Marek Nowakowski - Raport o Stanie Wojennym 2

November 25, 2023 | Author: Anonymous | Category: N/A
Share Embed Donate


Short Description

Download Marek Nowakowski - Raport o Stanie Wojennym 2...

Description

Marek Nowakowski

Raport o stanie wojennym

Zakłady Wydawnicze Versus Białystok 1990

© Copyright by: Marek Nowakowski Marek Nowakowski, Raport o stanie wojennym (I), Instytut Literacki, Paryż 1982; Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1982. © Copyright by: Marek Nowakowski Marek Nowakowski, Raport o stanie wojennym (II), Instytut Literacki, Paryż 1983; Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1983. Niniejszy egzemplarz może być sprzedawany wyłącznie w Polsce i krajach RWPG. Sprzedaż i wysyłka pocztowa do innych krajów wzbroniona.

This copy is to be sold only in Poland and other COMECONcountries. Sale in other countries incl. Yugoslavia is prohibited and will be prosecuted by law.

Projekt okładki i stron tytułowych Jan Bokiewicz

Fotografie Erazm Ciołek

Redakcja Cezary T Prus, Krzysztof Sawicki

Cyfryzacja papierowego oryginału Daniel Klach, 2023 r.

ISBN 83-7045-003-2

Marek Nowakowski urodził się 2 kwietnia 1935 r. w Warszawie. Do 1953 r. mieszkał w podwarszawskich Włochach, następnie w Warszawie. W 1958 r. ukończył wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W 1957 r. debiutował na łamach „Nowej Kultury” opowiadaniem Kwadratowy, rok później wydał pierwszy tom opowiadań — Ten stary złodziej. Autor licznych tomów opowiadań, kilku powieści; pisze również słuchowiska radiowe, scenariusze filmowe, utwory dla młodzieży. Poczynając od 1969 r. swoje utwory publikuje również w pismach emigracyjnych, głównie w paryskiej „Kulturze" (w latach siedemdziesiątych pod pseudonimem Seweryn Kwarc). W ostatnich latach swoje książki ogłaszał jedynie w krajowych wydawnictwach niezależnych i wydawnictwach emigracyjnych. Laureat nagród literackich: Fundacji im. Kościelskich (1968), Nagrody Wolności francuskiego PEN-Clubu (1983), Nagrody Kulturalnej „Solidarności” (1982), „Pulsu” (1982), Związku Polskich Pisarzy na Obczyźnie (1984), Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego (1984). Od 1969 należał do Związku Literatów Polskich, od 1979 r. do czasu likwidacji Związku w 1984 r. był członkiem Prezydium Zarządu Głównego, od 1989 — członkiem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Od połowy lat siedemdziesiątych był sygnatariuszem licznych, kierowanych do władz apeli w sprawie przestrzegania swobód obywatelskich i twórczych. W 1977 r. został jednym z założycieli niezależnego kwartalnika literackiego „Zapis”. Od marca do czerwca 1984 r. więziony pod zarzutem „szkalowania PRL i ustroju socjalistycznego [...] we współpracy z zagranicznymi ośrodkami dywersyjnymi". Raport o stanie wojennym, opublikowany w dwóch tomach przez Instytut Literacki w Paryżu w latach 1982—1983, był kilkakrotnie wydawany w kraju przez oficyny niezależne, m.in.: Niezależną Oficynę Wydawniczą „NOWA”, Warszawa 1982; Bibliotekę Wolnej Myśli, Kraków 1984; Bibliotekę Obserwatora Wojennego, Kraków 1984. Część utworów składających się na tę książkę została opublikowana w 1982 r. przez Białostocką Oficynę Wydawniczą (Marek Nowakowski, Kazimierz Orłoś, Opowiadania wojenne). Raport został przełożony na dziesięć języków (angielski, francuski, hiszpański, holenderski, japoński, niemiecki, norweski, serbski, szwedzki, węgierski) i uznany na Zachodzie za najbardziej rzetelne literackie świadectwo tego okresu dziejów Polski.

I

STAN WOJNY Zapadła ciemność. Mróz tężał. To przedmieście opustoszało przedwcześnie. Tylko stamtąd, gdzie fortecznym masywem czerniała huta, dochodził nieustający chrzęst. To czołgi i transportery na gąsienicach zbliżały się do zabarykadowanych bram kombinatu. Wojsko otaczało hutę. Również w tamtym kierunku podążała kolumna żołnierzy z karabinami opatrzonymi w bagnety. W światłach nielicznych latarń pobłyskiwała nieoczekiwanie. Bił od niej zimny blask. Drogę do huty zagradzały betonowe zapory. Przy nich stali dwaj wartownicy w uszatych czapkach. Przytupywali nogami i zabijali dłonie. Przez piersi mieli przewieszone pistolety maszynowe. Po przeciwnej stronie przegrodzonej drogi żarzył się koks w piecyku. Trzeci z trzymających straż żołnierzy grzał się przy nim. Rozgarniał prętem czerwone węgle. Długie, ostre jak sztylety sople lodu zwisały z okapu kamienicy. Wartownik odsunął się trochę od ściany domu, niebezpiecznie najeżonej u góry. Nieliczni przechodnie omijali żołnierza z daleka. Odprowadzał ich czujnym spojrzeniem. Wtedy jego dłonie opuszczały strefę ciepła nad ogniem i spoczywały na maszynowej broni. Ludzie szybkim krokiem przechodzili ulicę. Nie patrzyli w jego stronę. Okna kamienic były ciemne, wygaszone. Mijał trzeci dzień stanu wojny i zbliżała się już godzina policyjna. Z bocznej uliczki wyjechała taksówka. Zbliżyła się do zablokowanej drogi. Zatrzymała się przed betonowymi kozłami na jezdni. Wartownicy podeszli do samochodu. Broń trzymali w pogotowiu. Kontrola dokumentów. Otworzyli bagażnik. Długo w nim przetrząsali. Taksówka zawróciła. Zapanowała cisza. Chrzęst pancernych pojazdów w pobliżu huty zacichł zupełnie. Długo nikt się nie pokazywał. Toteż nagły odgłos kroków zabrzmiał bardzo hałaśliwie. Ktoś powolnie i ciężko przesuwał stopami. Zgarbiona, niekształtna sylwetka zamajaczyła w bramie. Przykuśtykała do koksowego piecyka. Była to stara kobieta z workiem przewieszonym przez ramię. Młody żołnierz popatrzył na nią uważnie. Zrzuciła swój ciężar z pleców. Twarz miała chudą, pełną zapadlisk i bruzd. Spod chustki opadały na czoło kosmyki siwych włosów. Zaczęła grzać ręce nad żarem. — Zimno ci, żołnierzyku — powiedziała i przykuliła się nad piecykiem. Przymknęła oczy. Od strony huty rozległ się przenikliwy dźwięk syreny. Rozdarł mroźną ciszę. Wartownicy przy drodze poruszyli się niespokojnie. Młody żołnierz też

zapatrzył się w tamtym kierunku. Stara kobieta nie poruszyła się nawet. Wyglądała jak martwy kształt Trzymała nad żarem dłonie. Reumatyczne i wykrzywione palce drżały nieustannie. Młody żołnierz poruszył się niecierpliwie. Ciążyć mu zaczęła obecność starej kobiety. Chrząknął i spojrzał wymownie na swój ręczny zegarek. Wtedy ta stara ociężale uniosła głowę. — Żal... Żal wszystkich... — powiedziała cichym, zdartym głosem. — Żal i ciebie... — wlepiła w żołnierza oczy starej matki. Były to zarazem oczy jastrzębia, wyjedzone i przenikliwe. — Krew na śniegu... Patrz, żołnierzyku! Młody żołnierz, wyraźnie zaskoczony, rozejrzał się wokół siebie. Śnieg tutaj skrzył się mroźną bielą. Nieskalanie biały śnieg. Wzdrygnął się. Mróz potęgował się. A te słowa starej były jeszcze bardziej lodowate. I tak wpatrywała się w niego uparcie. — Co wy, babko! — odezwał się wreszcie i bezwiednym gestem przesunął pistolet maszynowy przewieszony przez piersi. Był to młody chłopak o pucułowatej, wiejskiej twarzy. Opuścił głowę i czubkiem buta zaczął żłobić śnieg. Stara kobieta zarzuciła swój żebraczy worek na plecy. Poczłapała powolnie. Zaraz zniknęła w ciemności. Tylko śnieg chrzęścił pod jej nogami. — Kto tam?! — zawołał jeden z wartowników pilnujących drogi do huty. — Głupia jakaś! — odkrzyknął po chwili wahania młody żołnierz. Kucnął przy piecyku. Koks potrzaskiwał. Dym, ogień... 1 stycznia 1982 r.

BOŻE, ZMIŁUJ SIĘ NAD WILNEM! Zaczęli ich tłuc. A te pały takie mieli! Wielkie, grube maczugi. Specjalne. Bo te, które zazwyczaj widzimy, to są pałeczki-laleczki w porównaniu z tymi drągami. Otoczyli gromadkę wyrostków i zaczęli ich obrabiać. — Dokumenty, dokumenty! — powtarzali i wcale nie czekając, jak ci chłopcy pokażą swoje dowody, okładali ich po plecach, nerach tymi pałami. Chłopcy łamali się jak łodygi. Niejeden padał. Taki łomot było słychać i stękanie.

To działo się 17 grudnia wieczorem. Czwartego dnia stanu wojny. Cały Plac Zwycięstwa, został zablokowany. Mimo to wygarnęli sporo młodzieży. Jestem człowiekiem przedwojennym. Okupację przeżyłem jako młodzieniec. Toteż dla mnie był to szczególnie przykry widok. Te budy... Te watahy milicyjne z pałami... Ta oprawiana przez nich młodzież... Okupacyjne wspomnienia. I tak mnie zamurowało. Stałem i patrzyłem. Akurat dwaj milicjanci, byki takie, zaczęli obrabiać wątłego chłopaczka w okularach. Istny studenciak z wyglądu. — Dokumenty! — ryczeli. A w żaden sposób nie dawali mu możliwości okazania dowodu. Co rękę chciał do kieszeni, to oni go pałą prask! Osłaniał się i płakał. Uciec nie mógł. Przyparli do muru biedaka. Uwijali się przy nim jak wściekłe psy. — Wolnego, panowie! — zawołałem. — Pozwólcie mu wylegitymować się! Nie wytrzymałem. Jeden z milicjantów zbliżył się do mnie. Oczy miał dziwne. Błyszczące, nienaturalnie rozszerzone. Musieli ich nafaszerować środkami podniecającymi. Są takie. Wyglądał, jakby był w transie. Więc tak spojrzał i chwycił za klapy jesionki. — Do budy dziada! — krzyknął Już drugi ułapił mnie za kołnierz. Powlekli do stojącej w pobliżu budy. Pomagali sobie kopniakami. Ta buda wyładowana po brzegi. Młodzież, trochę starszych, no i ja... Powieźli nas miastem. Pełnym gazem, na sygnale. Ulice puste, wymiecione. Tylko tu i ówdzie żołnierze z bronią w pogotowiu, a na skrzyżowaniach czołgi. Okupacja. — Boże, zmiłuj się nad Wilnem! — powiedziałem. I to dosyć głośno, bo ci obok popatrzyli na mnie ze zdziwieniem. Nie wiem, czemu mi się tak powiedziało. Te słowa! Skąd one się wzięły. Jestem rodem z Wilna. Wilniuk, jak to mówią. Kiedy Hitler rozpoczął wojnę i było też wiadome, że z drugiej strony rusza na nas wschodni sąsiad, to w jednej z wileńskich gazet ukazał się artykuł wstępny, który kończył się tymi właśnie słowy: „Boże, zmiłuj się nad Wilnem?” Pustą miałem zupełnie głowę i tylko te słowa obijały się pod czaszką. W której to gazecie mogło być? Wydawali wtedy „Kurier”, „Słowo” i jeszcze... Nawet niedługo ta jazda trwała i znaleźliśmy się na podwórzu komendy. Milicjanci ustawili się szpalerem. Wszyscy z tymi pałami w łapach. Myślałem,

że wezmą nas w obroty i wymłócą. Na wszelki wypadek głowę wcisnąłem w ramiona i przymknąłem oczy. Nic takiego jednak nie nastąpiło, tylko popędzili nas schodami na dół do piwnicy. Tu wtłoczeni zostaliśmy do niewielkiego pomieszczenia z okratowanym okienkiem pod sufitem. Było nas kilkudziesięciu i tak staliśmy jeden przy drugim w tej ciemnej, dusznej celi. Ludzie z łapanki. Tkwiłem ściśnięty, że nawet ruszyć się nie mogłem i pocić się zacząłem obficie. Nasłuchiwałem szybkich, energicznych kroków na korytarzu. Biegali tam i z powrotem, pokrzykiwali. Zakotłowało mi się w głowie. To Wilno sprzed tylu lat. „Czerwony Sztandar”. Ten skrzypek-garbus... Cmentarz na Rossie. Tam chodziłem z ojcem. Babka moja leżała. Obok aniołek z granitu. Odłupane miał skrzydło. Wilia w górę do Werek. Łaziłem jej brzegiem. Na Antokol szło się zawsze koło przystani... Takie i inne sielskie obrazki! Stłoczeni byliśmy okropnie. Jeden na drugim. Młodzież. Paru nieźle pobitych. Jeden płacze. Drugi przeklina. Co z nimi zrobią? Ja też kiedyś tak samo. Lata minęły, tyle lat. Zmaglowali człowieka. Sprasowali. Wyschnięty taki, kurczy się i rozsypuje. Oni po prostu siły nam odbierają. Wysysają swoimi sposobami. Energię, moc ducha, wszystko! Boże, zmiłuj się nad Wilnem! Już wiem! To był artykuł wstępny w „Słowie”. Zapewne Cat-Mackiewicz napisał. On był filarem tego pisma. Na korytarzu ciągle ta bieganina. Raz po raz zgrzyta klucz w zamku. Podniesione głosy. Z nagła narodził się w mojej głowie pewien koncept, fortel, czy jak to nazwać. Jeszcze sprawdziłem w górnej kieszonce marynarki. Były! Nawet dwie. Niewiele myśląc przepchnąłem się jakoś do drzwi i zacząłem walić, kopać w te masywne, obite blachą drzwi. Po dłuższej chwili uniosła się klapka judasza i zobaczyłem oko. — Ja w pilnej sprawie do oficera dyżurnego! — powiedziałem bardzo głośno i stanowczo. Strażnik otworzył drzwi. Popatrzył na mnie badawczo. Mrugnąłem jednym okiem. — Chodźcie — zdecydował. Moi towarzysze niedoli tak na mnie popatrzyli. Wszyscy. Cóż mogłem im powiedzieć? Odczytałem doskonale wymowę tych spojrzeń. Strażnik poprowadził na górę do oficera.

Ten oficer nieprzyjemny, suchy. Długo nie zwracał na moją obecność żadnej uwagi. Grzebał w jakichś papierach. — Co chcecie? — warknął wreszcie. — Jestem chory na serce. Po zawale. — I na dowód prawdy wyciągnąłem nitroglicerynę z kieszonki. Dwie pigułki. Oficer wziął w palce jedną pigułkę. Długo oglądał. Potem na mnie popatrzył. Wiercił mnie swoim wodnistym, przenikliwym okiem. — Wzięty zostałem — powiedziałem szybko — nie wiem za co... — Dobra! — przerwał gwałtownie. — Starczy! Wykręcił jakiś numer na tarczy telefonu. Bez skutku. Posłyszałem zajęty sygnał. Odłożył słuchawkę. — Urodzony w ZSRR — zajrzał w mój dowód. — Wilno... — zrobił pauzę. — Zwalniam was. Tylko pamiętajcie! — pogroził palcem — nie wolno wam mieszać się do niczego. Oddał mi dowód. Wartownik odprowadził do bramy. Byłem wolny. Chyłkiem pod murem popędziłem do domu. Tylko kwadrans do godziny policyjnej!

OPOWIEŚĆ TAKSÓWKARZA Jeżeli zamek zamarznie, to najlepszy jest płyn hamulcowy. Kilka kropel wlać do środka i kręcić kluczykiem. Można też podgrzać. Dziś rano miałem takie ćwiczenie z zamkiem. Ale silnik zapalił od razu. Kursy były niezłe. Niewiele jeździ taksówek. Przydziały benzyny dla prywatnych taksiarzy są ograniczone. Na lewo od wojska kupiłem kanister. Stoją w lesie zaraz za naszym osiedlem. Cała kolumna transporterów. Pilnują fabryki. Zmarznięci, głodni. Wpadli do cukierni na naszym osiedlu i w kilka minut wszystkie ciastka wyjedli. Pasażerowie małomówni raczej. Boi się człowiek człowieka. Kapusie wyjdą na wierzch. Zaczną węszyć i premię za czujność pobierać. Wiozłem jednego takiego. Futrzana czapa, morda czerwona, nabita. Mongoł. W lusterku go widziałem. Sprawdzić mnie chciał taki syn. — Wreszcie — powiada — będzie spokój i porządek. — Co, proszę? — ja mu na to. — No jak to? — pyta. — Pan jest odmiennego zdania?

— Co, proszę? — powtarzam. — Słabo słyszę, bębenki w uszach mi popękały. Minę zrobił głupią. Tak na mnie popatrzył wilkiem. Skończyła się rozmowa. Wysiadł na Puławskiej w pobliżu tego rezerwatu bezpieki. Być może na służbę śpieszył. Tam posterunek za posterunkiem. Zatrzymują wozy, sprawdzają. Centrala stanu wojennego. A z pasażerami rozmaicie. Jeden mówi: milicja miała dostawę na świąteczny stół, wie pan? Ze stawu w Łazienkach wyławiali dla nich karpia. Z pół tony nocą wybrali. Najlepszy gatunek. Królewski karp. Coś pan myślał! — dodał widząc moje zdziwienie. — Napracowały się chłopaki! To nie był prowokator. Wyczułem go. Swojak. Kaszel taki miał. Długi, rzężący. Z nadmiaru gorzały. — I łabędzie będą tłuc — powiedział i sporta przełamał na dwie połówki. Jedną osadził w szklanej lufce. Palacze kiepsko mają. Przydział kartkowy dla nich nie wystarcza. I tacy jeżdżą. Mówią, jak mówili. Nie zamurowało im ust. Przeważnie jednak ludzie milczą. Nie mają humoru. Siedzą tak, łby zwieszone, i jak zderzy się taki z moim spojrzeniem w lusterku, to odwraca oczy. Przeżycia, kłopoty. Może ktoś z bliskich aresztowany, internowany. Wiozłem pewne starsze małżeństwo. Ona mówiła cały czas, że była internowana. Obóz, druty, baraki, apel. Starszy do niej: cicho, cicho, kochanie... — I głaskał ją po ręce. A mnie na boku wyjaśnił, że nerwy jego żonie wysiadły. Wiózł ją do głupiejewa na Nowo wiejską. Różnie ta wojna na ludzi podziałała. Taka starsza osoba. Pamięta okupację. Łapanki, egzekucje. Odbiło jej. Czemu nie? Paru takich wiozłem, co opaski czarne nosili na rękawach. Na znak żałoby z powodu tego stanu wojennego. Młodzi jeszcze najlepiej się trzymają. Taki jeden po amerykańsku ubrany, w kurtkę z napisem US Army, mówi na koniec kursu: zna pan to? Wrona orła nie pokona! — I w śmiech. Dobrze, że młodzi nie pękają. Nadzieja jakaś, przyszłość. Bo złe myśli we łbie jednak buszują. Odpędzam, odpędzam, mózg wietrzę. Przyczepiły się, cholera jasna, jak rzep psiego ogona! Mróz ściska. Starzy ludzie umierają. Dużo pogrzebów. Telefonów nie ma, nim zawiadomią pogotowie... Te czołgi, budy i inne militarne wozy przetaczają się ulicami. Watahy milicjantów łażą, węszą. Można tym się zatruć! Zwalczać to w sobie trzeba. Tylko jak? Dziś to kilka razy mnie zatrzymywali. Prawo jazdy, stan licznika, wóz rewidowali. Najbardziej zdenerwowałem się tą ostatnią kontrolą. Już do domu zjeżdżałem. Wolno tak. Myślałem, że jeszcze jakiegoś

pasażera zabiorę w swoim kierunku. Halt! Zatrzymują. Żołnierze w waciakach, uszate czapki, automaty w pogotowiu. Zmarznięci, przytupują. Od spodu ich obuli marniutko, w gumiaki. — Dokumenty! — paluchy im zgrabiały, ledwo kartki w dowodzie przerzucają. — Zimne te gumiaki — mówię. — W środku mają ocieplenie — jeden odpowiada. — Ale zimne. — Bo ci z ZOMO* — zauważyłem — przyzwoite wojłoki mają. Nic nie odpowiedział. Ten z drugiej strony wozu, kapral, odzywa się: — Niech pan tylne drzwi otworzy. Otworzyłem. Pod siedzeniem zaczął grzebać. Dynamitu czy petardy szukał? Nie znalazł. Zapalam silnik. — Zaraz — mówi — od spodu zobaczymy. — Klęka i łeb pod wóz pakuje. Bach! Oberwał się zlodziały śnieg. Czapka mu spadła. Wylazł. Nos smarem ubrudzony. Z trudem śmiech hamuję. — Jeszcze bagażnik — warczy. Przycisnąłem guzik. Otworzył. Tam zapasowe koło, narzędzia i nic więcej. Czekaj węszycielu! Popracujesz jeszcze na tym mrozie! Tak pomyślałem. Zamknął bagażnik. I ledwo to zrobił, wieko znów odskoczyło. Powtórzył. To samo. Bagażnik w moim wozie trzeba umieć zamknąć. Tylko sposobem. I tak zaczął tym wiekiem tłuc. Co przycisnął, to mu odskakiwało. Aż sapać zaczął. Walił coraz mocniej. — Uwaga! — papierosa zapaliłem. I tak mówię: — Popsujecie mi pokrywę, obywatelu kapralu! Popatrzył na mnie i nic nie powiedział. A ja ręce sobie na kierownicy opieram i czekam spokojnie. Radio włączyłem i muzyka płynie. Załamał się wreszcie gorliwy żołnierz. Poprosił, żeby mu pomóc. — No właśnie! — powiedziałem. — I po co ci to było, kolego? — A co?! — wybuchnął. — Ja to wymyśliłem? Już mu się pomału zaczyna przejaśniać w głowie.

CO MAM ZROBIĆ? Kawiarnia szumiała jak ul. Szatnia już była zapchana zimowymi paltotami i kożuchami. Szatniarz-rencista nie mógł się nadziwić, że tak nagle w samo południe zrobił się taki tłok. Kobiety i mężczyźni ciasnymi kręgami obsiedli stoliki. Byli to dziennikarze z rozmaitych gazet. Dziś bowiem w pobliżu kawiarni odbywała się weryfikacja. Nawet z okien kawiarni można było zobaczyć ten budynek, w którym mieściły się biura wydawnictwa prasowego. Panował nastrój podniecenia i gorączki. Atmosfera przypominała wyczekiwanie na korytarzach wyższej uczelni podczas sesji egzaminacyjnej. Tym charakterystycznym „czy już jesteś po?” albo „o co pytali?” witano każdego, kto przybywał teraz do kawiarni. Ale nie tylko z egzaminami można to było kojarzyć. Wkradły się tu również akcenty z biura przepustek milicyjnej komendy, gdzie wezwani na przesłuchanie dzwonią pod wskazany numer telefonu i oczekują na oficera śledczego, który poprowadzi delikwenta w głąb gmachu. Zmienna gra uczuć malowała się na twarzach zebranych w kawiarni dziennikarzy. Jedni popijając kawę i zarzucając nerwowo nogę na nogę ważyli swoją decyzję raz w jedną, a raz w drugą stronę. Ta huśtawka nastrojów wyraźna na ich twarzach. Inni już zdecydowani, skupieni i małomówni, patrzyli w jeden wybrany przypadkiem punkt na ścianie czy suficie. Byli samotni w tłumie. Wsłuchani w swój wewnętrzny głos. Inni jeszcze nie ukrywali zadowolenia i satysfakcji, które wyrażały się w nieco sztucznej pewności siebie i nadmiernej skłonności do żarcików. Wiek tu również odgrywał pewną rolę. Najmłodsi z zebranych przed najtrudniejszą stanęli decyzją. Oni pierwsi przecież z całą ochotą zaangażowali się w „Solidarność”, która teraz będzie językiem u wagi dla weryfikatorów. Więc ich przede wszystkim nękało uporczywe pytanie, czy stanąć przed komisją, czy odmówić jakiejkolwiek rozmowy. Przebieg tej rozmowy stanowić będzie niewątpliwą formę szantażu i jeżeli tak, to nie należy wdawać się z nimi w żadną merytoryczną dyskusję. To przekonanie umacniały relacje z dotychczasowych rozmów. Wymagano przecież od ludzi samokrytycznego rozprawienia się z dotychczasową działalnością w życiu społecznym i pokornego podporządkowania się nowym, brutalnym racjom. — Czy napluć sobie w gębę! — zawołał ktoś z pasją. — Tak? Jedni przytaknęli skwapliwie. Inni milczeli ponuro.

Może jeszcze jeden akcent stanowił o nastroju w tej kawiarni. Inkwizycja. Przybrać tamtych za komisyjnym stołem w habity. Zmienić scenerię i ta reminiscencja ze średniowiecza będzie zupełnie na miejscu. Pierwsi z zebranych szykowali się już do wyjścia. Zbliżał się wyznaczony im czas. Ci z pierwszego rzutu, jak krążyła opinia, byli to podobno ludzie, co do których wysuwano najmniej zarzutów. Oni stworzą zdrowy rdzeń przyszłych redakcji. Przeważnie byli to mężczyźni w średnim wieku oraz kobiety zadbane i umalowane o nieco fałszywych uśmiechach. Takimi się w tej chwili ci ludzie wydali zebranym. I już wkradła się obcość i brak zaufania. Już mimo woli szeptem wymieniano uwagi. Już tylko w najbliższym gronie pozwalano sobie na szczerość. — Ja wracam do dawnego zawodu — oświadczył brodaty człowiek o stanowczej twarzy. — Jeżeli znajdziesz robotę — wtrącił jego redakcyjny kolega. — Co mam zrobić? — powtarzała po raz któryś ładna dziewczyna we włóczkowej czapce z pomponem i po raz któryś dusiła gwałtownie w popielniczce niedopałek papierosa. Zaraz zapalała następnego.

LANCET Doktor Mozolski znał go tylko z widzenia. Sąsiad z klatki schodowej. Wymieniali ukłony. To znaczy tamten kłaniał się zawsze pierwszy. Młody, dobrze wychowany człowiek. Brodaty i wąsaty. Jak wielu teraz współczesnych młodzieńców. Przed Sierpniem wiedział o nim jedynie tyle, że pracuje jako kierowca w MZK*. Był jeszcze kawalerem i mieszkał z matką. Kiedyś na schodach poprosił go, żeby zbadał matkę. Miała kłopoty z ciśnieniem: Zbadał ją doktor Mozolski i zapisał tej postarzałej przedwcześnie kobiecie właściwe leki. Młody człowiek poczerwieniał i zacinając się zapytał, ile ma zapłacić. — Przysługa sąsiedzka — odparł doktor Mozolski. I to wszystko. Zapamiętał jego zażenowanie w sprawie honorarium. Spodobało mu się to nawet. Po Sierpniu doktor Mozolski doznał nieoczekiwanej przyjemności, kiedy w telewizji pokazywano komisję zakładową strajkujących MZK*. Wśród nich był ten brodacz, sąsiad z klatki schodowej. Wszyscy ci młodzi pokazani w telewizji wyglądali jak rewolucjoniści z dawnych rycin i dagerotypów.

Brodaci przeważali i długowłosi. Rewolucjoniści z 1905 roku. Bojowcy z PPS*. Tak ten telewizyjny obraz skojarzył się doktorowi Mozolskiemu z odległą przeszłością. Jak inni w tym czasie interesował się żywo losami „Solidarności”, pierwszego wolnego związku w tym kraju. Wyczekiwał przed sądem, kiedy odbywała się jego rejestracja. Jak inni oklaskiwał wąsatego trybuna ludowego, Wałęsę. Ale był sceptykiem, a nawet pesymistą. Pochodził przecież z pokolenia ciężko doświadczonego historią i poczynając od wojny losy narodu układały się w same niepowodzenia, żeby nie powiedzieć klęski. Doktor Mozolski był żołnierzem AK*, pseudonim „Lancet” (to aluzja do jego rozpoczętych tuż przed wojną studiów medycznych) i po wyzwoleniu odsiedział kilka lat jako „zapluty karzeł reakcji”. Nie znaczy to jednak wcale, że te doświadczenia uczyniły z niego złamanego, poharatanego człowieka. Nigdy nie uczynił nic, co by kolidowało z jego poglądami. Jak to mówił z rzadka po alkoholu, nie był mięczakiem ani nie miał duszy kolaboranta. Jedynie chłodno kalkulując i opierając się na naukach przeszłości, również dla tego wspaniałego zrywu ujarzmionego narodu nie przewidywał optymistycznych widoków. Czarno jawiła mu się przyszłość. Oczywiście nie mówił o tym zbyt chętnie. Nie chciał być defetystą. A już szczególnie wstrzymywał się od wypowiadania swych diagnoz w obecności młodych ludzi. W szpitalu ci młodzi byli naprawdę świetni. Przypominali to wytracone, wojenne pokolenie, tych chłopców z konspiracji o pseudonimach rodem z Sienkiewicza, tych przeróżnych Zagończyków, Kmiciców, Kołczanów, Bohunów i innych. Zaangażowanie, odwaga i talenty organizacyjne. I tak z nagła objawili się ci działacze! Na tej pustyni, gdzie dotychczas cynizm i obłuda walczyły o prymat z czynowniczym podporządkowaniem. Ten szpitalny aktyw „Solidarności” imponował mu niezwykle i ranił nawet boleśnie, przypominając młode lata. — Już jestem wypalony — powiadał wtedy doktor Mozolski. Ci lekarze, pielęgniarki, personel techniczny... Też został członkiem tego związku, ale raczej biernym. Od czasu tego reportażu w telewizji innymi oczyma zaczął spoglądać na młodego sąsiada z klatki schodowej. Raz dłużej sobie porozmawiali. Brodacz opowiadał swoje wrażenia ze zjazdu „Solidarności”. Był delegatem. Doktor Mozolski przestrzegał przed zbytnim maksymalizmem. Brodacz przyznał mu rację.

Ogłoszenie stanu wojennego było jak przysłowiowy łom również dla doktora Mozolskiego. Szok, ogłuszenie. Tak to przeżył. Ten nastrój na mieście. Mroźna, zmilitaryzowana zima. Wojenna zima. I równocześnie ta lawina brudnej, prymitywnej propagandy w telewizji. Twarze ludzi, którzy tam się pojawili. U niego w szpitalu obyło się na razie bez pacyfikacji. Jednego tylko zabrali. Choć zaczęto już mówić o brutalnych naciskach na członków „Solidarności”. O szantażach przeróżnych. Z ukrycia wylazły męty i gnidy. Żerować zaczęły bezkarnie. Doktor Mozolski opancerzył się szczelnie jak za dawnych lat stalinizmu. Mało co mówił z ludźmi. Unikał. Ponadto jako chirurg miał ciągle pełne ręce roboty, a wolny czas spędzał słuchając zagranicznych rozgłośni. Tego młodego brodacza nie spotkał ani razu na schodach. Myślał czasem o nim. Co się z nim stało? Internowali go, aresztowali? Nie wiedział więc nic o nim, a jego matki, tej schorowanej kobiety, nie chciał niepokoić. Dziś po nocnym dyżurze wybrał się do domów handlowych Centrum. Szukał ciepłej pidżamy, bielizny, gdyż zima nadal trzyma tęga. Schodami w dół skierował się do podziemnego przejścia, żeby dostać się na drugą stronę Marszałkowskiej. To przejście podziemne nazywał na własny użytek Hadesem i zawsze tam błądził. Dziś także. Przystanął i nie wiedział, w którą iść stronę. I wtedy zobaczył go nagle. Na pewno on. Sąsiad z klatki schodowej. Tylko bez brody. Ogolony i ostrzyżony. Również przystanął przed sklepem z kosmetykami. Czyżby się ukrywał? Bez brody. Doktor Mozolski powoli zbliżył się do niego. Nie chciał go zaskakiwać. Pragnął, żeby tamten poznał go pierwszy. Człowiek, który się ukrywa, nie powinien być zaskakiwany. Denerwuje się niepotrzebnie. Cały czas się uśmiechał. Szukał jego spojrzenia. Młodzieniec dostrzegł go wreszcie. Przez chwilę nie poznał. Patrzył intensywnie i coś jak czujny, nieufny namysł pojawiło się na jego twarzy. — Panie sąsiedzie! — powiedział z naciskiem doktor Mozolski. — Aa! — wyraźna ulga w głosie tamtego. — Pan doktor! Doktor Mozolski nie pytał o nic. Był jak za dawnych, konspiracyjnych lat, skupiony i rzeczowy. — Gdyby coś... — powiedział ściszonym głosem — ... jakiś kłopot... pan albo ktoś z pana przyjaciół... to u mnie na chirurgii można poczuć się absolutnie bezpiecznie. Obandażuję... Nawet zabieg mogę pozorować i sam diabeł nie dojdzie. Więc... — doktor Mozolski wyrwał karteczkę z notesu i

zapisał swoje telefony, domowy i szpitalny. Dopisał jeszcze adres szpitala i wewnętrzny telefon z portierni. Młodzieniec złożył starannie karteczkę. Uścisnęli sobie mocno dłonie. Rozstali się bez słów. Doktor Mozolski jeszcze stał i patrzył za oddalającym się młodzieńcem. Tłum kłębiący się w podziemnym przejściu pochłonął go zaraz.

SEKRETNE OBLICZE Przybył komisarz, czy jak go nazwać, i ogłosił decyzję o zawieszeniu naszego związku. Sam nazwał się kuratorem. Mały, szary, oczy jak woda, i równie bezbarwny głos. Z wiadomego resortu. Palił Carmeny. Zaczął łazić z kierownikiem naszego biura po pokojach. Mówił, co będzie opieczętowane, a co jeszcze czynne. Czynna będzie kasa i stołówka. Zapomogi, stypendia dawniej już przyznane, no i ta związkowa zupka oraz ruskie pierogi. Ostatnio ruskimi pierogami przeważnie nas karmili. Jeszcze lekarz może nadal przyjmować w swoim pokoiku. Niektóre urzędniczki popłakiwały. Szczególnie te od lat zatrudnione u nas. Jedna zażyła swoje kropelki. Nigdy dotąd nie był nasz związek zawieszany. Od wojny nieprzerwanie funkcjonował przecież. Więc one czuły, że to koniec naszego związku. Kurator z pokoju do pokoju. One jak zmokłe kury za nim. Przystawały zbitą gromadką z tyłu i popatrywały ogłupiałymi oczyma na niego. Tak jakby nie wierzyły własnym oczom. Ale wystarczyło wyjrzeć przez okno. Pod kościołem stał czołg. Od wojny nie było takiego widoku. Lufa jego działa skierowana w wieżę zamkową z zegarem. Na rogu od strony przeciwnej posterunek wojskowy. Broń w pogotowiu, zatrzymują samochody. — No proszę — powiedział kierowca związkowy, Felek — Sprawne to wojsko. Ciach, mach, i są wszędzie! Nie wiadomo, z jaką intencją to mówił. Bo to głupol. Niedawno odbył służbę wojskową. Jeszcze taką panterkę połową nosił. — A gdzie są protokoły zebrań? — zapytał kurator. Kierownik biura udał głęboki namysł. Urzędniczki też nic. Wszyscy nabrali wody w usta. Ale nie przeszedł ten numer. Natychmiast Piotrowska przejęła inicjatywę. Lula kazała na siebie mówić. Zatrudniona została rok temu i z każdym brudzia: „Mów mi Lula!”. I język wpychała w usta.

— Tam! — pokazała tę małą szafę w kącie pod obrazem pierwszego prezesa. — Aha! — mruknął kurator. Zaraz zażądał klucza. Kierownik zaczął szukać po kieszeniach. Nie miał. Inni też nie mieli. Jednak koleżanka Piotrowska wiedziała, gdzie są klucze. Następnie udała się z kuratorem na sekretną rozmowę do pokoju dotychczasowego kierownika biura. — Papiery „Solidarności” zabieracie w diabły! — zdążył szepnąć kierownik. Bożenka, która prowadziła naszą biurową „Solidarność”, zakrzątnęła się jak fryga i w koszu od śmieci wyniosła teczkę z papierami koła. Szatniarka miała takie swoje schowki. — Tygodniami mogą szukać — powiedziała ta bystra starowinka. Chociaż to zdążyliśmy zabezpieczyć. W kilka minut potem z pokoju kierownika wyszła Piotrowska z kuratorem. Już była między nimi mocna więź. To się wyczuwało. Wzajemne zaufanie. Jeszcze jakieś szepty na boku. Potakuje gorliwie kuratorowi. Zalotna wyraźnie. Otrzymała zadanie inwentaryzacji archiwum. — Podyktuję ci — poleciła pisanie na maszynie Bożence. I tak na nas spojrzała. Wyzwanie w jej oczach, wyższość. Nie ta sama osoba. Ujawniła się po prostu. Nawet kierownik biura żachnął się z obrzydzenia. A przecież wiadomo było powszechnie, że mieli coś ze sobą. Raz goniec wpadł do pokoju kierownika i cofnął się od razu. Oni przy biurku. Kotłowali się. Kierownik miętolił ją za te wielkie cycki. — Na dywanie będzie teges! — chichotał wtedy goniec i ręką zgiętą w łokciu wykonał charakterystyczny manewr. No i widać! Odeszła mięta kierownikowi raptownie. Jak dobrze pójdzie, to ona z kuratorem może niebawem. Czyżby taką przyszłość zobaczył oczyma wyobraźni kierownik biura? Dywan przy jego biurku i oni tam we dwoje... W tej ciszy, kiedy każdy przeżywał to przeistoczenie się Piotrowskiej, nasz księgowy zabrał głos. Jemu już gówno zrobią, ma wiek emerytalny. Tak wyprostował się jak świeca. To kawał chłopa, były kawalerzysta. Więc tak wyprostował się i tym swoim sznaps barytonem do Piotrowskiej: — No to widzę, że pani koleżanka jest osobą zaufaną, nieprawdaż? Na to Piotrowska, rozłożysta klempa, piersi jak dynie, nawet apetyczna, wypięła się jeszcze bardziej i mówi:

— A co? Nie podoba się panu? — Skąd! — odpowiada księgowy. — Nic takiego nie miałem na myśli. Tylko... — zadumał się. — Czy nie za wcześnie się pani ujawniła, droga Lulu? Kto wie?... — zawiesił głos. Podszedł do okna. Ten wojskowy widok pod kościołem zaczął kontemplować. Stropił babę. Dacie wiarę? Stała tak chwilę, usta gapowato rozdziawiła i nic. Myśl jakaś błądziła jej po głowie. Tam z ulicy słychać było charakterystyczny chrzęst gąsienic i warkot. Księgowy nasycił się już wojskowym widokiem i odwrócił głowę. Tak łagodnie, z dystansu na nas wszystkich popatrzył. — Aliści później to niejeden odkryje swe sekretne oblicze — powoli wycedził ten drań. Wtedy mimowolnie też popatrzyliśmy po sobie. Posiał zatrute ziarno. Kierownik skłonił się sprężyście kuratorowi i opuścił pokój.

