a później przywiązał jeszcze za nogę i powlókł dupą po tłuczonym szkle. Zresztą mniej więcej odpowiadało to rzeczywistości. Były negocjacje. My, inna kancelaria i klienci. Coś jak pożar w burdelu, tylko wszyscy są ubrani w garnitury i garsonki. Raz prawniczka drugiej strony, tłumacząc mi, jak rozumie podatkową odpowiedzialność za skutki umowy kupna pewnej firmy, weszła ze mną do kibla. I nie po to, żeby w zaciszu kabiny dać

zdjąć majtki. Wycofała się dopiero wtedy, gdy ręką pokazałem na pisuar. Negocjacje mają swoje prawa. Marlenka usiadła po mojej lewej stronie. Olga po prawej. Zapadłem się w kanapę. Pochłonęła mnie. Wessała. – Zmęczony jestem – jęknąłem. – To tylko czternaście godzin, nie marudź – odpysknęła Olga. Ona dla odmiany wyglądała, jakby właśnie wyszła ze spa, gdzie przystojny brunet przez dwie godziny ugniatał jej plecy i pośladki, a następnie rozkosznie przedrzemała przez godzinę w trakcie robienia, dajmy na to, peelingu kawitacyjnego. Po jej oczach jednak też było widać zmęczenie. Ale i tak kobiety są silniejsze. Marlenka? Marlenka po prostu położyła się na kanapie i wyciągnęła nogi, kładąc je na moich kolanach. Wyglądała jak kot, który znalazł kaloryfer i może wreszcie zasnąć.

– Zaczynasz się kończyć po prostu – stwierdziła autorytatywnie Olga. – Dawniej byłeś w stanie siedzieć tam i dwadzieścia godzin. – Jakie kończyć? Ja się jeszcze nie zacząłem – jęknąłem po raz drugi. – Chcecie kawy? – zapytała Marlenka. – To mi też przynieście! – Nie, już nie mogę. Wypiłem dziś chyba z osiem. Wódki? – zapytałem z nadzieją. – Nie ma. JO z Marianem wczoraj wychlali. Sięgnąłem z trudem do kieszeni marynarki. – Mam jeszcze czekoladę – zaproponowałem. – Chętne? – Nie, dzięki – stwierdziła Marlenka. – Jeszcze mi znowu w cycki pójdzie. – Daj kawałek – Olga ułamała sobie mniej więcej jedną czwartą tabliczki gorzkiego Rittera i zaczęła jeść kostka po kostce z regularnością niemieckiego karabinu maszynowego. Do sali wszedł na moment Krzysztof.

Spojrzał na nas na kanapie, poczerwieniał i się cofnął. – Tak, jesteśmy jedną wielką dysfunkcyjną rodziną – stwierdziła Olga, po czym wsadziła mi rękę do kieszeni i wyjęła resztę czekolady. 2 – Co robimy? – zapytała Olga. Jak widać, idea, że już po czternastu godzinach pracy pójdziemy do domu, weźmiemy prysznic i wstaniemy koło niedzielnego popołudnia, nie była dla niej dostatecznie zachęcająca. – A na co macie ochotę? – westchnąłem ciężko. – Ja bym potańczyła – stwierdziła Olga. – Potańczyła??? – spojrzałem na nią jak na wariatkę. – Nie miałaś dość tańca w konferencyjnej? Poza tym w tym czymś? – wskazałem na jej granatowym mundur i białą

koszulę. Brakowało jej tylko M16 w ręku. Sorry, miała bliski odpowiednik – czarną skórzaną teczkę. – Pytałeś, na co mam ochotę – wzruszyła ramionami. – A poza tym wystarczy jeden guzik. Pod warunkiem że wiesz, gdzie go rozpiąć. – Niby piątek jest – stwierdziła Marlenka z pewnym ociąganiem. Jeśli istnieje superuniwersalna metoda na przekonanie się, jak bardzo szalona będzie kobieta w łóżku, to trzeba zobaczyć, jak tańczy. Spojrzysz na jej cztery, pięć ruchów i już będziesz wiedział wszystko. Marlenka, dajmy na to, doskonale wiedziała, jak to się robi. Jej ciało było muzyką. Jej biodra były muzyką. Jej falujące eliptycznie ręce były muzyką. Jej włosy rozwiane w dzikim szale też były muzyką. Marlenka tańczyła jak zbliżający się sztorm. Olga inaczej. Była jak tai chi. Każdy ruch prowadził do zaplanowanego celu. Ktoś się miał za nią obejrzeć? Ooo, uwierzcie – obejrzał się na

pewno. Chyba, że się mocno wstawiła. Wtedy puszczały jej hamulce. Widziałem to raz. Myślę, że wypowiem się za wszystkich panów, którzy tego dnia byli o 4 nad ranem w pewnym już nieistniejącym warszawskim klubie. Tak, wszyscy jak leci mieliśmy erekcję. – To gdzie idziemy? – Jak to gdzie? Do Klubo – zaproponowała Marlenka. – Chociaż ty, Czarny, to już powinieneś chyba do Even. Wyrwiesz sobie jakąś dziewiętnastoletnią studentkę socjologii, postawisz jej sześć drinków po pięć dych sztuka i zabierzesz do sekcji VIP. – Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek chodził do Even – burknąłem. – Ale nigdzie nie idę, dopóki czegoś nie zjem. – Warszawskiego kebaba? – zaproponowała uprzejmie Marlenka. – Mam zasady. Unikam kobiet z różową szminką. Nie kupuję ciuchów w pierwszej cenie. Nie jem niczego, co jest z mielonego drobiu,

brudzi rękawy i buty – odszczeknąłem. 3 Moja kumpela, kiedy miała zamiar iść do łóżka z facetem, zapraszała go na obiad i podawała prefuck chicken. Był to kurczak w jakimś pleśniowym serze, z tego, co pamiętam. Do tego wino. Dużo wina. A później siadali na kanapie. I już z niej nie wstawali. Zresztą jeżeli facet był kumaty, to kurczaka jadł już po. Na deser? Niech będzie, że na deser. Jest coś podniecającego w gotowaniu. Możesz jej podać łyżkę z sosem, żeby spróbowała. Możesz stanąć za nią, napierając na jej pośladki, aby pokazać, jak powinna trzeć ser. Może usiąść na blacie, rozchylając uda. Możesz dolewać jej wina bez ograniczeń. W końcu gotujecie. Możesz ją klepnąć w tyłek. Możesz ją ubrudzić, a następnie zdjąć z niej to, co ma na sobie. Możesz ją w końcu nakarmić. A jeśli

zrobisz to naprawdę dobrze... Zaprawdę powiadam wam: więcej kobiet doprowadziłem do orgazmu widelcem i makaronem niż innymi częściami ciała. Stałem w kuchni i robiłem dla Olgi i Marlenki swoją pre-fuck pastę. Wybrałem ją z trzech powodów. Plus pierwszy: jej robienie trwa mniej więcej dziesięć minut. A my mieliśmy za godzinę być w klubie, gdzie umówiliśmy się z JO, Krzysztofem i Marianem. Plus drugi: jest tak łatwa, że możesz ją robić, będąc kompletnie nawalonym. Plus trzeci – miałem w lodówce śmietanę, jajka i butelkę białego wina. I słoik wiśni. Ale ten przeprowadza się ze mną po całej Warszawie, a nie miałem pojęcia, co zrobić z wiśniami. A ta pasta idealnie pasowała do białego wina. Potrzebujesz oliwy truflowej. Jajka. Łyżki masła. Parmezanu. Młynka z białym pieprzem (choć ja wolę czarny). I śmietany. Dobra, backspace. Jeszcze makaronu i soli.

Nastawiasz wodę na makaron, kiedy dojdzie, solisz ją. Rozbijasz jajko. Mieszasz z trzema łyżkami gęstej śmietany i parmezanem. Kawałek parmezanu kładziesz jej na języku. Jest słony i słodki jednocześnie. Niech go zetrze. Pomóż jej. Dajesz jej do popicia białe wino. Kropisz do sosu kilka kropel oliwy truflowej. Ja zamiast tego daję dwie trufle. Kupuję je regularnie we Francji. Prowansalskie, nie chińskie. Są dwa razy droższe niż te made in China, ale dziesięć razy lepsze. Wszystko pieprzysz z młynka, rozsypując czarny albo biały pieprz. Odcedzasz makaron. Wrzucasz go z powrotem do gorącego garnka. Dorzucasz masło. Mieszasz go przez chwilę. Dolewasz swój sos ze śmietany, oliwy, jajka etc. I najważniejsze: próbujesz. Bierzesz palcami do ręki i wkładasz do ust. Prawdopodobnie pieprzysz jeszcze raz, tak aby białe albo czarne kawałki przyprawy widać było na makaronie. I solisz. Mieszasz jeszcze raz. Podajesz jej do spróbowania. Tak aby się nachyliła. Tak aby

otworzyła usta. Tak aby jadła ci z ręki. 4 Siedzimy w kuchni. Podwinąłem rękawy białej koszuli. Trę parmezan. Olga siedzi na blacie. Kiecka jej się podwinęła. Marlenka na krześle. Piją białe wino. Wyglądamy jak lemingi chwilę przed odlotem. Tylko sushi nie ma. – Stoję przy kasie. Trzymam jajka, cukinię, bakłażana, sos pomidorowy w słoiku, oliwę, chleb pełne ziarno... – Dwa tuziny prezerwatyw – dodała niewinnie Olga. – Tuzin. Mam zajęty weekend. Będę dużo pisał. Ale nie o tym. Przede mną stoi ładna blondynka z dużym, metalowym wózkiem, wiecie, tym na kółkach. Taka posągowa, słowiańska, dobrze na mleku odchowana, co to uwielbiało się ją w przedszkolu za warkocze ciągnąć.

– Z cyckami? – Prowokatorka – prychnąłem. – A i owszem, skoro o tym wspomniałaś, całkiem niezłe. Wysoka. Inaczej. W szpilach wyglądała na wysoką. Duże, niebieskie oczy, włosy spięte w koński ogon, dobrze ubrana, lat może trzydzieści. Raczej mniej. Tak 7,5 na 10. Może nawet 8. W klubie, jakby było ciemno, nawet na pewno 8, bo wyglądało, że ma niezłe nogi. – Rzuciłeś na taśmę, wychędożyłeś, a po namyśle dołożyłeś kasjerkę. A później rzuciłeś czarną kartę kredytową i powiedziałeś: „Za resztę płacę Mastercard...”. – Olga, widzę, że ci Karol Strasburger dowcipy pisze. To słusznie brać wzór od najlepszych w branży. Sucharów. Za nią jest facet. Brunet. Nie należy oceniać ludzi po wyglądzie, ale morda jakaś zapyziała. Bawi się komórką. Trochę gra. Trochę siedzi na Fejsie. Buty ma brudne w każdym razie. – Nie wie, jak się w sklepie zachować,

brutal. W brudnych butach przyszedł? No jak on mógł! – Myślę, że fajki chce kupić. Albo nie wiem, maszynkę do golenia. Laska wyjmuje wszystko na taśmę, a jest tego od cholery i ciut, ciut. Walczy z pięć minut. Podnosi zgrzewkę wody, jakieś jogurty, a później zaczyna to wszystko pakować. Piętnaście toreb co najmniej, zgrupowała to wszystko, posegregowała, nabiał do nabiału, mięso do mięsa. Rachunek coś koło 480 złotych. Płaci. Zaczyna się zbierać z tym majdanem i pyta nagle tego kolesia stojącego przede mną: „Kochanie, idziesz?”. To był jej mąż. I teraz powiedzcie mi, co ciągnie laski do takich gości? 5 – I to podajesz kobietom do jedzenia, jak chcesz je przelecieć? – Mhm, choć w znacząco mniejszej ilości.