NOCNY RONT Zaryzykowali i ustawili się w czterdzieści pięć minut przed szóstą. Tym bardziej że były przecieki od rzeźnika. Podobno mają dziś przywieźć wołowinę, schab i podroby. W większej ilości. To podziałało jak magnes i przed końcem policyjnej nocy była już dosyć znaczna kolejka. Przeważały starsze kobiety i emeryci. W razie czego, chyba do starych się nie przyczepię. Kilku młodych zajęło kolejkę i na wszelki wypadek ukryło się w pobliskiej bramie. Tam palili papierosy i wyglądali czujnie. Choć mało co w tej ciemności widać. Większość latarń wygaszona dla oszczędności i jeszcze gęsta mgła. Było mroźno. Ta mgła wróżyła śnieg. Starzy ludzie w kolejce stali spokojnie i bez strachu. — A co tam mi zrobią! — rozkaszlał się astmatycznie jeden taki i wyciągać zaczął rozmaite dokumenty. Z tych dokumentów wynikało, że szedł od Lenino, posiada dwa medale i należy do ZBOWiD-u*. Ledwie skończył stary swoje przechwałki, a od placyku pod pałacem ślubów doszedł równy, miarowy stuk butów po skrzypiącym mrozem śniegu. Paru co żwawszych staruszków pobiegło schować się do młodych w bramę. Większość pozostała nieruchoma. Nocny ront zbliżył się do kolejki. Czterech

ich było. Trzech z długą bronią, a na przedzie jeden z pistoletem w otwartej kaburze. Oświetlili latarkami przycupniętych przy murze ludzi. Przystanęli. — No i co? — odezwał się pierwszy. Ludzie milczeli. — Pół godziny i pięć minut brakuje jeszcze... — obliczył ten pierwszy według swego czasomierza. — Daruj, panie dowódco! — odezwała się płaczliwie jakaś babina. Dowódca wyczekał długą chwilę. — Spiszemy winnych tego wykroczenia — rzekł wreszcie. — I skierujemy na kolegium. — Oświetlał po kolei silną latarką twarze czekających pod sklepem. Oślepieni mrużyli oczy. Zdjął rękawice, wyciągnął z raportówki notatnik. — Zaczynamy od czoła — zdecydował. — Ci na początku najwcześniej przekroczyli przepisy. — Daruj, panie dowódco! — ponowiła swą prośbę ta sama babina. Nie zwrócił na jej słowa żadnej uwagi. I od początku kolejki wygarniać zaczął pojedynczo. Każdą osobę brał na stronę i trwało to jakiś czas. Osoba wracała później na swoje miejsce. Przeważnie milczała. — Dwieście bierze — zdążył wreszcie szepnąć ktoś z wracających po przesłuchaniu. Toteż następni z kolejki już zawczasu przygotowali sobie banknoty w wymienionej wysokości. Tak po kolei wszystkich wygarnął. W kilka minut się uwinął. Do bramy, gdzie ukrywali się młodzi, nie zajrzał wcale. Schował notatnik do raportówki. Zapiął ją starannie na paski. Szykował się do odejścia. Jego podwładni kończyli palić papierosy. — A jak nadejdzie następny patrol?... — zdobył się na odwagę i zapytał staruszek zbowidowiec — ... to oni już nie pobiorą? — Co proszę? — zdziwił się dowódca i dał znak swoim żołnierzom. Pomaszerowali równym krokiem. Kolejka pozostała w całej swej długości. Skąpo i przyciszonymi głosami komentowano zdarzenie. Jedni twierdzili, że była to milicja. Inni, że wojsko. Zdania były podzielone. Ciemność już przerzedziła się znacznie. Do końca policyjnego czasu brakowało tylko dziesięciu minut Zaczął prószyć drobny, ale gęsty śnieg.

PRALKA Od tego właśnie się zaczęło. W tę pamiętną niedzielę. Żona już była z nią umówiona. Od dawna korzystaliśmy z jej pralki. Oczywiście jesteśmy zapisani na własną, ale trzeba czekać. Zapisanych są tysiące. Ona miała. Po linii wojskowej. Wdowa po zawodowym sierżancie. Toteż pukam do niej po klucz od pralni. Zawsze jej pralka tam stała. Pukam i pukam. Radio nastawione na cały regulator. Ktoś gada. Jeszcze nic nie wiedziałem. W niedzielę mamy zwyczaj spać dłużej i dziennika słuchamy dopiero w południe. Wreszcie otworzyła drzwi. — Proszę, sąsiedzie, proszę! Nie można jej tego odmówić. Bardzo gościnna. Wtedy to dowiedziałem się o tym stanie wojennym. A ona po pokoju przechadza się tanecznym krokiem i powtarza: — Wojsko ujęło władzę w swoje ręce! — tak w kółko. O kluczu do pralni zupełnie zapomniałem. — Może kawusi? — ona pyta. Odmówiłem. — Przyjemny głos ma nasz generał armii, prawda? Głęboki taki i ciepły. Patrzę i oczom nie wierzę. To próchno przecież rozkwita! — Syn zaraz przyjdzie — mówi. — Na grób męża dziś się wybieramy. W tym momencie przybrała smutną minę, jak wypada wdowie. Niedługo jednak w tej żałobie wytrzymała. Nucić coś zaczęła zdartym, fałszywym głosem. Zła krew mnie zalała i czym prędzej opuściłem to mieszkanie. Oficerska bladź! Jak nazwać taką inaczej. Zresztą nie mojego autorstwa ów epitet. Tego jej męża, sierżanta, doskonale pamiętam. Kwatermistrzostwo czy coś takiego. Spokojny, cichy człowiek. Ale co pewien czas odprawiał sądne dni. Wracał pijany i awanturował się. Mieszkamy przez ścianę, to i słychać. Sprzętami ciskał, klął. I wtedy ten epitet wulgarny: „oficerska bladź” usłyszałem. Tak swą ślubną żonę nazywał. Potrafił również ją poturbować. Ciemnymi okularami osłaniała podbite oczy. Nos jej kiedyś przetrącił. Z wyglądu spokojny, grzeczny facet. Majsterklepka, krany potrafił naprawić, elektryczność. Nim w naszym bloku zamieszkali, to obijali się całe lata po garnizonach i poligonach. Poznali się gdzieś tam, w kasynie oficerskim. Tak ona podkreślała z naciskiem. Dawała nieraz do zrozumienia, że otaczał ją rój

wielbicieli. Oczywiście oficerów. Stąd swego męża traktowała z pewną pogardą. Był tylko podoficerem. Natomiast on, być może, pamiętał jej skłonności do szarży. Tak musiało być i do samej jego śmierci przynajmniej raz w miesiącu wybuchała u nich awantura. Zmarł na zawał. Zabrało go pogotowie i w drodze do szpitala wyzionął ducha. Materialnie została zabezpieczona. Wdowia renta po wojskowym i syn, trzeba przyznać, dbający o matkę. Załatwiał jej różne przydziały. Meble prosto z fabryki w Swarzędzu. Dywan z Kowar. Też wojskowy. Kapitan. Nie wiadomo z jakiej służby. Oni wszyscy, ta władza, nawet jak nie kradną, mają swoje przywileje. Tak to wygląda. Co mnie to obchodziło? Nic. Jednak w tym stanie wojny, który trwa już od miesiąca, oszalała ta stara baba. Na przykład zakochana w tym wojskowym, co czyta dziennik. — Taki przystojny! Co za spojrzenie posępne! A jakie rysy twarzy regularne! Cholera człowieka bierze. Patrzę na nią: ufryzowana, śmierdzi mdłymi perfumami i tak siedzi, nogami zarzuca, nogi czarne od żylaków. Godzinami gapi się w telewizor. Tam teraz pełno wojskowych. Przemawiają, dyskutują. Raj dla niej. W generale tak samo dopatruje się urody, tajemniczego czaru, magnetyzmu. Takie tam bzdury! Nie tylko nam z żoną się uprzykrzyła. Inni sąsiedzi podobnie reagują. Nawet partyjni. A jej jeszcze tego mało! Na spacery zaczęła chodzić. Przy wiadukcie jest posterunek wojskowy. Grzeją się przy koksiaku. Żołnierze i milicjanci. Ona podchodzi do nich. Stara się zwrócić na siebie ich uwagę. Coś tam gdacze, uśmiecha się. Żołnierze nawet grzecznie z nią rozmawiają. Spragnieni przecież ludzkiego ciepła. Otoczeni raczej powszechną izolacją, milczeniem. Choć czy oni winni? Służba to służba. Co prawda pognali ją pewnego razu. Ale to byli milicjanci. Ona nie odróżnia jednych od drugich. Dosyć ostro przemówili do niej: — Do domu, ale już! — Jaka oburzona! Odeszła próbując kołysać tym i owym. Żałosna imitacja kobiecych wdzięków. Mimo to następnego dnia znowu tam była. Cukierki wyniosła, ciasteczka. — Może do mnie na kawę zajdziecie? Wstydu ona nie ma żadnego, co zrobić z taką? Ogolić łeb? Tych włosów ma jak na lekarstwo, prawie łysa, rude loczki, skóra prześwituje. Po prostu natura ciągnie wilka do lasu. Wobec powyższego oświadczyłem żonie kategorycznie: — Odtąd nie korzystamy już z jej pralki! Koniec! Szlus!

W AUTOBUSIE Był to autobus linii 122. Jechał ulicą Belwederską. Ludzie milczeli. Ostatnio ludzie milczą i nie słyszy się już tych charakterystycznych dowcipów czy kłótni, tak typowych dotychczas dla miejskiej komunikacji. Nawet nieprzewidziany postój przed skrzyżowaniem nie wywołał żadnych komentarzy. Postój ten spowodowała tasiemcowa kolumna transporterów i ciężarówek wojskowych, która gdzieś podążała. Z tyłu ciężarówek kołysały się okryte plandekami działa. Kolumnę zamykał gazik. Wreszcie przejazd stał się wolny i autobus ruszył znów. Poruszał się ostrożnie oblodzonym asfaltem. Akurat mijał po lewej stronie osiedle zamieszkałe przez radzieckich dyplomatów i doradców. Szereg budynków różnej wysokości otoczonych murem. — Obwarowały się kacapy! — odezwał się młody, niepozorny mężczyzna w wyłysiałej, futrzanej czapce. — Boją się szturmu — głos miał nadspodziewanie donośny i przenikliwy. Zachichotał nieco po wariacku. Kilku pasażerów spojrzało w wiadomą stronę. Ale milczeli. — Co pan powiedział? — zawołał jednak ktoś z przodu autobusu. Był gruby, niski. Też w futrzanej czapce, o świecącej, wygolonej twarzy. Przeciskać się zaczął energicznie do tego młodego mężczyzny, który stał przy środkowych drzwiach. Pomagał sobie łokciami. Młody mężczyzna stropił się wyraźnie i spojrzał odruchowo na drzwi. Kierowca obserwował całe zdarzenie w lusterku. Nagle przycisnął pedał hamulca. Przyhamował ostro i równie ostro poderwał wóz do biegu. Ludzie potoczyli się ławą do przodu i zagarnęli wraz ze sobą grubego w futrzanej czapce. A choć próbował się bronić, to jednak ta ludzka ława zmiotła go niby lawina i przygwoździła do szklanej szyby, którą kierowca był oddzielony od reszty autobusu. W tym momencie lekki uśmiech pojawił się na zmęczonej, zarośniętej twarzy kierowcy. Zaraz znikł zresztą. Gruby w futrzanej czapie miotał się bezskutecznie. Chwycił się oburącz oparcia i próbował przepchnąć się dalej. Zdołał jednak przesunąć się tylko metr, nie więcej. Utknął przy bocznym siedzeniu dla inwalidy. Siedział tam inwalida i sztywną nogą zagradzał mu drogę. I już przystanek na żądanie. Pęd bezwładnych, ludzkich ciał ostatecznie unieruchomił grubego w futrzanej czapie. Równocześnie kierowca przycisnął właściwy guzik swojej tablicy. Automatycznie drzwi otworzyły się z sykiem.

Środkowe najszybciej. Młody, niepozorny mężczyzna, który stał tuż przy przy nich na stopniach, wyskoczył zwinnie z autobusu. Gruby w futrzanej czapie przedzierał się do przedniego wyjścia. Ciężko mu to szło. Czerwony, wściekły buldog. Sapał. Kierowca obserwował go z chłodną uwagą. Czekał uprzejmie. Tamten wysiadł wreszcie. Rozglądać się zaczął bezradnie. Ani śladu młodego człowieka. Zapisał więc numer odjeżdżającego autobusu.

2072 DNI Uparty drań! Te słowa same cisnęły mi się na usta. — Nie przeskoczysz — tłumaczę mu cierpliwie — nie dasz rady. Oni zduszą, złamią. Wschodnia polityka tu panuje. Uwierz staremu. Tyle przeżyłem, mam doświadczenia w tym względzie. On na to: — Zmaglowali ciebie, przetrącili ci grzbiet, dlatego tak kraczesz. Jakby mi w pysk dał! Rodzony syn tak mówi do ojca! — Ty gówniarzu! — aż mnie zatkało i krew uderzyła do głowy. Synowa zorientowała się i napełniła kieliszki. W swoim gronie siedzimy przy stole. Młodszy wnuk już śpi. Starszy jeszcze bawi się na podłodze. Pociąg rozstawia. Sprytna zabawka, zagraniczna. Pociąg rusza. Staje przed semaforem. Rusza znów. Serce mi się raduje. Udane chłopaki. Te moje wnuki. Toteż z innej beczki zaczynam: — W porządku, załóżmy, że masz rację. Nie trzeba dać się zastraszyć. Dalej będziecie robić to, co robiliście. Tylko inaczej, konspiracyjnie. Ale czy ty pomyślałeś o swoich dzieciach? Masz przecież obowiązki. Odpowiedzialność poważna na tobie ciąży... Wtrąciła się synowa. Nie dała mi wątku dokończyć i już miała gotową odpowiedź: — W razie czego, to ja się wszystkim zajmę. Dam sobie radę, niech się tatuś nie martwi. Popatrzyłem na nią. Łatwo mówić! Zajmie się! Śmiechu warte. Po tej chorobie ledwo dyszy. Wyschła na wiór, ciągle te stany podgorączkowe. A

skąd pieniądze będzie brała na życie? No, skąd? Od razu syn pośpieszył z odsieczą: — W razie czego, to i tata pomoże, no nie? Bezczelni ci młodzi. Na starych w materialnym względzie nauczyli się liczyć. Przyjemny nastrój. Zaprosili na niedzielny obiad i tylko nerwy sobie nadaremnie szarpię. Opanowałem się z wysiłkiem i już spokojnie trącam się kielichem z chłopakiem. Jak mężczyzna z mężczyzną. — Wszystko rozumiem — powiadam. — Tylko nie warto porywać się z motyką na słońce. Należy bezwarunkowo trochę przeczekać... — E, tam — ręką machnął. — Przedtem tak samo mówiliście. „Nic z tego nie wyjdzie”. „Należy ustąpić”. „Brać, co dają”. „Inaczej zdepczą”. Nie mówiliście tak?! A jednak dziesięć milionów ludzi przystąpiło. To jest siła, to się liczy! Zakuty łeb. Nic do niego nie dociera. Gdyby tak posłuchał ojca i wyjechał stąd. Pisałem do brata. Brat urządził się zupełnie przyzwoicie. Mieszka już drugi rok w Hamburgu i chętnie ofiarowywał się z pomocą. Prawo pobytu, praca i inne udogodnienia sypią się obecnie na Polaków jak deszcz. Wyśmiał mnie wtedy: — Opuszczać kraj?! Teraz, kiedy jest szansa?! Masz szansę, baranie! Ten jego upór. Kamień. Po mnie to odziedziczył. Ja po ojcu. Tłukł mnie nieraz ojciec i pytał: — Nie będziesz już? — A ja: — Będę! — Przeklęta krew, genetyka, czy jak to nazwać... — Przecież nie jestem tchórzem — zmobilizowałem się znów i wywodzę logicznie: — pamiętam, podczas okupacji bibułę u mnie trzymali. Cały skład! W kuchni taka skrzynia na węgiel stała i w niej. A w czasie stalinizmu? Spytaj Kwiatkowskiego! Bezpieka go poszukiwała i miesiąc spędził u nas na strychu. Tak jest! Za to wyrok groził! — To było dawno i między bajki można włożyć — bezczelnie odpowiada ten gówniarz. Uśmiecha się protekcjonalnie. Tak jakby do synowej mrugnął. Bezsilność mnie ogarnęła. I ta wódka wcale nie szła. Śmierdząca taka. Odrzucała. Patrzę na jasne główki wnuków i serce mi się kraje. Ten młodszy jak aniołek Tak słodko śpi. Co z nimi będzie? Co z nich wyrośnie? Żeby chociaż synowa była poważna! Tak samo w gorącej wodzie kąpana. Żadnej kobiecej rozwagi. Nic. Dobrali się w stogu siana. Siedzimy przy stole.

Oni i ja. Jak na szczura na mnie patrzą. Na starego szczura, co wylazł z nory i zaraz schowa się w niej z powrotem. W tym ustroju nawet życie rodzinne nienormalne. Wszędzie wcisnęła się ta łapa. — Nigdy nie chowałem się za cudzymi plecami — odzywam się ponownie. — U nas w biurze większość pozostała w branżowym związku, a ja jeden z pierwszych do „Solidarności” przystąpiłem i stary, znaczy dyrektor, ostrzegał: — Panie kolego, na to krzywo patrzą w centrali. — A ja nic. Twardo przy swoim stałem. — Nie ma czym się chwalić — syn na to. — Liczy się, kto teraz przy swoim będzie obstawał. — Obstawał? — zdziwiłem się zupełnie szczerze. — Na czym to obstawanie ma polegać? Nic nie odpowiedział. Tylko wstał od stołu i po kątach zaczął szperać. Odstawił donicę z palmą. Odwinął dywan. Kucnął i z dziury jakiejś, czy innego schowka wyciągnął plik papierów. Wygładził i zaczął czytać półgłosem. To były biuletyny informacyjne tej nielegalnej „Solidarności”. Opisywali przebieg strajków tu i tam. Akcje represyjne. Jak działaczy wygarniali do saka. Apel też ogłosili. Jeden z przywódców nie dał się złapać i działał dalej z ukrycia. — Nie trzymaj tego w domu! — tym razem podniosłem głos. — Natychmiast to wynieść należy albo zniszczyć! — Rękę wyciągam. A on papiery do siebie zagarnął. Nie dał mi ich ruszyć. Taki to niedzielny obiad. Nerwy i nerwy. Przyszedłem rozprężyć się i nacieszyć młodym życiem. A tu widzę: po równi pochyłej oni się staczają. Dobrana para. Postanowiłem dać temu spokój. Wstałem od stołu. — Obiad był smaczny — podziękowałem synowej. — Te pyzy całkiem jak matka robisz... Tyle że wspólnego języka nam brak! Pokiwali obojętnie głowami. — Odprowadzę tatę — mówi chłopak. Milczeniem zbyłem jego słowa. Ale wyszedł ze mną. Dalej milczenie panowało między nami. Szkoda słów. Dopiero na ulicy, kiedy podniosłem głowę i spojrzałem na niego, to zbaraniałem wprost. Do kurtki, taką pikowaną kurtkę nosi, miał przyczepioną całą paradę znaczków. Matka Boska, taka, jaką nosił Wałęsa. „Solidarność”.

Coś jeszcze. Coś jeszcze. Parzyły wzrok te znaczki. Jaskrawe, doskonale widoczne. A on wyprężył się i mówi: — Teraz, kiedy wszyscy chowają dupę w troki, trzeba im rzucić wyzwanie! Junak! Zagończyk! Rycerz! Z lancą na czołg! Jednak nic nie dałem poznać po sobie. Ziewnąłem nawet sztucznie. Przecież żadną perswazją nie wygram z tym uparciuchem. Wiedziałem tylko jedno: powinien jak najprędzej wrócić do domu. Zobaczą tę wystawę na jego piersi i przyczepią się jak nic. Mogą nawet internować. W mieszkaniu zrobią rewizję. Wołałem nie wyobrażać sobie tego wszystkiego... W tej chwili zobaczyłem na odległość stu metrów najwyżej taką wachę, czterech. Toteż pozbyłem się gówniarza sposobem: — O, mam tramwaj! — zawołałem i czym prędzej uściskałem mu dłoń. — Cześć! Na razie! Dobiegłem do przystanku i dopiero się obejrzałem. Zawrócił. Chwała Bogu! Już byłem spokojny. Pozbyłem się ciężaru. Wolno, spacerowym krokiem podążyłem przed siebie. Oni szli naprzeciw. Milicjanci. Oczy czujne, każdego nimi obślizgują. I nie wiem, czy to z powodu wódki, która wreszcie podziałała, czy to w wyniku rozprężenia nerwowego, diabeł we mnie wstąpił: — Cześć, mołojcy! — zawołałem. Przystanęli. Ja też. — Co jest z wami? — pyta jeden z nich. — Nic — odpowiadam. — Tylko tak sobie myślę, że tę wojnę przetrzymamy. W kółeczko mnie biorą. — Kto przetrzyma? — pyta taki z bakami i oczy mu się wilczo zaświeciły. — Naród niejedno przetrzymał — odpowiadam. —Ja osobiście jestem zahartowany. 2072 dni w podobny sposób przeżyłem i nie dałem się jakoś. — 2072? — zainteresował się ten z bakami. — Tyle okupacja niemiecka u nas trwała. — Tak mówicie?! — krzywo się uśmiechnął ten z bakami. — Taki z was matematyk?! No i wzięli mnie na 24. Z czego 10 godzin siedziałem w piwnicy, a resztę czasu spędziłem przy odśnieżaniu ulic. Ale chłopaka uratowałem. Bo jakby ze mną szedł, to jego by wzięli jak nic.

BABILON UPADA! Trzech. Dzienna wacha. Przy nich taki w półkożuszku wyglądu przyzwoitego, szczupła twarz i myślące oczy, był pod krawatem. Niósł kubełek z farbą i pędzel miał pod pachą. Kubełek niósł z wyraźną niechęcią. Pędzel poprawiał co raz, żeby nie zapaskudzić sobie kożucha. Pewnie jeden z tych zagnanych do przymusowej roboty za przekroczenie policyjnego czasu. Ta wacha mury domów kontrolowała. Starych napisów wypatrywali. I te świeże tropili. Bo świeże też pokazują się z rzadka. Tu jeszcze stary KPN* przeświecał spod niedbałego zamazania. Kazali temu w półkożuszku poprawić. Machnął pędzlem zamaszyście. Zieloną farbą mur zachlapał. Raz i drugi. KPN* znikł zupełnie. Tam na budynku państwowego urzędu kotwica kłuła oczy zadziorami. Też machnął pędzlem. Zamazał. Jakiś czas nie było nic. Aż zatrzymali się przy febrycznym murze. Resztki plakatów. Źle zdarte. Całe słowa, a nawet zdania pozostały czytelne. Musiał zeskrobać. Miał taką szpachlę murarską w kieszeni. Szpachlą przeciągnął po murze. Zazgrzytało przeraźliwie. Kapral przyglądał się jego robocie z bliska i oddalenia. — Przeciągnij pan jeszcze raz! Był służbistą i kilka razy zmuszał cywila do poprawek. Cywil zamruczał coś niezrozumiale. Ale starał się. Jeszcze musiał tę ścianę farbą zamazać. Połę kożuszka sobie poplamił. Kapral zobaczył zieloną kroplę. Uśmiechnął się. Nic nie powiedział. W bramie zrobili krótki postój. Ten w półkożuszku wyciągnął papierosy. Lepszy gatunek. Poczęstował żołnierzy. Postali tak Przestępowali z nogi na nogę. Nie przechodził nikt. Pusto. Nudno. Poszli dalej. Ulicę zamykał gmach biblioteki. Masywna to budowla i małe okienka posępnie niby czyjeś złe oczy spoglądały na nich z góry. Niżej mur znaczył wielki napis: „BABILON UPADA!”. Mur był piaskowego koloru, litery czarne. Ten „BABILON” mocno bił w oczy. Przystanęli — Babilon upada — przeczytał półgłosem kapral. Twarz miał szeroką i malinowe rumieńce zdobiły mu policzki. Dwaj jego podkomendni patrzyli w zupełnie inną stronę. Z pobliskiej kawiarni wybiegły rozchichotane dziewczyny. — Babilon upada — powtórzył ze staranną dykcją ten w półkożuszku.

Kapral zamyślił się. Znał już na pamięć te różne hasła, napisy i symbole. Takiego nie było na żadnym murze dotychczas. — To analogia ze starożytnej historii — odezwał się ponownie ten w półkożuszku. Twarz miał poważną, myślące oczy. — Neutralny napis. — dodał i odsunął od kożuszka kubełek Wyraźnie był pedantem i bardzo uważał na swoje eleganckie, zimowe okrycie. Kapral poruszył ociężale ręką. — Nie podpada — zdecydował. Ruszyli. Szli wcale nie wojskowym, byle jakim krokiem. Kapral na przedzie. Za nim ten w półkożuszku z kubłem i pędzlem pod pachą. Dwaj żołnierze kilka kroków z tyłu. Oni cięgle jeszcze oglądali się za tymi dziewczynami. — Kurwa mać! — wybuchnął nagle cywil. Spostrzegł wreszcie tę jadowicie zieloną plamę, która zapaskudziła mu połę półkożuszka.

RÓG OBFITOŚCI Kępka jestem. Stanisław Kępka. Na rencie. Z powodu choroby wrzodowej. Miałem dwie operacje żołądka. Od dawna szukałem jakiejś niezłej roboty na pół etatu. Papiery mam prawidłowe. Partyjny. Zaraz po wojnie służyłem w milicji. W akcji na bandy zostałem ranny w łydkę. Miękki postrzał. Wykształcenia jestem raczej słabego. Jednak pracę spełniałem biurową. W kadrach. Tam potrzebowali pewnych ludzi. Był to czas, kiedy dopiero umacniała się władza ludowa i wielu farbowanych lisów wkradło się tu i tam. Należało ich papiery prześwietlać. Zasięgać języka. Obowiązki swoje wykonywałem z całą odpowiedzialnością. Były próby przekupstwa, ale się nie dałem złapać na lep mamony. Zresztą za takie coś pakowali od razu do piwnicy Urzędu. Po październiku roku 1956 zwolnili mnie z kadr. Wtedy wielu ludzi z resortu znalazło się na bruku. Nawet ten kapitan, z którym jako kadrowiec miałem stałe kontakty, został wyrzucony z roboty. Potem dostałem zatrudnienie jako magazynier w Centrali „Społem”. Za ustrojem od samego początku obstawałem i nigdy nie przestałem obstawać. Mój pomocnik w magazynie, niejaki Stojaszczyk, raz po wódce tak powiedział:

— Wiesz ty, Kępka? Cała Polska od Bałtyku do Tatr, od Bugu po Odrę z Nysą Łużycką to jeden wielki obóz i w tym obozie jest kilkaset karcerów, to więzienia! Zła krew mnie zalała i raport złożyłem na tego reakcyjnego gada. Ale czujność u nas podupadła. Nic mu nie zrobili. Żołądek od wielu lat miałem popsuty i było z nim coraz gorzej. Na tym magazynierstwie doczekałem do renty. Dało radę z niej żyć. Ale nudzić się zacząłem. Nie przywykł człowiek pracy do czasu wolnego w takim nadmiarze. Na piwo chodziłem, gry liczbowe obstawiałem i wypełniałem kupony. Rozmyślać zacząłem, żeby znaleźć sobie coś na pół etatu. Zgłosiłem się do dzielnicowej partii i swoją gotowość wyraziłem. Zapisali moje dane personalne i kazali czekać. Czekałem i czekałem. Dopiero na miesiąc przed wojną zostałem zatrudniony. Robię jako portier, trzy razy w tygodniu po 12 godzin. Urzęduję na parterze w pięknym wieżowcu, gdzie sami cudzoziemcy mieszkają. Istna wieża Babel. Wszelkiego koloru oni są, od żółtego po czarny jak sadza. Mówią swoimi językami. Szwargot taki. Niektórzy nawet po naszemu porozumiewają się biegle, tyle że niektórych słów w żaden sposób nie potrafią wymówić. Warunki są dobre. Siedzę sobie w hallu, mundur mam brązowy z zielonymi wyłogami, patrzę na oszklone, wahadłowe drzwi. Tymi drzwiami wchodzą i wychodzą. Naprzeciwko jest budka i tam urzęduje milicjant. Z nim mam stały kontakt. Praca wymaga delikatnego podejścia i szczególne polecenia otrzymałem. W resorcie pewien cywil, wysoki, elegancki, poinformował, jak należy na tym posterunku pracować. Nie byle jaki to posterunek. Imperializm ostatnio wzmógł dywersję przeciw naszemu ustrojowi. Macki swoje zapuszczają wszędzie. Obcy pieniądz ważną w tym odgrywa rolę. — Więc wiecie, towarzyszu, co do was należy? — zapytał na koniec. Co miałem nie wiedzieć. Wielka jest we mnie nienawiść do reakcji i spodobał mi się ten cywil. Przemówił do serca. W pierwszym rzędzie należy uważać na tych Polaków, którzy odwiedzają cudzoziemców. Przepytać takiego. Dowiedzieć się, co za jeden i komu składa wizytę. Uprzejmie oczywiście. Dane osobowe zapamiętać. Notuję sobie to wszystko w specjalnie do tego przeznaczonym zeszyciku i drogą służbową mam obowiązek raz w tygodniu raport przekazać. Powinność swoją rozumiem i oka nawet nie zmrużę, choć ciepło tam i nieraz głowa sama opada na piersi.

Najwięcej gości przychodzi do tego rudego Anglika, który mieszka na siódmym piętrze. Podejrzany ten Anglik. Rozległe utrzymuje znajomości. Co dzień ktoś do niego przychodzi. Dziwki sobie sprowadza. Wyuzdane ladacznice. Za pieniądze ciałem mu służą. Jedna taka dolara raz mi wetknęła w kieszeń. Była pijana. Sprzątaczka akurat schodziła z góry i widziała. Nie przyjąłem tego dolara. Sprzątaczka też na pewno raporty składa. Anglikowi nisko się kłaniam jak wszystkim. Zawsze wstaję ze swego fotela, kiedy ten czy inny cudzoziemiec pokaże się w polu mojego widzenia. Nawet wobec Murzyna nie czynię żadnej różnicy. Uśmiechają się do mnie ci cudzoziemcy, po swojemu bełkoczą, klepią po plecach i tak dalej. Najgrzeczniejsi są Japończycy. Ja im ukłon składam, oni mnie. Bardzo grzeczni. Ci z Tajlandii i jeszcze skądś tam też dobrze wychowani. Ten Anglik z góry na mnie patrzy. Wysoki, w kraciastej marynarce, nie nosi wcale zimowego okrycia i od razu z hallu przelatuje do swego wozu. Wóz ma elegancki, srebrzysty. I jedzie gdzieś. Czy to nie szpieg jakiś? Przy tym hojny, nie mogę powiedzieć. Puszkę szynki mi dał. Polish Ham. Ananasy i swoją koszulę z plamą od smaru na rękawie. Przyjąłem. To są prezenty przecież. Patrzę tak na tę rudą gadzinę, ale nic po sobie poznać nie daję. Gazety mu z kiosku przynoszę. Czyta nasze gazety. Jeżeli chodzi o pensję, to grosze dostaję. Jednak boki mam. Nie było dnia, żebym coś od tych cudzoziemców nie dostał. Na przykład Japoniec. Sprezentował mi gazową zapalniczkę z napisem Toyota. Ci z Tajlandii wracali z jakiejś bibki, baby w długich sukniach, chłopy w czarnych tużurkach. Napiwkami mnie obdarzyli. Pięć dolarów, trzy papierki i bilon. To jest grosz. Dolar do siedmiuset złotych dochodzi. W te ostatnie dni przed Bożym Narodzeniem czy Nowym Rokiem, to wynosiłem całe torby prezentów. Jak z rogu obfitości po prostu. Zmianę miałem najlepszą. Do dziesiątej wieczór. Czas policyjny obowiązuje i wszyscy o tej porze wracają. Ten z nocnej zmiany zazdrościł. On dużo mniej wynosił. Chwalę sobie ten obowiązek. Papierosy popalam zagraniczne, różne te Dunhile i Malbory. Trunkami przednimi gardło zwilżam. Napoleonem albo tą amerykańską gorzałką, co pluskwami zajeżdża. Nie narzekam i jedno tylko pragnienie mą duszę nurtuje, żeby tego rudego Anglika osobiście drapnąć! Z dowodem znaczy. Na dywersji jakiejś czy szpiegostwie. Siedzę w miękkim fotelu, notes' na kolanach trzymam, drzwi wejściowe obserwuję i na windę

mam baczenie. Myślę o tym Angliku. Minę tego drania widzę. A ja: „Komm!” — do niego. I palcem kiwam. Cały się trzęsie. Błaga. Przekupić chce. A ja nic. Haltuję go i do budki milicyjnej odprowadzam. Ale zarazem czuję, że ten rudy Anglik też mnie wyczuwa. Cwany!

KANAREK Kubuś był już bardzo stary. — Oboje jesteśmy w podobnej kondycji — mówiła babcia i traktowała kanarka jako równorzędnego partnera. Wiedziała doskonale, kiedy mu dopisuje humor, a kiedy jest w złym nastroju. Znała wyraz jego oczu i umiała z nich czytać. Dogadzała mu, jak mogła i do niego najchętniej wygłaszała swoje długie monologi z nieoczekiwanymi pointami. Ruchy jego dzióbka czy zachodzące bielmem ślepka były dla niej odpowiedzią, aprobatą lub przeczeniem. — No tak — mówiła wtedy — masz rację. Ale czy mogłam postąpić inaczej? Opowieści dotyczyły przeważnie odległej przeszłości. Sięgały lat panieńskich babci. Pobytu na pensji, Petersburga i różnych perypetii osobistych, związanych z pierwszą wojną światową i rewolucją w Rosji. Rankiem zaś największą przyjemnością dla babci były trele, które wyśpiewywał kanarek. Wskakiwał na najwyższy pręt w klatce i stamtąd zaczynał. Babcia siedziała naprzeciw zasłuchana nabożnie. A kiedy ktoś wchodził nieoczekiwanie, przykładała palec do ust i nakazywała ciszę. Uważała Kubusia za niebywałego śpiewaka. Carusa wśród kanarków. Czystość jego głosu, wysokość tonów i bogactwo melodii nieraz bywały przedmiotem rozmów, które prowadziła z nami przez telefon. Toteż przeżyła dramatycznie ten pierwszy ranek, kiedy Kubuś nie odezwał się wcale. Kanarek był kapryśny i potrafił nagle nastroszyć się jak czupiradło i zaatakować palec wsuwający się do klatki. Dziobał zaciekle. — No już, już — mówiła łagodnie babcia. Łudziła się więc, że ten ranek bez śpiewu jest kaprysem kanarka. Oczekiwała, że następnego dnia odezwie się znów. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Kanarek przestał śpiewać.

— W mieszkaniu jak w domu żałoby — oświadczyła babcia i te słowa najlepiej charakteryzowały jej stan. Spoglądała na Kubusia, który drzemał wsunąwszy łepek pod skrzydło. Ogarnął ją niepokój. Może kanarek jest chory? Rozpoczęła z nami pertraktacje o zawiezienie kanarka do przychodni dla zwierząt Finał tej sprawy odroczyło ogłoszenie stanu wojennego. Zapomnieliśmy o tym po prostu. Odwiedzaliśmy babcię z rzadka przywożąc jej niezbędne wiktuały oraz wymieniając nerwowe i chaotyczne poglądy o smutnych wydarzeniach w kraju. Babcia była jeszcze bardziej niż my wytrącona z równowagi. Wyłączono przecież telefony i straciła jedyną możliwość kontaktu z ludźmi. Ze względu na reumatyzm bowiem nie wychodziła prawie wcale z domu. Z bezsilnym wyrzutem spoglądała na dwa przedmioty w pokoju. Na czarne pudło telefonu i klatkę, w której siedział niemy kanarek. W związku z powyższym, nie mówiąc już o tym, czego zaznała w przeszłości, babcia była pesymistką. — Sowiet jest jak wąż — powiadała niby wróżka. — Obiecuje, obiecuje, a potem rzuca się znienacka i dusi! Przez ostatnie kilka dni nie odwiedzaliśmy babci. Aż wreszcie przywrócono łączność telefoniczną w naszym mieście. Pierwsza zadzwoniła babcia. Na początku głos nagrany na taśmę poinformował ją monotonnie. „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”. Stropiła się nieco, ale przeczekała ten refren i kiedy już uzyskała połączenie, zawołała radośnie w słuchawkę: — Wiecie, moi drodzy, kanarek zaśpiewał! W aparacie coś beknęło i tym razem żywy, surowy głos zwrócił się do babci: — Proszę nie szyfrować! W przeciwnym razie wyłączymy telefon! — Zwariował! — oburzyła się babcia. — Przecież mówię wyraźnie: kanarek zaśpiewał. Ponownie coś beknęło w aparacie i wyłączyli naprawdę. Kręciła babcia cyfry na tarczy, stukała słuchawką w widełki. Nic. Głucha cisza. Odcięli ją od świata. Tyle że Kubuś zaczął śpiewać. To bardzo wiele jednak Wybraliśmy się z babcią do Rady Narodowej. Mieliśmy pismo z komitetu blokowego. O faktycznym istnieniu kanarka. Czekamy w kolejce. Dużo petentów do pokoju kierownika. Babcia stoi cierpliwie, wsparta o dwie laski, i powiada:

— W Rosji całą rewolucję przeżyłam, a potem czerwony terror i nigdy coś podobnego... Próbujemy mitygować babcię. Oburza się: — Co tam! Cicho! Czekamy. — Proszę nie szyfrować! — podnosi głos babcia. — Zwariował! Ludzie się oglądają.

BUFET W ministerstwie są dwa bufety. Jednak ten na dole jest lepiej zaopatrzony. Prowadzą dwie obrotne kobiety. Jedna dama. Druga — wulgarna i nieprzyjemna. Siłą rzeczy też mają trudności. Mimo to choć raz w tygodniu coś atrakcyjnego pojawia się u nich. Od rana sprawdzam. Wszyscy sprawdzają Z naszego korytarza na parterze jest najbliżej. Schodzimy do piwnicy i sprawdzamy. W nieoczekiwanych godzinach przywożą towar. Z tą damą można się porozumieć. Grzecznie informuje, kiedy jest nadzieja na kupno czegoś. Z reguły koło południa bywa dostawa. Ta druga bardzo opryskliwa. — Będzie albo nie będzie — odpowiada. — Trzeba uważać. Nigdy nic nie odłoży. W ogóle one zważniały. Czują swoje znaczenie. A ludzie pokorni. Każdemu zależy, żeby zdobyć coś dla domu. Dzisiaj już dwa razy schodziłam na dół. Nic. — Kochanie — powiedziała ta dama — na razie nie ma żadnych widoków. Przystojna, starsza pani. Kiedyś też pracowała w biurze, zwolniła się i wzięła bufet w ajencję. Umarł jej ktoś bliski? Była w czarnej sukni. Siedzę w pokoju i nudzę się jak mops. Pracy niewiele. Może jak przywrócą teleksy? A tak, w jaki sposób porozumieć się z terenem, czy dane do bilansu zbierać. Sam dyrektor ręce rozkładał. — Jesteśmy bezradni... — chciał już psioczyć, ale opanował się i dodał: — Wyższa konieczność! Tak musi być. Na Zośkę, która siedzi naprzeciw, nie mogę patrzeć. Wszystko spływa po niej jak po kaczce. Lakieruje sobie paznokcie. Zęby ogląda w lusterku. Zęby ma piękne, równiutkie, białe... Czy ona wstydu w ogóle nie ma? Jej mąż brał w pracy kartki żywnościowe dla siebie i dla niej. Wydała się ta brudna afera.

Publicznie o tym mówiono. Partia to wychwyciła i piętnuje. Chcą się czymś wykazać. Odnowili się i walczą o czystość szeregów. Uczepili się Zośki. Ona jest członkiem partii. — Niech mnie wywalą! — śmieje się Zośka. Głupia. Amoralna. Zazdroszczę jej tej beztroski. Niczym się nie przejmuje. Kompletnie. Wyszłam z pokoju. Napatoczył się na mnie ten zezol z kadr, ale nic nie powiedział. Zajrzałam do bufetu. Tam już było pięć osób ustawionych w kolejce. — Dają coś? — pytam. — Nie — odpowiada jedna pani, znam ją z widzenia, pracuje na czwartym piętrze w PKO*. — Ale telefonują gdzieś. Coś ma być. Rzeczywiście. Słychać z zaplecza jakąś rozmowę. Bufet pusty. W gablocie tylko wczorajsze pączki. Nie miały wcale powodzenia. Gliniaste, leżały jak kamień w żołądku. Już kilkanaście osób za mną. Ciągle ktoś przybywa. Czekamy. Wyszła z zaplecza ta nieprzyjemna, opryskliwa baba. — Czy coś będzie? — pytają ludzie. — Bo ja i wiem? Podobno mają przywieźć pasztetową. Ludzie ożywili się. — Ale — dodała — ministerstwo chce przyjąć cały przydział dla swoich strażników. Tych strażników cała sfora w związku ze stanem wojennym. Nigdy ich tylu nie było w tym gmachu. Ludzie przygaśli. Stracili nadzieję. Ale stali. Pokazał się ktoś z trzeciego piętra. Facet. Niósł wypchaną torbę. — Salceson dają — powiedział. Rzuciliśmy się wszyscy do tamtego bufetu na górę. Nim tam dobiegłam, kolejka ciągnęła się już przez cały hall. Nawet ładny salceson. Świeży. Znajoma pielęgniarka pokazała. Po ćwierć kilograma sprzedawali. Jednak załamałam się. Nie miałam zdrowia na taką kolejkę. Zresztą gdybym nawet czekała, to czy starczy dla mnie? Zrezygnowałam. Schodzę powoli na dół. Może coś na mieście zdobędę. W sklepie serowarskim. I zamiast zatrzymać się na parterze, zeszłam na dół. Tam pusto. Nikogo przy ladzie. Ale w gablocie coś jest. Podchodzę. Patrzę. Kotlety. — Co to jest? — pytam. — Kotlety — odpowiada ta dama.

Kupiłam dziesięć. Nie było wcale limitu. Minę miałam dosyć zaskoczoną, bo wyjaśniła z życzliwym uśmiechem: — Dla strażników zabrali tylko samą pasztetową. Taki szczęśliwy przypadek. Kotlety mięsne, ale razem z kapustą smażone. Oryginalne. Dosyć smaczne. Odchodziłam od lady z zakupem, a tu już z góry biegli ludzie. Skończył się salceson. Rzucili się do kotletów.

SZCZUR Wezwał mnie kierownik i tak zaczął: — Panie Kwiatkowski, nie będę niczego owijał w bawełnę, rzecz całą pragnę wyłożyć wprost — i patrzy na mnie wymownie. Czeka. Wzroku swego nie cofam i też czekam. Bardzo to piękne. Szczerość. Niech wali dalej. — Zapali pan? — Caro z kieszeni wyciągnął. Odmówiłem. Swoje wyciągam. — Sporciaki tylko palę. Zapaliliśmy. Źle mu dym poszedł. Kaszel go chwycił. Zapluł się i zapłakał. Wykaszlał się i mówi: — Rozumiemy się znaczy? — zajrzał do szuflady biurka. Papierkami zaszeleścił. Głowę podniósł i znów patrzy na mnie wyczekująco. Milczę. To on wtedy tak: — Inny był czas do tej nocy pamiętnej, grudniowej. A inny po niej się zaczął — i uśmiechnął się szeroko, złotymi zębami błysnął. — Też to przeżyłem — uśmiech na gębie zlikwidował. — Taki wstrząs! Bardzo to było bolesne. Ale konieczne! Uwierz mi, chłopie! — teraz oczami uciekł gdzieś w bok. Mało w tym było szczerości, krętym sposobem do czegoś zmierzał. — Czyli, idę do rzeczy: już nie jest tak, jak było. Trzeba zdać sobie z tego sprawę... — szukał słów, kombinował, żeby słowa w zdania powiązać, opornie mu to szło. — No pewnie! Dobrze było. Ale do czasu. Już to, co było, nie jest dobre. Nawet złe. Tak, Kwiatkowski! Nawet złe! — brakło mu słów, usta otworzył i nic. Utknął. Rękę do szuflady wsunął i zaszeleścił papierami. Tam

miał jakieś oparcie. W tych papierach. Od razu to wyczułem. Czyli jakąś kartę chował w rękawie. Nie wyłożył jeszcze szuler swej karty. Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. — Tak, ja! Jestem obecnie zajęty! — krzyknął ze złością i buch! odłożył słuchawkę. Papierosa zapalił. Już mnie swoim nie częstował. Wiedział, że nie przyjmę. Nie było we mnie żadnego niepokoju. Przygotowałem się na najgorsze. Niech wejdą. Zakują w kajdanki. Wywiozą. Proszę bardzo! Może wyczuł to? Wiercił się na krześle. Dupę poprawiał. To bokiem, to całym tyłem się sadowił. Ledwie co zapalonego papierosa w popielniczce zdusił. W pierwszym strajku nie brał udziału. Później się przyłączył. Razem do pierwszych wyborów byliśmy w komisji zakładowej. Czyli łączyło nas to i owo. Właśnie z tej beczki znowu zaczął: — Szliśmy ręka w rękę, Kwiatkowski — powiedział. — I szują nigdy nie byłem ani żadną wtyczką. Szczerze działałem. Pokiwałem głową. Tak było. Prawdę na razie mówił. — Rozumiemy się? O właśnie! — uczepił się mojego kiwnięcia głową jak tonący brzytwy. — Tak od początku myślałem. To zresztą będzie w interesie całej załogi. Uspokoją się ludzie, nerwy im odejdą. Może nawet zwolnią aresztowanych? Mogą to zrobić! — zawiesił głos i nachalnie wpatrzył się we mnie. Nieszczere te jego oczy, zmącone. Zaraz rękę wyciągnął: — Przybijemy graby na zgodę, tak? Ani myślałem swojej ręki wyciągać: — Przecież nie gniewaliśmy się, kierowniku — wyjaśniłem spokojnie. Utrudniłem mu zadanie. Ręka opadła. Łeb opuścił. Kombinował. — Czyli, Kwiatkowski... — już nie patrzył, mówił ze zwieszonym łbem — musisz podpisać taki papierek. Ciach, mach i po kłopocie! Zrozumiałem nareszcie, o co mu szło. Sprzedał nas. Judaszowa rozmowa. O to mu szło. — No i co? — zapytałem. — Jak to co? — podniósł głowę i oczy wybałuszył. — Gdzie ten papier?

Cały się rozpromienił. Odetchnął z ulgą. Szybko wsunął dłoń do szuflady. Jakie zwinne te paluchy grube mu się zrobiły! Papierek niewielki z pliku innych papierów wyłuskał. Delikatnie, dwoma palcami położył na biurku. Podsuwać mi zaczął. Uśmiechał się przymilnie. Oczy w zmarszczkach mu się pochowały. Świecące takie. Jeszcze coś przyjacielskim głosem mówił. Ale tego, co mówił, już nie słyszałem. Zmieniać mi się zaczął w oczach. Przepoczwarzał się. Obrzydliwe to było. Ale tak było naprawdę. Zrzucał człowieczą skórę. Przybierał zwierzęcą postać. Te łapy włochate... Tłusty, a zwinny... Spiczasty nos... Oślizłego ogona brakowało mu tylko. Wzdrygnąłem się. Zawirowało mi w oczach. Poderwałem się. Już człowieka wcale w nim nie widziałem. Mam wysokie ciśnienie i z nerwów czasem uderza mi do głowy. W biurko pięścią rąbnąłem. — Ten papier to nawet do podtarcia tyłka nie pasuje! Za brudny! — wstałem i pochyliłem się nad nim. Cofnął się z krzesłem do tyłu. Twarz rękami osłonił. — Bić cię nie będę — powiedziałem. — Szkoda rąk! Czapkę włożyłem i do drzwi podszedłem. Odetchnął. Chustką obtarł spoconą twarz. — Zobaczymy... — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Jeszcze zmiękniesz! Trzasnąłem drzwiami. Od dwóch tygodni mam przeniesienie służbowe. Już nie pracuję na produkcji. W ramach działalności ubocznej nasz zakład prowadzi chlewnie. Niegłupi pomysł. Przynajmniej resztki ze stołówki są należycie wykorzystane. Świniaków tam trzymamy trzydzieści sześć sztuk Właśnie do tej chlewni zostałem przeniesiony. Z początku nie mogłem się przyzwyczaić. Świnie charczą, kwiczą. Żarłoczne takie. Własne gówno jedzą. Smród. W gnoju się taplają i szczurów tam pełno wyłazi wieczorami. Przyzwyczajam się pomału. Mam taki zaostrzony drążek i poluję na szczury. Piszczą. I co trafię któregoś, to się śmieję i kierownika sobie wyobrażam. — Kierownik raz! — powiadam — kierownik dwa! Zakłułem już z dziesięciu kierowników.

WIZYTA Dorota trzęsła się jak galareta. Tym razem musiała ich wpuścić. W ubiegłym tygodniu raz już byli, późnym wieczorem, i ona powiedziała przez drzwi, że dziecko jest chore i nie może ich przyjąć. Dziś wpakowali się znienacka. Akurat pani Szmidtowa, opiekun społeczny, była u niej. I ja weszłam pod pretekstem, że mleko dla dziecka przynoszę jej ze sklepu. Dwóch ich było. Okazali legitymacje. Małe, podłużne, w granatowych okładkach. Bardzo grzeczni. Od razu w przedpokoju zdjęli buty. — Należy szanować pracę rąk — powiedział jeden, wypasiony, przystojny chłop. W skarpetkach weszli do pokoju. Rozglądają się. Niby jak w gościach. O pogodzie mówią. — Grypa się szerzy — odezwał się drugi, prostackiego wyglądu i zachowania człowiek. Oczy takie maleńkie, w uśmiechu zupełnie niewidoczne. Natomiast ten przystojny powierzchowność miał zupełnie przyjemną. Pozory mylą. Dorocie wszystko leciało z rąk Popielniczkę im na stół stawia. Tę piękną, kryształową popielniczkę po dziadku. Wysunęła się jej z palców. Przystojny zręcznie w powietrzu uchwycił. Patrzą na nią jak koty na mysz. Ona drobniutka taka, chucherko, w tej domowej sukieneczce z przodu zapinanej na guziki. Włosy sobie rano myła, rozpuszczone, sypkie. Istna topielica. Właśnie wtedy pojawiłam się tutaj. Bo już mówili na podwórzu, że przyszli do Doroty. Myślę: trzeba ratować dziewczyninę. Mleko w plastyku wzięłam z lodówki i wchodzę. Popatrzyli bystro na mnie. Potem na panią Szmidtową. Pani Szmidtowa wyprzedziła ich pytanie. — Jestem opiekunem społecznym — oświadczyła — pomagam wszystkim potrzebującym. Ona szczególnej opieki potrzebuje. Samotna osoba z dzieckiem. Przytaknęli uprzejmie. — Grunt to dobre sąsiedztwo — powiedział przystojny. — A pani, droga Doroto, nie może na sąsiadki narzekać, prawda? — tak poufale do niej się zwrócił i na te nożyny spod niedopiętej sukienki popatrzył. Dorota ma zupełnie zgrabne nogi, może zbyt szczupłe.

— Tak jest — przytaknął drugi. Był nieobyty, wcale nie wiedział, jak podtrzymywać rozmowę. — Te sąsiadeczki są na zawołanie — dodał po chwili i na mnie, i na panią Szmidtową popatrzył. Nie pasowało im wyraźnie, że my tu jesteśmy. Ani myślałyśmy pozostawiać Doroty samej. Taka niezaradna. Na przykład jak u niej w biurze rozdzielali paczki z Czerwonego Krzyża, to koleżanki dały jej najgorszą. Mimo że należała się pierwszego gatunku jako dla matki z dzieckiem. Wzięła i nie powiedziała ani słowa. Przez chwilę panowała cisza. Przystojniak papierosa palił. Dym wypuszczał nosem i ustami. Tak na przemian. Ustami umiał takie zgrabne wianuszki wydmuchiwać. Większe, mniejsze i zupełnie małe. Nogę na nogę założył i patrzył na te wianuszki rozpływające się w powietrzu. Drugi ręce zaplótł i palcami młynka kręcił. Nieładne miał palce, grube, krótkie, w dodatku porośnięte kłakami. Dorota w tej ciszy jeszcze gorzej się poczuła. To na jednego, to na drugiego spoglądała. Zupełnie oszalałe oczy. I na nas z błaganiem. Pani Szmidtowa nie wytrzymała i mówi: — Czy ty, Dorotko, pamiętasz? Z dzieckiem masz dzisiaj iść do przychodni. Ja też pośpieszyłam z pomocą: — Niedługo musisz ubrać bobasa. Jesteś czwarta w kolejce do pani doktor. Przystojny roześmiał się naraz. Bezczelnie tak. Drugi popatrzył na łóżeczko, gdzie spał synek Doroty. — Ładny bobasek — cmoknął jak do psa. — Czekoladka taka... Jeszcze bardziej speszył Dorotę. Najpewniej uznała to odezwanie za szyderstwo. Jest panną z dzieckiem. Ojciec dziecka był studentem. Kubańczyk. Wyjechał z Polski i szukaj wiatru w polu. Dorota dwa razy chciała się topić w gliniance. Pani Szmidtowa, która jest opiekunem społecznym, też uznała, że zadrwił ten drugi po prostu. — Czekoladka nie czekoladka! — zjeżyła się cała. Dorotę jak matka traktuje. — W jakiej właściwie sprawie panowie przyszli? Przystojniak papierosa starannie zdusił w popielniczce. — Proszę okazać dowód — zwrócił się do pani Szmidtowej. Od razu straciła cały rezon. Dowód miała w torebce.

Przeglądał i przeglądał. Podał drugiemu. Oddali wreszcie. Ode mnie dowodu nie zażądali. — No tak... — odezwał się przystojniak Starannie podciągnął nogawki, żeby spodni nie wypchać sobie w kolanach. — To panie są wolne... A pani to pod 20 mieszka, tak? Przytaknęłam. Skąd o tym wiedział? Przecież nie mówiłam mu, pod którym mieszkam. Drugi wstał. Co miałyśmy robić. Wyszłyśmy z mieszkania. Pani Szmidtowa cała w wypiekach. Od razu do męża pobiegła. Stał przy śmietniku. A ja wcale do swego mieszkania nie wróciłam. Co będą mnie nachodzić i węszyć. Poszłam do parku. O Dorocie myślałam. Może ona kiedyś nieopatrznie na coś się zgodziła? I teraz chce uniknąć przykrego zobowiązania. Nie wiadomo.

WRÓG Została internowana i oni protestowali. Szczeniaki. Rozbisurmaniła się ta młodzież. Od starszych nauczyła się tego ujadania, strajkowana i wszelkiego warcholstwa. Wystosowali apel. Przybili do tablicy ściennej w głównym hallu. Podpisali się wszyscy. Długie słupki podpisów. Treści wiadomej, zaczepnej i prowokacyjnej. „Domagamy się uwolnienia naszej nauczycielki języka polskiego, pani Joanny Winnickiej...” I tak dalej. Odpis apelu doręczono dyrektorowi. W szkole wrzało jak w ulu. Na pauzach tylko szu szu! O tej nauczycielce. O tym apelu. Ale to już nie te czasy. W szkole był komisarz wojenny. Major Stachoń. Kombatant powołany z rezerwy, uczestnik całego bojowego szlaku jako dziecko pułku. On nie lubił się patyczkować. Znany jako służbista. Nawet w pracy cywilnej wymagał od podwładnych wojskowego posłuszeństwa. Właściwie nie przepadał za cywilnym życiem. Wydawało mu się chaotyczne i byle jakie. Brakiem subordynacji podszyte. Najchętniej wspominał czas służby żołnierskiej. Nie mówiąc już o prawdziwej wojnie, kiedy Druga Armia Wał Pomorski forsowała i tam chrzest w ogniu bitew otrzymał. Początkowo w tej szkole, Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej, czuł się nieswojo. Komisarz szkoły! Co ma czynić? Czuwać nad dzieciarnią? Wcale mu to nie odpowiadało. Ale służba nie drużba.

W sali gimnastycznej wygłosił wykład o stanie wojennym dla ostatnich klas. Wykład powtórzył w tej samej sali dla klas niższych. Wyprostowany jak świeca, w galowym mundurze, z baretkami odznaczeń. Głos miał donośny i nie używał mikrofonu. Słuchali. Ale ich oczy mu się nie podobały. Miny także. Nie było żadnego porównania z kompanią czy innym oddziałem lub pododdziałem, do którego nieraz w swoim życiu przemawiał major Stachoń. Szczególnie rekruci to był wdzięczny materiał! Ogolone łby, wpatrzone pilnie oczy i chórem odpowiadali na każde pytanie. Wszystkiemu potwierdzali i, jeżeli trzeba było, wszystkiemu przeczyli. Najbardziej lubił wchodzić i wychodzić. Szurgot butów i całość podrywała się na baczność. Tutaj natomiast było zupełnie inaczej. Na tyłach szepty jakieś i śmiechy. Dwa razy gubił wątek i gdyby nie fakt, że temat miał opracowany na medal, jak nic mógłby się pogubić całkowicie. A na zakończenie, kiedy dziarskim głosem rzucił rytualny akord: „Pytania są?” (dotychczas, na wykładach dla prawdziwych wojaków, zawsze odpowiadało mu milczenie; wtedy koronował ostateczną pointą: „Zrozumiano wszystko?”, na co chór głosów, jak jeden potężny głos, odpowiadał: „Tak jest!”), tu, w sali gimnastycznej Liceum im. Marii Konopnickiej, podniósł się z pierwszego rzędu ławek szczupły chłopak, taki mizerak o trójkątnej twarzy, z nieprzyzwoicie długimi włosami, i głosem dźwięcznym i silnym, zastanawiającym jak na taką niepozorną posturę, zapytał: — Po co w ogóle został wprowadzony stan wojenny? Majora Stachonia zatkało z Zaskoczenia. Przecież o tym problemie wywodził całą godzinę lekcyjną; czyli 45 minut. Czyżby to był wyjątkowy tępak? Na takiego nie wyglądał. Więc cyniczny, rozwydrzony prowokator. Zgromił smarkacza przeszywającym wzrokiem i powiedział: — Udaje wariata, czy o drogę do Wariatkowa pyta? Był to jego stary, wypróbowany chwyt. Oczekiwał na zbiorowy śmiech młodzieży. A tu nic. Cisza. Tylko szepty jakieś na tyłach. Pochylone głowy i coś szepczą. Spocił się major Stachoń, kołnierzyk dusił mu szyję, a wybrnął w ten sposób, że nakazał temu bezczelnemu uczniakowi nauczyć się dokładnie przedmiotu z broszury o stanie wojennym, wydanej niedawno i dostępnej do nabycia w kioskach „Ruchu”. — Trzy dni czasu macie na lekturę — zakończył major Stachoń tę nieprzyjemną przeprawę. Pozbierał notatki i zszedł z mównicy.

Nie był z siebie zadowolony. Przecież swoista porażka. Zbyt łagodnie potraktował uczniaka. Przyszłość jego autorytetu jest tu nie bez znaczenia. Stropił się tym pytaniem. To mogło być zauważone. Uczniak wpatrywał się w niego spokojnymi, skupionymi oczyma. Doskonale go zapamiętał. Wnet się dowiedział od woźnego jego nazwiska. Ze szkolnym woźnym zawarł dosyć ścisłą komitywę. Były żołnierz, fioletowy nos, ale czuł mores przed szarżą i szczegółowo informował majora Stachonia o interesujących go problemach. Zapisał w notesie nazwisko ucznia i zapytał z nadzieją: — Może rodzice jego w czymś zaangażowani? Czyli obcy element... — Skąd! — zaprzeczył żywo woźny. — Matkę tylko ma, zatrudniona jako robotnica w Elanobawełnie i także... — Nieważne! — uciął major Stachoń. Nie chciał wdawać się w zbytnią poufałość z woźnym. Traktował go jak oficer szeregowca. Woźnemu to odpowiadało i prężył się w postawie zasadniczej przy każdym meldunku. Powtórzył sobie major Stachoń nazwisko ucznia i już na zawsze zapamiętał. Taką miał pamięć wyćwiczoną na opisie części pistoletu maszynowego czy regulaminu służby zasadniczej. Jak coś w nią wbił, to nie da rady wybić tego żadnym sposobem. — Ciężki obowiązek — tak zwierzył się przy flaszce Baltic Vodka swemu przyjacielowi, oficerowi służby czynnej. Ten spojrzał na niego z politowaniem. Coś ty, Felek! Rozkleiłeś się? Przyjaciel, który pracował w Głównym Zarządzie Politycznym, zmobilizował majora Stachonia. Zdusił niemęską rozterkę. Poczuł się sobą i w trakcie dalszej rozmowy z przyjacielem zrozumiał, że praca, która mu została powierzona, wcale nie jest błaha, czy peryferyjna, wręcz przeciwnie, bardzo odpowiedzialna. — Młodzież, rozumiesz? — mówił dalej przyjaciel. — Przyszłość narodu przecież... Przeświadczenie o wadze zadania rozproszyło ostatecznie rozterki pierwszych dni i choć peszyły go nieco dwie młode, eleganckie nauczycielki oraz różne szepty i chichoty na pauzach, które bez wahania traktował jako żarty ze swojej osoby, postanowił zabrać się zdecydowanie za sprawę tego apelu. Zwolnienia internowanej domaga się smarkateria! Najwyższa władza zdecydowała o tym, a oni mają czelność podważać słuszność tej decyzji!

Niezła wichrzycielka musiała być z tej nauczycielki, jak jej tam, Joanny Winnickiej. — Najwyższa władza! — powiedział półgłosem i naprawdę był wzburzony. Z generałem armii zetknął się raz osobiście. Podczas zimowych manewrów przed laty. Wizytował jego pułk. Stali przed oddziałami. On przechodził wzdłuż czoła. Twardy człowiek Wyplenił pijaństwo wśród oficerów na przykład. Tak pomyślał i z wzorcem osobowym w duszy znalazł się w pokoju nauczycielskim, gdzie w krótkich żołnierskich słowach przemówił do grona zebranych tam pedagogów. Nacisk położył na poważną słabość pracy polityczno-uświadamiającej i zbędne, wręcz szkodliwe, bratanie się pedagogów z młodzieżą. — Oto są rezultaty! — zawiesił głos i starał się patrzeć tam, gdzie pod popiersiem wieszcza siedziały dwie młode, ładne nauczycielki. Nie bez znaczenia jest fakt, że był wdowcem. Patrzył uporczywie na ścianę z godłem państwowym. Ale i tak te piczki powabne widział doskonale. Zebrał znów myśl w ciasny, męski węzeł i zakończył: — Musimy wykryć prowodyrów i ukręcić łeb całej prowokacji! — sprężystym krokiem opuścił pokój nauczycielski. Zastanowił się, jakie sprawił wrażenie na dwóch nauczycielkach. Następnie zapraszał do gabinetu dyrektora wychowawców poszczególnych klas i przeprowadzał z nimi indywidualne rozmowy. Jedna z tych dwóch ładnych okazała się wychowawczynią i ona to oświadczyła dobitnie: — Młodzież ma absolutną rację. To świadczy o jej wysokim morale, poczuciu prawdy i potrzebie sprawiedliwości! Przecież pani Winnicka jest świetnym pedagogiem, najlepszą polonistką, jaką to liceum miało od lat! Osłupiał po takim dictum major Stachoń. Patrzył na nią niby cap i nic! Ładna twarz, wysoka pierś, długa noga. W jego guście niewiasta i wypowiedziała się tak paskudnie. Wiele chwastów jest w tej szkole i niektóre perfidnie postać kuszących kwiatów przybierają. Właściwie z nikim nie doszedł do porozumienia. Każdy z wychowawców wykręcał się wyraźnie. Nie znane pozostały nazwiska inicjatorów akcji. W sukurs pośpieszył woźny. Przyłapał majora w toalecie i wyszeptał:

— Najwięcej przy tym apelu krzątał się Korczyk... To ten sam! Bezczelny uczeń, który ma zgłosić się niebawem u niego. Zostanie przepytany z broszury o stanie wojennym. Major Stachoń przygotował się do tej rozmowy w szczegółach. Postanowił go zaskoczyć i po lekcjach, niby przypadkiem, dopadł wyżej wymienionego ucznia. Zaprowadził go do gabinetu dyrektora. Dyrektor, trzeba to przyznać, zachowywał się najlepiej z całego zespołu nauczycielskiego. Szczerze starał się mu pomagać. Major Stachoń wprowadził ucznia do gabinetu. Zasiadł za biurkiem. Pogrążył się intensywnie w studiowaniu jakichś papierów. A tamten stał i stał. Czuł jego obecność major Stachoń. Z satysfakcją notował rozmaite odgłosy. Uczeń przestępował z nogi na nogę. Skrzypiała podłoga. Oddychał nierówno. Czyżby nerwy już go brały? — No tak... — major Stachoń podniósł głowę. Był jak kocur, co ma już swoją mysz w łapach, ale jeszcze, jeszcze pozwala jej mieć złudną nadzieję. — Nauczył się kolega zadanego materiału? Uczeń Korczyk w milczeniu pokiwał głową. Hardy. Ostry nos, blada cera, trójkątne oblicze i te włosy długie jak u baby. Patrzył przy tym prosto w oczy. — To bardzo dobrze — powiedział major Stachoń. — Ale rzecz tę zostawimy na inną okazję... — Zaświecił mu przed oczyma apelem, który przygotował sobie zawczasu. — A to co? — rzucił ostrym głosem. — Nasz apel — odparł bez wahania uczeń Korczyk. — I ten apel sam się napisał, tak? — zadał to z pozoru niewinne pytanie. — Skąd! — zaprzeczył uczeń Korczyk. — Ja i kilku jeszcze kolegów zajęliśmy się redakcją tego tekstu, który wyraża stanowisko całej młodzieży naszego liceum. Major Stachoń nie przewidywał tak łatwego zakończenia pierwszego etapu śledztwa. Więc ma już w saku jednego prowodyra. — Przyznajesz się, młodzieńcze? — zapytał z ojcowską życzliwością. Uczeń Korczyk znów w milczeniu pokiwał głową. — Mogę to wasze oświadczenie zanotować, prawda? Podpiszede? — przycisnął długopis i przygotował kilka arkuszy papieru. Z pedanterią napisał u góry pierwszego: „Oświadczenie”. I popatrzył przenikliwie na chłopaka. Czyżby tak łatwo, w kilkanaście minut zakończy rzecz całą? Z początku za bardziej szczwanego gracza uważał przeciwnika.

Zastanowił się. Dalszy ciąg pytań musi być prosty, z pozoru niewinny. Zarysowały mu się trzy etapy śledztwa. Po pierwsze: ci, co ten apel opracowali. Jeden już jest. Ale inni jeszcze. Po drugie: ci, co zbierali podpisy. Po trzecie: może też być ktoś, kto podsunął im cały ten pomysł. Inspirator działający z ukrycia. Przez sekundę o tej młodej, ładnej wychowawczyni pomyślał. Przydusić trzeba szczeniaka i jak po nitce do kłębka. — Więc, drogi kolego... — przystąpił do akcji, uśmiechnął się dobrodusznie. — A kto był jeszcze z wami? Znaczy wspólnicy... — Ja biorę wszystko na siebie! — przerwał mu gwałtownie uczeń Korczyk. — I żadnego innego nazwiska poza moim pan się nie dowie! — głos mu się załamał kogucio z powodu mutacji. Odważny. Tak w pierwszym momencie z sympatią pomyślał o nim major Stachoń. Przystąpił do dalszego przesłuchania tego niebezpiecznego wichrzyciela. Skupił się i już nie widział przed sobą kilkunastoletniego ucznia Liceum im. Marii Konopnickiej, o mizernej, bladej twarzy, obsypanej młodzieńczym trądzikiem. To był wróg!

KPN* Nie! Te rekompensaty wcale mnie nie uratują. Kiełbasa zwyczajna — 190 za kilogram. Słonina — 100 złotych. Łopatka z kością — 250! Ser chudy kosztował 12 złotych. Teraz 54. To jest dokładnie podwyżka o 450 procent. A węgiel ile? Piec mam i trzeba do niego pakować a pakować... Szedłem z roboty i tak o tym myślałem. Gdyby teraz jakiś senator amerykański pojawił się na ulicy, to bym powiedział o tych cenach i rekompensatach. Niech wiedzą! Pod dworcem spotkałem Kazka. Po staremu u niego. Torbę jakąś niósł. — Zakupy — powiada. Patrzę. Całkiem przyjemna z wyglądu kaszanka. Margaryna Palma i dwie puszki szprotek Gdzie on to zdobył? — Mam swoje chody — zadowolony jak nie wiem co. Zapaliliśmy. Postaliśmy na rogu. Poszliśmy dalej. Spojrzałem na swój but i cholera mnie wzięła. Zupełnie odeszła podeszwa. Dobrze, że dziś mróz, a nie odwilż. Podbiłem ją gwoździkami i drutem wzmocniłem. Tydzień trzymało. Na mój rozmiar stopy nie ma butów.

Mam numer większy od kajaka. A zresztą, nawet gdybym miał mniejszy, to butów i tak nie ma. Parę dni temu stałem w ogonku i jak doszedłem do stoiska, to były już tylko buty dla liliputów. Gdybym wtedy spokojnie pomyślał! Kupić mały numer i wymienić się z kimś. Ludzie biorą, co popadnie i wymieniają się potem. Kaziek obciął mnie swoim cwanym okiem raz, drugi. Zauważył, że jestem bez humoru. — Może teges? — zaproponował. Wybuchnąłem: — Kartkę na gorzałę dawno już wykupiłem! — Można na mecie — mówi i dalej uśmiecha się po swojemu. Wiem, ile na metach biorą. Ale on kusi. — Mam taką babę, co 1000 za flaszkę liczy. — 1000 — odpowiadam — to jest kawał grosza. — I do cennika nowego w pamięci przymierzam. — Najtańsza baba w mieście — tłumaczy Kaziek Wiesz, ile na Bimberstrasse biorą? — Bimberstrasse... — zdziwiłem się. — Gdzie to jest? — Tak teraz Brzeska się nazywa. Oni 1500 liczą, a w nocy jeszcze wyżej. — Nie każdy może sobie na to pozwolić — opór jeszcze stawiam. — Ja pięćset, ty pięćset — powiedział Kaziek — i odżyjemy! —Jest rencistą z powodu zdrowia i dorabia sobie prywatnie. — No? — patrzy na mnie i czeka. Machnąłem ręką. I tak z tej podwyżki nie wylizę. Najlepiej zalać robaka. Poszliśmy. Taka brama. Stare budownictwo. Jedno podwórze, drugie podwórze. Kazał zaczekać. Dałem mu swoją działkę i trochę się zaniepokoiłem. — Nie bój się! Tu nie ma żadnego zapasowego wyjścia. Wypaliłem papierosa. Wrócił. — Jeszcze kwadrans musimy poczekać. — Dlaczego? — Przecież baba, co interes prowadzi, nie trzyma u siebie towaru. W razie rewizji, rozumiesz... No jasne! Minął kwadrans. Znów poszedł. Zaraz wrócił z flaszką. Baltic Vodka. — Możemy na stojaka pod palec i papierosem zakąsić albo... — zastanowił się. — Mam takie przyjemne miejsce.

Poszliśmy. Zaprowadził do Pałacu Ślubów. — Co ty, Kaziek! Popchnął mnie w drzwi i weszliśmy. Marmury, żyrandole. W szatni ludzie swoje kożuchy oddają. Wszyscy z kwiatami. Akurat trzy śluby czekały w kolejce. Panny młode w białych sukienkach. Pełna gala. Jak na filmie. Po co mnie tutaj przyprowadził? — Mam tu znajomego — powiedział Kaziek. Nachylił się nad ladą w szatni i zagadał do takiego kurdupla o sinej twarzy, starego chłopa. Tamten pokiwał głową i wpuścił nas do tych kożuchów i futer. Ciężkie pieniądze tu były zgromadzone. Milion, a może i więcej. Zaprowadził nas na zaplecze. Miał taką pakamerę. Trzy osoby lekko mieściły się tutaj. Zaraz szklankę przyniósł i swoje kanapki z kiełbasą. Kaziek nalał mu pół szklanki za gościnność. Należało mu się. Wypił duszkiem, obtarł usta i poleciał do lady kożuchy i filtra odbierać. A my z Kazkiem zaczęliśmy urzędować. Szklankę do jednej czwartej sobie napełnialiśmy i potem kawałek chleba z kiełbasą. Dobrą miał ten szatniarz kiełbasę. — To cham — powiedział Kaziek. — Od siebie z wiochy przywozi. Zawsze miał niechętny stosunek do wiochy. Jeszcze od czasów, kiedy na dworcu PKS naciągał wiejskich frajerów na forsę. Ciekaw byłem, skąd zna tego szatniarza. Ale on żartem mnie zbył: — Trzy śluby brałem, to i poznaliśmy się nieźle. Obrotny ten Kaziek. Może mięso z wiochy u niego zamawia? Szatniarz nie przyszedł już do nas. Zajęty. Zarobi nieźle. Przy takiej okazji ludzie więcej płacą. Ciekaw też byłem, jak Kaziek da sobie radę z budżetem rodzinnym. Ma dwójkę dzieciaków w tym drugim małżeństwie jeszcze nieodchowanych. Bo ja tylko alimenty płacę, i to na jedno. Rozwodnikowi zawsze lżej. Tylko z wyżywieniem gorzej. Baba to nawet z niczego ugotować coś potrafi. Ale Kaziek wcale się nie przejmował. — W okupację handlowałem pod Dworcem Głównym — powiedział. — Pamiętasz, gdzie był stary dworzec? Co miałem nie pamiętać. Sam tam za pucybuta byłem. Jeszcze na jedno rozlanie zostało w butelce. Wtedy przyszedł szatniarz. — Kończcie już chłopaki — poprosił — zaraz przyjdzie mój zmiennik. — Trzeba kończyć — rzekł Kaziek.

Wypiłem ze szklanki, a on swoją działkę z butelki. Podziękowaliśmy szatniarzowi i opuściliśmy Pałac Ślubów. Było już ciemno. Mróz trzymał cały czas. Czułem to po uszach. Jeszcze chwilę postaliśmy. — A wiesz... — powiedział Kaziek — KPN* pojawił się znów! — Co ty gadasz? KPN* to przecież taka organizacja... Konferencja... Nie! Konfederacja Polskiej Niepodległej! — Skąd! — roześmiał się Kaziek — KPN*, czyli koniak pędzony nocą, rozumiesz? — Gdzie pędzą? — Wszędzie. Szlauch i dwie bańki. To cała aparatura. Tylko drożdże trudno zdobyć... Następnym razem zapraszam do siebie. Na koniak! No to cześć! — I pobiegł do swojego tramwaju. Znam go tyle lat. Zawsze taki sam. Humoru nie traci. Takie ma usposobienie. Dobrze takiemu. Poszedłem do przystanku autobusowego. Pojechałem pośpiesznym. Nawet nie długo czekałem i już był. Od pętli pośpiesznego mam kawałek drogi. Pustkowiem. Tam napadają. Młodzi w watahy się zbierają po trzech, czterech i o papierosa proszą. Wyciągasz papierosy, a oni od razu w łeb biją, zegarki zrywają, robią rewizję. Sąsiada w taki sposób napadli. Akurat podjął z książeczki pieniądze. W szybkim tempie ten odcinek drogi przebyłem. Palić w piecu już mi się nie chciało. W ubraniu położyłem się na tapczan. Chciałem zapalić papierosa, ale zasnąłem. Zbudził mnie ziąb. Przemarzłem paskudnie. Zerwałem się i włączyłem słoneczko. Pić mi się chciało. Nie dużo tej wódki było, ale suszy. Napiłem się wody z bańki. Na wierzchu był lód. Długo spałem. Już po godzinie policyjnej. Podszedłem do okna. Straż pożarna oświetlona. Dwóch strażaków na warcie nocnej. W hełmach, z toporkami. Biegają po placu. Zimno im. Słabo ubrani. Nogami tupią. Rękami się po plecach walą. Jeden jakby znajomy. Kwiatek niejaki. Ale z tej odległości przy słabym świetle nie byłem pewien. Straż jak wojsko. Militarna służba. Głucha, zimna noc. Pęcherz zaczął mnie cisnąć. Na podwórze nie chciałem wychodzić. Policyjny czas i mogą dopaść. Przed samym oknem to suche, stare drzewo. W tamtą zimę na gałęzi tego drzewa wielki, czarny ptak zadziobał mniejszego. KPN*! W taką noc tylko pędzić! Odlałem się do wiadra.

REWIZJA Dziś bardzo rewidowali. Szczególnie młodych. A już jak któryś niósł torbę, czy plecak, to od razu został zatrzymany. Najgorszy był posterunek za kościołem Świętego Ducha. Mieszany. Milicjanci i żołnierze. Nikogo nie przepuścili. Oczy mieli bystre i wyczucie jakieś diabelskie. Szedł chłop z workiem. Popatrzyli i puścili swobodnie. Nawet się za nim nie obejrzeli. Nie było w nich żadnej rozterki. Za chwilę pokazał się młody człowiek z dzieckiem. Córeczkę prowadził na spacer. Przez ramię miał przewieszony chlebak. Niepozorny, zielony chlebak. Już ich mijał. — Chwileczkę! — powiedział milicjant z wąsikiem, cyganowaty z wyglądu, dwie belki nosił na pagonach. Tak niedbale, kocio zbliżył się do młodego tatusia. Maszynową broń przewieszoną miał przez szyję. Prawą dłoń trzymał na rączce. Myśliwy. Zaczął grzebać w tym chlebaku. Zręcznie i sprawnie. Papiery jakieś wyciągnął. Zwitek bibułkowatych maszynopisów sprytnie wsunięty do foliowego opakowania z włoszczyzną. Oczy mu się zaświeciły i zaprowadził młodego tatusia pod arkady. Tam urzędował dowódca posterunku. Zostawił zatrzymanego i zaraz stamtąd wyskoczył, gotowy do polowania na kolejną zwierzynę. Najwięcej miał trafień. W ciągu kilkunastu minut zatrzymał dziewczynę i starego o lasce. Znalazł coś u nich. Stary bardzo był przebiegły. Niósł wypchaną teczkę, a w niej nic. Jednak kapral był cwańszy od niego. Zaczął mu rewidować kieszenie. I znalazł. Ulotkę. Ucieszył się. Żołnierze mniej się starali. Ale też musieli. Czasem kapral z wąsikiem odpoczywał sobie i patrzył na nich czarnymi, bystrymi ślepiami. Wszystko widział. Musieli ludzi zatrzymywać. Podział pracy był taki: wojsko polowało po lewej stronie jezdni, milicjanci zaś trzymali się prawej strony. Właśnie wypalił kapral papierosa i zajął się trzema studentkami. Szły sobie trzymając się pod ręce, roześmiane, jakby nic. Ale mu podpadły. Zatrzymał i pogrążył się w bebeszeniu ich torebek. Wtedy prawie równocześnie jeden z żołnierzy też zatrzymał dziewczynę. Szła sama. W bardzo grubych okularach. Słabo musiała widzieć. Szła prosto na niego i młody żołnierz zagrodził jej drogę. Nie był biegły w rewidowaniu. Zmarzniętymi palcami grzebał w jej białej torbie z napisem Coca-Cola. Wypadła na ziemię kosmetyczka. Podniósł szybko.