– Słyszysz, Marlenka? On nam mówi, że jemy jak krowy. Cham! Kobietom wypomina! – Cham – zgodziła się Marlenka, po czym nawinęła na widelec stertę makaronu, którą mógłby się zadławić średniej wielkości koń. I włożyła ją z gracją do ust, mieszcząc bez problemu w całości. Obserwując tę sztukę, zanotowałem sobie w pamięci, że może jednak powinienem umówić się z Marlenką. – Czy to znaczy, że będziesz nas chciał zaraz wykorzystać seksualnie? – zapytała Olga, mrugając seksownie oczami. – Chyba coś ci, królewno, w oko wpadło – burknąłem. – Czyżbyś odrzucał nasze awanse? – Marlenka kokieteryjnie zarzuciła włosami i wsadziła palec wskazujący do ust. – Dobra, do sypialni, raz, raz. Jedna i druga. Albo nie, jakiej sypialni? Na tym stole w salonie. Zapraszam. No, na co czekacie??? Skoro nie widzę chętnych, to proszę mi tutaj nie strzelać ze

stanika!! Poza tym co ja niby miałbym z wami zrobić? – A jakie masz pomysły? – tym razem furkot rzęs przypominał działający wentylator. – Jak na razie to jak zjecie, możecie powstawiać naczynia do zmywarki. Dwie kobiety pójdą do łóżka z facetem, jeśli po pierwsze – odgiąłem palec. – Jedna lubi kobiety i ma ochotę na drugą. To chyba nie ten przypadek, a w sumie... – zlustrowałem je uważnie. – Szkoda. Dwa – odchyliłem drugi palec. – Jedna z nich ma przyjaciółkę, którą zdominowała, a ma ochotę sprawić dużo przyjemności swojemu facetowi. To się zresztą zazwyczaj kończy rozpadem przyjaźni tych lasek. Przypadek trzeci, kiedy dwie laski hetero, pracujące w tej samej korpo, idą do łóżka z jednym facetem, owszem, się zdarza, ale w filmach porno. Ewentualnie on jest Bradem Pittem bądź Jamesem Bondem. Olga, czy możesz mi podać moje martini? Wstrząśnięte,

niezmieszane, jeśli łaska... – Ha, ha, ha. A co wobec tego powiesz o dwóch facetach? – zainteresowała się Olga. – Dzięki, ale może innym razem. Ale jeśli mówimy o tobie, to wchodzimy w sferę Gwiezdnych Wojen i Bilbo Bagginsa. Większość kobiet ma fantazję o tym, jak ją posuwa dwóch kolesi. Ale to fantazja z gatunku tych, do których się nie mogą przyznać publicznie. Bo jak by to wyglądało? Niby ludzie pokiwają głową ze zrozumieniem, ale i tak uznają ją za dziwkę. Poza tym jest problem techniczny. Znajdźcie mi dwóch facetów, którzy na luzaku idą do łóżka ze sobą i z laską. Społeczny konwenans uzna ich za pedałów. Oni uznają się za pedałów. No, chyba że wrócili z imprezy, są mocno wstawieni i to ona zacznie sama do jednego się dobierać. – O, ja bym z wielką chęcią poszła do łóżka z dwoma facetami – wyznała Marlenka. – Ale jakoś wyobraź sobie, Czarny, do tej pory

dostawałam same propozycje trójkątów, w których to ja miałam być tą drugą. Dziwne, nieprawdaż? O, przepraszam, raz mój ukochany mąż stwierdził, że mogłabym nam załatwić jakąś koleżankę do łóżka. NAM! Rozumiecie? – I co mu powiedziałaś? – zapytała Olga. – Że zaraz po tym, jak NAM przyprowadzi jakiegoś fajnego kolegę. 6 – Wierzysz, Olga, w miłość? – prychnęła Marlenka. – To jak z wiarą w Boga. Albo wierzysz, albo nie. – A ty wierzysz? – Wierzę, że czasami kobiecie są potrzebne szorstkie ręce na tyłku. Czarny, zrobiłeś doskonały makaron. Jak zwykle – Olga zasalutowała widelcem. – Poczekaj na deser.

– Byłam w Douglasie. Wydałam cztery stówy, a ta ryża pinda... – Wydałaś, Olga, cztery stówy w Douglasie? – Marlenka zbaraniała. – A co to za problem? – zdziwiła się Olga. – Kupiłam puder... – Kupiłaś puder za cztery stówy? – teraz to ja się zdziwiłem. – To za kawałek gliny można dać tyle kasy??? – Nie cztery, baranie, tylko dwie. Za resztę kupiłam balsam. I owszem, za dobry puder można tyle zapłacić. Zresztą na twoim miejscu bym się tak bardzo nie dziwiła, bo teraz za wszystko będę płaciła twoją kartą. – Masz jego kartę? – zainteresowała się Marlenka. – Mam. Czarny nie może mieć karty kredytowej. Powiedz, Czarny. – To prawda. Nie mogę mieć karty kredytowej. Ponosi mnie. Dałem jej swoją na przechowanie. Bo zlikwidować jej nie mogę –

wyznałem ze wstydem. – I? – To była dobra decyzja. Wydaje mniej ode mnie i mieści się w okresie bezodsetkowym. – Jestem porządnym obywatelem. Najpóźniej w marcu składam PIT-a. No, a w tym Douglasie ta torba w ramach gratisów za 400 złotych dała mi co? – Olga potoczyła zamaszyście spojrzeniem po naszych twarzach. – Mikroskopijną torebkę KREMU PRZECIWKO ZMARSZCZKOM DLA KOBIET PO CZTERDZIESTCE. – Ała – powiedziała Marlenka. – I próbkę perfum Hugo Bossa. Męskich. „Mam nadzieję, że będzie pani miała komu je dać” – powiedziała. – Ała!!! – Właśnie. – To co, idziemy? 7

Zanim dojechaliśmy do Klubo, JO podesłał mi SMS, że weszli, ale im się nie spodobało, bo było za dużo ludzi. „Poszliśmy do The Even” – napisał. Tłumacząc to na język polski: „Laski w Klubo nam się nie spodobały”. Szedłem do wejścia. Olgę miałem po prawej stronie, Marlenkę po lewej. Przed klubem stała kolejka, przestępując z nogi na nogę. Chciałem się w niej kulturalnie ustawić, ale Olgą z Marlenką ominęły ją zgrabnie, z precyzją ruchów wskazującą na długoletnią praktykę. Selekcji nawet nie zauważyły. – Dzień dobry, panie mecenasie – powiedział ochroniarz. – A ty, kurwa, gdzie się pchasz? Nie widzisz, że miejsca nie ma? – to było już do studenta w szaliku, okularach w grubych oprawkach, spodniach rurkach i z kubkiem ze Starbucksa. – A dla pana mecenasa z jego kurwami to miejsce jest? – zapytał oburzony student.

Obaj panowie coś jeszcze do siebie pyskowali, ale nie zwracałem już na to uwagi. Gdyby ktoś mnie pytał o radę, to bym powiedział, że z warszawskimi ochroniarzami to lepiej nie wchodzić w zbyt zawiłe dysputy. Potrafią wyprowadzić faceta na bok, strzelić mu gazem pieprzowym w oczy, a jak są wyjątkowo wredni, to kopnąć w jaja na pożegnanie. Powiedzmy sobie szczerze: kwiat polskiej młodzieży za ten fach to się nie bierze. Weszliśmy do środka. – „Panie mecenasie?”. I jesteś tutaj pierwszy raz? – zapytała słodko Olga. – Widać mnie z kimś pomylił – zauważyłem prosto i dumnie. – Chodźmy, chodźmy – pospieszyłem towarzystwo. – Chłopaki na nas czekają. – Jasne. Niech tylko ci się nie wydaje, że zmieniłeś temat – zastrzegła. Zaraz przy barze dostrzegła nas kelnerka. – Dzień dobry, panie Piotrze, dawno pana u

nas nie było – ucieszyła się serdecznie na mój widok. – Miejsc w czarnym VIP-ie już nie było, posadziłam kolegów w różowym. Przynieść panu to, co zawsze? – zapytała. – Czy pani mnie z kimś nie myli? – zapytałem surowo. – Ależ panie Piotrze, jak zwykle żarty się pana trzymają – kelnerka uśmiechnęła się słodko. Zignorowałem ją. – Pan prowadzi, panie Piotrze – rzuciła złośliwie Olga. 8 Światło w The Even było przyciemnione. W różowym VIP-ie siedział JO, mieszcząc się z trudnością za miniaturowym stolikiem. Stała przed nim quesadilla z kurczakiem, żółtym serem i pieczarkami, kilka plasterków limonki, sól oraz pięćdziesiątka tequili. Jak widać, JO był

smakoszem. Obok niego był Marian – jak zwykle z cyniczną miną skurwysna i zielonym drinkiem w ręce lustrował wszystkie co ładniejsze laski – oraz, co mnie nieco zdziwiło, Andrzej, który w „Dupku” był specjalistą od podatków. Ponoć niezłym. Nie znam się. Zdziwiło mnie, bo do tej pory nigdy z nami nie wychodził. Ale z drugiej strony zdziwiłem się tylko nieco, bo jak ktoś zapierdalał przy projekcie razem z nami przez kilka miesięcy, aż w końcu projekt się skończył, to miał ochotę zapić tę pustkę. „O Boże, spraw, żebym jutro obudził się bez kaca” – pomyślałem. Jak zwykle w takich wypadkach mój panteon bogów tego wieczora był w nieco innym miejscu. Może poszli, cholera na ryby. 9 Andrzej wychylił trzy pięćdziesiątki wódki w

czasie krótszym, niż średnio gramotnemu mężczyźnie zajmuje powiedzenie: „Bardzo fajna z ciebie dupa, chyba najlepsza z tych wszystkich dookoła. Kończymy ten wieczór u mnie czy u ciebie?”. Oko mu nieco zmętniało, ale wstał i nie czekając na kelnerkę, rzucił się do baru po kolejną wódkę. – Ty, co on tak pije? – zapytałem Mariana. – A to trzeba mieć jakiś szczególny powód???? – na jego twarzy pojawiło się autentyczne zdumienie. – Może mu się pić chce? Albo cieszy się, że sprawę skończył? Albo mu wezwanie z urzędu skarbowego przyszło? Ale jak cię to tak interesuje, to JO zapytaj. JO wie wszystko. 10 – On ma żonę. I ta żona potrzebuje adrenaliny – wyjaśnił JO i zakąsił kawałkiem francuskiego sera. Ewidentnie brakowało mu

dobrego czerwonego wina, a później cygara. Jeśli chodzi o wizyty w klubach, JO właśnie wyrobił swój roczny limit. – Zdradza go? – dopytałem. – Tam zaraz od razu tak brutalnie. Trzy razy ją złapał z innym facetem, a ty od razu wielkie słowa, zdrada i zdrada. Zresztą on sam złapał tylko raz, a była to jego wina. – Bo? – Wrócił za wcześnie do domu – JO wzruszył ramionami. – Akurat pan ją obrabiał od tyłu na ich małżeńskim łóżku. A on nie wiadomo dlaczego wziął to do siebie. Może tamten za dobry był??? – A drugi i trzeci? – A to już detektywi. – Wynajął detektywów, żeby mu powiedzieli coś, co już wiedział? – Nie. Po prostu stukała się z kolesiami z pracy, którzy już byli żonaci. I te żony wynajęły. A później przyszły do niego i powiedziały mu, że

ona zdradza z ich mężem. – Nie mógł dla rewanżu ich stuknąć? – zasugerowałem. – Kobiety wiele rzeczy robią chętnie z zemsty. – A patrz, nie pytałem. Słuszna uwaga. Z tego, co wiem, zaczął umawiać się na randki. I mówić jej o tym. – Przejęła się? – Nie bardzo. Andrzejek to pizda. Dużo mówi, mało robi. – A co byś zrobił na jego miejscu? – Był lepszy w łóżku. Ale zaczął od tego, że wystawiłbym ją za drzwi, pozwolił się łaskawie przeprosić po jakichś trzech tygodniach i ostro ją przeleciał. Dominacja w związku zaczyna się w łóżku. Znajdź mi metro z wygoloną klatą, który traktuje kobietę z szacunkiem i jednocześnie potrafi dać jej wielokrotne orgazmy. Nie da się. – On zaczął się umawiać na RANDKI. A przepraszam, wychodząc z domu, informował również, że idzie do burdelu, bo ona go zdradza,

więc i on może. – Znaczy się wywoływał zazdrość. – Bezskutecznie. Więc poinformował ją 654 razy, że chce rozwodu i zabrać dziecko. – O raz za dużo. – No – pokiwał JO głową. – I nadal mieszkają ze sobą. 11 – Zatańcz, JO – poprosiła Olga. – Nieee – zaparł się jak koń. – No, zatańcz – poprosiła Marlenka. – NIE! – Prosimy – powiedziała Olga i zrobiła kolibra rzęsami. – Ale raz – zgodził się łaskawie JO. Dziewczyny zapiszczały z radości. JO może był i duży, może był i gruby, ale jak na gościa który miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył 120 kilogramów, tańczył jak John Travolta w