— Przepraszam — wymamrotał. Nieśmiały żołnierz. Wyciągnął z samego dna torby broszurę w zielonych okładkach. Wyraźnie lewa rzecz. Takie broszury wydawali w wolnych wydawnictwach przed wojną. Może i teraz wydają. Wyłuskał z torby tę lewą rzecz i rozejrzał się jak złodziej. Cygan, znaczy kapral MO*, ciągle jeszcze był zajęty tamtą żeńską trójką. Inni też. Całą grupą otoczyli wysokiego w czarnym, wielkim kapeluszu. Niósł wielką walizę. I oni do tej walizy. Młody żołnierz jeszcze raz rzucił dokoła płochliwe spojrzenie i z powrotem wpuścił tę zieloną broszurę do torby. — Dziękuję — powiedział. — Może pani iść. Dziewczyna stała dalej. Wyraźnie oszołomiona. Czerwona jak burak. I naraz ruszyła szybkim krokiem. Bardzo niedoświadczona. Ale nikt niczego nie zauważył.

HELP Pod magazyn podjechały dwa TIR-y. Pomoc nam z zagranicy przysłali. TIR-y na holenderskich numerach. Otworzyli masywne drzwi z tyłu, a tam we wnętrzu stosy kartonów. Ułożone ciasnymi rzędami. Duże i mniejsze. Żółte kartony zapakowane szczelnie i oklejone plastrami. Znak Czerwonego Krzyża był na każdym. Z magazynu wyszli ludzie w waciakach. Za nimi magazynier w niebieskim fartuchu. Magazynier umiał mówić w obcym języku. Poszwargotał z szoferami. Papiery mu jakieś podsunęli. Pobieżnie przejrzał i podpisał. Miał w kieszeni pieczątkę. Chuchnął i podbił. Dał znak swoim ludziom. Zaczęli wybierać kartony. Brali po sześć mniejszych, a trzy większe na raz. Potem wózek wytoczyli z podwórza. Na ten wózek ładowali kilkadziesiąt kartonów. Jeden ciągnął za dyszel, drugi pchał. Naprzeciw magazynu samotna kamienica w szczerym polu stoi. Mieszkańcy kamienicy patrzyli z okien. Wylegli też na ulicę. Zastanawiali się nad zawartością kartonów. Raczej ciężkie, nabite. Pewnie żywność. W puszkach. Tam, na Zachodzie, żywność w puszki pakują.

Cudzoziemscy szoferzy siedzieli w swoich kabinach. Patrzyli z wysoka. Dobrze ubrani, wypasieni. Jeden palił fajkę. Muzyką stereo uprzyjemniali sobie oczekiwanie. Dochodziła ta muzyka do ludzi zebranych przed kamienicą. — Help — jeden z widzów ze smakiem powtarzał. — Po angielsku znaczy to: pomagać. Pracownicy magazynu uwijali się szybko i sprawnie. Nie odpoczywali wcale. W godzinę wyładowali. Magazynier ponownie podpisał papiery. Uczynił szeroki, gościnny gest Chyba cudzoziemców zapraszał. Ale oni na zegarki pokazali i pokręcili głowami. Spieszyło się im. Zaraz odjechali. Te TIR-y jak smoki, mają zryw. Silnik typu Mercedes. Ludzie nadal stali. Mróz dziś tak bardzo nie szczypał. Zaczynała się odwilż. W magazynie zapanował spokój. Poszarzało i w jednym oknie na pierwszym piętrze zapaliło się światło. — Rozdzielnik robią — ktoś zauważył. — Sami się obdzielają — ktoś dodał. Po szesnastej zaczęli wychodzić z magazynu pracownicy. Ludzie przyglądali się im bacznie. Kobiety niosły swoje torby. Mężczyźni z teczkami. Jak zawsze. Kto to wie? Wynoszą coś czy nie. Pomału rozchodzili się ludzie. Pozostała niewielka grupka. Najwytrwalsi. I w oknach kamienicy twarze gdzieniegdzie. Ci mieli najlepiej. Siedzieli w ciepłych mieszkaniach i patrzyli. W oknie na pierwszym piętrze magazynu ciągle paliło się światło. W portierni przy bramie siedział strażnik. Karabin trzymał między nogami i drzemał. Po pewnym czasie pod magazyn podjechało auto. Dwaj wysiedli. Przeszli przez portiernię. Strażnik przed nimi na baczność. Skierowali się do budynku. Zaraz za tym autem wytoczyła się zza rogu ciężarówka. Pod samą portiernię tyłem zajechała. Ludzi zebrało się już więcej. Powychodzili z kamienicy. Przystawali nieliczni przechodnie. Zebrało się około trzydziestu osób. Zbliżył się do nich patrol milicyjny. — Rozejść się! — powiedział dowódca patrolu. Niechętnie cofnęli się do bramy. Z bramy wyglądali na ulicę. Dwaj wyszli przez portiernię i wsiedli do auta. Za nimi magazynier. Krzyknął. Z budy ciężarowego wozu, okrytej plandeką wyskoczyli trzej

mężczyźni. Pobiegli do magazynu. Wnet wynurzyli się stamtąd. Obładowani kartonami. Wrzucali do ciężarówki. Pracowali w pośpiechu. Wcale nie układali. Obrócili kilkanaście razy i załadowali całą ciężarówkę. Auto ruszyło pierwsze. Ciężarówka za nim. W oknie na pierwszym piętrze magazynu zgasło światło. Ludzie zaczęli się rozchodzić.

SŁONECZKO Dostałem robotę jako kontroler w „Ruchu”. To ma związek z reformą gospodarczą. Tak myślę. Chodzę po kioskach. Rewir mój obejmuje dwadzieścia osiem kiosków. Sprawdzam, czy sprzedawcy nie przekraczają limitu wykorzystywania energii elektrycznej. Wszyscy teraz przekraczają. Mrozy. Dzisiejszej nocy do -15 stopni opadł słupek rtęci. Z tego powodu miałem udany obchód. Wszyscy podgrzewali się znacznie więcej niż pozwala limit. Lubię swoją robotę. Jestem niezależny i nikt mnie nie pogania. Nikt też nie da rady mnie sprawdzić. Idę sobie powolutku. Kiosk mam w polu widzenia. Od tyłu zachodzę albo udaję głupiego i pojawiam się od strony okienka. Głowę do szybki przysuwam i widzę całość. Urzędująca tam osoba z dwóch stron słoneczkami się podgrzewa i jeszcze od tyłu ciepło w postaci maszynki czy grzejnika żeberkowego sobie puszcza. Tak bywa. Wtedy glejt urzędowy wyciągam. — Kontrol — mówię. Kobieta wystraszona jak nie wiem co. Przeważnie kobiety w kioskach pracują. Ręce jej się trzęsą. Mam obowiązek sporządzić protokół, wyszczególnić niedozwolone prawem źródła energii cieplnej i tak dalej. Druczki stosowne posiadam. Tylko wypełnić. Uderza to kioskarkę po kieszeni. Od czystego zysku ajencyjnego jej potrącają. Zaczyna się bajer. Prosi. Płacze. Obiecuje. Ja mówię mało. Czasem słówko wtrącam. I tak to się toczy. Ona mnie wyczuwa i ja ją wyczuwam. Stare baby najmocniej się podgrzewają. Wystygła krew. Tak to można nazwać. Choć i młode niektóre nieźle sobie hajcują. U jednej to było jak w łaźni parowej. Tak się podgrzewała. Ze cztery razy przekroczyła swoje uprawnienia do ciepła. Znów pewien gość, byk taki, robić mu się nie dice, podpadł dwa razy. I to dzień po dniu.

Dziś miałem żniwo. Jedną taką nakryłem. Nieprzyjemna, udaje grand damę i zawsze z góry mnie traktowała. Aż stało się i ja byłem górą. Zrobiła się taka malutka. Nie popuściłem babie. Spisałem i zapłaci. A przy placu Defilad to w każdym kiosku limit był przekroczony. Tam wiatry wieją. Lodowate wiatry. Goła przestrzeń i te w kioskach siedzą jak na wygwizdowie. Od jednej dostałem parę paczek Extra Mocnych z filtrem. Teraz w jawnej sprzedaży wcale nie ma Extra Mocnych. Najbardziej lubię ten gatunek papierosów. Inne mnie duszą i kaszlę. Dołożyła jeszcze żyletki. Tam, pod samym dworcem, znajduje się najlepiej zaopatrzony kiosk. Jak ona to robi? Na pewno z dostawcami trzyma sztamę. Kosmetyki mi sprezentowała. Pastę do zębów, mydełko. Nawet proszek do prania. Żona się ucieszy. Tak szedłem i kosiłem. Dopiero połowa dziennego obchodu, a cała torba pełna. Ludzie mi na rękę, to i ja im. Co będę spisywał! Zrobiłem mały postój. Wstąpiłem do Feniksa. Tam bywa piwo. — Nie ma — mówi ciężarna ekspedientka. — A może chce pani proszek do prania? — ja jej na to powiadam. — Niedługo dzidziuś się urodzi i trzeba gromadzić. Od razu do tego proszku oczy jej się zaświeciły. Dobry proszek. „Fala”. Nie ten „Popularny”, co bieliznę wypala. Dwie flaszki spod lady mi podała. Pokrzepiłem się i do roboty. Mróz nie popuszczał i ten wiatr lodowaty na dodatek Dalej żniwo. A od jednej nic nie wziąłem. Również nie zrobiłem użytku z jej wykroczenia. — Słoneczko ty moje! — tak zacząłem do niej gadkę. A ona taka wystraszona! Zerwała się i za sznur. Wyłączyła to elektryczne słoneczko, którym się podgrzewała od dołu. Było śmiechu! Ładna babeczka. Dwadzieścia kilka lat najwyżej. I taka szykowna. Umówiłem się na sobotę. Przyjdzie na pewno. Mam ją w garści. Musi przyjść. Pójdziemy sobie na kawę, ciastka, winko i może coś...

SKŁADKA Jestem skarbniczką koła i choć Związek został zawieszony, uważam, że nadal pełnię tę funkcję. Postanowiłam więc zebrać składki za styczeń i

przeznaczyć tę sumę na pożyteczny cel społeczny. Poradziłam się Irenki i ona była tego samego zdania. Oczywiście ani słowa nie powiedziałyśmy o tym Kozłowskiej. Jest naszą przewodniczącą, jednak już pierwszego dnia wojny odpięła znaczek „Solidarności”. Nam radziła uczynić to samo. — Mogą się czepiać — powtarzała. Również Grażyna Pakieła, która zakładała tutejsze koło, wydawała się jakaś nieswoja. Co prawda u niej w księgowości panowały okropne stosunki. Tam były dwie baby ze starego związku i one teraz odżyły. Kopały dołki pod Grażyną. Uważały, że nastąpią przesunięcia kadrowe i któraś z nich na miejsce Grażyny zostanie kierowniczką. Najbardziej właśnie niepokoiła Grażynę Pakiełę pogłoska, że mają robić czystkę i wiele osób z biura pójdzie na zieloną trawkę. Tylko o tym mówiła i wszędzie tam, gdzie się znalazła, wprowadzała nastrój podniecenia, histerii, strachu. Te jej oczy wielkie, wyłupiaste. Ona chyba ma chorobę Basedowa. Pani Wanda z planowania poparła naszą inicjatywę. — A pewnie! — powiedziała dziarsko. — Co będziemy całe życie na kolanach! Jak przegrać to na stojąco! Stara harcerka. Była w Szarych Szeregach. Druhna Wisienka, Sosenka. Jakoś tak. Zawsze to mnie śmieszy. Sto kilo żywej wagi, wąsik i... Wisienka, Sosenka! I stało się tak, jak postanowiłam. Wszyscy chętnie dawali. Magister Stopczyk rzucił hojną ręką pięćset złotych. Do Kozłowskiej nie poszłyśmy. Narobi wrzasku-lamentu. Ponadto mówiono, że jej mąż to jakaś mętna persona. Grażyna Pakieła zapłaciła składkę. Tylko prosiła, żeby rzecz całą zachować w dyskrecji. Proszę bardzo! Komisyjnie z Irenką obliczyłyśmy pieniądze i pozostała ostatnia sprawa: przeznaczenie tej kwoty? Stasio z magazynu radził, żeby poszukać kontaktu z tymi, którzy się ukrywają i wydają bibułę. Głupi pomysł. Nim dotrzemy gdzieś, to już bezpieka weźmie nas w obroty. Dał się Stasio przekonać i przestał nalegać. Pijemy herbatę z Irenką, a tu nagle wpada Kozłowska. — Czyście oszalały, dziewczyny? — woła od drzwi. Aż spąsowiała i dyszy. — Te pieniądze — mówi — trzeba oddać ludziom z powrotem. Natychmiast oddać! Dojdzie do dyrektora, a nie daj Boże do Wołczuka... — wymachuje rękoma. Pazury to ona sobie maluje jak kokota. Na zielono. — O czym pani mówi, droga Ziutko? — Irenką do niej spokojnie.

— Jak to?! — zatkało Kozłowską. — Składki zbieracie. A „Solidarność” jest przecież zawieszona! To przeciw przepisom prawa wojennego. Oni się nie patyczkują... — Pani Ziutko... — ja się wtrąciłam — po co ta cała panika. Ludzie dobrowolnie, złożyli się na cel społeczny. Zbiórka jak na Czerwony Krzyż, Centrum Zdrowia Dziecka, coś w tym rodzaju. Oczy wytrzeszczyła i nic nie rozumie. Powoli zaczęłyśmy ją przekonywać. Chyba godzinę to trwało. Irenka ma cudowny dar przekonywania takich osób. Mówi jak do dziecka. Uspokoiła się Kozłowska. — Tylko ja nic o tym nie wiem — powiedziała na koniec. I we dwie z Irenką poszłyśmy do kościoła św. Marcina. Zebrane pieniądze włożyłam do puszki z przeznaczeniem na pomoc dla internowanych.

SREBRZYSTY PTAK Nie można powiedzieć, żeby był niedorozwinięty. Raczej wyrósł nad wiek. Wysoki, barczysty, klatkę piersiową to ma po prostu atletyczną. Wygląda na znacznie więcej niż na swoje trzynaście lat. Ile zjeść potrafi! Jak chłop od kosy. Trudno nastarczyć. Być może rozwój umysłowy u niego nie nadąża za fizycznym. Bywają takie przypadki. To się z czasem wyrówna. Musi się wyrównać. W każdym bądź razie pisze i czyta dosyć biegle, a nawet interesuje się różnymi zagadnieniami. Chociażby ostatnią wojną. Działania wojenne w 1939 roku. Bitwa nad Bzurą. Ja mu to wpajam. Podsuwam odpowiednie lektury. Ostatnio Alfreda Paczkowskiego Lekarz nie przyjmuje. Są to wspomnienia cichociemnego. Przepytuję go odnośnie wrażeń. No, za bardzo nie ma głowy. Nic nie pamiętał z działalności Wachlarza na Polesiu. Natomiast dokładnie, w szczegółach, o szkoleniu, jakie przechodzili cichociemni w Szkocji. Noże specjalne, kształt, przeznaczenie. — Knife — powtarza. Lubi angielskie słowa. Albo wyprawa w góry o suchym pysku, wypchali sobie kieszenie pszenicą i tym się żywili. Tak, pamięć wybiórcza można powiedzieć. Już trzeci rok jedną klasę powtarza. I nieposłuszny. Ale to typowa przywara takich wyrostków, pragną chadzać własnymi drogami. Mówią, że późne dziecko, zbyt późne. Nonsens!

Żona urodziła go mając 39 lat. Tak się złożyło. I co z tego? Denerwują mnie takie teorie rodem ze średniowiecza. Podjechaliśmy na lotnisko. Kuzynka wracała z Anglii. Czarterem. Ona to jest dopiero pomylona! Wyjechała w październiku na stypendium naukowe i w związku z tą szczególną sytuacją, która zaistniała u nas w kraju, nie mogła tam wytrzymać. Postanowiła wcześniej wrócić. To jest klasyczny przykład demencji umysłowej! Ale nie będę się wdawał w szczegóły. Pojechałem na lotnisko powitać kuzynkę. Chłopak ze mną. Lotnisko bardzo zmilitaryzowane. Czołgi stały. Zapory na rozstajnych drogach i pełno żołnierzy oraz innych służb. Równocześnie pustka. Żadnego ruchu. Martwe pasy startowe. Sprawiało to dosyć przygnębiające wrażenie. Tylko na horyzoncie skrzydełka radaru obracają się nieustannie i nic więcej. Chłopak był ciekaw wszystkiego. Początkowo byliśmy w budynku. Chciał dostać się tam, za barierkę, gdzie robią odprawę celną. Z trudnością go powstrzymałem. Tłumaczyłem, że są miejsca dozwolone i niedozwolone. Uspokoił się wreszcie. Zainteresowały go bowiem monitory, na których podają przyloty i odloty. Arrival i Departure. Sylabizował te angielskie słowa. Ludzie się oglądali. Mówi, owszem, dosyć głośno i bełkotliwie. Ale ja go rozumiem. Zapowiedzieli przez megafony rychły przylot samolotu czarterowego z Londynu. Wyszliśmy na zewnątrz. Skierowaliśmy się w stronę pomostu widokowego. Niewiele osób tam się zgromadziło. Może ze dwadzieścia. Wszędzie wojskowe straże. Na pomoście też. Postanowiliśmy stanąć przy parkanie. Rozległy widok. Wkrótce z chmur wynurzył się samolot. Pięknie wyglądał. Leciał ukośnym lotem. Srebrzysty ptak. Zniżył się nad ziemię i opadł na pas. Miękko, zgrabnie wylądował. TU 134. Przyznaję, zapatrzyłem się na ten widok. I wtedy ten szczeniak wyrwał mi się z rąk. To silny chłop. Aż zatoczyłem się. Cała twarz mu się śmiała. Do samolotu ręce wyciągnął. Coś wykrzykiwał. Też zafascynował go ten porywający widok. Pęd, wysokość. Tak prosto z chmur. To podziałało na dziecko. Jak strzała pognał! Płot! Co to dla niego. Wdrapał się z małpią zręcznością. Już był na płycie lotniska. Biegł dalej. Zmartwiałem. Z dwóch stron do niego żołnierze! Z bronią gotową do strzału. Rzucili się jak żbiki. Szczególnie jeden z nich niebezpiecznie wyglądał. Ten swój pistolet tak ujął. Jakby miał zamiar składać się do strzału. — Stać! Stać! — krzyczeli.

Ale chłopak żadnej nie zwracał na nich uwagi. Rzuciłem się za synem. Jak ten płot przesadziłem? Sam nie wiem. Popędziłem w stronę żołnierzy. Na linię ich wycelowanej broni biegnę i krzyczę: — Panowie! To jest mój syn! Dwunastoletnie dziecko! Nienormalny! Musiałem tak powiedzieć. To poskutkowało. Opuścili broń. W twarz szczeniaka wyciąłem i odciągnąłem go jakoś. Pomogli mi żołnierze. No cóż, potem te nieprzyjemności. Wzięli do wartowni. Podejrzliwy oficer. Spisał z dowodu. Wyjaśnienie. Protokół. Oczyma świdrują. Puścili. Czy on coś z tego zrozumiał? Wojna, nie wojna, psiakrew, wszystko jedno dla niego!

CIEŃ Miałem przy sobie ważne papiery. Relacje ze Śląska. Najważniejsza ta z kopalni „Wujek”. Opowieść uczestnika strajku. Przywiózł człowiek stamtąd. Zwinięte w malutki rulonik i schowane w długopisie. Co za czasy! Tylko czytać pamiętniki z okupacji. Wsunąłem bibułę w skarpetę i do samego buta. Chyba pomysłowo. Na wszelki wypadek. Nie jestem spalony. Jednak ostrożność nie zaszkodzi. Zresztą wczoraj dzwonili do mnie i mimo że rozmowa kontrolowana, zbyt jednoznacznie przypomnieli o terminie spotkania. — Bądź u Jurka. Jak zawsze. Wiesz o której. Wymamrotałem potwierdzenie i czym prędzej odłożyłem słuchawkę. Po co o tym przypominali. I w takim charakterystycznym stylu, pełnym niedopowiedzeń. Domorośli konspiratorzy! Wskoczyłem do autobusu pośpiesznego. Dopiero przy placu miał przystanek. Tam wysiadłem. Postanowiłem przejść się i pod kinem złapać autobus lub tramwaj i dojechać na miejsce. Rozejrzałem się. Przede wszystkim za siebie. Parę osób podążało w tym samym kierunku. Wieczór deszczowy. Puściło nagle. Ślizgawica na chodniku. Szedłem bardzo powoli pozorując spacer. Spacer? Niefortunny pomysł. W taką pogodę? Przyśpieszyłem kroku. Iść trudno. Pośliznąłem się. Z trudem utrzymałem równowagę. Nogi się rozjeżdżają. Podąża za mną już tylko jedna osoba. Kobieta? Mężczyzna? W ciemności nic nie widziałem. Przekleństwo. Męski głos. Pewnie pośliznął się. Doszedłem do kina. Kino nieczynne. „Tylko świnie siedzą w kinie” — podczas

okupacji taki popularny dwuwiersz. Stanąłem pod daszkiem przystanku. Kilka osób. Para staruszków. Podlotki. Neutralne osoby. Doszło małżeństwo z dzieckiem. Deszcz coraz gęściej uderzał w szklany dach. Ktoś stanął na uboczu. Nie pod dachem. Mimo deszczu. Mężczyzna w okularach. Błyszczały w świetle latarni. Nic więcej nie widziałem. Z podniesionym kołnierzem. Dreptał niecierpliwie. Kilka kroków w jedną stronę, kilka w drugą. Czy to ten, który szedł za mną? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie. Nadjechał autobus. Zapchany. Przeczekałem i wskoczyłem na stopień przed samym odjazdem. Tylnym wejściem. Tamten przednim. Też w ostatniej chwili Zastanawiające. Tłok. Nawet poruszyć się nie sposób. Papiery czułem pod kostką, niżej cholewki buta. W razie czego, komu przyjdzie na myśl tam sprawdzać? Przeważnie przeszukują kieszenie. Przejechałem cztery przystanki. Do tego nowego osiedla za trasą. Właściwie powinienem na piątym. Ale wcześniej wysiadłem. Z trudem wypchałem się z autobusu. Obejrzałem się. Ktoś szedł za mną. Przystanąłem. Też przystanął. Zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Stałem cierpliwie. Był już bardzo blisko. Baletowym posuwem do przodu, to znów do tyłu. Buty miał niedobre, na wysokich obcasach i ślizgał się jak tancerz na lodzie. Przystanął. Błysnęły okulary. Ten sam? Zaczął coś sobie poprawiać przy bucie. Musiałem zrezygnować. Znów był za mną. Wytrawny drań! Minąłem te trzy wieżowce, stojące jeden za drugim, ukośnie do drogi. Za nimi zaczynały się ogródki działkowe. Ciemno. Wszystkie latarnie wygaszone. Przystanąłem przy pierwszej działce. Była ogrodzona siatką. Na szczęście otwarta furtka. Wsunąłem się do ogródka i przywarowałem za altanką. Kroki. Łoskot. Pośliznął się. Może upadł. Znów kroki. Zacichło wszystko. Wyjrzałem z furtki. Ulica pusta. Na wszelki wypadek poszedłem ulicą równoległą. Wrócę do właściwej przed parkingiem. Już osiedle. Przed parkingiem skręciłem. Czwarty blok to cel mojej wyprawy. I kroki. Zabrzmiały z nagła. Przeczekałem przy budce telefonicznej. Ustały. Co za licho! Może ktoś ze śmieciami wyszedł? Z psem? Popadłem w idiotyczny stan przewrażliwienia. Nawet mój własny cień na ścianie chwilami wydawał mi się nie moim cieniem. Czwarty blok. Pierwsza klatka schodowa. Paroma skokami na pierwsze piętro. Zadzwoniłem. Wtedy kroki z dołu też szybkie. Co robić? Popędzić wyżej? Zawrócić? Za późno. Drzwi otworzyły się szeroko. Właściciel mieszkania. — Punktualnie — uśmiecha się. — Doskonale. Ja palec do ust. Ostrzegam go.

Tamten z dołu już był za mną. Chyba ten sam. W okularach. — Bardzo dobrze — mówi właściciel mieszkania — obaj punktualni. Poznajcie się, panowie... Zgłupiałem. Tamten też. — A ja myślałem... — zdołałem powiedzieć. — Ja to samo! — tamten na to. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

WERYFIKACJA Pierwszy został zaproszony redaktor Tymoteusz Bryk. Felietony opatruje pseudonimem Smog. Niskiego wzrostu. Krzepki korpus na krzywych, kawaleryjskich nogach. Żołnierz 2. Korpusu. Walczył pod Monte Cassino. Posiada kilka odznaczeń, w tym jedno angielskie. Pisze artykuły historyczne z czasu drugiej wojny światowej. Częste interwencje cenzury. Charakter impulsywny, uparty. Lubi wypić. Twarz czerwona, włosy siwe. Nosi niezmiennie battle-dress. Dziś był najwyraźniej pijany. Zataczał się. I tak zataczając się dotarł na środek gabinetu. Tam stało krzesło przygotowane dla weryfikowanego. Tymoteusz Bryk z krzesła nie skorzystał. Odsunął krzesło nogą. Jego niebieskie, nieco szkliste oczy zaiskrzyły się i powiódł spojrzeniem po komisji, która siedziała za długim stołem pokrytym zielonym suknem. Siedzieli od lewej do prawej: przedstawiciele resortu, czyli MSW*, Ludowego Wojska Polskiego, Komitetu Wojewódzkiego PZPR* i RSW* „Prasa”, a na końcu stołu jeden osobnik bliżej nieokreślony. Redaktor Tymoteusz Bryk popatrzył na nich iskrzącymi się oczkami i uśmiechnął się szeroko. Jego okrągła twarz przypominała dorodne jabłko. Zamaszystym krokiem podszedł do stołu. Obiema rękami wsparł się o blat i pochylił nisko. Zionął świeżym zapachem alkoholu. — A ty co tu robisz, Henryczku? — zapytał i zwinnym ruchem prawej ręki ułapił za ucho przedstawiciela RSW* „Prasa”, Kopycińskiego. Tamten cofnął głowę. Ale redaktor Tymoteusz Bryk nie popuścił jego ucha. Silnie trzymał dwoma palcami i pociągał nawet. — Nieładnie tak! — powiedział nie przestając uśmiechać się szeroko. — Oj, nieładnie, Henryczku!

Przedstawiciel RSW* „Prasa”, człowiek też trunkowy, to wyraźnie znaczyło jego lica (zapewne popijał nieraz z redaktorem Brykiem), zamiast zareagować odpowiednio na tę bolesną impertynencję, stropił się jak przyłapany na gorącym uczynku przestępca i zabełkotał coś niezrozumiale. Przewodniczący komisji, pułkownik doktor habilitowany, mężczyzna postawny i bezkompromisowy, poczerwieniał z oburzenia i podniósł do góry swą szeroką, grubą dłoń. Równocześnie redaktor Tymoteusz Bryk puścił ucho nieszczęsnego przedstawiciela „Prasy” i tę wolną już rękę uniósł w górę identycznym ruchem co pułkownik. Obaj prawie w jednym momencie grzmotnęli swymi prawicami w blat stołu. — Co wy sobie myślicie! — wrzasnął pułkownik doktor habilitowany. — Nic! — odparł buńczucznie redaktor Tymoteusz Bryk — Chcę tylko powiedzieć, źe ja tę całą weryfikację to mam gdzieś! — Głos miał cienki, ale przenikliwy. Kończąc zaś swą wypowiedź odwrócił się tyłem do komisji i wypiął. Fuck off! — zaklął po angielsku i wytoczył się z pokoju trzaskając drzwiami. Członkowie komisji milczeli zaskoczeni. — Trzeba na kolegium tego starego chuligana — pierwszy odezwał się przedstawiciel resortu, major ubrany po cywilnemu. Spojrzał na pułkownika doktora habilitowanego, który wycierał sobie twarz chusteczką. Nie zdążyli jednak przeanalizować tej sprawy i podjąć odpowiedniej decyzji, kiedy drzwi otworzyły się ponownie i do gabinetu wsunął się cicho jak myszka redaktor Wysiłek To nie był człowiek pijący i tym bardziej dzisiejsze pijaństwo zdewastowało jego organizm. Ślina spływała mu kącikami ust, a klapę marynarki miał paskudnie zafajdaną jakąś zakąską lub, nie daj Boże, czymś innym. I czkał. Tak! Czkał raz po raz. Przy tym próbował być grzeczny i uniżony. Pokłonił się nisko każdemu członkowi komisji z osobna. — A o tym stanie wojennym — nagle roześmiał się głupkowato — to ja już wiedziałem 10 grudnia! Od jednego z komitetu. Przedstawiciel PZPR* uniósł się nieco na krześle. — Od kogo? — zadał pytanie rozdrażnionym głosem. — Rysiek mu na imię — odparł redaktor Wysiłek — Nazwiska nie pamiętam... — przestał chichotać. Posmutniał. Pociągnął nosem. Smark wisiał mu na czubku nosa. — To wszystko jest niskie i podłe! — wyprostował swą

chudą, żałosną postać i wyrzucił z siebie jednym tchem te słowa. Wyraźnie przygotował się do tej wypowiedzi. — Ale mam żonę i dwoje malutkich dzieci, więc muszę... — czknął potężnie i zatoczył się prosto na stół. Przewodniczący komisji, pułkownik doktor habilitowany, cofnął się z krzesłem na bezpieczną odległość. Inni osłonili się rękoma. Ale na szczęście nic nie wyrzucił ze swego wymęczonego żołądka redaktor Wysiłek Wtedy pułkownik zmobilizował się już i popatrzył na niego ze wstrętem. Inaczej sobie wyobrażał inteligencję twórczą. — Wyjdźcie! — rzucił szorstkim wzrokiem. — Porozmawiamy sobie kiedy indziej. Redaktor Wysiłek popatrzył na niego błędnym wzrokiem i chciał coś jeszcze powiedzieć. — Wyjdźcie! — powtórzył niecierpliwie pułkownik Redaktor Wysiłek zrozumiał polecenie i ukłonił się nisko komisji. Zataczając się jeszcze bardziej niż jego poprzednik, redaktor Tymoteusz Bryk, opuścił pomieszczenie. — To ten siwy chuligan musiał go uchlać — zdążył zauważyć major po cywilnemu, przedstawiciel MSW*. Zmarszczył czoło. Najwyraźniej montował jakieś oskarżenie przeciwko Tymoteuszowi Brykowi. Przedstawiciel Komitetu otworzył papierową teczkę. Przeglądać zaczął akta. Natomiast Kopyciński z RSW* „Prasa”, który nie doszedł jeszcze do siebie po impertynencji wyrządzonej mu przez redaktora Bryka, rzucił krótkie, płochliwe spojrzenie na przewodniczącego komisji, pułkownika doktora habilitowanego. — Moim zdaniem... — odezwał się niepewnie i utknął. Trzecią według ustalonej uprzednio kolejności była Nina S. Prowadziła ona w tygodniku kuchnię polską i porady serc. Zapukała delikatnie do drzwi i wsunęła do wnętrza swą miłą buzię. — Nie przeszkadzam? — zapytała szeptem. — Skądże znowu! — pułkownik uczynił gościnny, szarmancki gest. Za plecami Niny S. rozległ się jakiś hałas i zaraz odpychając ją wtargnął do pokoju redaktor Wysiłek. — Przypomniałem sobie! — krzyknął triumfalnie. — O tej wojnie mówił mi Rysiek Kurczak! To jest towarzysz Kurczak!

Przedstawiciel Komitetu zapisał na karteczce. Zapewne to nazwisko. Pułkownik doktor habilitowany przegnał groźnym pomrukiem gorliwego redaktora. — Proszę, siadajcie towarzyszko! — uprzejmie wskazał krzesło Ninie S. — No nareszcie — westchnął z ulgą i uśmiechnął się ciepło. — Popatrzył z przyjemnością na jej zgrabne, lekko owłosione nogi w pantofelkach na wysokich obcasach. Nina S. chwiała się na tych ładnych nogach jak węglarz przy budce z piwem. Z łoskotem uwaliła się na krzesło, chwilę jeszcze przewracała zalotnie oczyma i ciężko zwiesiła głowę. Ona też była pijana. Pułkownik doktor habilitowany poczerwieniał apoplektycznie. — To jest parodia! — wycharczał i rąbnął pięścią w stół. Nina S. poderwała głowę. — Co, co?! — zawołała. Postanowiono przełożyć weryfikację na następny dzień.

PUSTA TABLICA Zbiegli po schodach. Było ich kilkunastu Wyglądali drapieżnie. Uzbrojeni po zęby. Psy wojny. Mimo to wśród tłumu przeszli ostrożnie. Był to pierwszy dzień i wielu ludzi w podróży zastała wojna. Często oglądali się za siebie. Parzyły ich w plecy ludzkie spojrzenia. Dotarli do pustej przestrzeni. Tu poczuli się pewniej. Ale napięcie trwało. Tłum patrzył na nich. Skupił się ciasno i milczał. Oni zajęli miejsce wzdłuż kas. Wodzili pozornie leniwymi spojrzeniami wokół. Jednak widzieli wszystko. Również słyszeli. Hałas, który wybuchł na górze, poderwał im głowy. Złożeni byli z odpowiednich odruchów i ręce same im szły do broni lub pałek. To kubeł ze śmieciami stoczył się po schodach. Wyglądali na zawiedzionych. Rozluźnili się wyraźnie. Jeden z nich wyciągnął rękę. Wskazał na wielką tablicę z ogłoszeniami. Podeszli bliżej. Tablicę zdobił czerwony napis z chorągiewką wyrastającą z czwartej od końca litery. Znany wszystkim napis. Niżej hasła, rysunki, wycinki z gazet. Gęsto było od kolorowych haseł i symbolów.

Patrzyli. Ten, który był najbliżej, przesunął swego kałasznikowa na plecy i dwoma rękoma wyciągać począł pluskiewki przytwierdzające napis z chorągiewką do tablicy. Niezręcznie mu to szło. Nie mógł dać sobie rady. Z trudnością wyłuskiwał pluskiewki z drzewa. Wtedy drugi, bardziej niecierpliwy, pociągnął za zwisający do połowy papier z napisem. Zerwał jednym ruchem. I zdzierał dalej. Czynił to porywczo i brutalnie. Ciągnął strzępami. Wyszarpywał ze środka. W kilkanaście sekund ogołocił tablicę. Jego kamraci spoglądali na tłum. Stali niedbale na lekko ugiętych nogach. Wyglądali na gotowych do skoku. A tłum patrzył na nich w milczeniu. Spoglądał też na pustą tablicę. Oni skierowali się w stronę peronów. Buty mieli podkute i mocno bili nimi w kamienną posadzkę.

BIBUŁA Od spodu dostaje się woda. Mogą drzwi przeciekać. Uszczelniłem gumą. Dalej przecieka. Może podłoga dziurawa. W deszczowy dzień zbierają się kałuże. Muszę gdzieś do warsztatu odstawić. Niech obejrzą. Do Staśka. To rzetelny fachowiec. Na razie trzeba kręcić kółkiem. Same płatności osaczają. Kobieta przyniosła z FSO* stos makulatury. W piwnicy półki chce wykładać. Tam też zakradła się wilgoć. Rura przeciekała i nim przyszli z ADM-u*, to dwa miesiące minęło. Papiery jak papiery. Spojrzałem pobieżnie. Biuletyn jakiś wydawany przez Komitet Zakładowy PZPR* u niej w robocie. Już w czasie wojny. Zapamiętałem datę. Czytać mi się nie chciało. Zmęczony człowiek po całym dniu. Co się zresztą można dowiedzieć? Nic. Ale z rana wpadłem na pomysł. Wyłożyłem tymi papierami samochód. Wrzuciłem kilkanaście sztuk do bagażnika. Na zmianę. Jedne się zmoczą. Wyrzucę i wyłożę suchymi. I taki początek. Z poniedziałku. Feralny. W taksiarskej branży bierzemy pod uwagę takie przesądy. Początek, powtarzam, pierwszy kurs — niedobry. Od razu tak pomyślałem. Pasażer chce, żeby go na plac Zawiszy. Po drodze cztery posterunki. Obliczyłem. Pojechaliśmy. Zależało pasażerowi i wyczułem go, że dorzuci coś do taryfy licznikowej. Drugi posterunek nas zatrzymał. Ale

jak! Rzucili się do wozu jak spuszczeni ze smyczy. Przyczyna była w tym, że papier wystawał. Nierówno wyłożyłem pod przednim siedzeniem i przytrzasnąłem drzwiami pół tego biuletynu. Uderzyło ich po oczach drukowane słowo i od razu zatrzymali. Każą wysiadać i pod ścianę stawiają. Pasażera też wygarnęli. We dwóch do wozu wleźli i rewidują. Spod wycieraczek biuletyny wyciągnęli. Bagażnik otworzyli i stamtąd te zapasowe. — Bibuła — jeden powiada i biuletyn w palcach obraca. — Panowie! — mówię — jaka tam bibuła?! — Czyli wroga propaganda — wcale mnie nie słuchał i łupem się cieszył. Więc mu pokazuję. Czarne na białym stoi. Biuletyn Komitetu Zakładowego PZPR*. — Nie widzi pan? — Znamy te numery — mówi. — Dla niepoznaki różny kamuflaż bywa. Patrzę: akurat na pierwszej stronie artykuł pod tytułem „Rola partii w nowej sytuacji politycznej”. — Niech pan sam zobaczy! Zawołał drugiego. Czytać zaczęli. — Trefna rzecz — jeden splunął. — Wredna jakaś — drugi dorzucił. Jak im wytłumaczyć? Przewracam stronicę i na tytuł odpowiedni natrafiam: „Koniec z antysocjalistyczną dywersją Solidarności”. I trzy wykrzykniki. Tłustym drukiem wybite słowa. — Nie widzicie panowie? Pół godziny ten suchy branzel trwał. Zmiękli trochę. Ale uczepili się takiego napisu na samym dole pierwszej strony: „Do użytku wewnętrznego”. — Jak do wewnętrznego — jeden stwierdził — to tylko na terenie zakładu pracy. A pan toś wywlókł na ulicę! Czy nie tak? Nie dało rady ich w tym względzie przekonać. Zarekwirowali całą makulaturę. Spisali z dowodu. Pasażera też. On wściekły. Spieszył się przecież. Puścili nas wreszcie. Pierwszy kurs! Cały dzień już może być taki sam. Jedno pewne. Jak ognia unikać wszelkiej makulatury. To zaraza!

POWIELACZ Zostało nas trzech. Uchowaliśmy się. Bo jednych od razu internowano, a innych aresztowali po strajku. Władek wygospodarował powielacz. Miał szczęście. Pierwszy raz jak u nas pacyfikację robili zomowcy, to przeszli oni jak huragan przez zakład. Szafy, stoły łamali. Jeden futrynę od okna zaczął wyrywać. Sam widziałem. Przeważnie jednak ludźmi się zajmowali. Tych w narzędziowni najbardziej poturbowali. — Faszyści! — krzyczeli ludzie i oni chcieli usta im zamknąć. Bili kogo popadnie. Sekretarza partii skatowali. Aż się zesrał. To szuja. Władek ukrył się w beczce blaszanej. Po oleju silnikowym. Oni, ci zomowcy, parę razy tę beczkę kopnęli. Pobiegli dalej. Wtedy Władek wyskoczył i z komisji zakładowej wytaszczył powielacz. Po prostu pod rękę mu się nawinął. Schował na placu, gdzie ciężarówki stały. Dobrze zabezpieczył. Potem była druga pacyfikacja, ale nie znaleźli. Nastały spokojniejsze dni i jeszcze tylko pojedynczych ludzi wyławiali. Władek umówił się z jednym kierowcą. To swój człowiek. Wywiózł ten powielacz z terenu. Rewidowali na bramie, ale nie znaleźli. Przejechał. Mieliśmy powielacz. Trzech nas było. Dwóch w wieku przedpoborowym, jeden po wojsku. Nie przygniotło nas jeszcze do ziemi i ręce same się paliły do roboty. Starzy ludzie krakali, że to już koniec. A my powiedzieliśmy sobie: to dopiero początek! Więc ochłonęliśmy z pierwszego szoku i spotkaliśmy się po rannej zmianie w starym kamieniołomie. Tam został schowany powielacz. Dyskutowaliśmy spokojnie paląc papierosy i zastanawiając się nad każdym słowem. Był powielacz. Był papier. — Trzeba zacząć zaczerniać papier — powiedział Jurek Kobyłka. Głos miał świszczący. W strajku ząb mu wybili na przedzie. Dotąd nikt z nas poligrafią się nie zajmował. Ani pisaniem. No, ja raz. W tamtych sierpniowych dniach zredagowałem odezwę i cała montażownia zaakceptowała bez poprawek. Władek znał się na technice. Powielacz nie stanowił dla niego problemu. Obejrzał, tu i tam ruszył jakąś śrubką. — Rozgryzę tego dziada — powiedział stanowczo. Opracowaliśmy program. W pierwszym numerze damy relację z przebiegu strajku w fabryce. Listę aresztowanych i internowanych oraz

ogłoszenie o zbiórce pieniędzy na akcję pomocy dla tych ludzi. Może jeszcze apel Wałęsy. Na razie starczy. Dwie kartki bibułkowego papieru. — Sto egzemplarzy da radę wybić — stwierdził Władek Już to widziałem! Rozprzestrzenia się wolne słowo. Sto egzemplarzy, pięćset, tysiąc... Ludzie z rąk sobie wyrywają. Bezpieka się wścieka, w żaden sposób na ślad nie mogą trafić. Jurkowi Kobyłce błyszczały oczy. Pewnie o tym samym myślał. Rozległ się warkot samochodu. Schowaliśmy się za kiemiennym napisem. Przejechał autobus. — Robotę można zacząć od razu — powiedziałem. Ciotka Pela mieszka na Budach. Prawie wieś. Dalekie przedmieście. Mały domek na uboczu. Starzy ludzie. Ciotka Pela głucha. U niej na strychu można nawet fałszywe pieniądze bić! Powiedziałem kolegom. Nic lepszego nie mieli do zaproponowania. — Mój szwagier — odezwał się Władek — przewiezie cały ten interes swoją Nyską. Jego szwagier prywatnie jeździ bagażową taksówką. Na tym stanęło.

PAW Dworzec świecił pustkami. W nielicznych, otwartych kasach siedziały bezczynnie kasjerki. Garstka podróżnych rozproszyła się na ławkach i pod ścianami. Siedzieli drzemiąc lub spoglądali przed siebie. Telewizor migotał zmiennymi obrazami. Kilku wyrostków skupiło się przed ekranem. Panowała cisza. Zamarły dworzec. Takie sprawiał wrażenie. Ani śladu tej gorączkowej bieganiny, przepychania się przy kasach, kłótni i próśb, czy dopytywania się o odjeżdżające pociągi. Zniknęli prawie zupełnie tak charakterystyczni dla życia dworcowego włóczykije obojga płci, zapijaczone kobiety w wieku trudnym do określenia i kudłaci, skretyniali mężczyźni. Może kilka takich postaci przycupnęło gdzieś tam w najciemniejszych zakamarkach dworca. Zaszczute i niepewne, czy lada chwila nie odkryje ich wszędobylskie oko. Cisza najbardziej uderzała w uszy. Toteż mocny stukot podkutych butów po kamiennej posadzce poderwał głowy nielicznych podróżnych. Pustą przestrzeń dworcowej hali przemierzał milicyjny patrol. Pięciu, rosłych,

dobrze odżywionych mężczyzn. Rozglądali się dookoła. Zbudzili jakiegoś śpiącego starca. Sprawdzali jego dokumenty. Ludzie zaraz opuścili głowy. Unikali zetknięcia z czujnymi oczyma patrolujących. Patrol podążał do schodów prowadzących w dół na perony. Wtedy z przeciwnej strony rozległ się nieoczekiwany łoskot. Wypełnił ciszę, pustą przestrzeń i zagłuszył kroki patrolu. Ludzie znów poderwali głowy. Zapatrzyli się w tamtą stronę. Z rozsuwających się za pomocą fotokomórki szklanych drzwi wytoczyła się na dworzec waliza na kółkach. Wielka, żółta waliza z metalowymi okuciami, oblepiona kolorowymi naklejkami hoteli i towarzystw podróży w wielu językach. Przejechała kilkanaście metrów i stanęła. Za nią wszedł Murzyn. Wspaniały, wysoki Murzyn w białym kożuchu. Dłonie pobłyskiwały mu złotem sygnetów i pierścieni. Niedbałym krokiem zbliżył się do walizy i popchnął ją silnym wyrzutem swej długiej nogi. Popędziła na kółkach. Brzęczała i zgrzytała. Patrol, który akurat zstępował na pierwsze stopnie schodów prowadzących na perony, zatrzymał się jak wryty. Milicjanci odwrócili głowy. Twarze mieli skupione, spojrzenia niedobre. Dłonie spoczęły na maszynowej broni. Murzyn znajdował się już na środku dworcowej hali. Waliza przy nim. Znów wprawił ją w ruch energicznym wykopem nogi w miękkim, zgrabnym bucie na wysokim obcasie. Rozchylone poły białego kożucha odsłoniły jaskrawo czerwony sweter i czarne spodnie z welwetu. Paw! Wyglądał jak ucieleśnienie bujnej, wyzywającej wolności. Wolności niemożliwej do okiełznania. Ludzie patrzyli w urzeczeniu. Światła pociągów, dalekie podróże... To mieli w oczach. — Mamo! — szepnęła malutka dziewczynka. — Patrz, Murzyn! — wyciągnęła rękę. Patrzyła z zachwytem. — Co, nie widziałaś Murzyna?! — matka gniewnie szarpnęła za rękę. Sama też zachłannie wpatrzyła się w tę kolorową wyniosłą postać.

POLITOLOG Zajrzałem do jego brulionu i przyznaję: ogarnęło mnie zdumienie! W tym brulionie pisywał dotychczas na brudno domowe prace z arytmetyki i polskiego. Następnie przepisywał do przedmiotowych zeszytów. Sam z własnej woli stał się takim pedantem. Od pierwszej klasy stosował tę metodę. Teraz jest w trzeciej i znienacka tak coś mnie tknęło. Cały brulion wypełniony był rysunkami. Nigdy dotąd szczególnie nie pociągał go rysunek. Tymczasem zobaczyłem, że ledwo zaczęte obliczenia czy wypracowania poprzetykane są całymi stronicami rozmaitych obrazków. Skąd to się wzięło? Jeszcze niepewna kreska, ale sens wyraźny. Bardzo wyraźny. Czasem podpisami sobie pomaga. Najbardziej dla niego ważna jest treść. Ta preferencja treści nad formą rzucała się w oczy. Oto taki rysunek: ogromny z kilkoma fałdami podbródka Breżniew. Te brwi krzaczaste zupełnie udatnie mu zaznaczył. Przed Breżniewem klęczy nasz generał. Za nim inni ludzie leżą pokotem dotykając głowami butów generała. Z tyłu stoi olbrzym z wąsami. Wąsy do samej ziemi. Podnosi za kark leżących. Generał, polski lud — miniaturowi, karzełki zgoła. Breżniew zaś olbrzymiego wzrostu i także ten z wąsami. Interesujące. Przyznaję. Swoista satyra polityczna. Wciągnęła mnie ta twórczość. Długo wertowałem brulion. Następnym rysunkiem, który szczególnie zapadł mi w pamięć, był internowany Wałęsa. Siedzi. Więc posadził go na krześle. Okno okratował. Straż wystawił. Czołg, działo i czterej z napisem ZOMO*. Drzwi uchylił. Zagląda generał. Uśmiecha się na widok uciemiężonego, bezsilnego Wałęsy. Ale nad generałem zawisła bomba. Sugestywnie to wyglądało. Bomba z wykrzyknikiem. Mnóstwo tych rysunków. Niektóre przekreślone. Nie był z nich zadowolony. Inne zaczęte i porzucone. Jeszcze inne w trakcie pracy. Pomysły. Przede wszystkim miewa pomysły. Jakieś febryczne zabudowania z kominem. Atak zomowców. Niosą sztandar z napisem ZSSR. Przed fabryką robotnicy, w rękach trzymają butelki opatrzone napisami. Z trudnością odczytałem. Benzyna! Technika czarnobiała. Nie używa kolorowych kredek. Też wymowne. Skąd -to się u niego bierze? Zaniepokoiłem się poważnie. Przecież w domu tak bardzo nie politykujemy. Wieczorem, owszem, „Głos Ameryki”, czy „Wolna Europa”. Ale w normie. Z rzadka oglądamy nasz dziennik telewizyjny. I komentarze. Jasne! Nie można obyć się bez komentarzy. Jednak

niezbyt często. Wszystko przecież już zostało powiedziane. Co tu jeszcze roztrząsać! Słyszy. Rezolutny, przysłuchuje się rozmowom dorosłych. Nie można dopuścić, żeby żył w nieświadomości. Czyżby więc stąd wzięło to początek? Delikatnie podpytałem go w tej kwestii. Oni, ci malcy, sami tak się faszerują. Z pięć nieznanych kawałów mi opowiedział. O wronie i tak dalej. Kotwice rysują. Doskonale wiedzą, że to symbol Polski Walczącej. Bawią się w patrole i ściganych. Nikt nie chce być patrolem. Taka dojrzałość przedwczesna. Miał dotychczas skłonność do nauk ścisłych. W skrytości ducha marzyłem tak nim pokierować. Wykształci się na jakiegoś fachowca. A teraz tylko te rysunki sadzi. Seriami. Niezmordowany w tej pasji. Czy to talent? Bo ja wiem. Może rzeczywiście objawiły się zdolności. Plastyk, artysta malarz. Proszę bardzo. Nie mam żadnych uprzedzeń. Żeby tylko nie jakiś działacz, bojownik! Wtedy jak nic zmarnowane życie. Obserwuję go cichaczem. Zasiada do lekcji. Jednak długo się tym nie zajmuje. Już ten brulion otwiera. Zaczyna rysować. Wargi przygryza, czoło marszczy. Świata bożego poza tym nie widzi i nie słyszy!

GŁÓD PRAWDY Wielka jest w nas potrzeba prawdy. Moim skromnym zdaniem prawda kojarzy się od razu z podziemnymi wydawnictwami. Myślę o rzeczach wydawanych bez cenzury. W związku z tym zdarzają się pomyłki. O jednej takiej nieprzyjemnej pomyłce pragnę opowiedzieć. Tytułem wyjaśnienia muszę jeszcze nadmienić, że wiele tej literaturze zawdzięczam. Biedne zeszyciki w byle jakich okładkach, papier marny i drobny druk, czytać trudno, psują się oczy. Ile tam treści! Wiele oczywiście już przedtem wiedziałem Okazało się, że nic to było! Słyszałem, że dzwonią, jak to się mówi, nie wiedząc w którym kościele. Katyń na przykład był mi znany. Sprawcy i jak to się mniej więcej odbywało. Nawet brat matki, oficer z 1939 roku tam leży. Dopiero jednak zapoznawszy się z wydanymi w wyżej wymienionym obiegu materiałami międzynarodowej komisji zaproszonej przez Niemców do Katynia, uzyskałem pełny obraz, wiedzę, fakty, dowody. Również stronnictwa i organizacje działające podczas okupacji. Państwo Podziemne Stefana Korbońskiego było dla mnie niezwykle cennym, syntetyzującym wykładem o tych wojennych, mrocznych latach. Mógłbym

mnożyć tytuły. Bardzo zabawna praca Piotra Wierzbickiego o gnidach. Zabawna i trafna. Nie będę jednak odbiegał od tematu. Z przyczyny głodu prawdy stałem się napiętym pożeraczem wszelkich takich wydawnictw. Chwilami kotłowało mi się to w głowie i musiałem do niektórych lektur powracać. Stan wojenny między innymi dotknął mnie boleśnie od strony możliwości bogacenia swojej wiedzy. Ustał dopływ wyżej wymienionych wydawnictw. Przez pewien czas wracałem do starych pozycji. Katyń przerobiłem czwarty raz. Zarys historii powojennej pióra PobogaMalinowskiego też kilka razy. Jednak coraz bardziej łaknąłem świeżej strawy. Tyle jeszcze pozostało białych plam, nie wyjaśnionych zagadek i zakłamanych wydarzeń. Przez te lata zgromadziłem dosyć pokaźną biblioteczkę. Ukryłem ją w skrzyni do węgla. Mam zdolności manualne i sporządziłem u spodu skrzyni taką jakby szufladę, niewidoczną nawet dla profesjonalnie wścibskich oczu. Trudno o lepszy schowek. Toteż odnośnie zabezpieczenia miałem spokój. Ale, jak powiedziałem uprzednio, nie zaspokojona potrzeba nowych lektur dokuczała mi coraz bardziej. Więc kiedy w biurze starszy inspektor Janicki pokazał na osobności broszurę w szarych okładkach, średniego formatu i średniej grubości, to natychmiast zaświeciły mi się oczy! Tak mimo woli ręce wyciągnąłem do tej nie znanej publikacji. — Sam cymes — szepnął starszy inspektor Janicki. Inwazja upiorów. Taki tytuł. Czarne litery ociekające czerwonym kolorem. Czyli krwią. Intrygujący tytuł. Inspektor Janicki jest partyjny i bardzo się bał. Dał mi jedynie do przejrzenia w toalecie. Kwadrans, nie więcej. Rzecz składała się z krótkich rozdziałów. Rozdziały opatrzone tytułami. Niektóre zapamiętałem. „Oni są wszędzie, czyli światowy spisek”. „Drapieżne łapy nad Polską”. „Proces zatruwania narodowej jedności”. W pośpiechu i nieuważnie kartkowałem tę przeszło stustronicową pracę. Autor, niejaki pan Ciesiołkiewicz, przeprowadzał wywód o działaniu międzynarodowego żydostwa w Polsce. Zaczynał od lat powojennych, poprzez stalinizm i zbrodnie bezpieki, październik 1956 roku i zajścia marcowe w 1968. Dochodził aż do strajków sierpniowych i „Solidarności”. Wymieniał nazwiska. Modzelewski, Geremek. Nie wiedziałem, że Geremek też. Operował dowodami i przedstawiał, jak to oni zakonspirowali się w różnych środowiskach i instytucjach buszując cały

czas i siejąc zamęt. Sugerował, że we władzach partyjnych i państwowych też siedzą i jedni drugim podają po cichu rękę. Może Jagielski wywodzi się z tej nacji? Wygląd i sposób mówienia ma dosyć charakterystyczny. Wczytać się głębiej nie zdążyłem. Już bowiem starszy inspektor Janicki zaczął walić w drzwi kabiny, gdzie zamknąłem się na wszelki wypadek. Musiałem oddać tę publikację. Wpuścił ją sobie w spodnie za pasek i obciągnął sweter. Nalegałem gorąco, żeby pożyczył mi kiedyś. Twierdził, że dostał tylko na jeden dzień i od kogo, też nie chciał powiedzieć. Z biura wracałem pod dość silnym wrażeniem tej Inwazji Upiorów. Sam ze swoich doświadczeń przywołałem rozmaite skojarzenia. Przecież po ojca przyjechali pracownicy bezpieki, semici właśnie. Również z późniejszych lat przypominam sobie niejednego takiego czarniawego o kręconych włosach czy wydatnym nosie. Mam znajomego. Od lat udostępniał mi ten owoc zakazany, czyli książki wychodzące bez cenzury. Złożyłem mu wizytę. Podałem tytuł wyżej wymienionego wydawnictwa. — Może zdobędziesz dla mnie? — poprosiłem nieśmiało. Zmienił się na twarzy. Coś pisał, odłożył papiery i zerwał się od stołu. Nie przypuszczałem, że swoją prośbą wywołam taką burzę. — Czyś ty oszalał! — wykrzyknął. — Goebbelsowskiej trucizny ci się zachciewa! Czyżbyś miał czarnosecinne upodobania? Pogromy, bić tych, co z niewiniątek aryjskich macę przyrządzają, tak? Zaprzeczyłem stanowczo. Nie jestem żadnym rasistą. Skąd! Tylko różnie w życiu bywa... Nie dał dojść do słowa. Z błotem zmieszał tę Inwazję Upiorów. Ohydnym plugastwem nazwał i kloaką. Nerwowo przemierzał pokój. — Ależ przecież — udało mi się wtrącić słowo — wydali to w podziemiu... Czyli władza w tym rąk nie maczała. — Władza?! — spojrzał na mnie jakoś tak. Jak na płaza, gada czy coś w tym sensie. — Po cichu właśnie to im na rękę. Taki jad podskórny sączyć! Żeby zamęt siać w takich głowach jak twoja! Stropiłem się. Przestałem się odzywać. Zacząłem mu potakiwać nawet. Nie chciałem go przecież zrazić. Pomyśli sobie źle o mnie i koniec znajomości. Przykro. Nie byle jaki to znawca rozmaitych zagadnień, historyk z wykształcenia. Ja natomiast jestem zwykłym zjadaczem chleba. Jak zorientować się w tym gąszczu? Co słuszne, a co niesłuszne? Gdzie prawda, gdzie fałsz? Jakim

kagankiem oświetlać te ciemności? Inwazja upiorów! Tu u nas co jakiś czas takie inwazje się odbywają. Kto wie, jaka łapa kryje się za tym i porusza całą maszynerię? Jednak ten mój znajomy, światły przewodnik po labiryncie, powiada bez wahania: — Bzdura to wierutna! Średniowiecze! Auto da fé po prostu! Nie wiem, co to znaczy „auto da fé”. A może ten mój znajomy... Cholera wie! Tak pomyślałem i nawet tej myśli nie dokończyłem. Czy jednak nie poprosić starszego inspektora Janickiego o wypożyczenie tej publikacji?

PAN TOSIEK Zatrudniony został na stanowisku specjalisty i wiadomo było powszechnie co to za jeden. Tajemnica poliszynela. Pan Tosiek. Ptasia główka i włosy szczelnie przylizane. Bardzo blisko osadzone oczy. Pierwszego dnia dziewczynom w hali maszyn opowiadał o jakimś patrolu. W liczbie mnogiej. Szliśmy. Patrzymy. I tak dalej. Oczywiście on był dowódcą tego patrolu. Zadomowił się w kadrach. Przeglądać zaczął akta personalne. Zadanie otrzymał pozornie rutynowe. Dotyczyło problemu redukcji etatów. Grzebał w tych aktach jako ekspert. — Nasz inżynier od informacji — tak mówił o nim kierownik. Pan Tosiek zadowolony z tego wątpliwego komplementu. — E tam... — odpowiadał — jaki inżynier. Kierownik sprawdził przy okazji, skąd pan Tosiek się wywodzi. Tak go komplementował i przesadnie chwalił. Stary cynik, mucha w bordowe kropki pod brodą, wygląd filmowego lwa salonów, dosyć biegle włada francuskim. Imponował panu Tośkowi, który z własnej chęci oświadczył, że może mu zdobyć wódkę po cenie. Alkohol w tym czasie był już na kartki. Kierownik rozpromienił się cały i pyta: — A z jakiego źródła, panie Tosiu? — Z kantyny — odpowiedział pan Tosiek. — Z kantyny? — zdziwił się obłudnie kierownik. — Czyli zaopatrzenie po linii służbowej, tak? Pan Tosiek przytaknął. Była sobota i w poniedziałek miał nasz kierownik dwie butelki Gorzałki Pomorskiej. A my — niezbite dowody.

Od wojny pan Tosiek zaktywizował się wyraźnie. Również zważniał. Nawet kierownika traktował trochę z góry. Dalej go lubił, to prawda, ale bardziej protekcjonalnie. A raz po wysłuchaniu jakiegoś dowcipu klepnął go rubasznie w plecy, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało. Niewiele teraz czasu spędzał w swoim pokoju nad aktami. Raczej włóczył się po biurze. Do pokojów zaglądał, zagadywał. Wszędzie było go pełno. Spotkał na korytarzu małą Basię. Ona i może jeszcze trzy, cztery osoby nadal noszą znaczek „Solidarności”. Spostrzegł od razu ten znaczek. Wpił w Basię oczy jak szpilki. Ona wytrzymała jego spojrzenie. — Oj, ludzie, ludzie... — westchnął pan Tosiek — co wy robicie! — Co? — zapytała Basia. — Nie żartuj, lalunia! — żachnął się i poczerwieniał. Następnego dnia do inżyniera Waszczyka, który do zawieszenia kierował Związkiem w naszej instytucji: — Dlaczego ludzie noszą znaczki „Solidarności”? Tak ostro wszedł na temat. — Znaczki? — udał zdziwienie inżynier Waszczyk. — To są broszki, kolego. Pan Tosiek myślał, myślał. Wypadł jak bomba z pokoju. Znów u kogoś znaczek wytropił. — Jaka broszka! — z pretensją do Waszczyka. — To jest znaczek zawieszonego Związku! Waszczyk trunkowy (obecnie kłopoty z trunkami) ciągle podminowany. — A daj mi pan spokój! — wrzasnął. Stropił się pan Tosiek Ogon podwinął i cichy się stał, pokorny. Ale długo to nie trwało. Przyczepił się do Elki. Ona mu się wyraźnie podoba. Korpulentna osóbka, bardzo wydatne kształty. — Ale prochownia! — zwierzył się kiedyś naszemu kierowcy. Tak, dosyć trafnie, nazwał majestatyczny zad Elki. Dopadł Elkę w stołówce i powiedział: — Musimy, Elu, przeprowadzić poważną rozmowę. Ale taką: albo ja wyskoczę oknem, albo pani! Wyciągnął ją po pracy na kawę do ,,Amora”. Ni mniej, ni więcej, tylko zaproponował jej współpracę. Elka głupio się zachowała. Zamiast odmówić stanowczo, zaczęła się tłumaczyć. Serce ma chore i nerwicę żołądka. Odmówiła, ale na miękko.

Po tej nieudanej randce chmurnym wzrokiem popatrywał na nią pan Tosiek Potępiał odmowę w ten sposób. Ruchliwy jak pchła. Znalazł sobie wspólników. Tego chama z kopiarni i kasjerkę. To zawsze były gnidy. Poza nimi nikt się nie dał omotać. Dziś zaś z samego rana ośmieszył go Włodek Bieliński, cherlawy na pozór mężczyzna, ale trenuje judo. Spotkali się przed tablicą z ogłoszeniami i Włodek Bieliński do pana Tośka: — W służbie był kolega, to chyba nauczony rozmaitych chwytów, nie? — Pewnie — napuszył się pan Tosiek — To spróbujemy się? — mówi Włodek Bieliński. — Chętnie! — pan Tosiek na to. — Gotowy? — pyta Włodek Bieliński. Pan Tosiek rozkraczył się, ręce wyciągnął i czeka. W jednej sekundzie Włodek Bieliński zastosował jakiś piekielny chwyt i przerzucił pana Tośka przez siebie. Jak workiem gruchnął nim o podłogę. Dziewczyny w hali maszyn prawie posikały się ze śmiechu. — Myślałem, że tam was samoobrony uczyli — powiedział Włodek Bieliński. — Nie na ten rodzaj ataku — wystękał pan Tosiek z podłogi. Włodek Bieliński pomógł mu wstać. Tamten tak na niego spojrzał. Tyle nienawiści w tych małych oczkach. Pokuśtykał do siebie. Cały dzień przesiedział w pokoju.

GADZIO1 Cygan był pijany. Stanął na środku jezdni. Mówił, że jest starym, ciężko pracującym Cyganem, i dalej już nie pójdzie. Nie może iść. Zsunął z pleców na ziemię swój ogromny instrument w futerale. Zażądał taksówki. — Gdzie tu taksówka! — powiedział bezradnie żołnierz z posterunku kontrolnego. Rozejrzał się. Ani jednego światła na pustej szosie. Cygan podciągnął nogawkę spodni i odsłonił grubą, włochatą łydkę. — Te nogi już ustały! — załkał ochryple. Zaczął wygrażać pięścią w ciemność. Kopnął instrument w futerale. — Bladź! — powiedział i z kieszeni 1

Gadzio — w języku cygańskim — obcy.

palta wyciągnął kłąb pomiętych banknotów, kolorowe pudełko zagranicznych papierosów, zapałki. Rzucił to wszystko na jezdnię. Chciał deptać. Żołnierz przesunął pistolet maszynowy z piersi na ramię, przyklęknął i pozbierał banknoty, podniósł również pudełko z papierosami i zapałki. Wetknął z powrotem Cyganowi do kieszeni palta. Cygan chwiał się i rzęził. Z niedaleka rozległ się miarowy stukot butów. Żołnierz poruszył się niespokojnie i poprawił broń. — Idź już — poprosił Cygana. Cygan wsłuchał się w narastający stukot podkutych butów. Z nagłą energią podniósł swój ogromny instrument w futerale, zarzucił go na plecy i zwinnym, lekkim krokiem opuścił jezdnię. — Dobry z ciebie chłopak, gadzio! — powiedział do żołnierza na odchodne i wcisnął mu w dłoń paczkę zagranicznych papierosów. — Gadzio — powtórzył żołnierz to nieznane, cygańskie słowo.

TELEFON ZAUFANIA Niski pułap. Pogoda przygnębiająca. Bar „Rio” zamknięty. Gdzie iść? Stać też zbyt długo nie można. Podejdą, zaczną legitymować. A w domu? Te jęki starych: „Co to będzie! Co to będzie”. Z dala kłusował niezgrabnie Błażej. Patrzyliśmy obojętnie. Dyszał. Podniecony ten grubas. — Wiecie, chłopaki?! — zawołał. — Dozorcę podpytywali! To nas jeszcze nie ruszyło. Mało to ludzi teraz wypytują. Ale z nieskładnej opowieści grubasa pokazywać się zaczęły interesujące kontury. Szukają ludzi z „Solidarności”. Padło nazwisko Bujaka. Janasa. Błażej zaklinał się na wszystkie świętości tego zmaterializowanego świata, że cywil jakiś fotografie cieciowi podsuwał. Cieć oglądał, oczy mrużył. — Jak przyuważę — powiedział — to, rzecz jasna, zamelduję. Cieć był paskudny i na pewno zamelduje. Nie lubiliśmy go i on nas nie lubił. Peszyły go nasze wyszukane wypowiedzi i tracił rezon. Staliśmy pod tym zamkniętym barem „Rio” i już nie było tak jak przed chwilą. Relacja Błażeja podziałała na wyobraźnię. Igiełki takie. Czy pokazywał się ktoś obcy tutaj? Ścigany? Raczej nie zauważyliśmy takiego. Spokojne, urzędnicze osiedle. Niewysokie bloki ustawione w czworokąty. Ale rozmyślać

o tym nie przestaliśmy. Wolnego czasu mieliśmy bezmiar. Ciekł strugą. Uczelni jeszcze nie otworzyli. Niektórzy z nas byli najczarniejszych myśli o przyszłości. NZS zlikwidowane i na pewno niejednego z nas zaczną się czepiać. Wredny nastał czas. Wieczorami zaś, już w mieszkaniach, zabawialiśmy się w hazardowe oczekiwanie: jaki świński ryj zobaczymy dziś w srebrnym okienku? Jaki plugawiec wygłosi panegiryk na cześć stanu wojennego i czekającej nas szczęśliwej przyszłości? Jaki chwyt retoryczny zastosuje? Czy będzie omijał rafy, czy walnie obuchem bez pardonu? Czy będzie to oracja pełna osobistej nienawiści za tamten czas? Czy wystąpi ktoś przebrany w szaty mentora, z bolesną troską na obliczu? I tak dalej. Te ryje były znakomicie dobrane. Dobór naturalny. Cała parada. — Parada oszustów — mówił Władek. I jeszcze na okrasę dorzucono paru sklerotycznych starców, którzy najpewniej w ogóle nie wiedzieli, co się dzieje i do czego ich wypowiedź ma służyć. Ci po prostu byli żałośni. Jak to mówił Władek: „Mit dziadunia prysł mi wreszcie!”. Była to aluzja do jego rodzinnej tradycji. Ojciec nieustannie opowiadał mu o dziadku. Dziadek był idolem rodziny Władka. Ale powracając do świńskich ryjów. Nasze wieczorne, masochistyczne obserwacje zaowocowały pewnym pomysłem. Pomysłodawcą był nieśmiały, pełen erotycznych kompleksów Dzidziuś, tak nazywany, ponieważ jako jedynak wyhodowany został w cieplarnianej atmosferze i nieraz bawiliśmy się jego kosztem. Przecież w naszym osiedlu mieszka jeden z tych piewców stanu wojennego. Tydzień jednak już go nie widzieliśmy. Zapewne unika kontaktów z narodem. Lub zamknął się w swojej pracowni i tworzy, natchniony nowymi czasami. — Chyba tak szybko willi nie dostał — ktoś zauważył. Nie mógł dostać tak szybko. Takie tempo nie jest jeszcze na miarę krajowych możliwości. Wątpliwości zlikwidował Rysio Pisarski. Widział go wczoraj wieczorem. Z psem wyszedł na spacer. Posiada psa gryfona, który wabi się Koko. Skupiliśmy się intensywnie na pomyśle Dzidziusia. Był to świński ryj z czołówki. Literat z profesji. Wystąpił jako trzeci w kolejności. Wysoką miał lokatę. Zapamiętaliśmy doskonale jego telewizyjną kreację. Bo tak na co dzień nie interesował nas wcale. Przysadzisty, chodził zawsze z walizkową teczką. Zimową porą nosił kożuch i lisią czapę. Pisywał powieści, których już od

dawna nie czytaliśmy. Gust literacki bowiem mieliśmy wyrobiony. Lubiliśmy dobrą literaturę i ostatnio zachwycaliśmy się Ocalonym językiem. Jednak wcale nie z powodu rozgłosu wywołanego Noblem dla tego osobliwego pisarza. Już dawniej naszym prywatnym odkryciem było Auto da fé. Toteż nie mogły być w naszym rozumieniu literaturą książki sąsiada z osiedla, w których kicz, lepki erotyzm i prostacka krzepa rywalizowały o lepsze z fałszywym, z góry zmyślonym obrazem rzeczywistości. W tym obrazie prawda znajdowała się wyłącznie po naszej stronie Europy i wyrazem heroicznego wyboru było opowiedzenie się za Wschodem. Pisarz delikatnie osnuwał ten Wschód mgłą mistycznej tajemnicy. Sugerował wręcz, że tam jest trzeci Rzym i my z tej kolebki się wywodzimy. Także prawdziwy humanizm był jedynie naszym przywilejem. Oto podana pokrótce receptura jego wizji, historiozofii i moralistyki. Twórczość ta wydawała się nam niegodna najmniejszego zainteresowania. Była stratą czasu. Od lat, bez względu na etapy i rozmaite wstrząsy, książki tego pisarza wydawano w ogromnych nakładach. Panoszyły się one wszędzie poczynając od witryn księgarskich do mieszkań nowej inteligencji, gdzie zdobiły półki w meblościankach. Były wartością niezmienną i niepodważalną. W jego cieniu my wyrastaliśmy przecież. Cieniem był dla nas. Zabierał nam światło. Dosyć wcześnie staliśmy się tego świadomi i nie utonęliśmy w tym lepkim, rozpasanym pustosłowiu, naszpikowanym obficie opisami przyrody, jadła i końskiego potu, inkrustowanymi tu i ówdzie patosem Boga i Ojczyzny. Właśnie! Miarę obrzydliwości przepełniał jego fałszywy patriotyzm i katolicyzm. Ostatnio w telewizorze usta miał pełne tych bogoojczyźnianych frazesów. A twarz jego przez te wielolecia ukształtowała się tak obłudnie, że z powodzeniem można było dzieci nim straszyć jako wilkiem, który przebrany za Czerwonego Kapturka z trudem hamuje swój apetyt. Popuściliśmy wodze swej niechęci i każdy dorzucił skromną cegiełkę do portretu pisarza-sąsiada, jak ktoś go dowcipnie nazwał. Dzień po dniu przywalani byliśmy robaczywą grandilokwencją jemu podobnych i żadna sposobność riposty nie została nam dana. Zacieraliśmy ręce. Jednak nie z zimna. Z myśliwskiego ożywienia. Jeszcze ogary nie poszły w las, ale już wkrótce... Pomysł domagał się szczegółowego opracowania. Tym zajął się Arkadiusz. Umysł miał chłodny, precyzyjny i nigdy nie ulegał łatwym emocjom. Dlaczego studiuje orientalistykę? Urodzony matematyk. Zajmuje

się ponadto na swój prywatny użytek Wittgensteinem i często krasi swoje wypowiedzi aforyzmami tego filozofa. Właściwie nie ma wśród nas partnera. Tyle że z nawyku stadnego, osiedlowego życia trzyma się z rówieśnikami. — Już wiem — wycedził Arkadiusz. Zapalił do białości naszą ciekawość. — Otóż — ciągnął — należy jeszcze dziś zadzwonić do Komendy Stołecznej MO* i podać adres mieszkania, gdzie ukrywa się ktoś podobny do Janasa albo Bujaka. — Wszystkim zaświeciły się oczy. Zapanowała żarłoczna cisza. Smakowaliśmy ten kąsek — Niech to będzie Bujak — zdecydował Arkadiusz. — Jest on przynętą pierwszej jakości i powinien chwycić. Następnie przystąpiliśmy do działania. Długi Michał ruszył w teren. Miał sprawdzić namiary. Wrócił radosny. — Siedzi u siebie i tworzy — obwieścił. — Słyszałem maszynę do pisania. Czas ustaliliśmy popołudniowy. Ludzie wracają z pracy. Zapada wczesny, zimowy zmierzch. Równocześnie widoczność jest jeszcze niezła. Chcieliśmy mieć widowisko. — Zabawimy się w telefon zaufania — tak nazwał tę akcję Arkadiusz. Był jeszcze spór, jak ma się przedstawić donosiciel telefoniczny. „Życzliwy”, czy „ideowy obserwator”? „Ideowy” brzmi nachalnie i sztucznie. Kto też używa takich przymiotników?! Tylko w gazetach. Optowaliśmy za „życzliwym obserwatorem”. Znów poprosił o głos Arkadiusz. — Zbyt kreatywne — wycedził. —Jak z powieści sensacyjnej brzmi ten „życzliwy obserwator”. Trzeba bazować na realiach naszego życia. Uwiarygodnić komunikat. Krótko mówiąc: niech to będzie cieć, czyli „gospodarz domu”. Tylko w tym wypadku rzecz zabrzmi naturalnie i potoczy się oczekiwanym przez nas trybem. Przekonał nas. Logika i realizm. Wobec ciecia nie mieliśmy żadnych skrupułów. Nieraz milicjanci do niego przyjeżdżali. Jak ich przyjmował! Chlebem i solą wprost. Wytaczali się z gościny obrzmiali od opilstwa. Jeszcze ten jego przysłowiowy szwagier. „Szwagier do Londynu pojechał”. „Szwagier jest w Szwecji”. Podejrzana kreatura. Czasem podjeżdżał swoją Zastawą i trąbił na ciecia. Cieciowie z potomstwem pędem do niego. Nie było w nas skrupułów. Niech dzwoni cieć. Roli tej podjął się Bolek. Głos ma ochrypły, nieco przyśpieszony. Wykonał na poczekaniu próbę i zachwycił. Solidny, rzetelny informator.

Czas, który dzielił nas od ustalonej godziny „Zero”, upływał błyskawicznie. Roztargniony, nieobecny obiad w domu. Pokręcił się człowiek, przejrzał jakąś książkę i już! Automat wybraliśmy przy samie. Bolek do automatu. Arkadiusz przy nim jako reżyser. Wystawiliśmy czujkę na rogu. Umówionym sygnałem miała dać znak. Naprzeciw trzeciego bloku kolonii F jest blok ustawiony równolegle i tam zajęliśmy pozycję na czwartym piętrze w oknie klatki schodowej. Widok mieliśmy znakomity. Widzieliśmy Bolka przez szybę w budce. Podnosi słuchawkę. Wykręca numer na tarczy. Oto relacja Arkadiusza z przebiegu tej rozmowy. Wierność i dokładność tej relacji nie podlega żadnej wątpliwości. — Z oficerem dyżurnym proszę! Melduje się gospodarz kolonii F, Osiedle Pod Skarpą. W bloku 15/17 przy ulicy Rzodkiewki, numer mieszkania 44, trzecie piętro. Tak, tak! Widziałem na własne oczy. Wchodził. Rozejrzał się. Podniesiony kołnierz. I skokami na trzecie piętro! Kto?! No jak to kto, obywatelu oficerze?... Jak mu tam? Bujak Zbigniew z „Solidarności”. Tak jest! Skąd? Ano stąd, że dziś z rana obywatel wywiadowca z Pałacu pokazywał mi fotografie. Tak jest! Identyczny. Będę czekał i kikował. Nie, nie, nie wyszedł. Jasne! Osiedle Pod Skarpą. Ulica Rzodkiewki, blok 15/17, numer mieszkania 44. Tak! Będę! — Odłożył słuchawkę. Wkrótce przybiegli do nas na punkt obserwacyjny. — Przyjęli meldunek — powiedział Bolek. — Bardzo poważnie. Z sekundy na sekundę brało ich coraz bardziej. Zaraz tu będą! Ogarnęła nas emocja. Budziła filmowe reminiscencje. Amerykańskie filmy sensacyjne w dżungli wielkich miast. Nowy Jork San Francisco. Melina handlu narkotykami. Powiadomił donosiciel. Już pędzą... I nie czekaliśmy długo. — Jadą! — czujka w postaci Włodka Pisarskiego wyciąga z kieszeni chusteczkę. Wachluje się nią jak dama. Nadjechały dwa radiowozy. Za nimi suka, czyli buda. Z radiowozów wyskoczyli cywile. Z suki wysypali się mundurowi. Działali sprawnie i szybko. Cywile popędzili jak ogary. Zwinni, barczyści, w pikowanych kurtkach. Wbiegli na podwórze kolonii F. Mundurowi obstawili czworokąt budynków. Cywile podzielili się na trzy kilkuosobowe grupki i drapieżnymi

skokami wpadli równocześnie do trzech klatek schodowych bloku 15/17. Obserwowaliśmy środkową klatkę. Jeden pozostał w drzwiach. Inni zniknęli. Dalej już wydarzenia nie były nam znane. Niestety. Co tam robili? Jak zachował się sławny pisarz? Uruchomiliśmy wyobraźnię. Wpadli i rozbiegli się po pokojach. Może pisarz, ogarnięty twórczą weną, nie usłyszał dzwonka. Wyważyli drzwi. Odtrącili gosposię, żonę pisarza. Zaglądali do łazienki, ubikacji. Z szafy wyrzucili ubrania. Sprawdzili na antresoli. Znaliśmy rozkład tego mieszkania. Identyczne w pionie zajmowali rodzice Dzidziusia. Więc pisarz stał przez chwilę, zdumiony i niemy. Ocknął się. — Jakim prawem! — zakrzyczał. Co to znaczy! — A oni: — Milczeć! — Wzięli go pod ścianę. Ustawili tyłem i zrewidowali sprawnie. Czekaliśmy kwadrans, a może trochę więcej. Trzasnęły z rozmachem drzwi na dole. Wypadli na podwórze. Był wśród nich. Tylko w garniturku. Dwóch trzymało go pod ręce. Opierał się. Powłóczył nogami. Wlekli go. Wyrazu jego twarzy nie mogliśmy już dostrzec. Poszarzało. Na podwórzu zgromadzili się gapie. W oknach też. Ciecia jeszcze nie było. Może polazł do ukochanego szwagra. Punkt dla nas. Jak najdłużej niech trwa ta opereta. Kordon milicjantów otaczający kolonię tkwił jak mur. Groźny mur. Wtedy pod bramę podjechał Fiat. Wysiedli z niego dwaj cywile. Dostojne ruchy. Tęgawi. — Sztab akcji — szepnął Arkadiusz. Do nich powlekli tajniacy pisarza. Puścili go. Pisarz grzebał gorączkowo w kieszeniach marynarki. Coś wyciągnął. Pokazał. Tamci przejrzeli uważnie. Popatrzyli na niego również uważnie. Nagle błaskawiczna zmiana nastroju. Serdecznie chwytają prawicę pisarza. Jeden po drugim. Długo nią potrząsają. Tajniacy odsuwają się do tyłu. Zwieszają głowy. Pisarz już tylko z szefami. Ożywiona rozmowa. Gestykuluje gwałtownie. Oni, ci dwaj, potakują zgodnie. Znów serdeczne uściski. Prawie go obejmują. Finał akcji. Nie ma Bujaka. Radiowozy odjeżdżają Suka również. Auto ze sztabem na końcu. Sztabowcy jeszcze wychylają się z okien Fiata. Machają do pisarza. Pa! Pa! Pozostał samotny. Mieliśmy pełną satysfakcję. Nie wiedział, jak wracać. Wszędzie stali ludzie. Ta otyła, przysadzista postać! Skurczył się jakoś i nisko pochylił głowę. Wracał jak kundel z podwiniętym ogonem. Chyłkiem. Śmiesznym truchcikiem na krótkich nogach. Potknął się na wyślizganej przez dzieci ścieżce koło śmietnika. Z trudem utrzymał równowagę. Zdwoił wysiłek i przyśpieszył kroku. Zniknął w swojej klatce schodowej. Teraz dopiero pokazał się cieć. Z ogłupiałą miną.