Pulp Fiction. Walnął jeszcze dla kurażu trochę tequili, wstał i zakręcił na próbę biodrem, po czym zaczął wywijać w swoim stylu. W pewnym momencie dziewczyny poszły gdzieś na bok, a JO został sam na parkiecie. Szło mu naprawdę dobrze. Zaczęła się przy nim kręcić taka blondyna, że mi i Marianowi na kanapie opadła szczęka. Andrzejek pił i nie zwracał uwagi na żadne detale, patrząc tępo w kolejną bez gazu szklankę. Że laska była cycata, to mało. Nogi miała niczym kolumny jońskie. Tyłek? Cudowny. Można było go zresztą bardzo dobrze obejrzeć. Że zdzirowata? Cóż. Nikt nie jest doskonały. A poza tym i tak na jej widok cała kompania reprezentacyjna miałaby erekcję. Kręciła się przy JO niczym pierwsza satelita Jowisza, uśmiechając przy tym i trzęsąc cycem. Co chwila poprawiała włosy i zwilżała usta językiem. Na koniec, kiedy mieliśmy już wszyscy bolesną erekcję, nachyliła się nad

uchem JO i coś mu wyszeptała. A następnie zapisała swój numer szminką na jego ręce. Marian był znokautowany. JO zaś jak gdyby nigdy nic wrócił uśmiechnięty do stolika. – Jak ty to zrobiłeś? – zapytał zdumiony Marian. – Trzeba mieć ten styl, chłopcze – powiedział JO i zjadł kawałek sera. – Styl? – charknął obraźliwie Marian. – Idę do kibla. Patrzyłem na JO wyczekująco. Zjadł kolejny kawałek. – Tańczę – wyjaśnił. – Podchodzi taka dupa, że mi dech zaparło. I się uśmiecha. Myślę: „Pomyliła się. Może jestem i atrakcyjny, ale nie dla tej grupy wiekowej”. A ona nadal się uśmiecha i zaczyna przytulać. Kombinuję gorączkowo: „Wyszczuplałem ostatnio? To bieganie chyba zaczęło działać. Ciemno tu jest. To też chyba pomaga?”. W połowie numeru kładzie moje ręce na swoim tyłku. Nachyla się

do ucha i mówi: „1000 złotych...”. Ale jak powiesz słowo Marianowi, to cię, kurwa, zabiję – zastrzegł, dotykając mojej klaty wskazującym paluchem. 11 – Gdzie on mieszka? – zapytałem. – Dlaczego na mnie patrzysz? – prychnęła Olga. – Ty go najlepiej znasz. – Pracujemy w jednej firmie, ale to nie znaczy, że wiem, gdzie ten baran mieszka! – Byłaś z nim na lunchu! – A co, zazdrościsz? – A Ty? – skierowałem głowę w kierunku Mariana. – Co ja? – Wiesz, gdzie on mieszka? – Ni chuja. – Może poczekajmy, wytrzeźwieje nieco, to

będzie w stanie się wyartykułować – zasugerował Wielki JO. – Myślisz? – spojrzeliśmy na siebie z pewnym powątpiewaniem. Ciało Andrzeja leżało głową na stole i przybijało gwóźdź o drewniany ornament. – To co, idziemy do Zakąsek na jeszcze jednego? – JO zatarł ręce. – A będziesz go niósł? – A postawisz śledzia? 13 – To co robimy? – Puść go. – Nie przewróci się? – Nie. A jeśli nawet, to nie poczuje. Daj mu wolność. Może z automatu trafi do domu. – O kurwa. – No, trochę fiknął – stwierdził beznamiętnie Marian.

– Stawiamy go? – Sam się postawi. O widzisz – ucieszył się JO. – Sam się postawił. Ale co on teraz robi??? – Szarpie za klamki od samochodów – wycedziłem. – Ale dlaczego wszystkie po kolei? – zdziwił się JO. – Myśli, że to garaż podziemny. Szuka swojego, żeby wrócić do domu. No co tak na mnie patrzycie? Widać uznał, że w tym stanie jest łatwiej jechać niż iść. – Ludzie!!!! – wrzasnął nagle na pełen regulator Andrzejek. – Ludzie!!!!!! Spojrzeliśmy na siebie. Zdecydowanie było lepiej. Andrzejek zaczął mówić. – Ludzie!!!! – zawył jeszcze raz Andrzejek. – Czemu jeszcze nie śpicie?!!!! – To co teraz? – Zbieramy go. Nic tutaj nie znajdzie – zdecydowałem. – I gdzie go bierzemy???

– Na mnie nie liczcie – wzruszył ramionami Marian. – Ja mam żonę. Z dupy by mi zrobiła jesień średniowiecza, gdybym takie zwłoki do domu przyniósł. – Ja też pas – powiedział JO. – Zarzyga mi całą chatę. A poza tym muszę być jutro w pracy. Jest spotkanie z jakimiś Chińczykami. Nie mogę się spóźnić. – Chińczykami? – Nie wiem, o co chodzi. Gustaw prosił, żebym za niego poszedł. – To co z nim? Hotel? – zaproponował JO. – A do jakiego hotelu tę moczymordę przyjmą? – skrzywił się paskudnie Marian. – Do pracy go wieziemy wobec tego – zdecydowałem. – Wpuszczą go tam? – No jakoś ich przekonamy. – Ja wracam do domu – poinformowała Olga. – Wezwać wam taksówkę? – Wezwij – stwierdziłem ponuro. – Na ulicy

go nie zostawimy. – Ja chcę na dziwki! – zażądał Andrzejek nagle. – O widzisz, wraca do siebie, całkiem niegłupio gada – stwierdził Marian. 14 Na dziffki!!!! – zaryczał Andrzejek ochoczo. – To co, wieźć na Wiertniczą??? – zapytał taksówkarz. – Gdzie? – No tam, gdzie kolega sobie życzy. – Nie. Wyrzucamy go w robocie i wracam do domu – zadecydowałem. – Tu dziwki!!!! – zawył nieco rozpaczliwie Andrzejek. – Gdzie tu? – Tam – pokazał paluchem i beknął soczyście. – W Soho. Będę rzygał – poskarżył się.

– Panowie, kto mi zapłaci za czyszczenie tapicerki? – zaniepokoił się taksówkarz. Andrzejek zzieleniał. Wyglądał, jakby miał lada moment puścić największego pawia w swoim życiu centralnie na fotel przed nim i na swoje buty. – Dobra, niech się pan tu zatrzyma – podjąłem rozpaczliwą decyzję. Taksówkarz otworzył tylne okno i stanął na przystanku autobusowym. Andrzejek wystawił łeb przez okno i łapał rozpaczliwie powietrze. Niczym świąteczny karp w reklamówce. – Andrzej, lepiej ci? – JO z rozmachem poklepał go po plecach. Andrzejek jęknął coś nieartykułowanego i zwinął się z bólu, jakby go muł w rzyć kopnął. – Co mówisz? – JO się zainteresował. Andrzej nadal nic nie mówił. Jedynie zabulgotał. – Taaaaak? – Chodźmy do tego klubu –

zaproponowałem. – Zanurzy mu się łeb w lodowatej wodzie, wsadzi palec w gardło, wleje ze trzy kawy, może wróci do siebie. Andrzejek przerażonym wzrokiem rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, gdzie tu uciekać. JO założył mu jednak klasycznego nelsona i powlókł do wejścia. Ochrona po zainkasowaniu 30 złotych za osobę straciła wszelkie zainteresowanie względem naszych osób. Nawalony jak szpadel Andrzejek nie różnił się zanadto od innych gości. Miał przy tym tę zaletę, że się nie awanturował i nie ślinił. 15 Andrzejek mylił się. W Soho nie było dziwek, przynajmniej w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Był to klasyczny klub ze striptizem, gdzie panie pragnące szybkiego dopływu gotówki pokazywały swoje mniej lub bardziej nasilikowane ciała i mniej lub bardziej

dopracowane na lokalnych siłowniach i szkołach tańca brzuchy, pośladki i uda. Oczywiście w półmroku, dzięki czemu na te kilka godzin, kiedy były w pracy, a ich klienci się spili, czuły się jak prawdziwe boginie. Trzy minuty seansu, podczas którego pani pozwalała ci potrzymać swoje silikony i pomacać po tyłku, kosztowały 50 złotych. Moim zdaniem za mało. Przynajmniej za próby wsadzenia w tyłek dwóch palców przez pijanego oldboya z trzydziestokilogramową nadwagą, który nie zawsze potrafił się umyć. Ale nie pytał. Jednak wszystko drożeje i żyć jakoś trzeba. Zawlekliśmy Andrzejka do łazienki. Stawiał trochę opór. – Weź mu wsadź łeb pod kran – zaordynował JO Marianowi. – Ja??? – Nie, chujów sto. A widzisz tutaj kogoś jeszcze? – Czarny, gdzie, kurwa, jesteś?! – zawołał

Marian. – Leję. – Też sobie znalazłeś porę. Trzymaj go z boku. Złapaliśmy opierającego się Andrzejka i wrzuciliśmy go głową do umywalki. Naprężył się skubany. – Odkręcaj!!! – wrzasnąłem. – Już – Marian jedną ręką gmerał przy kranie, drugą wyłamywał fachowo Andrzejkowi rękę. Pacjent w momencie, kiedy poczuł strumień wody na głowie, targnął kopytami, zaiwanił niechcący łbem w kran i rzucił się do ucieczki. – Ty, co on się, kurwa, tak wyrywa???? – zdziwiłem się. – O ja pierdolę, gorąca!!! Dawaj zimną – zaordynowałem. Marian z pewnego rodzaju sadystyczną przyjemnością odkręcił kurek wody na full. – Ratunku!!! Mordują – wrzasnął Andrzejek.

Spojrzeliśmy z zaniepokojeniem na drzwi wejściowe do łazienki, ale jak widać, podobnego rodzaju ekscesy były tu na porządku dziennym, a właściwie nocnym, bo nikt nie zareagował. Andrzejek zaparł się rękami o umywalkę i usiłował odsunąć głowę spod kranu, z którego leciała lodowata woda. – Znowu się wyrywa, skurwysyn. Nic zrozumienia dla trudu człowieka. NIC – mruknął z udawaną rozpaczą w głosie JO. – Całą marynarkę mi pochlapał – stwierdził z urazą Marian. – Dobra, starczy mu. Udręczony Andrzejek usiadł z impetem w kącie łazienki. Na jego twarzy pojawiła się błoga mina. Łeb miał dokumentnie mokry, podobnie jak pół marynarki i spodnie. – Słyszysz mnie? – zapytał Marian. Delikwent pokiwał z trudem głową. – Gdzie mieszkasz? Andrzejek tylko beknął w odpowiedzi, a

głowa poleciała mu na klatkę. – Trzeba go wyrzygać – uznał JO autorytatywnie. – U mnie na wsi, jak się pacjent za bardzo napije, to go koło studni stawiamy, wylewa się na niego kilka wiader wody, a później wtyka dwa palce w gardło i po sprawie. Czarny? – Co ja??? – Weź go do kibla i wsadź mu palce w gardło. – A czy to ja na wsi się wychowałem??? – Marian? – Dlaczego, do chuja wafla, ja? – zaniepokoił się Marian. – Bo z nas trzech masz najjaśniejszy garnitur – odpowiedział JO. – Nie będzie za bardzo widać śladów, jak puści bełta na ciebie. – A poza tym kto go niósł do Zakąsek, hę? – Jasne. Pomóż mi – warknął Marian do mnie. – Zawleczemy go do kibla. Andrzejek błogo spał na podłodze. Jednak w

momencie, gdy chwyciliśmy go w ramiona, przebudził się, a w jego oczach pojawił nagły błysk przerażenia. 16 – On mnie kopnął – pieklił się Marian pięć minut później. – Nie trzeba mu było wtykać całej łapy w gardło. Dwa palce by wystarczyły. A poza tym mi narzygał na buty, a czy się skarżę? – Wielka mi sprawa, zarzygane buty! – wrzasnął Marian. – Umyjesz, Czarny! Zobacz, co mi zrobił w goleń! Podwinął nogawkę spodni od garnituru i zaprezentował imponującej wielkości sińca, mniej więcej 10 centymetrów pod kolanem. Siniak jak na razie był krwistoczerwony, ale wszystko wskazywało na to, że w ciągu najbliższych minut zmieni barwę na sinozieloną. – Celowo przecież tego nie zrobił – stanąłem

w obronie Andrzejka. – Jak mu rękę wsadziłeś w gardło, to odruchowo targnął nogą. Ciesz się, że cię w jaja nie kopnął. – Niech on się cieszy, że mu dupy nie skopię – bluzgał Marian. – Trzeba go umyć – stwierdził JO. – Znowu??? W pracy go umyjemy. – Nie weźmiemy go w takim stanie do pracy – zawyrokował JO. – Całą marynarkę ma zarzyganą. Koszulę też. Jak go ochrona zobaczy, to go nie tylko nie wpuści, ale do izby wytrzeźwień wyśle. – Dawaj go pod kran. – Cały mokry będzie – Marian był pełen wątpliwości. – Oj tam, jest tu suszarka, nie? Postoi kwadransik pod suszarką i będzie jak nowo narodzony – uznał JO i uśmiechnął się szatańsko. 17

– Za przystojny jesteś, żeby tutaj przychodzić – mruknęła mi tancerka w ucho i wyprężyła się jak kotka. – Ładne mam piersi? – zapytała kokieteryjnie. – Jesteś bez wątpienia piękną kobietą – zauważyłem uprzejmie, bo faktycznie była niezła. Andrzejek stał od piętnastu minut pod suszarką. Biorąc pod uwagę postępy w schnięciu, miał tam zostać jeszcze jakieś czterdzieści pięć. Postanowiłem, że zrobię sobie przerwę i napiję się piwa. Ledwie udało mi się usiąść na kanapie, przyszła tancerka. – Robione. Dotknij! Niczym się nie różnią od prawdziwych. Chcesz iść na górę? 300 złotych – zaproponowała ochoczo. – 300 złotych za co? – zdziwiłem się. – Za to, żeby było ci bardzo dobrze – szepnęła mi na ucho i oblizała zachęcająco usta. – Aha, jeszcze 300 złotych za szampana. – To prawdziwy szampan? – zapytałem

głupio. – A widziałeś tutaj coś prawdziwego??? – zapytała tancerka i położyła moje ręce na swoich cyckach. Nie protestowałem zbyt namiętnie. Aczkolwiek wolę naturalne.