— Co się stało?! — dopytywał się natarczywie. — Co się stało?!

PANI AMALIA BESSARABO Amalia Bessarabo była kobietą otyłą, jednak ruchy miała lekkie i pełne gracji. W jej twarzy najbardziej zwracały uwagę wielkie, czarne oczy. Od lat przemierzała odległe przedmieścia. Ta korpulentna, niska pani z nieodłączną, staroświecką walizeczką, w której posiadała przybory niezbędne do wykonywania zawodu, od razu kojarzyła się mężczyznom mieszkającym w parterowych domkach i starych, czynszowych kamienicach z ich kobietami. Pozdrawiali ją z szacunkiem. Pani Amalia Bessarabo była cenioną akuszerką. Często telefonowano do niej głęboką nocą i nikomu w potrzebie nie odmawiała. Pracowała w szpitalu położniczym. Z niezwykłą łagodnością potrafiła uspokajać wijące się z bólu kobiety. A już po wszystkim unosiła w górę pomarszczone, czerwone niemowlę. Obwieszczała wtedy niskim, dźwięcznym głosem: — Ot, mołojec jak rzepa! — Albo: — Dziewczonka! Wschodnie naleciałości w jej mowie odzywały się z rzadka i nikt właściwie nic nie wiedział o jej przeszłości. Czas wolny spędzała przy kartach stawiając wyszukane pasjanse. Teraz, w tych ciężkich, zimowych dniach, jeszcze większą niż zazwyczaj wagę przywiązywała do kart. Karty stanowiły dla niej magiczny, jedynie wiarygodny świat znaków i przewidywań. Czytała w nich jak w księdze i ostatnio stronica po stronicy czarne były od złych wróżb. Toteż jeżeli dawniej cały wolny czas poświęcała kartom, teraz biegała niezmordowanie po wszelkiego rodzaju sklepach, domach handlowych i bazarach. Ogarniała swymi wędrówkami spory obszar miasta, wdawała się w ożywione rozmowy ze sprzedawczyniami i wiedziała doskonale, co dostanie, lub intuicyjnie przeczuwała, gdzie może się coś pojawić. Wracała z tych wypraw obładowana torbami, paczkami i długo w jej mieszkaniu słychać było chrzęst, grzechot, chlupot i szelest. Rozpakowywała i układała zakupy. Zapełniła nimi wkrótce kuchnię, antresolę, szafy w pokoju i łazienkę. Tak rozkładając w ciasnym mieszkaniu zdobyte pudełka z herbatą, kawą, torby kaszy, mąki, cukru, puszki konserw i marynat, dżemy w słoikach, masło, margarynę, butelki z octem, olejem, wódką i spirytusem, kartony papierosów różnych gatunków, kostki zapałek, paczki proszku do prania, tuby kremów,

obrusy i ręczniki, zwoje drutu i cepeliowe laleczki, papier w ryzach i rolki papieru higienicznego, prostowała na chwilę swą otyłą postać, ocierała pot z czoła, nie zapominała również przejrzeć się w lustrze i poprawić farbowane loki nad czołem, i dopiero wtedy spoglądała na mężczyznę z portretu wiszącego nad jej wdowim łożem. Był tęgi, majestatyczny, ze sterczącymi wąsami, w jakimś trudnym do zidentyfikowania mundurze. Patrzyła i wzdychała. Żegnała się zamaszystym znakiem krzyża i powracała do żmudnej czynności magazynowania zakupów. Rosły one w niebywałym tempie i niektóre zakupione produkty poczynały się psuć. Wydzielały przykrą woń, fermentowały, pęczniały i co kilka dni musiała pani Amalia Bessarabo dokonywać przeglądu zapasów. Niektóre, już nadpsute, ratowała gotując w rondlach lub usuwając zapleśniałą warstwę ze słoików. Niewiele już czasu pozostało jej na stawianie ulubionych pasjansów. Wyłączała wieczorami telefon. Nie miała ochoty na nagłe wędrówki do ciężarnych kobiet, choć niedawno jeszcze tak cieszyło ją przyjście na świat nowego człowieka. — Rodzą jak kocice — mówiła brutalnie. Siedziała przy zielonym stoliku i z napięciem śledziła tajemniczy porządek w kartach. Z tego porządku kolorów i figur ciągle wynikały ponure widoki. Już późną nocą, w szlafroku, z rozpuszczonymi włosami, wpatrywała się w ciemność za oknem i wzdychała tak samo jak do tęgiego mężczyzny z portretu. Wyglądała jak wróżka. Spała płytko i pojękiwała przez sen. W swoim mieszkaniu nie przyjmowała nikogo z wyjątkiem młodej sąsiadki, studentki przybyłej z prowincji i mieszkającej u dziadków. Raz w tygodniu zapraszała ją na kawę, którą podawała w pięknych, porcelanowych filiżankach. Chętnie wtedy opowiadała. Z jej opowieści wyłaniał się barwny, dawno umarły świat. Rumunia, której nie ma. Lwów, którego nie ma. Orient Express. Salony mody. Chrzcił ją sam metropolita Teodorowicz. Z szuflady wyciągała album w safianowej oprawie, pełen pożółkłych kartonów z fotografiami. Pokazywała brodacza i matronę w czepcu. Byli to jej rodzice i ich świat znajdował się jeszcze dalej. Tak odległy jak wykopaliska. Kiszyniów. Dziadek zamordowany w kiszyniowskim pogromie. Odessa. Pomnik kardynała Richelieu. Przejażdżka statkiem. Grecy. Turek w fezie pali długą fajkę. Nabrzmiałe słońcem melony. Nieoczekiwanie urywała wspomnienia i zaplatając grube palce ozdobione złotymi pierścieniami patrzyła martwo przed siebie.

Dziś opowiadała pani Amalia Bessarabo o niebezpieczeństwach, które czyhały na nią w życiu. Trzy razy chcieli pozbawić ją życia. Pierwszy raz podczas pogromu w Kiszyniowie. Schowała się wtedy pod pierzynę. — Ależ pani Amalio! — zdziwiła się studentka. — Przecież wiek się nie zgadza. To ile musiałaby pani mieć lat? Pani Amalia poruszyła niecierpliwie ręką i ciągnęła dalej. Drugi raz ręka mordercy cofnęła się z powodu jej urody. To było w rewolucję. Trzeci raz wykupiła się złotem. To było podczas ostatniej wojny. Nagle zapadła w martwe zapatrzenie. Równie nagle ocknęła się i powiedziała do dziewczyny: — A ciebie mi szkoda! — patrzyła na nią z sympatią. Dziewczyna była smukła, czarnowłosa, o lekko śniadej cerze. Może podobna do dawnej, młodej Amalii Bessarabo? Pogładziła ją po policzku. Dziewczyna ciężko i dziwnie poczuła się w tej atmosferze wspomnień i ciągle obecnego smutku. Zapragnęła wrócić do rzeczywistości Bystrym wzrokiem powiodła po tych stosach zapasów zalegających półki, tapczan i kąty pokoju. — To jest cały magazyn! — powiedziała ze szczerym zdumieniem. — Na co pani to wszystko? Gniew zapalił się w czarnych, przepastnych oczach pani Amalii Bessarabo. — Durna ty! Delikatnym, zgoła czułym ruchem obmacała to, co było najbliżej pod ręką. Coś zaszeleściło, przesypało się z lekkim chrzęstem. Wieczór skończył się w ten sposób, że obie jeszcze dosyć długo przesypywały mąkę i kaszę na sicie odpowiedniej gęstości. Zalęgły się tam czarne robaczki. — Wołki, job ich mać! — wzburzyła się pani Amalia Bessarabo.

BUKIET ZAPACHÓW Starzeje się mój brat Felek. Zgorzkniał. Nic mu nie pasuje. Sporty go duszą. Klubowych nie cierpi. Baba tylko do złości doprowadza. Zięć mu się

nie udał. Skąpiec. Flaszki nie chciał postawić. Toto-lotka przeklina. Tyle lat grał i nic. Pięć razy miał po cztery trafienia. Grosze wypłacali. I tak piołunem zieje. Powraca do dawnych czasów. Najchętniej jak go Amerykanie wyzwolili w obozie i jak dobrze u nich miał. Wspomina amerykańskie papierosy. Najbardziej mu smakowały te z wielbłądem, czyli Camele. Dolara sobie ceni. Aż oczy przymyka jak stary kocur. Mógł zostać pod Amerykanami. Myślał jednak o matce. O młodszym braciszku. Tak powiada. Dlatego wrócił. Było raczej nie tak. Wrócił do kochanicy. Lucyna jej było na imię. Czekał tam na nią w amerykańskiej zonie. Próbowała dęba dać z Polski i złapali ją na granicy. Dlatego wrócił. Mówię mu o tym w oczy. Pytam: — Pamiętasz Lucynkę, nie? Spluwa i krzywi tę gębę z dwoma szramami od noża. — Co mi tam będziesz o kurwach gadał! Z tą Lucyną nie wyszło mu w życiu. Innego sobie lwa znalazła. Ciągnie Felek uparcie ten bajer, że do nas wrócił. Do matki, młodszego braciszka. Wrócił i co miał z tego?! Pognali go w sołdaty. Ciężką miał służbę. Męczyli go w informacji. Dlaczego tak późno wrócił. Tam, u Amerykanów, był do 1945 roku. Chwali się, że chociaż Niemek przerzucił skolko ugodno. Wojsko odsłużył w karnej kompanii. Węgiel musiał fedrować. — W gazowej kopalni, rozumiesz? — ciągle powtarza to samo. — Papierosa nie można, nawet dymkiem jednym się sztachnąć, od razu wybuch! Nic mu nie pasuje. Zmarnowane życie. Tyrał i tyrał. Czego się dorobił? Baby i dwójki dziewczynek. Jedna córka udana. Fach ma, fryzjerka, i męża też z fachem. Druga chłopaków zmienia i lekkie życie jej w głowie. Widział ją z Arabami. Tyle się dorobił. Nawet syna nie zmachał. Syn to co innego. Nazwisko pozostaje. — Nazwisko? — ręką za chwilę macha. — Mało to Wiśniewskich! Prawda to. Wiśniewskich jak psów. Zgarbaciały mu plecy, włosy musi sobie farbować i odcisków ma pełno na rękach. W tym jest racja. Tak samo żadnych widoków nie miałem i życie na tym samym mi zleciało. Ale żyć chcę dalej. Czasem z rana, jak słońce wstaje, czy zimą w pierwszym śniegu... Dla Felka wszystko czarne i marne. Lubi opowiadać, jak ludzie umierają. Kolegę pochował. Wylew do mózgu. Leżał dwa dni i przypadkiem odkryli sąsiedzi zwłoki. Zima, to się nie psuł. Kot był przy nim i miauczał okropnie. Inny od wódki padł. Wyszedł przed dom, zapalił i już było po nim. Wódka się w nim zapaliła. Tak mówi Felek.

Brednia jakaś. Znaleźli go śmieciarze. Papieros jeszcze się tlił. Takie i inne zwierzenia Felek opowiada. Nieprzyjemnie go słuchać. — Zwierzęta lepiej mają — kracze jak cmentarny kruk — W nieświadomości żyją. A człowiekowi we łbie wiecznie palenisko się buzuje. Czy jest to do wytrzymania? Podobnego jestem zdania. Tylko nie mówię o tym. Po co o tym mówić? Co to pomoże? Felek postanowił przejść na rentę. Podkładkę miał odpowiednią. Zdrowie zniszczone po obozie koncentracyjnym. Papiery pozbierał i przed różnymi komisjami zaczął wystawać. Badali, maglowali. Nauczył się mówić, jak trzeba. Bardzo spodobało mu się życie rencisty. Tam, przy jego bloku, znajduje się niewielki skwerek i na ławkach wysiadują rozmaici renciści. Porobił z nimi znajomości. Zapragnął do tej bezczynnej ligi należeć. Oni siedzą na ławkach, niektórzy mają pieski, grają w oko i tysiąca, coś sobie wypiją i tak patrzą na to życie, co toczy się wokół nich. Kto umarł, na co umarł. O tym właśnie lubią mówić. Najchętniej życie oczerniają. Młodych nie lubią. Młodzi to zbóje i zaraza. Było źle, będzie jeszcze gorzej. A jak ładną kobietę zobaczą, to kurwę od razu w niej widzą. Jeden taki najbardziej Felkowi przypadł do gustu. Milczek. Siny nos. — Padlina i barachło — ma dwa takie słowa i na wszystko one mu starczają. Felek za nim powtarza. Ten milczek to stary cwaniak. I on Felka nauczył, jak ma przed lekarzami występować. Co prawda, to prawda. Pomógł mojemu bratu. Stanął Felek przed tą najważniejszą komisją i rentę mu przyznali. Cieszył się Felek jak dziecko. Wyraźnie odmłodniał. — Jestem do końca życia zabezpieczony — powtarzał. Jakie to było święto dla niego, kiedy pierwszy raz pieniądze odbierał. Czarny garnitur włożył, krawat zawiązał i włosy brylantyną usmarował. Siedział w pustym mieszkaniu i czekał na listonosza. Już kartki na wódkę miał przygotowane. Swoje, żony i młodszej córki zabrał po cichu. Listonoszowi stówkę odpalił. Listonosz zbaraniał. Renciści wcale nie są hojni. Od razu pognał Felek kartki wykupić. Flaszkami się obładował i do tych na skwer. Zaczął z nimi tango. Co dalej robił, nie wiadomo. Film mu się urwał. Nie było go w domu przez dwa dni. Trzeciego dnia z rana do mnie wpadł. Zmarnowany, zarośnięty, ręce mu się trzęsą i ślina zapiekła na wargach.

— Bracie kochany! — od drzwi woła. — Zapraw mnie, na rany Jezusa, zapraw! Taki chory jestem! — Kac ma swoje prawa — odpowiadam. Prosi, żeby flaszkę zorganizować. — Dołożę się — mówi i dwie stówy wyciąga. Śmiechu warte! Czyli ja mam osiem stów dołożyć. Tysiąc najtaniej na mecie kosztuje flaszka. Nie piłem z nim przecież. Dlaczego jak tę rentę dostał, to do mnie nie przyszedł? Odmówiłem stanowczo. Nie jestem Caritas. Nieraz zresztą tak samo ręce mi się trzęsły. Trzeba się przemęczyć. Jedni przesypiają. Inni przechodzą. Każdy się męczy. Siadł Felek w kuchni na stołku i tym swoim okiem mętnym, zaropiałym po ścianach wodzi. Nagle wstał. Podszedł do półeczki nad kubłem. Przybory do golenia na tej półeczce sobie poukładałem. Za flaszeczkę spirytusu ziołowego chwycił. — Dobre to? — pyta. — Zależy do czego — odpowiadam. Flaszeczkę w palcach zaczął obracać. I wzdychał. — Spróbuję — powiedział. Powąchał. Wykrzywił się. — Spirytus ziołowy — odczytał napis. — Czyli zioła i spirytus. — Nalał sobie do szklanki. Wodą dobrał, nie zamąciło się wcale. Przeżegnał się i wypił. Odetchnął głęboko. Czas jakiś siedział nieruchomo i czekał. — Rozgrzewa — oczy mu rozbłysły. I znowu na tę półeczkę nad kubłem spogląda. Tak po kolei wypił płyn pod nazwą „Bez” i wodę „Derby”. To już były gorsze gatunki. Dolewał wody i od razu mętniały. Wzięło go. Odrodził się. Rozgadał się. To swoje życie rencisty wychwalał. — Widzisz — mówił — siedzę sobie. Co chcę, to robię. Czas do mnie wyłącznie należy. Cuchnął przy tym. Takie zapachy od niego biły! Sam to czuł i papierosy bez przerwy kopcił. Dymem chciał zabić ten smród. Po południu poszedł do domu. Zataczał się. Czyli podchmielony. W domu swojej babie perfumy jeszcze wypił. Zwaliło go z nóg i zasnął. Rano wstać nie mógł. Rozdęło go. Wątroba mu wysiadła. Wyglądał jak chłop w ciąży. Jęczał. Pogotowie żona wezwała. Płukali go czymś, zastrzyki, pod kroplówkę wzięli. Tydzień przeleżał. W nerwach byłem przez ten tydzień. Nie daj Boże, wyprostuje się Felek! Wtedy sumienie by mnie gryzło. Nie postawiłem mu

flaszki i pozwoliłem te adikołony wychlać. Po tygodniu wyzdrowiał. Przyszedł i żalu nie miał. — Głupi łeb! — tak siebie nazwał i na tę półeczkę nad wiadrem zerknął. Pusta ona była. Pochowałem te różne płyny. Niech nikogo nie kuszą. Siedział Felek do wieczora. Znów narzekał. Renta za mała. Pieniądz przecież leci na łeb. Sto złotych wczoraj, to dziś połowa. — A dolar! — tylko mlasnął. Córka o tę kartkę na wódkę, co jej zabrał, zrobiła mu awanturę. Leżał i tak się strasznie męczył. Chwilami myślał, że ducha wyzionie. — Dobrze ci tak! — mówiła baba. Ci koledzy renciści, co na skwerku wysiadują, wredni jacyś. Pokazuje na spodnie. Agrafką spięte w wiadomym miejscu. Teraz spodnie zamiast rozporków z guzikami mają suwaki. Psują się one, ząbki wypadają. — Czy to nie przekleństwo jakieś, czy pech? — powiedział Felek. — Mamie to nasze polskie życie wygląda!

PERUKA Mamy przykrą sprawę. Zaczęło się od tego, że wpadli do fryzjerek i zaczęli grzebać w perukach. Dwie rudawe im podpadły. Jeden nawet przymierzył w lustrze i sprawdził z jakąś fotografią. Miał kilka takich fotografii w teczce. Zatrzymali te rudawe peruki. Dla celów śledztwa. Tak oświadczyli. Nie byli grzeczni. Raczej opryskliwi i wilkiem na wszystkich patrzyli. Ta garbata fryzjerka dostała skurczów żołądka z nerwów. Pobiegli do dyrektora. Przez scenę sobie skrócili drogę. Akurat mieliśmy próbę. Płacz Hioba. Tekst bardzo wymowny i koresponduje z obecnymi czasami. Kwestię Hioba wygłaszał Zbynio. Jeden z funkcjonariuszy zapatrzył się i zasłuchał. Zbynio świetnie mówi. Najlepszy w naszym zespole. Drugi funkcjonariusz warknął: — Co tak się gapisz jak wół na malowane wrota! Czyli jeden na sztukę wrażliwy, a drugi nie. Długo siedzieli u dyrektora. Podniesione głosy. Sprzątaczka, Florczakowa, podsłuchiwała jak zwykle. Przeżegnała się. — Sądny dzień — wyszeptała. Drzwi otwarły się z rozmachem i dostała klamką w czoło.

Dyrektor wyraźnie wściekły. — Naszego charakteryzatora proszę tu natychmiast! Pobiegliśmy go szukać. Był on zarazem sekretarzem naszej organizacji partyjnej. Nazywaliśmy go Świeckim Popem. Podobny do ruskich świętych z ikon. Wąska, blada twarz i dzika broda. Nie było go w teatrze. Wysłaliśmy gońca na miasto. Znalazł go „Pod Różą” przy piwku. Przybiegł cały w nerwach. — Co się stało? — dopytywał się gońca. Goniec nic nie wiedział. — Przesłuchują — powiedział. — Najbardziej fryzjerki. Popędził Pop do gabinetu dyrektora. Dyrektor sztywny, oficjalny. — Proszę, towarzyszu! Tamci dwaj siedzieli w gabinecie. Dyrektor drzwi za sobą zamknął. Przepędził Horczakową. Godzinę rozmawiali. Pierwszy wyszedł nasz Świecki Pop, czyli kierownik pracowni charakteryzatorskiej. Jeżeli przedtem był blady, to teraz stał się zielony. — Niemożliwe — powtarzał i brodę targał. Za nim ci dwaj z SB*, młodzi ludzie, ponure twarze. Dyrektor do samego westybulu ich odprowadził. Też rzadka mina. Funkcjonariusze zabrali ze sobą charakteryzatora. — Rzecz wyjaśnimy u nas — tak jeden z nich powiedział. Otworzył tylne drzwi samochodu. Charakteryzator tak się obejrzał wymownie. Cały zespół go żegnał i personel techniczny również. Wszyscy w oknach i na schodach przed budynkiem. Szczerze mu współczuliśmy. Wiadomo, czy wróci? To niezły człowiek Lubiany przez wszystkich. On też jakby się żegnał. Nie tylko z nami. Ale i z tym teatrem, gdzie przepracował 15 lat bez mała. Spojrzał na secesyjny fronton z amorkami, pamiętający czasy Franciszka Józefa. Westchnął. Ciężko opuścił głowę. Wreszcie wsiadł do samochodu. Oni z dwóch stron jak kleszcze go wzięli i pojechali. W teatrze wrzało. Tylko o tym mówiliśmy. Próba już nie szła. Wszyscy w bufecie. Na kilku wiadomych krzywo zaczęliśmy spoglądać. Może donos jakiś.

W międzyczasie jeszcze przyjechał funkcjonariusz innego usposobienia niż jego poprzednicy, grzeczny, układny, i dziurę w brzuchu wiercił fryzjerkom. Komu pożyczano peruki? Kto nie oddał? Nazwiska, adresy. Odpowiadały zgodnie z prawdą. Mieliśmy przecież umowę zatwierdzoną przez wydział kultury. Pomoc amatorskim zespołom w terenie. No to im pożyczaliśmy garderobę, dekoracje, peruki. Tak było. Funkcjonariusz zapisał ze cztery strony w swoim notesie i poszedł. Dopiero przed samym spektaklem wrócił nasz charakteryzator. Wymęczyli go. Ledwie się trzymał na nogach. Spięty taki. Istny święty z ruskich ikon. — Chłopaki! — prosił. — Dajcie kielicha! Dali mu głębszą miarkę. Elektrycy zawsze mają coś w zapasie. Wychylił jak szewc. O drugą poprosił. Nie można odmówić człowiekowi w takiej potrzebie. Doszedł nieco do siebie. Odtajał. — Jestem zobowiązany do absolutnej dyskrecji — oświadczył. — Ale... — i ręką machnął. Wszystko opowiedział. Sensacja! Schwytali przewodniczącego naszego regionu „Solidarności”. To był ostry facet. Cały czas działał z ukrycia. Niestety. Wpadł. Był w peruce. Oto przyczyna całej afery. Dyrektor, którzy trzęsie się o swój dyrektorski stołek, nie wytrzymał i zapytał: — I co? W naszej peruce był? — Skąd! — zaprzeczył charakteryzator. — Tłumaczyłem im od początku. Tylko trudno ich przekonać. — Taki przystojny! — rozczuliły się dziewczyny nad schwytanym przewodniczącym. — Skandal! — zakończył charakteryzator. — Tak mnie traktowali jak złoczyńcę po prostu! Jeden siedział naprzeciw, rozparty, marynarka rozpięta, i spluwę było widać. Drugi z tyłu, ponury drab, za plecami jego ciężki oddech słyszałem... Dajcie mi kielicha! Tym razem dyrektor sięgnął do swojego barku po reprezentacyjny winiak. I tak to się ciągnie. Już czwarty dzień. Rano albo w południe wzywają charakteryzatora na przesłuchanie. Wychodzi blady. Wraca jeszcze bledszy. Jutro też musi do nich iść.

PRZY KASIE Kasa wydawnictw prasowych wznowiła swą działalność. Dziś od 12 do 15 wypłacali zaległe honoraria. Tłum walił po pieniądze. Około godziny 14 na korytarzu przed okienkiem z pulpitem przerzedziło się znacznie. Na wypłatę czekali dwaj zaprzyjaźnieni krytycy z zawieszonego miesięcznika literackiego, jeden na etacie, drugi wolny strzelec. Za nimi otyła pani, którą ci dwaj kojarzyli z tygodnikiem dla kobiet. Ostatni był niski osobnik w wojskowych butach, który w kąciku ust obracał zagasłego papierosa w szklanej lufce. Po korytarzu krążył również młody, przystojny mężczyzna w skórzanym płaszczu. Zajmował pierwsze miejsce w kolejności. Jednak nie stał, tylko przechadzał się i często spoglądał na zegarek. Pani kasjerka wstrzymała na pewien czas wypłaty. Z sąsiedniego pokoju otrzymała raport do podliczenia. Musiała sprawdzić długą kolumnę cyfr. Korzystała z elektrycznej maszynki do rachowania. Mężczyzna w skórzanym płaszczu zasiadł przy stole umieszczonym pod ścianą. Nad stołem wisiała za szkłem gazetka Ligi Obrony Kraju. Na stole telefon. Mężczyzna w skórzanym płaszczu wykręcił numer na tarczy i donośnie powiedział w słuchawkę: — To ja! Cześć! Tak jest. Może wpadnę. Jasne! — mocno odłożył słuchawkę na widełki. Spojrzał w okienko. Pani kasjerka nadal zajęta była bilansowaniem raportu. Ponownie podniósł słuchawkę. Wykręcił numer. Uśmiechnął się radośnie. — Żaneta! Cześć! To ja! Długo tam będziesz?... Aha! Wpadnę, dobra? Pa! Pani kasjerka wychyliła głowę z okienka. — Czy jest ktoś z „Rzeczywistości” i „Za wolność i lud”? Mężczyzna w skórzanym płaszczu wstał energicznie. Uprzedził go jednak niski w wojskowych butach. — „Za wolność i lud” — powiedział zakatarzonym głosem. Wysmarkał się w chusteczkę. Twarz miał szarą i niechlujnie ogoloną brodę. Cicho wymienił swoje nazwisko. Pani kasjerka podsunęła listę płac. Podpisał zamaszyście. Pieniędzy nie liczył. Zagarnął i odszedł. — Jeszcze ktoś z państwa? — zapytała pani kasjerka. Przy okienku już stał mężczyzna w skórzanym płaszczu, który ciężkim wzrokiem odprawił niskiego w wojskowych butach.

— „Rzeczywistość” — powiedział. — „Rzeczywistość” — powtórzyła pani kasjerka. Wodziła ołówkiem po długiej liście płac. — Godność pana? Wymamrotał niezrozumiale. — Słucham? — Modrzyk — powiedział wyraźnie. Krytycy z zawieszonego miesięcznika literackiego zachichotali jednocześnie. Mężczyzna w skórzanym płaszczu obejrzał się nerwowo. Oni jednak miny mieli obojętne. Redaktor Modrzyk był filarem pisma „Rzeczywistość”. On to najbardziej zajadle występował przeciw „Solidarności” i w ruchu tym widział jedynie Żydów i obcych agentów. Styl miał plugawy, dużą inwencję w obelgach i określał się mianem żarliwego, ideowego komunisty. Pani kasjerka znalazła wreszcie jego nazwisko na liście. — Osiemset — powiedziała. — Ile?! — zdumiał się redaktor Modrzyk. — Osiemset — powtórzyła pani kasjerka. — Czy coś się nie zgadza? — Przymało — powiedział zirytowanym głosem. Pani kasjerka powróciła do papierów i jeszcze raz je przejrzała. — Nic więcej nie ma — stwierdziła stanowczo i zaczęła odliczać wyszczególnioną kwotę. Dwaj krytycy zachichotali ponownie. Mężczyzna w skórzanym płaszczu szybko wsunął pieniądze do kieszeni i ruszył ku wyjściu. — Proszę podpisać! — krzyknęła za nim pani kasjerka. Redaktor Modrzyk cofnął się i machnął pośpiesznie swoje nazwisko długopisem przywiązanym do kratki w okienku. Znów energicznie zwrócił się do wyjścia. Wtedy otyła pani delikatnie powstrzymała go za rękaw. — Tam — powiedziała przyciszonym głosem i głową wskazała na stolik. Leżała tam jego czapka z lakierowanym daszkiem. Mężczyzna w skórzanym płaszczu jednym susem dopadł stolika, chwycił czapkę i nie nakładając jej wybiegł z korytarza. — Czy jest jeszcze ktoś z „Rzeczywistości”? — pani kasjerka uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie do tych dwóch krytyków z zawieszonego miesięcznika literackiego.

Następne wypłaty przebiegły szybko i w milczeniu.

ZAWAŁ Pana Bratka wzięli do szpitala dopiero po świętach. Ten pierwszy lekarz z pogotowia tylko jakieś leki mu zapisał i mówi do nas poufnie: — Czy mam rzecz całą wyrazić dosadnie? — Proszę bardzo, panie doktorze! — Otóż jest to pacjent-pierdoła. Tyle państwu powiem. Przeczulony, podnosi alarm bez powodu. To było przed świętami. Święta pan Bratek przeleżał w domu. Nosiliśmy mu to i owo do jedzenia. Wyglądał mamie. Nawet radia nie słuchał. Pierwszego dnia po świętach przybiegł do nas wcześnie rano. — Bardzo przepraszam — był blady, rysy wyostrzone. — Tak mnie tutaj ciśnie — pokazał na mostek. Wyraźnie sercowy trop. Pobiegłem na komisariat. Stamtąd zadzwonili swoją linią na pogotowie. Przyjechali i natychmiast go na nosze i do szpitala. — Zawał — stwierdził młody lekarz. Powiedzieliśmy mu o diagnozie tego poprzedniego konowała. Nic nie odpowiedział. Dyskrecja zawodowa. Lekarze w takich sprawach nabierają wody w usta. Miesiąc trzymali pana Bratka w szpitalu. Wrócił w sobotę. Cudem wyszedł z zawału. 80 rok życia zaczął wraz z tą cywilną wojną, którą ogłoszono 13 grudnia. Oczywistą jest rzeczą, że cała ta wojna mniej go obeszła niż własne serce. Zawodowy podoficer z 1939 roku. Przebywał dwa lata w Rosji. Stamtąd wyszedł z Andersem. Walczył pod Monte Cassino. Pojawił się u nas w niedzielę i od razu nie omieszkał przypomnieć, czy przeczytałem już książkę Olgierda Terleckiego o Monte Cassino, którą pożyczył mi przed chorobą. Siedzieliśmy przy stole, herbatka, konfitury i gadu, gadu. Niepostrzeżenie jednak stan wojenny stał się wyłącznym tematem rozmowy. Pan Bratek dosyć dobrze zorientowany. Tam, w szpitalu, słuchali radia. Pewien chory, „profesor” mówił o nim pan Bratek, miał tranzystorowy

odbiornik Spidola i łapali rozmaite zagraniczne stacje. Głos Ameryki znacznie powiększył swój serwis na dobę. Tylko za dużo powtarzają. — Sylwia Danil — powiedział pan Bratek — tam czyta dziennik. Jaka ona może być? Sądząc po głosie bardzo przyjemna niewiasta. Wracał do zdrowia. Ta galanteria wobec kobiet. Witając się z żoną nie zapomniał po wojskowemu stuknąć obcasami. W muszce pod szyją i czystej koszuli, wąsiki podczernione henną. Choć to zaostrzenie rysów i pergaminowa bladość cery pozostały jeszcze. Ale znów chętnie gawędził. Ostatni raz przed chorobą opowiadał o forsowaniu masywu, zagradzającego drogę do klasztoru Monte Cassino i waleczności dywizji nowozelandzkiej. Tego wieczoru przeważnie sięgał do wspomnień związanych z pobytem w Rosji. Faza obozowa, następnie pobyt w wojsku w Kujbyszewie. Faza obozowa. Tak ten okres nazwał. Początkowo był za Uralem. — Orenburg — rzekł. — Tak za cara nazywało się to miasto. Jeździli tory reperować. Dobrze miał tam. Przypadł do gustu nadzorcy. Nadzorca miał polskie nazwisko. Kucharski, Kowalski, coś takiego. Ale po polsku nie mówił ani słowa. Pan Bratek nosił buty oficerki. Nadzorca zachwycał się tymi butami. — Charoszyje sapagi — powtarzał do znudzenia. Razu pewnego pan Bratek zaryzykował i pożyczył mu oficerki na praznik, czyli święto. Ryzyko. Mógł nie oddać. — Tam strasznie złodziejski naród — powiedział pan Bratek. Jednak oddał. Ten fakt jeszcze bardziej zacieśnił serdeczną więź między nimi. Często tak bywało, że brygada szła do roboty na torach, a pan Bratek do mieszkania nadzorcy. Czysto, ciepło. Miła żona. Częstowali go ziemniakami okraszonymi olejem z cebulą. Pili samogon. Rusek był dobrym człowiekiem. Tylko umysł miał przerobiony. Tak powiedział pan Bratek Przeważnie rozmawiali o tym, jak żyło się w pańskiej Polsce. Rusek tego był ciekaw. Często nie wierzył. Puszczał oko i głową kręcił. Czyli za bajki to brał. Ale słuchał. Jego żona również. Sprzedał mu pan Bratek swoje oficerki. Dostał filcowe, ciepłe walonki i jeszcze ruble. Te ruble bardzo mu się przydały. Kupował na targu żarcie. Następnie przenieśli pana Bratka już na Sybir. Pewien odcinek drogi płynęli barką. Od ujścia jakiejś wielkiej rzeki w dół. Jej nazwy zapomniał pan Bratek Kilkuset chłopa stłoczonych w ładowni. Przedtem kolega umarł. W

jednej kompanii służyli. Kapral Wesołowski. Rodem z Łomży. Pan Bratek był na jego pogrzebie. Popłakał się wtedy. Na obcej, dalekiej ziemi pozostał Wesołowski. Płynęli tą barką trzy doby. Pan Bratek miał gorączkę. Szczękał zębami i okropnie pić mu się chciało. Karmili ich solonymi śledziami. Aż tu nagle ktoś krzyczy: — Wesołowski, nie rozpychaj się tak! — Panu Bratkowi zjeżyły się włosy. Ciemność w ładowni jak w piekle. Ludzie jęczą i przeklinają. Co z Wesołowskim? Czy on jest z nimi? Jeżeli tak, to gdzie oni właściwie są? W innym życiu? Była to zwyczajna pomyłka. Tamten wziął za Wesołowskiego kogoś zupełnie innego. Różne perypetie zdarzały się w drodze. Znaleźli się na Syberii. Był to duży łagier. Kilkadziesiąt baraków. Dokoła rozpościerała się bezkresna tajga. Bardzo śpiewnym głosem podkreślił pan Bratek ten bezkres. Lasy bez końca. Chodziły brygady w tajgę i pracowały przy wyrębie drzewa. Mróz był tęgi. Dochodził do kilkudziesięciu stopni. Ale jeżeli nie było wiatru, to szło wytrzymać. Ciężka robota. Niektórzy padali. Z żarciem kiepsko. Pokątnych możliwości żadnych. Pan Bratek do roboty się nie rwał. Lekarze w obozowym szpitalu poszli mu na rękę. Też byli więźniami. Szczególnie jeden mu pomógł. Nazywał się Iwan Pawłowicz Owczynnikow. Kulturalny pan z siwą bródką w klin. Siedział jedenasty rok. Pan Bratek otrzymał zaświadczenie o złym stanie serca. Zatrudniony został przy najlżejszej robocie. Przed świtem chodził w tajgę i specjalną miarą obliczał w kubikach sagi zrąbanego drzewa. Polubił tę pracę o świcie. Pięknie nad tajgą wschodziło słońce. Ten widok zapamiętał na całe życie. A widział później w swym życiu niejedno piękne zjawisko. Wylicza. Pustynia Sahara. Piramidy. Szczególnie piramida Cheopsa. Bogactwo włoskiej architektury. Obrazy mistrzów renesansu. Szczególnie freski Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej. Koloseum. Wulkany. Nic jednak nie przyćmiło tego słońca, które w zimowy czas wstawało nad tajgą. Las. Śnieg. I nagle taka kula czerwona wzbija się nad białym, mroźnym światem. — Las, śnieg i to słońce — pan Bratek mruży oczy. Jest w tajdze. Stoi wsparty o swoją miarę. Patrzy na piękno nieba, ziemi. Pan Bratek nie jest poetą, używa prostych słów. Mimo to też zapatrzyliśmy się i wyobraziliśmy sobie piękno tego północnego widoku. Za oknem nasza, mazowiecka zima. Gruba szadź na szybach. Wiatr łomocze blachami po dachach. Patrzymy na termometr. Do -11 opadł słupek rtęci. — Syberski nastrój — powiedziałem i wzdrygnąłem się mimo woli.

— A coś pan myślał! — na to surowo pan Bratek. Nastroszony, zwarty. Dawny podoficer. — Ale się zasiedziałem! — wstał raptownie. Bardzo przepraszam za najście i całuję rączki szanownej pani!

KOLPORTER Od dłuższego już czasu rozwożąc bibułę brałem ze sobą dzieciaka. Marysia w zasadzie była zadowolona. Miała więcej czasu dla siebie. Tylko jak to matka przestrzegała, żebym na niego uważał. Uważałem. To jasne. A mały bardzo był zadowolony. Te wycieczki z ojcem spodobały mu się nad wyraz. Ja też lubiłem niegdyś z ojcem sobotnie wyprawy do Młocin. Ze mną malec miał dużo więcej urozmaicenia. Penetrowaliśmy całe miasto. Nasza gazetka znajdowała coraz więcej odbiorców. Potrzeby rosły. Jeździliśmy tramwajem z Ochoty na Grochów. Przesiadaliśmy się w autobus i jeszcze dalej. Już przedmiejski pejzaż. — O, las w śniegu! — klaskał w rączki mały. — Jak tu ładnie! Kilka razy pojechaliśmy kolejką elektryczną. Pola, krowy. Mały wypatrzył nawet chałupy kryte słomianą strzechą. Droga zupełnie jak na wakacje. Patrząc na sprawę z innego punktu widzenia, mały stanowił dla mnie niezły kamuflaż. Kto by zwracał uwagę na ojca z czteroletnim synkiem. A że przy okazji miałem plecak czy wyładowaną torbę? Odbiera rodzic chłopaka z przedszkola i po drodze robi zakupy. To sposób życia większości młodych małżeństw. Rozumowałem mniej więcej w ten sposób. Miałem rację. Nie było żadnej wpadki. Maty był moją tarczą i czerpał z tych podróży własne korzyści. Zapoznawał się z życiem, ludźmi. Interesowało go wszystko. Nauczył się rozpoznawać lepiej ode mnie rozmaite marki samochodów. Znał wiele charakterystycznych budowli w naszym mieście. Intraco. Forum. Rotunda. Kościoły. Kiedy znaleźliśmy się na dalekim przedmieściu o zmroku, lubił obejrzeć się za siebie. Wypatrywał dalekiego światła na iglicy Pałacu Kultury. To światło dla niego jak drogowskaz. Śmieszyło mnie to niejednokrotnie, gdyż dla mnie w jego wieku Pałac był jedynie monstrualną, brzydką budowlą nie budzącą żadnych skojarzeń. Malec poznawał kierunki, odległości, dzielnice. Świetnie zaczynał się orientować w topografii miasta. W labiryncie Ursynowa poruszał się pewniej niż ja i chwilami on był moim przewodnikiem. Zdarzały

się zabawne historie. Szli zataczając się dwaj pijacy i jeden powtarzał płaczliwym głosem: — Coraz cieńsza życia szyja! — Co? — zapytał mój mały. Długo i zawile wyjaśniałem mu metaforyczny sens tych słów. Zapamiętał i często w nieoczekiwanych momentach posługiwał się tym powiedzeniem. Miesiąc już trwały nasze wspólne wędrówki i obaj byliśmy zadowoleni. Jedynie pewien niepokój budziła we mnie jego reakcja na ludzi w mundurach. Rozróżniał przeróżne służby. Kolejarzy, tramwajarzy, stażników, straż przemysłową, żołnierzy, milicję. Żołnierzy i milicję bez pudła, choć teraz chodzą oni w podobnych, zielonych kurtkach i takich samych rogatywkach. Zapytałem, po czym ich poznaje. — Po szalikach — odparł bez zastanowienia. Nie znosi milicjantów. Reaguje natychmiast i patrzy na nich wrogo. — Dlaczego oni są milicjantami? — często zadaje trudne pytanie. Raz się wybierał, żeby osobiście przepytać stojącego na posterunku funkcjonariusza. Z trudnością go przekonałem o niestosowności tego zamiaru. Innym znów razem zadziwił swoją czujnością. Zwrócił uwagę na jakiegoś cywila, który podążał za nami. — Tak idzie — szepnął — jak jakiś... — Kto? — zapytałem. — Ubek* — odparł krótko. Zdziwiłem się. Przyczyna jednak wydaje mi się oczywista. Tej nocy, kiedy ogłoszono stan wojenny, wpadli do nas. Zrobili rewizję. Bebeszyli wszystko. Po tygodniu znów nas odwiedzili. Zabrali mnie na 48. Miał więc doświadczenia. Uraz. Może to przerodzić się w swoistą dewiację psychiczną. Grozi takie niebezpieczeństwo. Nie zaprzątałem sobie zanadto tym głowy. Przede wszystkim zależało mi, żeby dowieźć bibułę pod wskazany adres. Na punkt, jak mówiliśmy w swoim konspiracyjnym żargonie. Szczyciłem się tym, że jestem jednym z niewielu kolporterów bez wpadki. Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Tak mówili chłopcy z drukarni. To była prawda. Mojego małego zasługa w tym znaczna. Chwilami naprawdę czułem się tak lekko i pogodnie jak na prawdziwym spacerze. Pierwsze przebłyski wiosny. Błękitne niebo, słońce. Idziemy wolnym krokiem. Gapimy się na ptaki. Tych wron i kawek siedzi pełno na śmietniku. Pomagało to na nerwy. Nie czułem bibuły w worku. Ostatnio były wyroki. Dwa lata. Półtora. Heniek właśnie. I jak głupio

wpadł. Potrącił go jakiś cywil. On do niego: — Mógłby pan chociaż przeprosić. — Od słowa do słowa i tamten doprowadził go do patrolu. Tamta Bożenka też. Boję się więzienia. Nie będę ukrywał. Obecność małego pomagała w rozpraszaniu tych czarnych myśli. Ale raz mróz przeszedł mi po krzyżu. Jechaliśmy tramwajem. Dosyć tłoczno w wagonie. Ale to nie była już godzina szczytu. Mały jak zwykle myszkował swymi bystrymi oczkami po wszystkim. Zauważył porwaną dermę na oparciu siedzenia. — Patrz! — trąca mnie w ramię. Pokiwałem obojętnie głową. A on na cały głos: — To pewnie ubecy zepsuli w czasie rewizji! Cztery latka i taki rezolutny. Skojarzenie bezbłędne. Zdenerwowałem się porządnie. Gorąco i spociły mi się dłonie. Obawiałem się nieprzewidzianej reakcji. Różni przecież jeżdżą. Jakiś ormowiec, cywilny funkcjonariusz, głupiec po prostu. Dopiero wyniknie afera! Dowód okazać, a może zatrzyma tramwaj. Pojawi się patrol i już... Miałem pełną torbę bibuły. Kilkaset numerów. „Tygodnika Wojennego”. Świeże, pachnące farbą egzemplarze. Ładnie bym wyglądał! Ale ludzie tym razem byli jednolici. Żadnej parszywej owcy. Szeroki uśmiech na twarzy motorniczego. Inni uśmiechają się również. Na mojego malca spoglądają z sympatią. Mały zadowolony z tego uznania. Paluszkiem wytykał to rozprute oparcie siedzenia. Szczęśliwie dojechaliśmy do celu.

II

ŚWIADOMOŚĆ OKREŚLA BYT, CZYLI 5 MINUT PRZED PÓŁNOCĄ Sierżant Kurzynoga srogo trzymał swój rewir. Ręki jego ciężkiej, uzbrojonej w pałę zaznali niejedni. Garbował grzbiety pijaków i chuliganów rozmaitych. Wrzucał do aresztanckiej piwnicy i nawet z najbardziej zatwardziałych prawdę potrafił wycisnąć. Miał sukcesy. Tropem poszlaki dochodził do niezbitych dowodów. Ludzie sami z siebie potrafili na stronie szepnąć to i owo, czyli cennej informacji władzy udzielić. Pamiętał o takich sierżant Kurzynoga i jego łaska przydawała się do życia świadomym obywatelom. Kto jak nie Marciniak dostał koncesję na kiosk kwiatowy przy cmentarzu. Co prawda nieznani sprawcy wypisywali mu na drzwiach: „Marciniak jest kapuś i kurwa”. Ale Marciniak willi się dorobił i samochodem marki Polonez jeździ. Ci zaś, co go opluwali, jak nic nie mieli, tak nie mają. A bufetowa, panna Mania, choć wódkę chrzciła wodą prawie pół na pół, pod ochroną naszego stróża prawa się znajdowała. Wszak panna Mania bezcennym była źródłem informacji o tutejszych mieszkańcach. Wdzięki panny Mani są w tym temacie nie bez znaczenia. Sam sierżant Kurzynoga ze smakiem jej hożą postać wzrokiem omiatał i zawsze miał dla niej uprzejme słówko. Natomiast ci, co swych obywatelskich powinności nie wykonywali należycie, liczyć nie mogli u niego na żadną wyrozumiałość. Pewien warchoł, który wykrzykiwał coś o konstytucji i swoich prawach z niej wynikających, wiele mógłby o tym powiedzieć. Ale on już przestał w ogóle mówić. Zamurowało go wprost. Z początku taki uparty, zażalenia pisał, po sądach się włóczył i racji swej dochodził. Teraz już przestał. Sprawiedliwość! Tylko pluł, jak słowo to usłyszał. Sierżant Kurzynoga śmiał się z tych rozczarowań naiwnych. — Zmądrzejesz — mówił takiemu. — Zobaczymy! Czyli nikomu nigdy furtki przed nosem nie zamykał ostatecznie. Tak do niedawna wyglądał świat sierżanta Kurzynogi. Ład w nim panował i porządek. Sam sierżant sny miewał spokojne i apetyt mu dopisywał. Jak to dobrze było dzień swój zaczynać i ruszać w poranny obchód! Podążał godnym krokiem i rozglądał się leniwie. Ludzie mu się kłaniali. Umiał w ich

oczach czytać. W jednych był strach i uniżoność. Inne sekretne porozumienie wyrażały. Tak powinno być. Aż zawalił się ten świat z takim mozołem i poświęceniem budowany. Nie mógł pojąć tej katastrofy sierżant Kurzynoga. Stracił humor i bezsenność zaczęła go nękać. Leżał w ciemności i ćmił papierosa. Wzdychał i przewracał się na łóżku. — Co ci chłopie? — dziwiła się jego żona, kobieta tłusta i poczciwa. Nawet namawiała go, żeby - do księdza w Grębkowie się wybrał. Ksiądz był zielarzem i tłumnie walili do niego ludzie. — To polityczna sprawa — odpowiadał i dalej bezsenność dokuczała mu nocami. Wysechł i idąc w służbowy obchód rewiru nie patrzył już ludziom w oczy. Nie umiał już czytać w ich oczach. Nabrały one nowego wyrazu. Tajemnicą wypełniły się ludzkie oczy. To zło zaczęło się od strajków, co jak burza przetoczyły się przez kraj. Trwały i trwały, a władza była jak sparaliżowana. Dziwił się sierżant Kurzynoga, ale jeszcze nie przewidywał najgorszego. Więc tylko dziwił się i pięścią walił w stół. Podskakiwały talerze i żona patrzyła na niego z wyrzutem. — Strajk! — powiedział sierżant Kurzynoga. — Należy wkroczyć i rozgonić nierobów. Następnie prowodyrów wyłowić, zakuć i koniec! Nic takiego jednak nie nastąpiło. Później zaczęło się dziać jeszcze gorzej. Choćby ten gmach Komendy Wojewódzkiej, co to go na szpital zajęli ludzie. Jakim prawem? Weszli tam i wyjść nie chcieli. Wkrótce tajna instrukcja po linii służbowej nadeszła. Nakazywała ona w pracy porządkowej pofolgować. Gazu i pały nie używać w nadmiarze. Ludzi bez ostatecznego powodu nie drażnić. Tak oto zaczęła się ta zaraza i ludzie z jego rewiru, których znał przecież doskonale, zmienili się nie do poznania. Jeden kolejarz ubliżać zaczął bufetowej Mani. Stał nad szynkwasem pochylony i lżył bezbronną niewiastę. Złodziejką ją nazywał i konfidentką. Chciał sierżant Kurzynoga interweniować. Tak bowiem powinność nakazywała. Po pałę sięgnął i do kolejarza postąpił. A ten drań kapotę na piersiach rozgarnął i „bij!” zawołał gromko. Ludzie od stolików wstali. Cisza zapanowała. Słychać było płacz bufetowej Mani. Płacz ten serce sierżanta Kurzynogi ranił. Ludzie murem obcym przed nim wyrośli. Co miał zrobić?

Pałę z powrotem do pasa przytroczył i interwencji zaniechał. Płonęły mu policzki niczym dziewicy przez łobuzów rozprawiczonej. Każdy dzień dostarczał nowej, bolesnej goryczy. — Kiedy wreszcie nastąpi spokój! — powiedział sierżant Kurzynoga i tego ranka goląc się przed lustrem dostrzegł w swej bujnej, falistej czuprynie pierwszą siwiznę. W obchód ruszył z ciężkim sercem. Czuł się samotny i na pastwę losu rzucony. Nie lubił już jasności dnia. Wołał ciemność. Ale służbowy to mus i trzeba iść. Kroczył ulicą i najchętniej patrzył tylko przed siebie. Poruszał się jak ślepiec. Ludzi wzrokiem omijał. Mimo to widział wszystko. Właśnie na placyku przed dworcem autobusowym ktoś parkan papierami oklejał. Nie były to jednak plakaty urzędowe. Inne. Wiele teraz takich plakatów pojawia się wszędzie. A ścisłej instrukcji, jak odnosić się do tej propagandy, nie ma. Likwidować. Ale według własnego rozeznania. Niepotrzebnych napięć unikać. Ludzi nie drażnić. Tak na odprawie powiedzieli. Kto to słyszał, żeby takie niejasne polecenia dawać! Sierżant Kurzynoga powoli na sztywnych nogach dochodził do placyku. Plakat widoczny stał się doskonale. Tfu! Treść jego była paskudna: „Ci z bezpieki boją się prawdy i własnego cienia!”. Słyszał sierżant Kurzynoga przyśpieszone bicie własnego serca. Miał przecież duszę sumiennego stróża porządku. A ten, co to świństwo przyklejał do parkanu, człowiek w fufajce, coś sobie wesoło pogwizdywał. Torbę miał przewieszoną przez ramię i w niej rulon takich plakatów, a może jeszcze gorszych. Czyli nie robił tego ukradkiem. Nie obawiał się niczego ten drań! Zachrząkał sierżant Kurzynoga. Tupnął mocniej butem. Raz, drugi. Tamten odwrócił się. Był to niejaki Psiarski, dawniej listonosz, obecnie niewiadomego zajęcia osobnik. Z góry patrzył sierżant na niego. Mały, chudy człeczyna. Żaden chuligan czy rozrabiacz znany z zapalczywości. Żaden wróg, pasożyt, margines czy ktoś taki. Nikt po prostu. Kiedyś uciekałby taki niby kundel od parkanu... A teraz uśmiechał się Psiarski do sierżanta. Niedbale wymamrotał pozdrowienie. W kąciku ust kolebał mu się zagasły papieros. — Ma pan może ogień, sierżancie? — zapytał. Sierżant Kurzynoga wzburzył się ostatecznie. Z powyższego przecież wynikało niezbicie, że Psiarski nic sobie z autorytetu władzy nie robi. Albo

władzy w nim już nie widzi. Takie pytania, jedno po drugim, rodziły mu się w głowie. Równocześnie bezwiednie jakoś wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Podał Psiarskiemu. Tamten przypalił. Zaciągnął się głęboko do samych płuc. Oddał mu zapalniczkę. Stał sierżant Kurzynoga i myślał o Psiarskim. Kto to jest? Nikt. Przypomniał sobie instrukcję. Bezpośrednich interwencji unikać. Zbiegowiska unikać. Na razie czekać. Na co czekać? Oczywiście zerwie ten plakat nocą. Ale cały dzień od tego widoku będą bolały go oczy. Za plecami poczuł obecność ludzi. Gromadzą się oni wszędzie. Szczególnie przy takich plakatach i hasłach wrednych. Czytają głośno i cieszą się. Oto w tej chwili za jego plecami donośny, ochrypły głos smakuje słowa: „Boją się prawdy i własnego cienia!” I chóralny śmiech zaraz. Powoli oddalił się sierżant Kurzynoga. Dopiero przy krzyżu przystanął i obejrzał się nieznacznie. Ten Psiarski naklejał następny plakat. Było zbiegowisko. Sierżant Kurzynoga pomacał pałę. Same palce na rączce gładkiej, ogumionej zacisnęły się sprawnie. Ale nie zawrócił. Powlókł się dalej. Flak, nie sierżant. Tak z perspektywy wyglądał. Skąd spłynie błyskawica, co ten mamy kształt ludzki dawną krzepą wypełni?

NOWE ŻYCIE Stał na poboczu pustej, wiejskiej drogi i podtrzymywał kobietę. Ona wyła przeraźliwie. Psy z najbliższych zagród zaczęły odpowiadać na ten przenikliwy, nabrzmiały bólem głos. Był bezradny. Ból chwycił ją o północy i trzymał uparcie. Wzmagał się nawet. Patrzył na nią z niepokojem. Jej oczy zabłysnęły wilgotnie. Płakała. Stał już długi czas na tym rozstaju. Stąd było dziesięć kilometrów do miasta. Tam znajdował się szpital. Raz już miał nadzieję. Wpatrzył się z napięciem w rosnące światła reflektorów. Zaczął machać rękoma i krzyczeć. Osobowy samochód minął go nie zwalniając wcale. Patrzył bezsilnie za oddalającym się światłem. Złorzeczył szeptem. Zapanowała cisza. Kobieta przestała jęczeć. Tylko oddychała ciężko. Czuł jej gorący, chory oddech.

— Lepiej ci? — zapytał z nadzieją. Pokręciła głową. Całym ciężarem ciała wspierała się na nim. Znów patrzył w ciemność. W cztery strony zbiegających się dróg. Bielały pola. Nad ziemią wisiało czarne niebo bez gwiazd. Kobieta wydała przenikliwy jęk. W ciszy ten głos ogromniał. Psy rozszczekały się zajadle. Jej twarzy nie widział w ciemności. Słyszał chrzęst zębów, kiedy nimi zgrzytała. Dostrzegł też jej wielki, rozsadzający palto brzuch. Z prawej strony rozbłysły światła. Powiększały się szybko. Usadowił kobietę na pryzmie kamieni i rzucił się na drogę. Ciężarówka zahamowała gwałtownie. Chwilę jeszcze toczyła się po oślizgłej nawierzchni. Z szoferki posypał się grad przekleństw. Pobiegł po kobietę. Wziął ją na ręce. Ugiął się pod ciężarem jej bezwładnego ciała. Potykając się zaniósł ją do samochodu. Wdrapał się na stopień. — Do szpitala! — wydyszał. — Natychmiast! Kierowca otworzył drzwi i pomógł mu ułożyć kobietę na siedzeniu. Ona cały czas pojękiwała. Kierowca włączył motor i ruszył tak ostro, że wozem aż zarzuciło. Nie mówił nic. W szoferce było ciepło. Z radia płynęła muzyka. Proporczyki umocowane nad lusterkiem falowały lekko jak na wietrze. Odetchnął głęboko. — Dziękuję, kolego — powiedział. Kierowca podsunął mu paczkę papierosów. Miał sztywne od zimna palce i z trudem wyłuskał papierosa. Zapalił chciwie. — Co jej jest? — zapytał kierowca. Był to młody chłopak. Światło mijanej latami odsłoniło jego twarz. Pokazał się mocny zarost na policzkach i głębokie cienie pod oczami. — Bóle porodowe — odpowiedział i popatrzył na bladą, spoconą twarz kobiety. Oddychała z wysiłkiem. — Przycisnę na gaz — powiedział kierowca. — Migiem będziemy w mieście. Ta stara, rozklekotana ciężarówka popędziła w nie znanym jej dotąd tempie. Silnik kaszlał i rzęził. Cały wóz skrzypiał i trzeszczał. — Grat, ale posłuszny — powiedział z zadowoleniem kierowca.

Zatrzymało ich mocne światło naprzeciw. Kierowca odruchowo opuścił głowę. Oślepiło go światło. Drogę zagradzał motocykl z przyczepą. Dwaj milicjanci potrząsali groźnie maszynową bronią. — Wilki — warknął kierowca. Ciężarówka wyhamowała z trudem. Zatrzymali się przed samym motocyklem. — Kontrola — rzekł jeden z milicjantów. — Za ostro jeździsz — dodał drugi rozcierając zmarznięte uszy. Kierowca podał swoje dokumenty. Milicjant oświetlił latarką kobietę i mężczyznę siedzących obok niego. — Do szpitala ich wiozę — wyjaśnił kierowca. — Na trasie stali. Kobieta jęknęła. Milicjant przyglądał się jej dłuższą chwilę. — Wasze dokumenty. Mężczyzna zaczął przetrząsać kieszenie. Znalazł wreszcie portfel. Milicjant przekartkował uważnie jego dowód. Półgłosem przeczytał nazwę miejscowości, w której mieszkał mężczyzna. — Co robicie o tej porze — ponownie oświetlił go latarką. Tamten przymknął oczy. — Mówiłem przecież — odpowiedział za niego kierowca. — Do szpitala jadą. Drugi milicjant zaszedł od tyłu ciężarówki. Podniósł plandekę. We wnętrzu leżały ciasno ułożone worki. — Kartofle do fabryki... — rzekł kierowca. — Dwie tony. Milicjant począł obmacywać worki. Czynił to powoli i starannie. Ten pierwszy oddał dokumenty kierowcy. Zatrzymał dowód mężczyzny. — A ona? — wskazał na kobietę. Mężczyzna gładził machinalnym ruchem dłoń kobiety. Poprawił delikatnie jej opadającą głowę. — Ona może umrzeć za chwilę — po raz drugi odpowiedział za niego kierowca. Milicjant mruknął coś niezrozumiale. Nie ponowił pytania. Oddał dowód mężczyźnie. Tamten zadygotał cały i z jego ust wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk Kierowca ścisnął go mocno za ramię.

— W porządku tam? — zapytał milicjant swojego kolegę, który sprawdzał worki z ziemniakami. Puścił silny snop światła z latarki na tył ciężarówki. — Nie przewozi czegoś? — dodał nagle nieufnym głosem. — Czysty — odpowiedział drugi milicjant i opuścił plandekę. Rękawicą starannie otrzepał kurtkę. Pierwszy milicjant zgasił latarkę. Kopnął wojłokowym, ciężkim buciorem w oponę przedniego koła. — Powietrza przymało — zauważył i ziewnął przeciągle. — Jedźcie! Kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce. Zapalił motor. Zgasł zaraz. Ponowił próbę. Milicjanci coś mówili do siebie. Przez dychawiczny kaszel silnika dobiegł śmiech jednego z nich. Za którymś razem silnik zapalił już na dobre. Ciężarówka ruszyła. Kierowca podsunął mężczyźnie papierosy. Zapalili. Mężczyzna otarł pot z czoła kobiety. Jej głowa leciała do tyłu. — Śpi — szepnął. Ale gdy spojrzał jeszcze raz, zrozumiał, że ona straciła przytomność. — Prędzej! — krzyknął. Ogarnął go strach. Nie będą mieli dziecka. Poroni. Urodzi się martwe. Modlić się zaczął. Przypominał sobie słowa dawno zapomnianej modlitwy.

DRUŻYNA GOTOWA DO AKCJI Bywa tak, że huragan zwala największe dęby, a wątłe drzewka pozostają. Takie porzekadło. Był człowiekiem twardego charakteru i bogatej przeszłości. Nie połamali go przez tyle lat. Też nie wyrwali z duszy tego, co miał najcenniejsze. Smugę cienia przeżył w stalinizmie. Długo się ukrywał i nie skorzystał z żadnej amnestii. Podziwiany za dwie brawurowe ucieczki. Jedną z NKWD*. Drugą z bezpieki. Jego żona, schorowana i otyła, stawała się cudownie odmłodzoną panienką, hożą łanią, jak nazywał ją niegdyś, kiedy wspominała lata jeszcze dawniejsze, czas okupacji. Poznała wtedy wysokiego, przystojnego młodzieńca w skrzypiących oficerkach i bryczesach z pepity, podporucznika Armii Krajowej, o którym jej młodszy brat mówił tylko z podziwem. Nic więc dziwnego, że ślub nastąpił w szybkim, wojennym trybie. W wielkim uniesieniu żyli w tamtych latach. Kurierka dowództwa okręgu i żołnierz podziemia o znaczącym pseudonimie „Śmiały”. Oboje potrafili godzinami, przerywając

sobie gwałtownie, wskrzeszać okupacyjne historie. Wkraczali niezauważalnie w równie gorący czas powojenny. Wojna dla nich trwała dalej. Dalej były kotły, wsypy, akcje, konfidenci, prowokatorzy, bohaterowie, tchórze, przyjaciele i wrogowie. Ciskali detalami, miejscowościami, nazwiskami i pseudonimami. Pełno tupotu podkutych butów, pojedynczych i seryjnych strzałów, leśnych biwaków i małych pokoików na poddaszu, gdzie trzeba było w nudzie spędzać długie dni, czekając z utęsknieniem na noc. Nowych rządców ojczyzny nazywał niezmiennie: „Komuniacka ich mać, pachołki”. Słowa te wymawiał z pogardliwą, pańską intonacją. Tacy byli. Wytrwali. Wierni przysiędze. Choć przecież osobiste ich życie jeszcze długo po wyzwoleniu polegało na krótkich, kradzionych spotkaniach, pośpiesznych pocałunkach i rozstaniach. Była też bolesna zadra. Śmierć pierwszego dziecka, sześciomiesięcznego chłopczyka. Co prawda zabliźniona rychłym urodzeniem następnego syna. Ojcu dało to zapas świeżych sił. Marzył bowiem o przekazaniu swoich zasad, imponderabiliów, jak uczyli go w podziemnej podchorążówce, swojemu jedynakowi. Wierzył w ciągłość. Używał sportowego porównania. Nazywał to sztafetą pokoleń. W tym widział siłę ojczyzny. Tyle pokoleń pokonanych i ciągle następne, wspaniałe wstają z popiołów. W tym szeregu widział swego syna. Będzie mu troskliwym doradcą, który podzieli się doświadczeniami ze swoich lat oddanych ojczyźnie. Miał idealny wizerunek następcy. Według gorącego, łapczywego pragnienia. Losy jego potomka nie mogą przecież potoczyć się inaczej. Syn był z charakterem. Tak mówiono. Wdał się w ojca. Fizycznie również do niego podobny. Niestety, na tym już kończyła się ta upragniona ciągłość. Syn charakter swój przeznaczył dla złej sprawy. Przebywał w podejrzanym środowisku hochsztaplerów i wykolejeńców. Tam w jego kręgu jedynym celem było zdobywanie pieniędzy na uciechy z dziewczynami i wódkę. Jak można się domyślić bez trudności, żadne zasady w tym gronie nie obowiązywały i równie często zdarzała się zdrada, jak też konfidencjonalna współpraca z policją. To był cios dla ojca. Rozpoczęła się jego długotrwała wojna z synem. Dwie silne, wybuchowe osobowości nie szczędziły sobie przykrości i wykazywały zawziętość niezwykłą. Syn wyprowadził się z domu. Ojciec sądził, że wróci wnet jak zbity pies. Nic podobnego nie nastąpiło. Ani myślał wracać. Matka wspomagała cichaczem jedynaka. Ojciec domyślał się tego. Jednak udawał, że nic nie wie. Dla jego dumy tak było wygodniej. Ponadto migotał w nim przecież ciepły, ojcowski płomyk. Skryta satysfakcja. Chłopak ma charakter.

Cenił ten przymiot. Był dla niego probierzem człowieczeństwa. Twardo, chropawo wymawiał to słowo. Tak pokrzepiony, jeszcze miał nadzieję. Chłopak zmieni się, dojrzeje. Przemyśli i przyzna mu rację. Nie może być inaczej. Mediacji między synem a ojcem podjęła się matka. Przedstawiała jednemu warunki drugiego. Łagodziła to stanowcze „nie!”, którym najchętniej szafował ojciec. Syn powrócił do rodziców. Po długim oporze przyjął podstawowy wymóg ojca. Musi zacząć pracować. Zatrudnił się jako akwizytor w firmie uszczelniającej okna. Szczególnie przykry policzek dla ojca. Takie zajęcie. Parszywe zajęcie. We wściekłym milczeniu przeżywał upokorzenie. — Przecież pracuję — słodko odpowiadał chłopak. Musiał przyznać mu rację. Z pewnym zadowoleniem na samym dnie zapiekłego uporu. Nie poddał się szczeniak! Walczy. Chwilami nawet widział go w okupacyjnej scenerii. Luźny płaszcz, najlepiej reglan, oficerki, cyklistówka. Jeden z tych żołnierzy podziemia, których trzeba było nieustannie trzymać w ryzach i poskramiać ich odwagę. Siebie widział w nim. Stan wojenny, ogłoszony 13 grudnia, odsunął na daleki plan ten rodzinny dramat. Usłyszał komunikat i jeszcze długą chwilę nie wierzył. Nie mógł uwierzyć. Osaczyła go ta osobliwa wojna. Wyłączone telefony. Stukot podkutych butów żołnierskich. Czołgi i armatnie lufy. Internowania, aresztowania. Wszystko to działo się w mroźnej, zimowej scenerii. Patrzył w okno. Może widział ten obóz pod Z. w 1945 roku. Druty, wieżyczki, strażnicy. Był to obóz wyłowionych przez Sowietów żołnierzy AK*. Uciekł stamtąd wczesną wiosną. Tych, którzy pozostali, pognano na Sybir. Godzinami leżał na tapczanie, nie zapalał światła i nawet wiadomości ze świata przestały go interesować. Matka i syn w drugim pokoju ślęczeli przy radioodbiorniku wyławiając z trudem przez zagłuszarki i wielojęzyczny bełkot Głos Ameryki czy Londyn. On nie chciał słuchać. Najchętniej leżał zwrócony twarzą do ściany. Dotychczas tak niestrudzony w swym geopolitycznym optymizmie. „Czerwoni muszą paść! Rozlecą się! Zbliża się już kres imperium!” — oto jego słowa. Teraz po prostu przestał reagować. Dobre i złe nowiny przyjmował z jednakową obojętnością. Twarz miał poszarzałą, zapadłą i oczy bez blasku. Rumowisko. Takie sprawiał wrażenie. Budził skojarzenie ze światem przyrody. Drzewo potrzaskane wichurą. Poderwane od korzeni. Chyli się ku upadkowi. Apatia na twarzy. Miękki obwis ramion i starcze ruchy. Dotychczas był to mężczyzna wyprostowany, barczysty i mimo wieku sprawiał wrażenie człowieka w pełni kondycji. „Wyglądasz jak traper

albo kanadyjski drwal” — powiedział kiedyś syn. Sprawiło mu to wielką przyjemność. Synem przestał się interesować. Chłopak hulał po swojemu. Ci aferzyści i próżniacy odwiedzali go od rana. Dawniej przepędzał ich brutalnie, otwierał drzwi i „won!” warczał groźnie. Niby kundle odchodzili pokornie. Teraz przychodzili bez przeszkód. Zbierali się w pokoju syna. Popijali. Zachowywali się wrzaskliwie, pewnie jak w knajpie. Słyszał ich. Musiał słyszeć. Rozliczali się z jakichś mętnych interesów. Przekleństwa. Piski dziewczyn. Nawet matka, która dotąd po cichu trzymała stronę syna, głośno wyrażała swą dezaprobatę. — Spelunka — mówiła z obrzydzeniem. — A gdzie mamy się zbierać? — odpowiadał cynicznie syn. — Przecież pozamykali knajpy. — Mógłbyś interweniować — zwróciła się do męża. Leżał jak zwykle i nawet nie odwrócił głowy. Zaniepokoiła się jego stanem. Trwało to już przecież tyle dni. Zwierzyła się przyjaciółce, która była lekarzem. Tamta wymieniła jakieś łacińskie terminy. Radziła wybrać się do psychiatry. Siedziały w kuchni i szeptały konspiracyjnie. Dzień wigilii miał w sobie coś z cudu. Zapewne najważniejszą w tym rolę odgrywał fakt jego niezwykłego przywiązania do tradycji świąt. Tak było od lat i nieraz chory, osaczony kłopotami, stawał się od razu radosny, zmieniał się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dzień wigilii więc pełen był niespodzianek. Wstał dosyć wcześnie, umył się i ogolił. Zajrzał do pokoju syna. Spojrzał na adapter. Z obrzydzeniem przesunął stos płyt z nowoczesną muzyką. — Czy masz jakieś kolędy? — zapytał. Syn po długim poszukiwaniu wyciągnął płytę z klasycznym zestawem, poczynając od Lulajże Jezuniu a na Wśród nocnej ciszy kończąc. Następnie pogrążył się w dyskusji z żoną na temat wieczerzy. Starannie zastanawiał się nad doborem potraw. Wszelkie trudności przecinał stanowczym: „Należy zapłacić więcej, ale zdobyć musimy”. Sam zajął się alkoholem. Wybrał się po raz pierwszy od wielu dni do miasta. Długi czas spędził w Pewexie. Wrócił z nielichą baterią Wyborowej i Soplicy. Syn spojrzał na niego z szacunkiem. Żona z ulgą. Sprawiał wrażenie człowieka odrodzonego.

A kiedy zasiedli do świątecznego stołu, pierwszy stuknął się kieliszkiem z synem. Wypili. Wyglądało to jak symbol zgody. Pić zaczęli ostro. Mało co mówili. Z początku chłopak podejrzliwy. Patrzył z ukosa na ojca. Ale wkrótce alkohol rozwiał nieufność i obcość. Stali się wobec siebie serdeczni. Ojciec delikatny jak nigdy dotąd. Nie wspominał synowi marnego życia. Nie szydził z jego zajęć. Czyżby pogodził się lub nawet zaakceptował to „błoto”? Tak nazywał najchętniej światek swego syna. Raz tylko odezwał się dziwacznie jakoś. — Rób co chcesz... — powiedział i wyciągnął rękę w stronę okna wypełnionego nocą. — To jest absolutna pustynia. Pustynia pełna wilków. Nie warto się szarpać. Ale ta pesymistyczna refleksja nie została wcale rozwinięta. Wigilijny nastrój był silniejszy. Wódka podziałała na niego szybko. Oczy błyszczały mu ożywieniem. Zaczął przechadzać się po pokoju nienaturalnie sztywnym krokiem. Nagle pochylił się nad synem. — Jacy oni są? — zapytał i ścisnął go mocno za ramię. — Kto? — zdziwił się syn. — Ci twoi kumple, ten Neon, Jogi, Miks... — pamiętał ich przezwiska doskonale. Syn ożywił się radośnie. Wielbił swoich przyjaciół. — Jogi przede wszystkim jest silny jak niedźwiedź — mówił zadowolony niebywale, że po raz pierwszy ojciec tak poważnie interesuje się jego życiem. — Chwyta przeciwnika i rzuca nim jak piłką. Sto kilo żywej wagi to żaden ciężar dla niego. Ćwiczył zapasy. I jest jak oddany, wiemy pies. Postawisz go tu i tu, będzie stał godzinami, aż do odwołania. Taki jest. Tępy, powolny, ale strachu nie ma w nim wcale... A Miks! Ho, ho! To jest numer! Siedzimy w „Nimfie”, Kasia między nami. I taki byk klepnął Kasię w tyłek. „Piękny tyłeczek”, mówi, „arcydziełko”. „To moja dziewczyna”, Miks płaczliwie do niego, wygląda jak frajerek, w okularach, siły po nim nie widać za grosz. „Milczeć, szczeniaku”, ten byk do niego, „bo cię skarcę”. „Co pan chce”, Miks jeszcze bardziej jęczy. Tamten się naciął jak wielu. Chciał wyprowadzić cios. Na to tylko czekał Miks. Unik i cios. On bije z lewej i prawej. Tamten padł jak ścięty. Tylko zdążył zawołać: „Kopnął!”. Miksa cios ma siłę końskiego kopyta rzeczywiście... Ojciec słuchał z uwagą.

— To świetnie! — powiedział z zadowoleniem. — Inni też są w porządku — rozgadał się syn. — Na przykład Jureczek Roch. On znów lubi z milicji żartować... Ojciec odsunął kieliszki. Nalał do szklanek. Syn urwał opowieść o swoich kamratach. — Pij! — ojciec stuknął jego szklankę. — Tak piliśmy w lesie. Bimber oczywiście! Więc jest ich trzech, tych twoich muszkieterów... — Może być dziesięciu nawet — wtrącił syn. — Jeszcze nie skończyłem o nich opowiadać... — Czyli drużyna — rzekł ojciec. — Przećwiczyć, wprowadzić pewien rygor, zapoznać z różnymi formami walki w mieście... Zdajesz sobie sprawę? — nachylił się nad synem — z taką drużyną można wiele zdziałać. Patrol rozbroić. Posterunek zająć. — Tak jest! — poderwał się syn i stanął w postawie wojskowej. — Drużyna gotowa do akcji! — Ciszej, szczeniaku! — skarcił go ojciec. — Jutro chcę ich zobaczyć. Całość, rozumiesz? Syn pokiwał gorliwie głową. Tym razem on nalał do szklanek. Potem, już coraz bardziej pijani, porozumiewali się tylko nieartykułowanymi pomrukami i gestami. Rozumieli się doskonale. Pierwszy zasnął przy stole ojciec. Opadła mu głowa w talerz z resztką karpia po nelsońsku. Zachrapał. Syn ujął go pod pachy i zaciągnął na tapczan. Sam jeszcze próbował być dziarski. Zapalił papierosa. — Drużyna gotowa do akcji! — wybełkotał z trudem. Też opadła mu głowa. Papieros tlił się w kąciku ust. Uśmiech na twarzy. A adapter ciągle grał i słychać było słowa kolędy Bóg się rodzi, moc truchleje....

A JAK TAM U WAS BYŁO? Mróz. Szósta rano. Jeszcze ciemnica. Stoją pod daszkiem i rozmawiają. Dwaj. Walą się rękoma w plecy dla rozgrzewki. — U nas, proszę ciebie, to oni wpadli i nikogo nie było... — powiedział ten w kurtce i kłęby pary buchnęły mu z ust. — Taki numer, pierwsza zmiana barykadę ustawiła i cynk poszedł: ZOMO*, wojsko, czołgi!, wszystko wali na

nasz zakład, sposobem ich wykołowaliśmy, transparenty i hasła, z komisji zakładowej przez głośnik bojowa mowa z magnetofonu leciała, brama wzmocniona dźwigami, a cała zmiana tyłem dyla dała, oni: „Poddać się, poddać się!” krzyczeli, „jesteście otoczeni”, ślepymi nabojami walili, huk, ciemno jak w piekle, świece dymne puścili i czołgi barykadę staranowały. ZOMO* ławą za czołgami, tarcze, pały, maski, istne krzyżaki, runęli na plac, po halach się rozbiegli, a tu nie ma nikogo!, zgłupieli, tylko na portierni strażnik, głuchy Piotrowski siedzi, jak ich zobaczył, to „diabły!” zawołał, pałą go przeciągnęli po krzyżach i padł, rozgrzali się już do młócki i w żaden sposób nie mogli się wyżyć, wpadli do gabinetu dyrektora, gabinet cały zdemolowali, telefony w drebiezgi, futryny wyrywali, ha, ha, ha! — parsknął złym, suchym śmiechem. Zapalały się liczne światła w oknach bloków tego rozległego osiedla. Już zbudziło się z zimowego snu mrowisko. Skrzypiał śnieg pod stopami ludzi podążających do przystanku. — U nas było inaczej! — odezwał się ten drugi. — Siedzieliśmy w środku, bramę mieliśmy zaspawaną i oni ruszyli do szturmu, my do nich z kilofami, łopatami, łańcuchami, co kto miał pod ręką, to brał i walił, jeden z naszych parę z kotła wypuścił i krzyczy: „Uwaga, wybuch!”, jak oni zaczęli spierdalać!, tylko łby w ramiona pochowali, pobiegli na drugi koniec placu i tam dopiero trochę ochłonęli, patrzą: to tylko para z kotła wyleciała i nic!, abarotno do szarży przystąpili, najdłużej broniła się suwnicownia, tam same twarde chłopaki, pertraktacje zaczęli z nimi prowadzić, ulotki z helikoptera rozrzucali, obiecywali, przysięgali, nikomu krzywdy nie zrobią, kłamali, psie syny, poddaliśmy się i oni dopiero nam dali, chłopaków z suwnicowni do świetlicy wpędzili i tam było katowanie, tłukli tymi pałami, leżących kopali, piana na usta im wystąpiła i bili, bili, później aktyw zaczęli wybierać, mieli szczegółowe listy, adresy, funkcje, wszystko rozpracowane, tych z komisji zakładowej w pierwszym rzucie wybrali... — zacisnął zęby i chrupnęła mu szklana lufka, którą trzymał w ustach. Wypluwać zaczął resztki szkła. Pod daszkiem zebrało się już sporo ludzi. Przytupywali. Tarli uszy. — Nasz aktyw ukrywa się dotąd — ktoś odezwał się z ciemności. — Pochowali się chłopcy... — W suwnicowni było najgorzej — ten drugi wypluł ostatnią resztkę szkła z ust. — Partyjni z początku do tych zomowców wołali: „my z wami!”, a jak to nie pomagało, to w modlitwie ratunku szukali.