Rozdział 12. Korporacja 1 Mimo że DDZK był dużą kancelarią, potrzebował na początek każdego roku solidnego kredytu obrotowego, żeby z regularnością niemieckich kolei wypłacać przez pierwsze chude sześć, siedem miesięcy roku sute pensje i premie, a następnie, gdy zaczną się finansowe żniwa, spłacić pożyczkę i na koniec roku podzielić nadwyżkę między partnerów. DDZK dbał bardzo o swoich pracowników, bo byli oni największą siłą kancelarii, bo do nich przychodzili klienci niczym do doświadczonej i biegłej w swoim fachu kobiety lekkich obyczajów, wiedząc, że zna ich drobne dziwactwa i potraktuje bardzo dobrze. Tak, biuro można otworzyć wszędzie w dwa dni, komputery i drukarki od ręki

wyleasingować, natomiast doświadczonych prawników i klientów nie da się zdobyć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jeśli odchodzą prawnicy, a już nie daj Boże partnerzy, kancelaria zaczyna trzeszczeć i rozchodzić się w szwach. Jeśli nie pojawi się w tym momencie ratunek, straty personalne, pokryte równie profesjonalnym nabytkiem w dobrych garniturach, tajemniczych uśmiechach i z wiecznymi piórami w garści, z firmy prawniczej o kilkudziesięcioletniej tradycji zostaje szyld, długi i dużo procesów. Szefostwo DDZK pamiętało o tym doskonale. W końcu sama kancelaria powstała dwadzieścia lat temu z fuzji między DD a ZK. Nowy twór miał w szybkim czasie zdobyć klientów z biznesowej pierwszej ligi. Do tego potrzebni byli najlepsi prawnicy pracujący. I trzeba było ich po prostu kupić. Jeśli godzili się na przejście z miejsc, gdzie i tak zarabiali krocie, w zamian dostawali na kilka lat sute gwarancje,

że niezależnie od tego, ile przychodów dla firmy dadzą, na sztywno dostaną ogromne pieniądze. Oczywiście DD&ZK doprowadził w ten sposób do upadku albo poważnych problemów wiele średnich kancelarii, ale powiedzmy sobie szczerze: była to ofiara, na którą jej założyciele byli gotowi się zdobyć. 2 Zwolnienia grupowe. Inaczej sraczka zwolnieniowa. Choroba rozpadających się korpo. Zwolnienia polegają na fazach odkrawania po kawałku kolejnej warstwy zatrudnionych pracowników niższego i średniego szczebla. Po jednym krojeniu jest następne. Trupy padają obok ciebie gęsto, a ty dziękujesz, że nie jesteś następny. To typowy błąd sraczki zwolnieniowej. Będziesz następny, kiedy firma znajdzie się w jeszcze gorszej sytuacji finansowej albo będzie musiała wypłacić

większą dywidendę właścicielom. Mimo to ci, którzy ocaleli, i tak czują podświadomą ulgę. Sraczkę zwolnieniową zazwyczaj poprzedza festiwal wchodzenia w tyłek przełożonych decydujących o zwolnieniach. Leczenie jest trudne i powinno rozpocząć się od zmiany korpo na inne. 3 Siedliśmy w konferencyjnym. Gustaw ponuro stał przy tablicy w ciemnym garniturze od Zegny, Wielki JO jadł drożdżówkę, popijając lurowatą kawą w swoim garniturze szytym na zamówienie, Marian ziewał w garniturze od Bossa, Olga waliła z furią w klawisze na laptopie apelację, a Krzysztof drżał, bo czuł, co się święci. Aha, Krzysztof był w garniturze Vistuli, a co do ubrania Olgi – nie wypowiadam się, bo się nie znam. Raz trzy lata temu zapytałem,

dlaczego jej czarne szpilki mają czerwoną podeszwę. Strzeliła takiego focha, że później musiałem na nią zmarnować cztery batony Bounty, a dwa razy nawet przyniosłem jej kawę do biurka, co świadczyło o wielkim poświęceniu z mojej strony. So Olga miała na sobie coś czarnego, z pewnością bardzo drogiego i kończącego się przed kolanem, włosy spięte w koński ogon, a na twarzy mord i perfekcyjnie zrobiony makijaż. W przypadku Marlenki za to za cholerę do dziś nie wiem, w co była ubrana, bo i tak uwagę zwracałem głownie na jej cyki. Z pewnością miała na sobie białą koszulę, która miała rozpięty o jeden guzik za dużo. I ten guzik stanowczo dawał za duże pole popisu mojej wyobraźni. Na tyle duży, że ledwo w moich slipach nastąpiło pewne rozwinięcie tematu, tak od razu poczułem... ekhem... dyskomfort? Siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Spojrzałem Marlence prosto w oczy stanowczo na dłużej niż

regulaminowe sześć sekund (powyżej sześciu sekund kończy się przyzwoitość albo zaczyna mord). I chwilę później poczułem kobiecą stopę na swoim kroczu. Zdrętwiałem. Obstawiam, że była to Marlenka, bo udawała, że absolutnie nic się nie dzieje, ale w kluczowym momencie, kiedy jej stopa przechyliła się mocniej do przodu Marlenka przygryzła wargi. Ja też przygryzłem wargi, choć z nieco innych powodów. W tym momencie Gustaw chrząknął i powiedział: – Mam dla was słabe wieści. Noga Marlenki zamarła, a następnie się wycofała. Przełknąłem ślinę. Marian przerwał ziewanie w połowie. JO odłożył zjedzoną w połowie drożdżówkę. – Co jest, kurwa? – zapytał. – Z tego, co wiem, firma rozważa zwolnienie kilku, no, może kilkunastu osób – odpowiedział Gustaw.

4 Kiedy wyrzucają cię z pracy, są określone procedury. Szef twojego działu wyznacza listę potencjalnych osób, które uważa za bezużyteczne. Trzyma ją w brązowej kopercie – nigdy nie wysyła jej mailem, bo mogłaby wyciec. Lista trafia wyżej – do szefa twojego szefa. On ją akceptuje, a później wysyła do HR. Również w brązowej kopercie. Pierwsi o tym, że jesteś zwolniony, wiedzą informatycy. Odcinają ci służbową pocztę. Odcinają służbowy telefon. Odcinają kartę magnetyczną, która jest twoją przepustką w korpoświecie. Bez niej nie jesteś w stanie otworzyć żadnych drzwi. Zabierają samochód. Zostajesz nagi i bezbronny jak pisklę, które wypadło na ryj z gniazda. Zaczynasz gorączkowo kalkulować: „Co dalej?”. Kiedyś mój kolega księgowy odpisał z prywatnej poczty na maila, którego mu podesłał headhunter. Odpisał: OK, możemy się spotkać

porozmawiać, wysłucham, jaka jest oferta. Pracował wtedy w dużej sieci handlowej, która miała siedzibę pod Poznaniem. Następnego dnia przyjechał rano do pracy. Wszedł do środka. Nie mógł uruchomić swojego laptopa do służbowej sieci. Trzy minuty później został wezwany przez swojego szefa. – Jesteś zwolniony – usłyszał. Nie „Dzień dobry”. Nie „Co słychać?”. Nie „Mamy przykrą wiadomość”. Czysty komunikat: „Jesteś zwolniony. Spierdalaj”. – Masz dziesięć minut na opróżnienie swojego biurka. Oddaj kluczyki od samochodu i telefon. Zawiodłeś nas. Wyszedł z gabinetu szefa. Czekał na niego ochroniarz. Zaprowadził go do biurka. Patrzył, jak wrzuca swoje rzeczy do kartonowego pudła. Osiem minut później kumpel stał na podjeździe firmy, rozglądając się dookoła. Drzwi otwierane na kartę magnetyczną zamknęły się za nim. Był w szoku. Nie wiedział, co robić. Był

pod miastem, nie miał telefonu, a w rękach trzymał karton ze zdjęciem żony. Taksówkę wezwał w końcu ze stacji benzynowej 7 kilometrów dalej. 5 Spóźniałem się do pracy. Winę za to ponosił fakt, że chciałem napić się kawy. I piętnastominutowa sesja na plotkarskim, faszystowskim serwisie Pudelek.pl, którą odbyłem zaraz po tym, jak zadzwonił budzik. Z Pudlem w korpo to jest tak, że każdy uważa, że to wiocha, propagowanie najniższych instynktów, kopanie leżącego i rynsztok w komentarzach, ale i tak czyta. Chyba chodzi o odreagowanie i reset mózgu po procedurach, zebraniach, power pointach i excelach. Odpaliłem ekspres i zrobiłem sobie kawę. Wolałem ją od red bulla, od którego miałem od razu sraczkę i puszczałem potwornie śmierdzące

bąki. Nie wiem, jak to działa, ale kiedy tylko przełknę jego pierwszą dawkę, chce mi się lecieć do kibla i ustawić się w pozycji na lotnika. Niech będzie, że bazuję na najniższych instynktach, ale gówno uosabia typowy problem korpo. Jak jesteś kobietą koło trzydziestki, to walczysz o linię, przyjmując różnego rodzaju odchudzacze w tabletkach, kupowane w aptekach w ładnych opakowaniach, które w rzeczywistości są środkami na przeczyszczenie. Nie mają własnego życia, więc walczą o figurę, ostatnią rzecz, która im została. Miotając się między promiskuitycznym obżarstwem a skrajną dietą („Od jutra, od jutra na pewno zacznę się odchudzać, od jutra, nagotuję cały garnek zupy kapuścianej i będę łykać tabletki”). Co się dzieje, jak jesz tylko kapustę? No właśnie... Facet w korporacji to musi być dżygit z Kaukazu. Zawsze gotowy do akcji. Tutaj w grę wchodzi więc kofeina. Gdyby było można, podawana nawet dożylnie. A dużo kofeiny =

sraczka. Dzisiaj miałem pecha. Wypiłem kawę i mój rozregulowany żołądek wyrzucił biało-czerwoną na maszt i powiedział: „Rozpoczynam protest”. Truchtem udałem się więc do kibla, spędziłem tam dwadzieścia minut, modląc się do ceramicznego bożka, i wyszedłem blady, ale zadowolony. Podjechałem najszybciej jak się dało pod robotę i jak się okazało, nie mogłem wjechać do garażu. Przykładałem plastikową kartę całą powierzchnią, bokiem, do góry, w plastikowym opakowaniu, bez plastikowego opakowania – wszystko chuj. Na czole pojawił mi się pot. Po pięciu minutach takich manewrów ulitował się nade mną ochroniarz. Obejrzał kartę dokładnie, sam przyłożył ją trzy razy do czytnika, po czym stwierdził: – Musiała się rozmagnesować. Niech pan jej nie nosi razem z telefonem komórkowym. Byłem już naprawdę spóźniony. Oczywiście,

jak to bywa w takich przypadkach, winda długo nie chciała podjechać, a jak wreszcie się zjawiła, rzucił się do niej dziki tłum Hunów. Przepuściłem uprzejmie dwie panie w garsonkach, dla mnie oczywiście nie starczyło już miejsca. Drzwi się zamknęły, puściłem kilka kurew pod nosem. Magiczne zaklęcie podziałało, bo podjechała druga. Kiedy wpadłem z wywieszonym jęzorem do naszego biura, powitał mnie radosny okrzyk JO: – Stary! Co tak późno? Kogo dymałeś? – Nie mogłem wjechać do garażu. Karta mi nie działa. Uśmiech JO stężał w ułamku sekundy. – O kurwa! Może to nie to – powiedział szybko. – Może po prostu coś się w niej zjebało? Nie przejmuj się, Czarny, kogo jak kogo, ale Ciebie to na pewno nie wypierdolą. – Chciałbym mieć twoją pewność, JO. Ale myślę, że już jest po ptakach. Masz może jakiś wolny karton?

– Na chuj ci karton! Wyślij maila do administracji, żeby ci nową kartę dali i tyle. – Oooo, Czarny, jesteś! Gustaw cię szuka. Masz teraz chwilę? Spojrzeliśmy na siebie z JO błyskawicznie. JO skrzywił się jak z piątku na niedzielę. – Mam. A dlaczego mam nie mieć? – To podejdź do nas za jakieś pięć minut, OK? – Jasne. To co z tym kartonem? Masz coś, JO? – Znajdzie się, jeśli będzie trzeba – burknął. – Ale jak na razie bądź dobrej myśli. 6 Idąc na spotkanie z Gustawem, postanowiłem jedno: owszem, mogą mnie wypierdolić z roboty, ale odejdę z klasą. Żadnych łkań, żadnych „Dlaczego?”, żadnego „Zrobię ci laskę, tylko mnie zostaw”, wezmę kwit, podziękuję za

współpracę, shakehand, dyżurny uśmiech numer 44 (mam nadzieję, że nie będę mieć zbyt sztywnej szczęki), odwrócę się na pięcie, pójdę do domu, naleję lufę i dopiero wtedy zacznę się zastanawiać, jak spłacać kredyt na mieszkanie i na samochód. No, samochód to mogę od biedy nawet sprzedać. Obecnie moja honda była warta jakieś 40 000, no, może 45 000, czyli jakieś 40%. Tego, co za nią zapłaciłem. Starczy akurat na spłatę kredytu, a przy sprzyjających okolicznościach za końcówkę ureguluję jakieś dwie raty na mieszkanie. „Dadzą mi trzy pensje, a może nawet jakąś odprawę?” – kombinowałem na gorąco. Na koncie miałem z 5000. Niestety, miałem również pomiot szatana, czyli kartę kredytową, która po ostatnich wakacjach w Portugalii doszła do górnego limitu 11 700 złotych. Czysty fart, że go do tej pory nie podniosłem. Trzy razy dzwoniła do mnie w tej sprawie pani z banku, ale nie miałem na to czasu. Dzięki Bogu. Oczywiście kartę miałem

regularnie spłacać po patyku miesięcznie, ale jakoś brakowało mi weny, a poza tym MIAŁEM PRACĘ. Miałem więc czas. Szedłem do gabinetu Gustawa z podniesioną głową. „Dam radę. Jasne. To jak z pływaniem” – pomyślałem. „Jak pierwszy raz jesteś w wodzie i masz się oderwać od ziemi, czujesz paniczny strach. Ale kiedy już zaczniesz machać nogami i dołożysz do tego ręce, jest wszystko OK. I po pewnym czasie zaczynasz mieć z tego nawet przyjemność”. Tak, przyznam się szczerze, kurwa, mimo wszystko się bałem. Ja wiem, gospodarka rynkowa, każdy ma prawo wybierać, kto u niego będzie pracował, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, większość prawników po aplikacji biedy nie klepie, nawet jak założy własną kancelarię. „Jak masz trzydzieści parę lat, utrata pracy nie jest szczególnym nieszczęściem, nie mam rodziny ani dzieci na utrzymaniu... No, mam kota, ale kota mogę w

ostateczności oddać na przechowanie Oldze albo wywiozę go do rodziców”. Ale? Chuj. Bałem się. Korpo jakie jest, takie jest, ale daje pewność, że masz co wrzucić do garnka. I byłem wkurwiony. „To nie chodzi o utratę pracy. To chodzi o to, że ktoś ośmielił się zwolnić mnie. MNIE! Czy to oznacza, że jestem tak beznadziejny?” – zaniepokoiłem się. „CZY TO OZNACZA, ŻE JA SIĘ DO TEGO NIE NADAJĘ? Trzeba będzie zaktualizować konto na Linkedin”. Minąłem sekretarkę Gustawa, uśmiechnąłem się do niej z wysiłkiem. – Gustaw czeka na ciebie – powiedziała. 7 Jak na faceta, który miał mnie za moment wypierdolić z roboty, Gustaw był w zajebistym humorze. Nogi położył na biurku. Za plecami miał szklaną ścianę, zza której można było

obserwować panoramę Warszawy, ze szczególnym uwzględnieniem hotelu Marriott, Złotej Teresy i Dworca Centralnego. Widok był szczególnie urzekający po ciemku. Wiem, bo kiedyś Gustaw pożyczył mi klucze do swojego gabinetu. Przyprowadziłem tam pewną studentkę socjologii, która robiła badania terenowe, jeśli chodzi o zachowania społeczne w korporacji, opierając się rękoma o szybę. Wnioski na tyle jej się spodobały, że poprosiła o powtórkę. Gustaw pił zieloną herbatę z różowego kubka z napisem „Super tata”. Na biurku obok laptopa miał zawieszone dwa zdjęcia. Na pierwszym córka i syn. Para czterolatków zjeżdżała uradowana z jakiejś płaskiej górki w Dolomitach. Na drugim była jego żona, piękny rudzielec z brązowo-zielonymi oczami i całkiem sporymi jak na mój gust cyckami. Nie było specjalną tajemnicą, że Gustaw był marzeniem sekretarek w naszej firmie.

Większość wzdychała do niego po kryjomu, a gdyby kiwnął tylko palcem, mógłby zaliczyć nawet dwie naraz. Na ścianie miał powieszony swój doktorat. Po jego obronie były szef Trybunału Konstytucyjnego, który był jego patronem, przekonywał Gustawa przez dwie godziny, żeby został na uniwersytecie, bo w korpo będzie się tylko marnował. Pieprzony ideał. Jak dorosnę, chciałbym być podobny. Gustaw wstał, uścisnął mi rękę na powitanie, po czym zaległ ponownie na swoim krześle z miną kota z Cheshire. Na stole leżała duża, biała koperta. Przełknąłem ślinę. – Mam trzy wiadomości: złą, bardzo złą i bardzo dobrą. Którą chcesz w pierwszej kolejności? Dowcipniś, kurwa. – Dawaj bardzo złą – burknąłem. – Nie ma nas. Nie ma Dupka, Dupka i

Złamanego Kutasa. Kancelaria upada, Czarny – wyjaśnił prosto. Zaskoczył mnie. – Nie wierzę. Ile my zarobiliśmy w ubiegłym roku? Ze 40 milionów? – To nie my. To centrala. Partnerzy w Londynie odchodzą – wyjaśnił. – Ale dlaczego??? – Jak to, Czarny, dlaczego? Co ty, dziecko, jesteś? – Gustaw się zniecierpliwił. – Kasy skurwysyny chcą. Pożarli się. Wyszło, że część ma zagwarantowane kontrakty niezależnie od efektów pracy na dziesięć lat do przodu, a część nie. I ci, którzy nie mają gwarancji, spierdalają. A skoro oni spierdalają, to i ci z gwarancjami zaczynają spierdalać, bo się boją. Jak to wyjdzie na jaw, to banki nie dadzą nam kredytu obrotowego. A jak nie dadzą nam kredytu, to z naszych biur na świecie połowę będzie można, kurwa jego mać, zamknąć. Wyleasingowane drukarki zwrócić, komputery zwrócić i zabić to

wszystko dechami w pizdu. Teraz rozumiesz? To tylko kwestia czasu. – Tak – powiedziałem sztywny. – A ta bardzo dobra wiadomość? – Odchodzimy. Cała nasza polska filia. Stefan przez ostatnie pół roku latał do Londynu w nadziei, że może uda się jeszcze ocalić Dupka, ale kiedy okazało się, że nie są w stanie się dogadać, wynegocjował, że możemy odejść. Bez żadnej odpowiedzialności za długi centrali. O to ostatnie, nawiasem mówiąc, kłócił się najdłużej, ale się udało. Łączymy się z Borowieckim, Baumem i Weltem. – Z tymi wampirami??? – Oj tam, od razu wampirami – Gustaw machnął ręką. Jeśli my byliśmy jak wilki skaczące do gardła, to BBW miało na rynku opinię, że skaczą do gardła, później porcjują zwłoki, sprzedają na rynku skórę i mięso, a kości odstawiają do rzeźni, żeby zrobić z nich MOM.

– Od 1 października nasza kancelaria nazywa się BBWF i partnerzy. – To F to Stefan? – Tak. – A ta zła wiadomość? MUSISZ ODEJŚĆ, MUSISZ ODEJŚĆ, MUSISZ ODEJŚĆ, MUSISZ ODEJŚĆ... – Awansowałem, Czarny. Będę, jestem już – poprawił się – partnerem. Poproszono mnie, żebym znalazł swojego następcę. – I? – Wybrałem ciebie. – Dlaczego ja? Dlaczego na przykład nie JO? – Zwyczajnie. Uważamy, że jesteś lepszy. Macie podobny poziom wiedzy, ale on jest starszy, więc raczej się już dużo bardziej nie rozwinie. Poza tym z waszych testów wyszło, że masz większe umiejętności menadżerskie. To nasza propozycja dla ciebie – wręczył mi białą kopertę.

Siedziałem zdębiały. – No, otwórz – powiedział Gustaw. Rozerwałem kopertę. W środku była umowa o pracę. Przeleciałem szybko po kartce, szukając najważniejszego. Cyfr. Znalazłem i opadła mi szczęka. Na kwicie widniało... 16 500 złotych netto. – Ale to jest dwa razy więcej, niż zarabiałem do tej pory – wyjąkałem. – Owszem, ale i twoja odpowiedzialność będzie dwa razy większa. Będziesz kierował połączonym zespołem BBWF. W sumie piętnaście osób. Raportujesz mi. Będziesz musiał teraz obowiązkowo chodzić na lunche z klientami. Masz na to dwie godziny każdego dnia, ale jeśli będzie potrzeba więcej czasu, to po prostu spędzasz go więcej. A co do pieniędzy? Przysługuje ci fundusz reprezentacyjny – poznasz szczegóły, dostaniesz kartę kredytową. Za dwa lata, jeśli się postarasz, będzie podwyżka. Do tej kwoty dochodzą bonusy, jeśli

twój dział wyrobi plan. Bonus to najmniej jedna twoja pensja, przeciętnie dwie albo trzy. Chyba że zostaniesz partnerem, to, rzecz jasna, więcej. Jeśli dobrze pójdzie i niczego nie spieprzysz, masz na to szansę za pięć lat. Jesteś na fali wznoszącej. Nie zmarnuj tego, Czarny – Gustaw uśmiechnął się obiecująco zza swojego komputera. – Aha, przysługuje ci opieka medyczna w wersji VIP. Łącznie ze szpitalem, wszystkimi badaniami etc. Jeśli będziesz miał ochotę zobaczyć przekrój swojego jelita grubego, to ubezpieczenie to pokryje. – To dojść hojne – zauważyłem. – Tak właśnie jest. – I co mam robić? – wskazałem w bliżej nieokreślony sposób na umowę, podłogę, ściany i wszechświat. – Nie wiem – wzruszył ramionami Gustaw. – Może się ożeń? Kup kilka nowych garniturów? Nowy samochód? Tylko wiesz, nic rzucającego się w oczy. Volvo? Chodź, pokażę

ci twoje nowe biuro. 8 Biuro było narożne, a jego okna wychodziły prosto na wielką gwiazdę Mercedesa na dachu sąsiedniego budynku. Gustaw przepuścił mnie przodem, a kiedy weszliśmy do środka, zamknął za nami drzwi. Pomieszczenie było niewielkie, miało może z 8 metrów kwadratowych. Było prawie puste. Pośrodku stało drewniane, wyglądające bardzo szacownie biurko, obok krzesło, które wyglądało jak zdechły pająk, ale jak się później przekonałem, było bardzo wygodne i zaprojektowane przez jakiegoś szaleńca na szesnastogodzinne dni pracy. Ściany były gołe. – Możesz powiesić, co chcesz, Czarny, albo zamówić jakąś reprodukcję – powiedział Gustaw. – Usiądź, naciesz się tym – powiedział. I wyszedł. Siadłem przy biurku. Obróciłem

się na krześle i spojrzałem przez wielkie okno od sufitu do podłogi. Serce mi biło. W ustach miałem sucho. Ktoś zapukał do drzwi. – Wejdź, Gustaw – powiedziałem. To nie był Gustaw. Do pokoju weszła czterdziestopięcioletnia kobieta ze sporą nadwagą i bardzo starannie wykonanym makijażem. Była niższa ode mnie o głowę, pod pachą miała wielki notes. Widziałem ją po raz pierwszy w życiu. – Dzień dobry, panie Piotrze – powiedziała. – Mam na imię Anna i jestem pańską sekretarką. Wieczorami będzie mnie zastępowała pani Iza. Mam już dostęp do pańskiego kalendarza, będę wpisywała tam wszystkie pańskie spotkania i telefony. Mam kilka pytań. Mogę? – Niech pani strzela, pani Anno – zgodziłem się łaskawie. Chyba będę się w stanie przyzwyczaić, nie?

Sekretarka wyciągnęła zza pazuchy notatnik i nachyliła nad nim wieczne pióro. – Czy jest pan żonaty? – A dlaczego pani pyta? – zdziwiłem się. – Chciałabym wiedzieć, jeśli zadzwoniłaby pańska żona. – Nie, nie jestem żonaty – odpowiedziałem z godnością. – Dziewczyna? – pióro pani Anny zawisło nad notesem. – Nie, dziękuję. – Partner? – spojrzenie pani Anny było świdrujące. – Może innym razem. A pani, pani Anno? – Mam męża i dwójkę dzieci. Jaki jest numer telefonu do pańskich rodziców? – Dużo ma pani tych pytań? – zainteresowałem się. – Jeszcze dwadzieścia sześć. O której zjawia się pan w pracy? Jaką pan lubi kawę? Kanapki czy pączki?

– ... A z tą kartą identyfikacyjną to było tak, że mi się rozmagnesowała od noszenia razem z telefonem. 9 Jeszcze nigdy nie byłem tak wcześnie w pracy. Budzik nastawiłem na 5.45. Ziewając jak hipopotam, wykąpałem się, ogoliłem (pierwszy ewenement, bo golić to goliłem się raz w tygodniu i zazwyczaj od razu na jajach), wypiłem pierwszą kawę tego dnia, wykąpałem się, wsiadłem w samochód i punkt 6.58 byłem już w biurze. Przepraszam, w SWOIM gabinecie. O 7.05 do pokoju wjechał wózek z aktami. Pchała go niezawodna pani Anna. Zanim zdążyłem zadać jej jakieś pytanie, zniknęła za drzwiami. Wróciła pięć minut później i wręczyła mi kawę latte w papierowym kubku. Zgodnie z piątkowym zamówieniem.

– Co to jest? – zapytałem od niechcenia i siorbnęłem. – Akta pracowników pańskiego działu. Pan Gustaw powiedział, że ma się pan z nimi zapoznać. Ewaluacja pracowników. – Co??? – To znaczy ocena pracowników. – Po co? – A to już musi pan spytać pana Gustawa. – Dobra, przejrzę to. Ledwo zdążyłem otworzyć pierwszą teczkę, wróciła z wielkim segregatorem, grubym na jakieś 15 centymetrów. Położyła mi go na biurku. – Pan Gustaw powiedział, że prosi, aby się pan z tym zapoznał, bo chciałby porozmawiać na ten temat o 11. Dobrze by było, gdyby przywitał się pan z całym zespołem, jak wszyscy przyjdą do pracy, i wyjaśnił, co się dzieje. Aha, o 13 ma pan lunch z panem Śliwką z sieci Pingwinek, a o 15.30 naradę szefów działów na temat

połączenia. Potrwa prawdopodobnie dwie godziny, a po niej jest pan zaproszony razem z panem Gustawem na spotkanie z panem Stefanem. To potrwa pewnie jakieś piętnaście minut. Co panu zamówić na kolację? – Dwa red bulle i tabliczkę czekolady. Poproszę – jęknąłem. Z beznamiętną miną pani Anna zapisała zamówienie w swoim notesie i zamknęła za sobą drzwi. Była 7.15. Z ciężkim westchnięciem otworzyłem akta, które miałem przeczytać na 11. 10 – Idziesz dzisiaj z nami do Klubo? – zapytała Olga. – Nie mogę – burknąłem. – Marlenka z nami idzie – dodała szatańsko. Zastanawiałem się przez moment,

wyobrażając sobie kilka rzeczy. Przeanalizowałem sytuację i westchnąłem ciężko. – Nie mogę. Robotę mam – wskazałem na swój gabinet. Kilka miesięcy temu, kiedy się tu wprowadzałem, był pusty. Teraz przy ścianach leżały sterty akt, a na biurku dwie wieże przypominające kształtem Pałac Kultury i Nauki. Z trudem znalazłem tam miejsce na mojego laptopa i kubek od kawy. Przy oknie były dwa kartony. Wpakowałem tam rzeczy z mojego starego biurka. Miałem je rozpakować zaraz po przeprowadzce (znałem rekordzistę, który swoje graty trzymał tak przez sześć lat, do momentu, kiedy znów zmieniał gabinet). W inboksie miałem 960 nieprzeczytanych maili, z czego 180 było pilnych. – I tak tego dzisiaj nie zrobisz – kusiła Olga szatańsko. – Muszę. Inaczej w tym utonę. Wiesz, jakie

mam już zaległości? – Czy nie jesteś przypadkiem szefem? Nie możesz tego hm.... delegować? – Na kogo mam delegować zrobienie budżetu? – Na sekretarki? I tak to zrobią lepiej od ciebie. – Może. Ale i tak nie mogę. – Bo? – Czekam na krawca – wyznałem wstydliwie. – Na krawca? – Olga zbaraniała. – Mhm. Mam przymiarkę. – Na co? – Szyję smoking. – Smoking? – Mhm. – O 21? – A kiedy? – Czarny... – No?

– W dupie ci się poprzewracało. 11 – Panie Piotrze – sekretarka odezwała się przez interkom. – Gość do pana. – Niech wejdzie – mruknąłem. Nie przypominałem sobie co prawda, żebym z kimkolwiek się umawiał, ale nauczyłem się jednego – jeśli pani Anna mówiła, że mam spotkanie, to znaczy, że je mam. – Dzień dobry panie Piotrze. Umawialiśmy się przez telefon na spotkanie. Przede mną stała posągowa szatynka w garsonce, z włosami zwiniętymi w kok. Bardzo długimi włosami. Na dodatek miała bardzo intrygujące krągłości w punktach charakterystycznych. „Skąd ja ją znam?” – kombinowałem na gorąco. „Spałem z nią??? Szkoda wobec tego, że nie pamiętam”. – Proszę usiąść – wskazałem fotel

naprzeciwko. – Przepraszam, ale kim pani jest? – Jestem pana doradcą finansowym – odpowiedziała z prostotą. – Ja nie mam doradcy finansowego – zaprotestowałem. – Już pan ma. O ile oczywiście zechce pan zgodzić się na wstąpienie do naszego klubu VIP „Nurek”. Zbaraniałem. – „Nurek”? – zapytałem słabym głosem. – Cenimy głębokość relacji – powiedziała pani doradca i spojrzała mi głęboko w oczy. – A co ja będę miał z tego klubu? – Dostęp do naszych specjalnych usług – odpowiedziała pani doradczyni i założyła nogę na nogę. 12 – Cześć, Olga. Wyglądasz jak zawsze kwitnąco.

Olga wyglądała jak mądra i piękna kobieta, z którą powinienem się od razu ożenić i spłodzić dwójkę dzieci. Miała białą letnią sukienkę i była nieopalona, bo babka i matka wbiły jej w głowę, że opalanie jest dla kobiet z plebsu, a nie dla dam. A ona wyglądała jak dama, była damą, ze świetlistą cerą, którą można sobie zapewnić tylko dzięki dobrym genom i kremom po 330 złotych kupowanym w Sephorze albo innym Douglasie. Miała klasę i zwięzłość jak kompozycja Esbjörn Svensson Trio. – A ty, Czarny, wyglądasz jak śmieć. Kiedy ostatnio byłeś na siłowni? – Trzy tygodnie temu. Ale robię rano pompki. Zobacz, jaki mam biceps – podwinąłem rękaw koszuli i zademonstrowałem. Biceps faktycznie był imponujący. Mój brzuch, dwa miesiące temu będący bardzo dobrze wyrzeźbionym sześciopakiem, budzącym błysk entuzjazmu u kobiet, którym było dane go zobaczyć (jestem Czarny, Bóg seksu), teraz

wyglądał na nieco zaniedbany, a nawet zaczął wystawać poza pasek, ale o tym nie miałem zamiaru na razie mówić. – A kiedy ostatnio zerżnąłeś jakąś cichodajkę? – Mówisz o jakiejś sympatycznej pani z Ukrainy, czarnej stópce, która stoi przy drodze i zbiera grzyby? Mówiąc szczerze, to takiej nigdy. Myślisz, że powinienem spróbować? To trochę ryzykowne, nieprawdaż? Równie dobrze mógłbym lizać podłogę w męskiej ubikacji... – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Kiedy ostatnio uprawiałeś seks? – Z miesiąc temu. Ale to dlatego, że jestem chwilowo zniechęcony do kobiet – wyznałem. – Tkwi w nich za dużo elementów destrukcyjnych. Poza tym dopiero niedawno odebrałem samochód z lakierowania. – Chcesz się zapracować na śmierć? – Nie potwierdzam, nie zaprzeczam – odpowiedziałem, ponieważ na żadnym etapie nie

mogłem zrezygnować ze swojej pozy. Zmieniłem temat: – Wiesz, rodzice do mnie wczoraj zadzwonili i mi powiedzieli, że syn ich przyjaciół umarł. – Co się mu stało? – Po prostu umarł. Miał skubany czterdzieści trzy lata i umarł. – Na co? – Karoshi. Z przepracowania. I wycieńczenia. Miał własną firmę. Robił po siedemdziesiąt godzin w tygodniu. Miał dom. Żonę miał. Nawet jej chyba nie zdradzał. Dwójkę dzieci. Q7. We wtorek zabolało go serce. Pojechał do szpitala i umarł. Po prostu. To był brat mojej pierwszej dziewczyny. Pamiętam, dostałem od niego solidnego kopa w dupę, kiedy dowiedział się, że zdjąłem jej stanik. Starzeję się – stwierdziłem ponuro. – Czarny, musisz zacząć mniej pracować, idioto – powiedziała czule. – Pamiętasz jeszcze, że to cycki były najważniejsze dla ciebie, a nie

praca? Pamiętasz, deklu, swoje marzenia? Że chciałeś to wszystko rzucić, kupić dom na Hawajach, pływać na desce i żyć z turystów? – Jestem właśnie na dobrej drodze – uśmiechnąłem się. – Jesteś, owszem, na dobrej drodze, ale do zawału – skrzywiła się Olga. – Nie zostawię tego tak. Tej rozmowy nie było. – Jakiej? – Tej, która będzie za chwilę. – ??? – JO podkłada ci świnię. – W sensie? – Rozpowiada wszędzie, gdzie tylko może, jakim chujowym jesteś szefem. – JO??? – zdziwiłem się. – Przecież to kumpel. Jeszcze Mariana to bym zrozumiał, ale JO??? – Czarny, od kiedy awansowałeś, nie masz już w firmie kolegów.

13 – Ooo, Czarny! – JO udał, że ucieszył się na mój widok albo faktycznie się ucieszył. – Cześć, JO – wyszczerzyłem sztucznie zęby. – Masz już prezent dla żony na urodziny? – Mam. Bieliznę – pochwalił się. – Sprytnie! – A idź w cholerę. Polazłem do Triumpha. Włażę do środka, podchodzę do laski i mówię, że chcę kupić bieliznę. Dla żony. A on mnie pyta o wymiary. – I? – Ochujałem! Kto, do nędzy, zna wymiary swojej żony, co? Więc pani mi pokazywała cycki. „Takie? A może takie?” – JO pokazywał rękoma mniejsze i większe półkule, mające imitować piersi jego wybranki. – „Niech pan sobie przypomni!”. – Ładna? – A jakie to ma znaczenie? – No stary, jeśli ładna, to to ma znaczenie.

– Taka sobie. Weź, w stresie byłem, dopiero po jakimś kwadransie mi przeszło, bo wszystkie baby ze sklepu uciekły, jak nas słuchały. – Ile wydałeś? – 1500. – Fiu, fiu!! Na bieliznę? Ładnie. – A co będę na prezencie dla samego siebie oszczędzał? 14 – To kogo, Czarny, weźmiesz do tej sprawy? – zapytał Gustaw. – Może JO? On jest dobry z administracyjnego. – Wiesz, Gustaw... trochę ostatnio wypadł z formy. I jakoś mam wrażenie, że przestał się zapoznawać z orzecznictwem. Nie wiem, czy to chwilowe, ale w tym przypadku chcę mieć pewność, że sprawa zostanie załatwiona dobrze. Myślę, że Olga lepiej się sprawdzi. – OK – skapitulował. – Twój zespół, ty

decydujesz. „Pamiętaj, Jo” – pomyślałem. „Z korpo jak z taśmowym dozownikiem paszy dla krów: albo się przeje, albo się na ciebie zesra. Tym razem ja zesrałem się na ciebie”. 15 – Cześć, Czarny. Napijesz się czegoś? Gustaw wyglądał na przemęczonego. Zresztą wszyscy wyglądali jak przemęczeni od tej całej pieprzonej fuzji. Tylko Olga biegała między biurkami jak wściekły guziec afrykański. Nie wiem, co brała, ale chcę tego samego dealera. – Nie, dzięki. Ochlałem się tak kawy od rana, że jeszcze chwila, a rzygnę kwasem. Co się dzieje? – Siadaj. Sięgnął do szafki przy biurku i wyciągnął butelkę koniaku, o której nawet laik mógł

powiedzieć, że kosztowała tyle, co używany samochód. Bardzo używany, ale jednak. Do tego dołożył pękate kieliszki. Czekałem jeszcze na cygaro i Monicę Levinsky. – Nie, no samochodem jestem – zaprotestowałem dla formalności. – Pij się. Przyda ci się. Gustaw nalał koniak do kieliszków, mniej więcej na dwa palce. Spojrzał krytycznie na zawartość i dolał jeszcze. Napiliśmy się. Pomilczeliśmy chwilę. Znów się napiliśmy. Czekałem, aż zacznie mówić. – Słyszałeś, Zygmunt się rozwodzi – zaczął. – TEN Zygmunt? – zapytałem. – Wielki jak kolumna Zygmunta? – Ten – pokiwał głową Gustaw. Zygmunt był jednym z naszych największych klientów. Piwo. Stal. Ropa. Medycyna. Telefony. Dwudziestodwuletnie kobiety w czerwonych sukienkach. Dwudziestotrzyletnie

kobiety w czerwonych sukienkach. Dwudziestoczteroletnie kobiety w czerwonych sukienkach. Dwudziestopięcioletnie kobiety w czerwonych sukienkach. Ale nie starsze. Nie lubił starych dup. Dużo fuzji. Potrzebował dobrej kancelarii. – Zdradził ją i się dowiedziała? – zapytałem zainteresowany. – Dawno się dowiedziała. Ale jest lepiej. Oni mają farmę w Afryce. I tam poznała jednego Kenijczyka, czarnego jak smoła, z pytą średnicy tłumika od audi. I po powrocie powiedziała, że chce rozwodu – uśmiechnął się Gustaw. – Mocne – przyznałem. – Jak widać, ją zauroczył. Zrobiła Zygmuntowi takie poroże, że teraz gdziekolwiek wchodzi, to łbem o framugę zawadza. No i kumple muszą się z niego strasznie nabijać. Współczuć też, ale i nabijać ostro. Ale spójrz z drugiej strony: jest sprawiedliwość na tym świecie. Zrewanżowała

się. – Patrz, jak się to pokolenie 50+ wyemancypowało nagle. Danuta Wałęsa: „Mąż nie przynosił mi kwiatów”. Teraz ona – zauważył. – Kojarzysz Bożenę? Tę od XXX. Media. Restauracje. Fundacje. Babka ma sześćdziesiąt dych na karku, wygląda na czterdzieści pięć, a chyba żadnemu prawnikowi koło trzydziestki, który obsługuje jej męża, nie przepuściła. Wręcz jak jakiegoś od razu nie puknie, to znaczy, że gość gej albo wyjątkowo gruby i brzydki. – Nieźle. Ciebie nie chciała puknąć? – Chciała. Ale występowaliśmy przeciwko niej. A ja jednak wolę młodsze. Może nie tak jak Zygmunt, ale mój target to jest między dwadzieścia a trzydzieści. Zadumaliśmy się. – Ciekawe, czy będzie chciała w ramach rozwodu tę farmę? – Myślę, że tak. W każdym razie jeśli będzie

potrzebowała namiaru na dobrego prawnika, to powinna iść do Bożeny. Myślę, że coś jej doradzi. Gustaw spojrzał mi nagle prosto w oczy wzrokiem, za który płaci się coachom od asertywności jakieś 1200 złotych za godzinę. Wyglądał niczym połączenie austriackiego generała ze współczującym Zigi Freudem (Zur Psychopathologie des Alltagslebens herr Leutnant), co oznaczało, że mam ścisnąć mocno pośladki. Poczułem się nagle jak mucha pod mikroskopem. W głowie szybki przegląd rzeczy, które obiecałem, że zrobię, a nie zrobiłem, zrobiłem, ale być może za słabo, albo obiecałem, że zrobię, ale nie zrobiłem, bo zapomniałem, że obiecałem. Rozpoznanie wypadło w miarę pozytywnie. To znaczy nie widziałem większych obsuw. Co oczywiście o niczym nie świadczyło. Niebezpieczeństwo oceniłem na jakieś 4. Może 5. Gówno w korporacji spływa w skali od 1 do 10.

Od 1 do 4 są właściwie śmieci, którymi nie warto się przejmować. Nowe sprawy, którymi trzeba się zająć. Nowi klienci. Drobne wpadki. Niezapowiedziane zebrania. 5 i 6 to tzw. nowe wyzwania, przed którymi postanowiła postawić cię firma. Kiedyś JO został włączony do tzw. grupy ewaluacyjnej, oceniającej pracowników w całej kancelarii. Przedstawiono mu to jako niebywały awans. Jak się okazało, grupa ewaluacyjna to były cztery osoby z HR, które czytały po kolei akta pracownicze. JO w ciągu pierwszych trzech godzin tej rozrywki wyszedł do łazienki cztery razy, wypił pięć kaw i prawie osiwiał. W akcie desperacji prawie uciął komara na aktach. Po dwóch dniach ewaluacja na szczęście się skończyła, a JO stwierdził, że jak miałby pracować w HR, to on woli iść smażyć frytki do McDonalda. To była mocna 6. 7 i 8 to degradacja, obniżka pensji, zabranie służbowego samochodu. Czujesz się jak

studentka w urban legend, którą profesor rżnie na zapleczu w ramach zaliczenia – w sensie to on zalicza ją. W pewnym momencie pyta: „Czy trzy wystarczy?”. Szczęśliwa studentka się zgadza. Wychodząc z sali, otwiera indeks, a tam pała i trzy stówy w środku. 9 i 10 to... Nie, lepiej nie mówić, co to jest 9 i 10. – Czarny – zaczął mówić Gustaw. – Musimy podjąć bardzo trudną decyzję. Ty będziesz też musiał to zrobić... – powiedział i spojrzał na mnie znacząco. Doznałem olśnienia w ułamku sekundy i zmartwiałem. To była 9. Jebane zwolnienia grupowe. Od 9 gorsza była tylko 10. Wtedy wypierdalali ciebie. – Ile osób? – zapytałem Gustawa. – Siedem etatów. – Ile???!!!! – Siedem – powtórzył. – Siedem z dwudziestu pięciu?!! Aż tyle???

– Na tym, stary, polega fuzja. Na synergii. Część ludzi musimy zwolnić. – Ale dlaczego aż siedem osób?!!! – Możesz się oferować zamiast którejś z nich. Albo część osób przenieść na pół albo trzy czwarte etatu. Wzruszyłem ramionami. Bezradnie jak nigdy. – Kiedy? – zachrypiałem. – Masz dwa tygodnie na przygotowanie listy. Chcemy to zrobić równo za półtora miesiąca. W dniu wypłaty. – Dlaczego w dniu wypłaty? – zapytałem głupio. – To proste. Żeby nie płacić im bez sensu za kolejny miesiąc. 16 – Olga, ja nie wiem, co mam zrobić. – Walcz.

– Jak? – Udowodnij im, że to błąd. Że tych ludzi można wykorzystać. Ku czci mamony i zwiększonych przychodów. Choć to pewnie i tak nic nie da. Jak chcą zwolnić, to zwolnią. – To co ja mam z tym zrobić? Jak ja mam wybrać te siedem osób??? – Losowanie zrób. To przecież i tak na jedno wyjdzie. Wywalenie z roboty to najlepsza rzecz, jaka mogłaby nam się przydarzyć. W końcu zebralibyśmy się do kupy i zrobilibyśmy coś ze swoim życiem. – Rozumiem, że wobec tego zgłaszasz się jako dobrowolny numer jeden na mojej liście? – Nie. Mam plany co do pewnej sukienki w Galerii Mokotów w tym miesiącu. 17 – Co to jest? – zapytałem Gustawa. – Co?

– Dostałem w tym miesiącu za dużo pieniędzy. – No i? – Ich jest dużo za dużo. Zamiast jednej dostałem dwie pensje. Dzwoniłem do płac, ale odesłali mnie do ciebie. W firmie należało zwracać uwagę na podobne rzeczy. Kiedyś Olga przez przypadek dostała swoją pensję oraz pensję sekretarki, która była u nas zatrudniona na wakacje, a traf chciał, że nosiła to samo nazwisko. Olga swoim zwyczajem wydała wszystko co do złotówki, nie zastanawiając się nawet przez chwilę, dlaczego w tym miesiącu dostała więcej kasy. Efekt tego był taki, że w następnym miesiącu potrącili jej 2500 złotych i przyszła do mnie po pożyczkę, którą oddała równo rok później. Ale to już zupełnie inna historia. – Ach, to premia – wyjaśnił Gustaw niechętnie. – A za co? – kopara mi opadła, bo jakoś

sobie nie przypominałem szczególnych osiągnięć w ubiegłym miesiącu. – Za restrukturyzację. – Ale jeszcze nie ma żadnej restrukturyzacji! – zaprotestowałem. – Jutro oddasz mi listę, to będzie. W czym problem, bo, Czarny, trochę, kurwa, zajęty jestem. Idź i kup sobie coś ładnego. Na przykład pojedź do tego krawca, którego ci podesłałem. Dobry, nie? – No cóż, po raz pierwszy mam spodnie dostosowane do kierunku zwisu mojego ptaka. 18 Przygotowałem jedną prezentację i jedną teczkę. Na prezentacjach były przychody jednego działu, drugiego działu, działu po połączeniach, działu bez zwolnień i działu ze zwolnieniami. Były opisy klientów, którymi zajmowali się poszczególni ludzie, były nawet oceny ich kompetencji ze

strony obsługiwanych przez nie osób, co zajęło mi dwa dni spędzone przy telefonie. Były nazwy klientów, których możemy zdobyć, jeśli nie będzie zwolnień, i kilka śmiałych wizji – te zaskoczyły nawet mnie. Wydawało mi się, że jestem słaby w fantasy. A tu proszę... Siedziałem nad tym wszystkim przez dwa dni. Od rana do nocy. Listę robiłem pięć minut. Wyglądała tak: Krzysztof. I... Marlenka. Do tego pięć osób z Borowiecki, Baum i Welt. Nikt na niej nie miał więcej niż trzydzieści lat. Premia urodzenia. Od samego początku, kiedy zacząłeś robić kupę w pieluchy, jesteś uprzywilejowany z tego tytułu albo nie. Urodziłeś się w styczniu, lutym albo marcu? Masz łatwiej w życiu, bo w tym początkowym etapie, który decyduje o wielu rzeczach. Bo będziesz od swoich rówieśników szybszy, mądrzejszy, wyższy. Będziesz lepiej kopał piłkę. Szybciej nauczysz się czytać. I liczyć. Zbudujesz swoją

pewność siebie. Pół roku różnicy to dla dzieci przepaść. Wiem, co piszę, jestem z końca września. Premia urodzenia. Urodziłeś się w latach 60.? To jeśli nie dałeś dupy, masz teraz wysokie stanowisko w korpo, kasę, dobre auto i szanse na bycie rentierem. Urodziłeś się w latach 70.? To owszem, nie miałeś teleranka, ale masz pewną robotę. Jesteś trybem, którego nie opłaca się wymieniać. Nauczyłeś się funkcjonować w korpo. Oddychać korpo. Budzić się w korpo. Modlić do korpo. Czekać na przelew jak na zbawienie. Urodziłeś się w latach 80. albo jeszcze gorzej – w końcówce lat 80.? To jesteś pierwszy do zwolnienia, ostatni do etatu. I to nawet nie chodzi o to, co piszą wysokonakładowe magazyny, że młodzi nie mają etyki pracy. Że my zapierdalamy i żyjemy dla korpo, a oni chcą pracować, kiedy im wygodnie. Że mało potrafią, a chcą nasze pieniądze. To nie o to chodzi, a przynajmniej nie tylko o to. Po

prostu są krócej. Nie będę zwalniał kogoś, kogo znam długo. Mimo że jest takim chujem jak JO. Tak, zastanawiałem się, czy go nie wypierdolić – mam słaby charakter. Poszedłem z tym wszystkim do Gustawa i powiedziałem: – Jak mi nie każecie zwalniać, to wam zrobię trzy razy większy zysk niż te oszczędności – zagaiłem. Kiedy o tym myślałem, wydało mi się to całkiem niezłym początkiem. Gustaw popatrzył na mnie dziwnie i zamknął drzwi. – Słuchaj, Czarny – powiedział. – I tak ich zwolnimy. Decyzja już zapadła. I nie ja ją podjąłem. Możesz się tylko przystosować. Po czym wrzucił prezentację do kosza. – A lista gdzie? – zapytał. 19

Wszedłem do swojego gabinetu. Wszędzie było szkło – od podłogi do sufitu. Nie pamiętam, jak tam dotarłem. Nie pamiętam, co mówiła do mnie moja sekretarka. Nic nie słyszałem. W uszach miałem tylko pisk. „To tak ma to już wyglądać? Do końca mojego życia? Mam stać przed lustrem i nie lubić tego gościa odbijającego się w szkle? I tak go zazwyczaj nie lubię”. Usiadłem za biurkiem. „Nie jestem swoją pracą. Nie jestem swoim kredytem na mieszkanie. Słuchaj. Uśmiechaj się. Zgadzaj. Odbieraj przelew. Kupuj rzeczy, które nie są ci potrzebne”. Kiedy jesteśmy mali, czekamy, aż będziemy więksi. Kiedy kończymy szkołę, czekamy, aż pójdziemy na studia. Kiedy kończymy studia, czekamy, aż pójdziemy do pracy. Kiedy idziemy do pracy, czekamy, aż pójdziemy na emeryturę. Kiedy idziemy na emeryturę, powoli czekamy na śmierć. W międzyczasie czekamy na wakacje,

urodziny, seks, miłość albo odwrotnie, czekamy, aż dzieci pójdą do przedszkola, później szkoły, a później w cholerę zabiorą się z domu. Czekamy cały czas, aż w końcu zacznie się nasze pierdolone, PRAWDZIWE życie, przy czym oczywiście nie mamy pojęcia, na czym ta prawdziwość ma polegać. Dziś pewnie najpopularniejszym odpowiednikiem protezy posiadania własnego życia są podróże. Skoro podróżuję to mam własne życie, a składa się ono z czekania na kolejną. Pamiętam jak czekałem na seks z kobietą. Czy była ładna? Nie była powalająca, ale miała świetne ciało. Miała dwadzieścia kilka lat, była świeżo po studiach i miała totalnego drive’a na robienie kariery w korpo. I na czerwone szminki. I bardzo szybkie samochody. I włoskie jedzenie. I deskę. I plakaty MM na ścianach. Na początku robiła mniejsze rzeczy, ale później budowała sieć sprzedaży w zachodniopółnocnej Polsce czy Centralnej Guberni –

nieistotne. Pieprzyliśmy się nocami, a rano ona szła do pracy. Albo wsiadała w samochód i jechała 500 kilometrów, budowała jakieś relacje i wracała. Spotykaliśmy się tak raz na tydzień. Raz na dwa tygodnie. Rok? Nie, krócej. Czekałem na te spotkania. Naprawdę na nie czekałem. Może dlatego, że jedno potrafiła przesunąć ze cztery razy, a na koniec odwołać w cholerę. Myłem jaja, kupowałem kwiaty i tuzin prezerwatyw, i wsiadałem w taksówkę. Oczywiście zostawiłem ją po pewnym czasie, po jakiejś potwornej kłótni pod tytułem: „Nie spędzamy razem czasu, to jest bez sensu”. Oczywiście, że to było bez sensu, bo miałem ochotę pieprzyć inne laski. Byłem młody. Jej życie zmieniło się bardzo niewiele. Po prostu zamiast pieprzyć się ze mną w te nieliczne wieczory, kiedy miała wolne, szła do klubu. A rok i trzy miesiące po naszym rozstaniu

jadąc drogą na Poznań z prędkością powyżej 150 kilometrów, wypadła z trasy i to był naprawdę cud, że przeżyła. Tak mówili ludzie, którzy wycinali ją z wraku. To samo powtarzali lekarze. Cud, że przeżyła, bo nie mogła chodzić, tylko leżała w łóżku. Po sześciu miesiącach nastąpił kolejny cud i okazało się, że jednak będzie się ruszać, na początek bardzo ostrożnie, o kulach, a później coraz lepiej, a teraz nawet znów jeździ na desce. Trzy lata później miała kolejny wypadek. Znów rozwaliła cały samochód. Tym razem wyszła właściwie bez szwanku, była tylko zła, że rozwalił się jej służbowy laptop. Ma męża, dziecko. Kiedy spotkałem ją w styczniu, zapytałem, na co czeka. Odpowiedziała, że na kolejny awans i że dali jej do zrozumienia, że to będzie jeszcze w tym roku. Zapytałem, co sprawia jej w życiu przyjemność. Powiedziała, odgarniając nadal długie włosy: – Ale tylko się ze mnie nie śmiej, dobra?

I wyznała, że najbardziej lubi chwilę, kiedy przyjeżdża do pracy bardzo rano, parkuje w podziemnym garażu samochód, siada w swoim gabinecie z widokiem na Warszawę, a sekretarka przynosi jej kawę i gazety. I że czeka na to. I że brakuje jej tego na urlopie. Za trzydzieści jeden lat przejdę na emeryturę, za dwadzieścia trzy lata spłacę kredyt mieszkaniowy, statystycznie, rzecz biorąc, dożyję jakiejś osiemdziesiątki. Czekam. Na co? Po trzech minutach wstałem i wyszedłem z gabinetu. Miałem zamiar zrobić coś strasznie głupiego, czego prawdopodobnie będę później mocno żałował. Niestety, wydawało mi się to słuszne. 20 Rozegrałem to jak klasyczny idiota. W stylu filmów z Brucem Willisem.

– Pierdolę to, Gustaw – powiedziałem, wchodząc jeszcze raz do jego gabinetu. – Słucham? – zapytał. – Pierdolę to. Nie będę nikogo zwalniał. Odchodzę z tego burdelu. – Chcesz zostawić to wszystko? Gustaw zrobił niedookreślony ruch ręką, wskazując na biurka, kopiarki, sterty teczek, dokumenty, komputery, garnitury, garsonki, automaty do kawy, biurowe krzesła i romanse, pospieszny seks w toaletach, comiesięczny przelew na konto, standardowe marzenia, zamknięte w setkach głów, o założeniu własnej restauracji, produkcji powideł albo własnym pensjonacie. Rozejrzałem się i zobaczyłem tylko biuro. – Mam to w dupie – wzruszyłem ramionami. I wyszedłem. Plus 10 za odwagę. Plus 5 za charyzmę. Minus 20 za inteligencję. 20

– Słyszałaś, Olga? – Marlenka podbiegła do niej cała podekscytowana i w rumieńcach. – Czarny odszedł! – Jak to odszedł? – zgłupiała na moment. – No, ponoć poszedł do Gustawa, pogadali chwilę. Czarny wyszedł, kurwiąc, a później Gustaw wyszedł i powiedział, że Czarny już tu nie pracuje, a Czarny wziął karton, wsadził do niego kilka swoich rzeczy i wyszedł, i... Olga nie była zainteresowana najwyraźniej, co było dalej, bo zostawiła zszokowaną Marlenkę i pobiegła po prostu do Gustawa. Wpadła do jego gabinetu bez ostrzeżenia. – Puka się – powiedział z wyrzutem. – Co się stało z Czarnym? – zapytała Olga, nie zwracając uwagi na konwenanse. – Odszedł – Gustaw wzruszył ramionami. – Powiedział, że nie chce zwalniać i tyle. – I ty mu na to pozwoliłeś, idioto! – wściekła się. Gustaw oderwał się na moment od

komputera. – To jest biznes, Olga. Właściciele, jak chcą, mogą sobie stąd wypierdolić wszystkich. Łącznie ze mną. Czarny nie chce zwalniać – jego prawo. Powiedział, że to pierdoli – wyjaśnił. – Tłumaczyłem mu, że to nie zatrzyma żadnych zwolnień, a na jego miejsce będę musiał po prostu kogoś przyjąć. To mi powiedział, że mnie też pierdoli. Stefana pierdoli, całą firmę pierdoli... Nie, przepraszam, powiedział, że firmę to ma w dupie, jeśli dobrze pamiętam, a kierownictwo powinno się wypałować, to może by mu ulżyło. Później złożył kilka gróźb karalnych. – Czyli? – Coś o wielkich Murzynach, którzy powinni nas pociągnąć od tyłu i jeśli dobrze zrozumiałem, chciał nam naszczać do zupy. Się zafiksował i chyba mu się jakiś obwód przepalił – jeśli chcesz znać moje zdanie. Olga, a co byś powiedziała, gdybyś przejęła obowiązki Czarnego, co?

Zamknęła drzwi od gabinetu Gustawa. 21 Siedziałem przy pomniku Janusza Korczaka przy PKiN i patrzyłem na nieczynną fontannę. Usiadłem w garniturze dupą na trawie, nogi wysunąłem do przodu. Zdjąłem skórzane buty i skarpetki. Było koło 13. Mało kto kręcił się po okolicy, mimo że to centrum. „Mam całe pieprzone życie przed sobą” – pomyślałem. Stanęła z boku. – Jak mnie znalazłaś? – zapytałem, patrząc na nią pod słońce. – Doświadczenie. Samochód zostawiłeś na parkingu. Tramwajem byś nie wracał do domu. Zostało tylko to. – Aha. – Zwolniłam się – wypaliła. – Słucham? Dlaczego???!!!

– Nie wiem – odpowiedziała szczerze Olga. – Wydało mi się to... nie wiem ... słuszne? – To głupie. Wróć. Gustaw przyjmie cię z powrotem. – Owszem, ale nie. Ciebie też przyjmie. Jeśli poprosisz. Pokręciłem głową przecząco. – Nie wrócę tam. – Bo? – Mam wrażenie, że gram w jakąś grę, której reguł już nie znam. I te reguły są ustalane przez ludzi, których nie znam. I jakoś nie lubię. I jeśli się teraz nie wycofam, to będę w to grał do końca życia. I będą mnie tak pierdolić do końca życia. A pozwalam się pierdolić jedynie blondynkom o ponadnormatywnym rozmiarze biustu. I to też głównie w trakcie weekendu. – Ale ty czasami pieprzysz bez sensu, Czarny – stwierdziła, siadając obok mnie. – Zamówić pizzę? – zapytała. – A dowiozą tutaj?

– A czemu nie? Spojrzeliśmy na siebie i uśmiechy stężały na twarzach. Powoli zaczęło do nas dochodzić, co właściwie zrobiliśmy. Milczeliśmy. – To co teraz? – zapytała. – Nic – wzruszyłem ramionami. – Będziemy chodzić po trawie. Olga wyciągnęła telefon. – Tylko cztery sery zamów! – dodałem. Co by nie mówić, mieliśmy przejebane jak pies w Chinatown. KONIEC Ochota, Los Angeles, Atlantyk, Zalesie Więcej darmowych ebooków znajdziesz na Ebookland.PL.

[1] Niccolo Ammaniti, ...zabiorę cię ze sobą, przeł. Dorota Duszyńska, Warszawa 2002. [2] Henry Miller, Sexus – Różoukrzyżowanie, Warszawa 2003. [3] Francesco Petrarca – Sonet 132.

View more...

Comments

Copyright ©2017 KUPDF Inc.
SUPPORT KUPDF