— U nas cała partia się rozpadła — znów ktoś odezwał się z ciemności. — „To jest faszyzm!” powiedział pierwszy sekretarz i rzucił legitymację. Ten drugi rozpiął płaszcz i przetrząsał kieszenie marynarki. — Cholera! — rozzłościł się — miałem gdzieś schowaną zapasową lufkę! Nadjechał autobus. Pełen ludzi. Na przystanku zakotłowało się. Wszyscy ruszyli do szturmu. Ci dwaj też. — A wiesz... — zdążył się jeszcze odezwać ten pierwszy — wczoraj twojego szwagra zwinęli. Szwagra! — powtórzył. Z trudem wepchali się na pierwszy stopień autobusu. Czepiając się kapot stojących przed nimi pasażerów udało im się dostać na drugi stopień. Zniknęli w kłębowisku ludzkich ciał gęsto jak w beczce zalegających autobus. Automatyczne drzwi zatrzasnęły się z sykiem. Koła autobusu buksowały chwilę w miejscu nie mogąc oprzeć się na śliskiej, obrosłej lodem jezdni. Autobus ruszył wreszcie w ciemność. Za nim biegli i złorzeczyli ci, co nie zdołali zdobyć miejsca. Był to czwarty dzień stanu wojennego. Komunikat telewizyjny z wczorajszego wieczoru brzmiał optymistycznie. Nareszcie spokój i ulga. Odetchnęli ludzie. Pracują coraz lepiej i wydajniej. Zaczynają się cieszyć życiem. Płynęły obfitym strumieniem te zepsute słowa z ust spikera o szarej, wymiętej twarzy.

WŚRÓD NOCNEJ CISZY Miasto zamiera już wczesnym wieczorem. Autobusy pędzą jak widma, a ostatni pasażerowie kulą się w nich strachliwie. Latarń pali się niewiele. Ciemną pustką zieją ulice. Tu i ówdzie widać żałobne okna kawiarni i restauracji. Są zamknięte. Sterczą nogi krzeseł ustawionych na stolikach. Niklowy błysk ekspresu. Puste półki. Miasto zapada w ciężką, przymusową noc. Jedynie właściciele psów pokazują się jeszcze ze swoimi czworonogami. Trzymają się w pobliżu domów i czujnie spoglądają na zegarki. Panuje głucha cisza. Każdy odgłos życia brzmi zwielokrotnionym echem między murami. Wtedy z okien wyglądają ludzie. Rozsuwają firanki i patrzą. Ludzie więc nie śpią. Czuwają.

Tego wieczoru jak zwykle panowała głucha cisza. A wieczorów tych było już sto kilkadziesiąt. W pobliskim kościele odezwał się zegar na wieży. Wybił jedenaście uderzeń. Wraz z ostatnim jego uderzeniem jakaś sylwetka wynurzyła się zza węgła narożnej kamienicy. Skradała się pod murem. Spóźniony przechodzień. Dopadną go? O tym zapewne pomyślała starsza pani, która wyjrzała z okna na pierwszym piętrze. Niebo było bez gwiazd i bez księżyca. I w ciszy tej policyjnej nocy raptownie rozległy się donośne kroki. Ludzie z okien zobaczyli żołnierzy podążających jezdnią. To nie był patrol. Czterech i szli gromadką. Zdjęli swoje wojskowe pasy i pomachiwali nimi z rozmachem. Pasy uderzały sprzączkami w kamienie bruku. Wzbijały się iskry. Żołnierze zataczali się i potrącali. Przystanęli i wsłuchali się w kocią muzykę miłosną z parku. — Kici, kici — wołali. Koty darły się ludzkimi, strasznymi głosami. Dostrzegli ludzi w oknach. Zerwali z głów czapki. Podrzucali je w górę. Czapki spadały na bruk. Chwiejąc się i padając na kolana podnosili czapki z jezdni. — Polska jest jedna! — wrzasnął któryś z nich. Zatoczył się na latarnię. Pokłonił się nisko ludziom w oknach. Objął latarnię i ciężko zwiesił głowę. Powlókł się za swoimi kolegami. Dochodzili do skrzyżowania ulic. Nadjechał autobus zmierzający do zajezdni. Zahamował i przepuścił żołnierzy. Oni zatrzymali się znów i wykonali osobliwy, pijacki taniec. — Wyonaczyć, wysobaczyć! — zawył przeraźliwie ten sam, co poprzednio. Rzucił czapkę na jezdnię. Deptać ją zaczął. Inni odpowiedzieli mu nieartykułowanym wrzaskiem. Te głosy i tupot podkutych butów jeszcze przez pewien czas niepokoiły ciszę nocy. Ludzie w oknach powoli zasłaniali firanki i gasili światła. Tylko w jednym małym okienku na poddaszu majaczyła jeszcze jakaś sylwetka.

MAŁA ULICA Sklep kosmetyczny mieścił się w narożnym domu na początku ulicy. Gruba kobieta osadziła połówkę papierosa w szklanej lufce i zaciągnęła się chciwie dymem. Jedynie kilkanaście osób oczekiwało przed drzwiami sklepu i w tym zobaczyła dla siebie szansę. Stanęła w kolejce. Przed nią dwaj młodzieńcy pogrążeni byli w ożywionej rozmowie. Otyła kobieta przestępowała z nogi na nogę. Miała żylaki i dokuczał jej uporczywy ból w łydkach. Docierały do niej poszczególne słowa z rozmowy chłopców. Jeden opowiadał o pobycie w szpitalu. Gruba kobieta nieraz w swoim życiu przebywała w szpitalu i słuchać zaczęła uważniej. Chłopiec opuścił nisko głowę i pokazał świeżą, różową bliznę półkolem przecinającą czaszkę. — Zrobił się krwiak na mózgu — powiedział. Gruba kobieta osadziła drugą połówkę papierosa w szklanej lufce i zapaliła. Usiłowała zobaczyć twarz tego chłopca. Nie mogła. Odwrócony był plecami. — Fajnie tam było... — mówił. — Wszyscy tańczyli przy mnie. Lekarze, siostry... Naprzeciw zatrzymał się mały samochód. Wysiadła z niego jasnowłosa, wysoka dziewczyna. Była w długich butach i bardzo obcisłych spodniach. Szła nonszalancko obracając na palcu łańcuszek z kluczykami. Chłopiec urwał opowieść. Obejrzeli się za dziewczyną. Gruba kobieta uśmiechnęła się łagodnie. Przez chwilę przestały jej dokuczać żylaki. W drzwiach sklepu pojawił się okazały sprzedawca w niebieskim fartuchu. — Mydła już nie ma! — powiedział donośnie. Ludzie z kolejki poczęli się rozchodzić powoli. Niektórzy przeklinali. Twarz grubej kobiety poczerwieniała mocno i przez chwilę poruszała wargami jak ryba wyrzucona na brzeg. Rozdygotanymi rękami wyciągnęła z torebki niewielki, szary kawałek mydła owinięty w gazetę. — Jak to śmierdzi! — wykrzyknęła. — U nas w robocie przydzielali po dziesięć deka na osobę! Nawet sprzątaczka nie chce tego brać do ubikacji! — Rzuciła mydło na chodnik. Zaczęła deptać z pasją. — Śmierdzi jak zaraza! — powtarzała ochrypłym z wysiłku głosem gruba kobieta.

Sprzedawca w niebieskim fartuchu stał na schodkach i zaśmiewał się hałaśliwie. Uliczka jest niedługa i na drugim jej końcu w tym samym czasie miała miejsce równie dziwaczna scena. Szary, zgarbiony mężczyzna w okularach przystanął i obejrzał się za przechodzącym milicjantem. Był to rosły chłop, objuczony maszynową bronią, pałką, sztyletem i torbą. Kulał i nogi stawiał szeroko jak kaczka. — Wygląda, jakby mu kij w dupę wepchnęli! — powiedział mężczyzna w okularach. — Całymi tygodniami nóg nie myje, to i sobie odparzył! — zaskrzeczał złym śmiechem. Rozejrzał się z nadzieją, że ktoś go usłyszał. Dwaj hydraulicy naprawiali w pobliżu studzienkę. Ale nie usłyszeli. Coś im stawiało opór i kląć zaczęli ohydnie. I było jeszcze trzecie zdarzenie z gołębiami. Gołębie stały się bardzo nieruchawe. Siadają stadami na jezdni i ani rusz. Wygrzewają się w pierwszym słońcu. Podrywają się do niedbałego lotu spod samych kół pędzących pojazdów. Pewien taksówkarz, starszy człowiek, zatrzymał swój wóz, wychylił się z okienka i długo złorzeczył na te ociężałe ptaki. Złorzeczył jak na ludzi. Dopiero klaksony zablokowanych przez niego samochodów zmusiły go do jazdy. — Skurwysyny! — powiedział i w tej wściekłości, która jak pożar zapaliła mu się w oczach, wcale nie widział zdumionych twarzy swoich pasażerów. — Ludzie są teraz tak bardzo podminowani — powiedziała jedna staruszka do drugiej staruszki. Wzrok miała jeszcze dosyć bystry i ominęła starannie płytę chodnika zasmarowaną szarą, mydlaną mazią. Zastanowiła się przez chwilę, czy to napaskudził pies. Ale wyglądało to na coś innego. Obie szły sobie niezmordowanym truchcikiem i lustrowały wszystkie sklepy na tej ulicy.

WRAŻE GNIAZDO Sierżant Gałązka pochlał z komisarzem wojennym dzielnicy. MO* i wojsko! Potrząsali serdecznie swoje prawice. Pod koniec drugiej flaszki wypili brudzia. Felek i Stasiek. Prawidłowe, polskie imiona. Przypadli sobie do gustu.

Sierżant Gałązka jak czarodziej prowadził komisarza po swoim królestwie i odkrywał mu różne przyjemne niespodzianki. Tu koniak postawił pewien producent torebek z plastiku. Tam siedziały w kuszących pozach dwie ponętne babeczki. Kawusi zagranicznej zaparzyły. — Widzisz, Stasiek! — powtarzał coraz bardziej rozochocony sierżant Gałązka. — Ze mną nie zginiesz! Komisarz wojenny potakiwał skwapliwie. Podobało mu się wszystko. Lekkie życie. Ale nie na samych przyjemnościach życie stoi. — Mam tu takie gniazdo szerszeni — zasępił się nagle sierżant Gałązka. Miał takie gniazdo. To prawda. Poszlaki prowadziły do trzypiętrowego bloku kolonii C oznaczonego numerem 13, na drugą klatkę schodową. Ściślej mówiąc do piwnicy znajdującej się przy tej klatce. Kilka razy przyuważył tam młodzieniaszków. Zbiegali schodami w dół szepcąc coś do siebie. Raz wieczorem w jednym z piwnicznych okienek migotało światło. Pochylił się przy okienku i wtedy światło zgasło. Równocześnie od tygodnia na murach okolicznych domów pojawiły się napisy treści antypaństwowej i kontrrewolucyjnej. Mianowicie: dwa razy „Wron za Don!”, jeden raz „Reagan gbur nie chce karmić naszych kur!”, ponadto trzy razy ohydne znaki kotwicy z literą S w nią wplecioną. Zważywszy zbieżność tych dwóch zjawisk w czasie i bliską ich odległość, wyostrzony alkoholem umysł sierżanta Gałązki wyciągnął wniosek następujący: sprawa powyższa ogniskuje się w piwnicy drugiej klatki schodowej bloku 13 kolonii C. Teraz tego był pewien. Podzielił się konkluzją z komisarzem wojskowym dzielnicy. Ten starszy wiekiem, powołany z rezerwy kapitan, natychmiast odpinać zaczął kaburę pistoletu. Niezdarnie mu to szło, dawno bowiem nie miał do czynienia z bronią. — Daj spokój, Stasiek! — powstrzymał jego bojowe zapędy sierżant Gałązka. — Nie trzeba na razie. Dziarsko pomaszerowali w stronę kolonii C, która w miarę zbliżania się do celu stawała się dla nich bastionem wrażych sił. Więc choć zataczali się dosyć mocno, to jednak w ich oczach była koncentracja i niezłomna wola rozprawienia się z ukrytym przeciwnikiem. — Szerszenie! — szeptał zaciekle sierżant Gałązka. Już ciemno. Pusto na ulicy. Z rzadka odgłos czyichś kroków. Drażniła sierżanta Gałązkę obecność ludzi. Zwiadowcy, kurierzy, łącznicy. Tak mu się

oni przedstawiali w wyobraźni. Jednego nawet wylegitymował. Był to starszy jegomość z ohydnym pieskiem. Piesek obsikiwał drzewo. — Stoi drań i kapuje — uznał sierżant Gałązka. Komisarz wojenny był tego samego zdania. Podeszli do wyżej wymienionego osobnika. — Ależ... — usiłował protestować staruszek — jest dopiero 21.45, a godzina policyjna obowiązuje dopiero od 23. — Milczeć! — huknął sierżant Gałązka. A komisarz wojenny dodał: — Nie policyjna, tylko milicyjna! To nie są czasy sanacji! Obaj uważnie przestudiowali jego dokument tożsamości. Sierżant Gałązka spisał na wszelki wypadek personalia staruszka w swoim notesie. — Na razie wolni jesteście — wykonał zamaszysty gest ręką. — Zmiatać do domu! Starszy człowiek dosyć żwawo popędził do najbliższej bramy. Oni poszli dalej. Zwolnili trochę kroku przy kościele i przeciągle popatrzyli na dwa wielkie samochody, opatrzone zagranicznymi numerami. — Paczki przywieźli! — stwierdził sierżant Gałązka. — Może by tak sprawdzić, czy papiery, światła i tak dalej mają w porządku — zaproponował komisarz wojenny i zachichotał przebiegle. Ale sierżant Gałązka pokręcił przecząco głową. — Mamy ważniejszą sprawę do załatwienia — rzekł stanowczo i ruszył z kopyta. Komisarz wojenny nogi miał krótkie i nadążał za nim z trudem. Wkroczyli na podwórze kolonii C. W niewielu oknach paliły się światła. Kolonia C zapadała już w ciężką noc czasu wojennego. — Podziałamy przez zaskoczenie — rzekł sierżant Gałązka. Komisarz wojenny oparł dłoń na kaburze pistoletu. — Zatańczą, jak im zagram, zobaczysz! — powiedział jeszcze sierżant Gałązka i z rozmachem pchnął drzwi trzeciej klatki schodowej. Namacał kontakt. Zapalił światło. — Pani Węchowa! — ryknął. Walnął pięścią w drzwi mieszkania po lewej stronie. — Otwierać! Tu dzielnicowy! — Zza tych drzwi dochodziło dudniące chrapanie. — Tu dzielnicowy! — ryknął ponownie sierżant Gałązka. Chrapanie ustało. Zastąpił je przeciągły jęk i zaraz zazgrzytał klucz w zamku. W progu pokazała się mała, pękata kobiecina.

— Wszelki duch Pana Boga... — ziewnęła przeciągle. — Czekać na polecenia! — sierżant Gałązka pozostawił ją ogłupiałą w progu i taranować zaczął pozostałe drzwi na parterze. — Wychodzić! — krzyczał. — Wychodzić! — Ruszył na piętro. Tam walił tak samo. Niektórzy lokatorzy nie odzywali się wcale. Inni uchylali drzwi trzymając je nadal zamknięte na łańcuch. W szparach pokazywały się wystraszone twarze staruszek i starców. Mieszkali tu przeważnie emeryci. Swym władczym impetem zmusił sierżant Gałązka do wyjścia z mieszkań dwóch rencistów i pewną inwalidkę o lasce. — Zbiórka na dole! Pani Węchowa do drzwi! Ta trójka starszych ludzi posłusznie poczłapała na dół. Inwalidka próbowała wycofać się po drodze, ale sparaliżowały ją czujne oczy sierżanta. — Pilnuj ich, Stasiek! — polecił koledze. Komisarz wojenny patrzył na niego z podziwem. Sierżant stał na półpiętrze, oparty o poręcz, z wyciągniętą ręką. Wyglądał jak bóg wojny. — Rewizja piwnic! — ogłosił sierżant przyczynę alarmu. — Oni na pewno tam siedzą! — zbiegł po schodach. Odtrącił panią Węchową i sięgnął za klamkę piwnicznych drzwi. — Piwnica przecież zamknięta — powiedziała nieśmiało pani Węchowa. — Zawsze sprawdzam i zamykam... — Cicho! — wrzasnął sierżant Gałązka. Spojrzał na solidną kłódkę i dwie zasuwy. Stropił się nieco. Ale tylko na chwilę. — Pani Węchowa! Klucze! Dozorczyni posłusznie wyciągnęła z kieszeni fartucha pęk kluczy. Wtedy nad nimi rozległy się energiczne, mocne kroki. Schodami z pierwszego piętra schodził postawny mężczyzna w pidżamie. — To jest skandal! — rozległ się jego gniewny głos. Stanął na półpiętrze. Tak samo jak sierżant przed chwilą oparł się o poręcz i wyciągnął rękę. — Co tu wyrabiacie?! — powiedział i wyraźnie popatrzył na sierżanta Gałązkę. A jego to pytanie aż zatkało. — Czy wy głupiego udajecie?! — wyrzucił głosem dyszącym z pasji. — Nie znacie mnie? Jestem dzielnicowym! — Nie miałem przyjemności — chłodno odparł mężczyzna w pidżamie. Wargi zdobił mu niewielki, nastroszony wąsik. Pani Węchowa lekko pociągnęła sierżanta za rękaw. — To nowy lokator — wyszeptała głosem jak szmer. — Dyrektor!

Sierżant Gałązka zabełkotał coś niezrozumiale. Patrzył na dyrektora. Ten odpowiedział mu zimnym, nieruchomym spojrzeniem. Tak patrzyli na siebie. Pierwszy opuścił głowę sierżant Gałązka. Po chwili uniósł ją znów i tym razem wpatrzył się w drzwi piwnicy. — Znaczy są zamknięte — powiedział głupawo. Pani Węchowa pokiwała głową. Lokator-dyrektor odwrócił się plecami do tego zgromadzenia na dole. Ale to, co powiedział, słychać było bardzo wyraźnie. — Wobec powyższego będą interweniował w komendzie! — Oddalił się schodami na górę. Na gołych stopach miał drewniane trepy. Komisarz wojenny pierwszy nie wytrzymał tego napięcia. — Spierdalajmy! — szepnął. — Nie wiadomo, kto to jest! — Kto to jest... — sierżant Gałązka powtórzył za komisarzem końcówkę jego pytania. Stacił rezon. Zadumał się nad czymś. I nieoczekiwanie pogroził pięścią pani Węchowej. — Pilnować tej piwnicy jak oka w głowie! Komisarz wojenny szarpnął go za rękaw. Ruszył posłusznie za nim. Na podwórzu obaj odetchnęli głęboko. Jednak energia i radość uszły z nich bez śladu. Komisarz wojenny koso popatrzył na sierżanta. — Z tobą to człowiek nie zginie! — powiedział ze szczerym oburzeniem. — Szerszenie! — zgrzytał zębami sierżant Gałązka. Z nienawiścią pomyślał o całej tej kolonii C. Rozstali się bez słowa pożegnania. Jeden poszedł tu, drugi tam. Rozlazło się wszystko.

JAK TO PRZELECIAŁO! Kiedyś bardzo lubiłem grać w piłkę. W ataku. Drużyna „Przyszłość”, juniorzy. Nawet mnie oklaskiwali. Ojciec był maszynistą kolejowym. Ciągle w drodze. Wielki, blaszany budzik stał na kredensie, często słyszałem, jak dzwonił. To na ojca. Matka wieczorem przygotowywała mu wałówkę i potem nie było go przez parę dni. Uczyłem się nieźle. Najbardziej interesowała mnie historia i geografia. Z lekcji śpiewu polubiłem grę na skrzypcach. Nauczyciel śpiewu często grał na tym instrumencie. Nazywał się Giemza. Franciszek

Giemza. Studiował w konserwatorium. Klasę skrzypiec właśnie. Bywałem u niego w domu i uczył mnie trochę. Już coś wygrywałem. Był samotny. Chętnie do niego przychodziłem. Opowiadał. Już nie pamiętam co. Koledzy zaczęli się podśmiewać. Miny robili, gesty takie. To mi się nie podobało. Poczułem się ośmieszony. Pobiłem się z jednym. Na pięści. Kto był górą, nie pamiętam. Ale przestałem chodzić do tego nauczyciela. Kolegów też unikałem. Kręciłem się przy kościele. W domu parafialnym działało kółko dramatyczne. Jakieś składanki wystawiali. Misteria religijne. Recytowali wiersze. Do dziewczyn długi czas nie miałem pociągu. Wstyd i strach. Choć one strzygły oczami. Szczególnie jak wracały z majowego nabożeństwa. Chichoty, śmiechy, przystawały. Jeszcze teraz słyszę. Wtedy można było się poznać z jakąś i zacząć spotykać. Nic nie wychodziło. Jakoś tak Jak to się mówi, nie podkochiwałem się w żadnej. Długi czas. Matka zaczęła gderać. Ojciec już nie żył. Umarł nagle. Wracał z drogi i padł. Matka gderała i gderała. Tego nauczyciela śpiewu zaczęła wypominać. Zdenerwowałem się okropnie. Pamiętam doskonale. Ręce mi się trzęsły, ciemno przed oczami i tylko rzęziłem, głos w gardle utknął. Matka się wystraszyła. Ten nauczyciel to był delikatny i szlachetny człowiek. Pracować zacząłem w biurze. Tak już zostało. Miałem iść na studia wieczorowe, ale nie poszedłem. Za forsowne. Chodziłem po pracy tu i tam. Do kawiarni. Na takie podwieczorki taneczne. „Fajfy” wtedy się mówiło. Z kolegami biurowymi. Prosiliśmy do tańca i tak się bawiliśmy. Później oni się pożenili. Na tych tańcach zapoznali się lub w innych okolicznościach. Ja nie. No, były takie osoby, które mi się podobały, ale jakoś nie doszło. Matka już przestała gderać. Przyzwyczaiła się. Nawet zadowolona. Brat wyprowadził się. Więc lżej jej było ze mną. Zawsze z kimś. Pieniądze przynosiłem do domu. Nie palę, piję minimalnie. Lubię wino, szczególnie słodki wermut. Dbam o strój. Żeby czysty i zgodnie z modą. Buty stalowałem sobie u szewca z powodu płaskich stóp. Teraz kupuję gotowe. Potem i te kawiarnie mi się przejadły. Zresztą muzyka się zmieniła. Nie gustuję w tej nowoczesnej, hałaśliwej muzyce. Moich rówieśników coraz mniej. Siedzą w domach, żona, dzieci, obowiązki. Interesowałem się również imprezami kulturalnymi. Koncerty, teatry, rozmaite odczyty. Zacząłem uczęszczać na naukę języka angielskiego. Szczególnych zdolności do języków nie posiadam. Z wymową bardzo źle. Najbardziej peszy mnie konwersacja. Ciągnę tę naukę dotąd. Matka umarła. Raczej ze starości. Cicho, w łóżku. O wszystko zadbałem. Pogrzeb, grobowiec. Leży obok ojca. Tak jak chciała. W pustym

mieszkaniu nieswojo. Bardzo cicho. Niektórzy zwierzęta trzymają. Ale ja ani psów, ani kotów nie lubię. Matka miała kanarka. Po jej śmierci jeszcze żył jakiś czas. Dbałem o niego. Z początku bardzo cicho bywało. Leżałem i przypominałem sobie to i owo. Święta na przykład. Rwetes, bieganina, przyjeżdżała ciotka, jeszcze jacyś. Brat z narzeczoną później. W tym domu urodziłem się i mieszkam do tej pory. Pozmieniali się lokatorzy. Nowych nie znam. Tylko na schodach „dzień dobry” i nic więcej. Ale żadnego sublokatora nie chciałem. Zbyt krępujące. Obcy człowiek jednak. Powoli przyzwyczajałem się do tej ciszy. Polubiłem. Czasem przychodził sąsiad pograć w szachy. Zleciało do wieczora. Sąsiad umarł niedawno. Stary człowiek, schorowany. Niemcy i Sowieci sponiewierali go po więzieniach. Zacząłem się zajmować historią II Rzeczypospolitej i ostatnią wojną. Tylko nie w tym tendencyjnym oświetleniu. Źródłowo, żeby poznać prawdę. Trudno o prawdę. Rzetelne książki bardzo kosztowne. Przeważnie wydawane są za granicą. Zgromadziłem trochę okazyjnie. Pewien inżynier pojechał służbowo na Zachód. Obiecał przywieźć. Przyjechał. Nie przywiózł. Bał się. Tam, na Zachodzie, są archiwa, biblioteki, instytuty. Napisałem list do kolegi z dzieciństwa. Mieszka w RFN*. To był kolega z sąsiedztwa. Eugen, czyli Eugeniusz. Razem się bawiliśmy. Odpisał. Przysłał kolorową fotografię. On, żona, dziecko, dom. Bardzo ładny dom jednorodzinny. I jeszcze kartę na święta. Urwała się ta korespondencja. Co ja od niego chciałem? Nie wiem. Dla historii czas życia ludzkiego to jest nic, mała chwilka. Byłem taki jak wszyscy chłopcy. Sport, wagary. Gdybym sobie wtedy pomyślał, że pozostanę bez żony, dzieci, rodziny, zupełnie sam. Skąd! Nie do pomyślenia. Rówieśników właściwie unikam. Każdy żyje swoim życiem. Z ludźmi nie czuję szczególnej więzi, męczą, natrętni. Ze starymi bardziej lubię. Oni inaczej patrzą. Jak przez mgłę. I wcale się nie cieszą z tego, co mieli i mają. Żeby z kimś na stałe? Myślę o tym z rzadka. Koleżanki z biura, ktoś się pojawi. Ale nic poważnego nie zdarzyło się nigdy. Nie! Żeby coś z tym nauczycielem śpiewu i dlatego? Jestem normalny. Tylko nie trafiła się taka osoba, żeby od razu bez wahania chcieć. Zawsze jakieś wątpliwości, rozterki. Ktoś nagle rogi pokaże, zacznie wymagać, rozpychać się zachłannie. W jednym łóżku nigdy! W jednym pokoju też nie bardzo bym chciał. Może tylko z Dolores. To była kruczowłosa obywatelka Wenezueli. Przypadkiem poznaliśmy się w kinie. Polskie dialogi tłumaczyłem jej na angielski. Dlaczego ona obdarzyła mnie sympatią? Może z powodu włosów. Jestem blondynem, co prawda mocno podłysiałym.

Wyjeżdżała i smutno jej było. Przysłała zaproszenie. Czy uczucie z mojej strony? Bo ja wiem? Pojechałbym w nieznane strony. Nie dostałem paszportu. Odwoływałem się i nic z tego. Jeszcze parę listów od niej i rozwiała się ta sprawa. O tej Wenezueli czasem myślę. Przyjemnie taką bajkę snuć. Mam duży pokój i kuchnię. Stare budownictwo. Powietrza dużo i ciepłe, słoneczne. Tylko kłopoty zimą, żeby zapas węgla zdobyć. No i zleciało. Szybko. Coraz szybciej. Właściwie kawał życia mam za sobą. Mój ojciec w tym wieku umarł właśnie. Patrzę do tyłu i żadnej przyczyny nie widzę. Takiej poważnej przyczyny, co steruje tym wszystkim. Tak to się toczy. Bo ja wiem, skąd to się bierze? Kiedyś na coś czekałem. Może wyobrażałem coś sobie. Ostatni raz na ten paszport. Tak. Mogłem coś wyobrażać sobie. Że nagle coś gruchnie, walnie! I tak czekałem. Może dalej czekam? Chyba nie. Raczej żeby spokój mieć, nic więcej. Do domu wrócę, coś zjem, sam sobie obiady pitraszę, jakiś porządek, przepierka, radio, książka... Już noc. Czas przecieka. Bóg, nieśmiertelność? Bo ja wiem? Dużo czytam. Wzrok popsułem. Szkła co roku mocniejsze. Dużo zapominam. Do starych czasów wracam. Z dawnego dużo pamiętam. Kładę się regularnie po dziesiątej i tak leżę, leżę. Sen nie przychodzi. Zawracanie głowy, zakopią i nic. Nic więcej. Koniec. Tylko strach. Strach jest we mnie. Zawsze był i chowałem się jak ślimak. Szczególnie teraz. Z latami mniejsza odporność. Te niebieskawe światła. Fiolet właśnie. Takie trupie kule. Kręcą się na dachach. I sygnały. Przeraźliwe, nerwy szarpią. Chrzęst. Ulica brukowana i każdy odgłos zwielokrotniony. Tak jadą, jadą. Te trupie, sine światła najgorsze. Pamiętam okupację i te lata po wojnie. Moja młodość przecież. Tego zabrali, tamtego wykończyli, ojciec też się ukrywał jakiś czas. Ciągle to się powtarza. Do mieszkania ten chrzęst gąsienic się wdziera, słychać wszystko. Ta kuracja już mi nie pomaga. Przedtem pomagała. Ksiądz z Grębkowa zapisał. Ziołami leczy. Tłumy plebanię oblegały. Cały dzień czekałem. O tej głowie mu powiedziałem. Czyli nerwy stargane, powiedział. Choroba naszych czasów. Tak to nazwał. Przepisał kurację. Bardzo prosta. Należy przygotować roztwór składający się z pół szklanki zimnej wody, pięciu łyżeczek wódki, trzech łyżeczek octu i pół łyżki soli. Smarować kręgosłup wieczorem. Z góry na dół. To tyle. Dotąd pomagało. Teraz nie. Leżę. Słucham. Tej kolumny wojskowej oczekuję. Oni zawsze o tej samej godzinie. Po ścianach się rozglądam. Jadą. Huk. Trupie światła. Przejechali. Wstaję. Z pokoju do kuchni przechodzę. Dużo pamiątek po całym życiu. Mundur kolejarski ojca. Trzymam i naftaliną przesypuję. Album z

dawnych lat. Rodzice. Młodzi. Ojciec z kolegami przy parowozie. Ja z bratem. W krótkich spodenkach i marynarskich bluzach. Różne takie. Żelazko bardzo starodawne. Z sercem. Matka używała. O co w tym wszystkim szło? Nie wiem. Zupełnie spać nie mogę. Do tego księdza w Grębkowie zamierzam wybrać się ponownie. Przepustkę chyba wydadzą. Żałuję bardzo, że Harrisa nie da mi się osiągnąć. On leczy dotykiem. Może gdyby tak dotknął?

WIOSENNY SPACER Bywają dnie lepsze i gorsze. W tych gorszych wszystko zamienia się w koszmar i ohydę. Niestety, gorszych dni jest więcej. Dzisiejszy dzień do takich najpodlejszych zaliczam. Wlókł się jeszcze tak wolno. Wymięty jak szmata, wróciłem do domu. Marynia w lot chwyta moje nastroje i o nic nie pytała. Tylko szybko podała kolację. Udało jej się zdobyć podroby. Z tych podrobów ugotowała gulasz na wzór węgierski. Zacząłem jeść. Niby smaczne, pikantne, a śmierdzi. Wściekłem się. Tym bardziej że Franek kupił na chamowie pół świniaka i ma z tego żarcie palce lizać! Przedwojenne wyroby, tak mówił. Miał nielichą wałówkę w biurze. Kiełbasa, kaszanka. Oczywiście nikogo nie poczęstował. Ten gulasz może nawet tak bardzo nie cuchnął. Ale w dzisiejszym stanie ducha to mi wystarczyło. Odstawiłem talerz. Z hałasem, owszem. Marynia patrzy na mnie wystraszona. Opanowałem się ostatkiem sił. — Nie mam apetytu — wydusiłem z siebie te słowa i zapaliłem papierosa. Palę Caro. Były niezłe na początku. Teraz są okropne. Gorzkie, drapią w gardle, sieczka, nie tytoń. Wszystko tak zamienia się w świństwo, ohydę. U nas weryfikację przeprowadzała egzekutywa. Oni nawet dosyć porządni i postarali się rzecz całą po ludzku zrobić. Po prostu sami z siebie każdemu wpisali: „Postawa społeczno-polityczna nie budzi zastrzeżeń”. Bardzo przyzwoicie. Każdy mógł na to przystać. Nikt nie czuł się pohańbiony czy do czegoś zmuszony i bardzo gładko ta weryfikacja leciała. Okazało się jednak, że wszędzie są szuje, paskudy, no brak mi słów! Stawaliśmy przed tą inkwizycją, czytali nam opinię i każdy z nas odchodził zadowolony. Tylko Herczak aż się zachłysnął z oburzenia: — Postawa społeczno-polityczna bez zastrzeżeń! — zawołał. To ja, ideowy członek partii, syn robotnika, który walczył z uciskiem sanacji, ojciec

dwóch obywateli sprawujących odpowiedzialne zadania na froncie politycznym i ekonomicznym... Takie ścierwo! Jeden syn jest kadrowcem w PBP 1. Drugi kierowcą w Animexie, wozi dyrektora. I jeszcze wyliczał swoje zasługi. Pomyśleć: żaden fachowiec, jego projekty ciągle trzeba poprawiać, przy tym leń, ile to razy był na zwolnieniu lekarskim... Egzekutywa zbaraniała. Na taki numer nie byli przygotowani. Targ w targ, zmienili mu opinię. Wydali panegiryk na cześć ideowego komunisty. Z podkreśleniem, że wykazuje szczególne zrozumienie i należytą aktywność w trudnych warunkach stanu wojennego. Moim zadniem, to jest zakamuflowany ubowiec, który odsłonił się wreszcie. Nasz komisarz wojenny, porządny raczej człowiek, młody major, oświadczył poufnie dyrektorowi, że bezpieka bardzo się rozpanoszyła, nawet władzom wojskowym trudno wziąć na smycz tę sforę, nie mówiąc już, żeby te drapieżne kły zneutralizować kagańcem. Bo ja wiem? Może jedni na drugich co najgorsze zwalają... Chociaż herbata była wyśmienita. Mocna, aromatyczna. Marynia jeszcze przed wojną kupiła większy zapas Assamu i Madrasu. Ona zawsze skrzętnie różne produkty chomikowała. Jednak miała rację. Z ulicy już od dłuższego czasu dochodził ryk silnika. Ten bydlak z parteru znów coś majstruje przy swoim Polonezie. Nie liczy się z nikim i na cały regulator puszcza silnik. Już chciałem wychylić się z okna i powiedzieć mu coś obelżywego. — Daj spokój — powiedziała Marynia. Sam przestał za chwilę. Też jakiś mętny typ. Nie wiadomo, czym się zajmuje. Wiecznie uśmiechnięty. Jakby jeszcze bardziej poweselał w tym stanie wojennym. Włączyłem telewizor na dziennik. Tak machinalnie wcisnąłem guzik i dopiero się zaczęło! Ta brednia, kłamstwo. Szczególnie stężoną strugą dziś pociekło. Gęby spikerów uroczyste, namaszczone. Słowa pieszczą, z niezwykłą atencją różne kalumnie, obelgi i groźby wypowiadają. I jacy brzydcy! Wstrętne, robaczywe gęby! O, migawka filmowa, nazywają to reportażem z życia. Jacyś kolaboranci mówią w imieniu załogi fabryki pras. Chwalą wszystko, produkcja wzrasta, ludzie odetchnęli, nareszcie spokój i porządek. Znam tę fabrykę pras, współpracujemy z nimi od dawna. 13 grudnia mocno ich spacyfikowali, potem jeszcze przez dwa tygodnie nocami z domów wywlekali ludzi. Ale oni ciągle protestują. Na pięć, dziesięć minut przerywają pracę, nagle w halach głucha cisza, maszyny stoją. Od razu ta sfora wojenna

rozbiega się po halach, węszą, prowodyrów chcą wyłowić. A oni nic, milczą. Każdy ma wytłumaczenie, coś mu się zacięło, to musiał naoliwić, przykręcić, poluzować... Czyli dwie rzeczywistości. Rzeczywistość telewizyjna i życie. Jak to można znieść? Prosto z życia zasiadam przed telewizorem i inny świat przed oczyma się rozpościera. Następnie jakiś tłusty łysoń, oszust upozorowany na Mędrca, zaczął uzasadniać wyższą konieczność stanu wojennego. Profesor, filozof, tak go przedstawili. Krew mi uderzyła do głowy. Szum, ucisk w skroniach. — Ty łobuzie! — nie wytrzymałem tej eskalacji. —Jak możesz tak tą japą kłapać! Żeby ci język kołkiem stanął! — Też! Masz do kogo mówić... Przecież to śmieć — tak powiedziała Marynia. — Nie bądź śmieszny! Miała rację. Przecież w ten sposób ulegam tej propagandzie. O to im idzie. Wstałem. Chciałem wyłączyć to kloacze pudło. Ale Aśka zaprotestowała. Potem mają dać jakiś film. Nauczyła się wysiadywać przed telewizorem. Ma dwanaście lat i już zatruwa się tym smrodem. Pal licho! Niech Marynia martwi się o swoją ukochaną córeczkę. Wychowa ją na telewizyjną idiotkę z sieczką we łbie. A, róbcie, co chcecie! Wyszedłem się przejść. Park blisko. Stare miasto. Ochłonę trochę, wywietrzę się z tych całodziennych miazmatów. Ładny, ciepły wieczór. Już wiosna. Zawsze to lepiej dla oka. Zamazali na murze ten wczorajszy napis. Zima wasza, wiosna nasza! Ale głupio zamazali. Słabo pociągnęli farbą i właściwie dalej jest to widoczne. Nic nie umieją zrobić. Partaczą. Ludzie sobie spacerują. Dużo młodzieży. Obejmują się, szepczą czułe słówka. Niedługo Aśka zacznie chodzić na randki z chłopakami. Może już chodzi? Mniej patroli. Tu przy skrzyżowaniu był posterunek, sprawdzali ludzi, samochody. Teraz zlikwidowany. Tam pod arkadami też warowali. Nie ma ich. Już od kilku dni rozluźnili ten gorset stanu wojennego. Również nie jeżdżą ulicami. Te skoty, budy i gaziki na sygnale. Taka kolumna regularnie wieczorem przejeżdżała naszą ulicą. W innych miejscach miasta tak samo. Pokaz siły. To był nacisk psychologiczny. Jesteśmy. Czuwamy Wszędzie. Tu w parku, pamiętam, jeszcze tydzień temu, szedłem sobie zamyślony i oni jak spod ziemi wyrośli. Trzech. Dokumenty. Długo sprawdzali. Patrzyli na mnie badawczo. A przecież była dopiero dziewiąta wieczór. Teraz przestali. W pracy jeden technik opowiadał, że wracał po godzinie policyjnej do domu, kawał drogi, pieszo, ani razu nie natknął się na patrol. Tak, poluzowali trochę. Jednak nic to nie znaczy.

Przyczaili się po prostu. Czuwają z ukrycia. Zawsze mogą zza krzaków wyskoczyć. W każdej chwili z tej czy z tamtej bramy wyjdą. Siedzą gdzieś po kątach. Czuwają, broń oliwią, te krótkofalówki bez przerwy nadają. Gotowi! W parku trawa ładnie się zazieleniła. Dywan taki. Ci młodzi na ławkach sobie siedzą. Migdalą się, jak to się mówi. Co to za młodość! Człowiek ma takie krótkie życie, tyle chorób czai się zewsząd i jeszcze ten ustrój, psia krew! Ten, co ma szwagra w bezpiece, mówił, że przed pierwszym maja będzie ostry reżym. Ściągają ZOMO*, wszystkie hotele będą przez nich zajęte. Boją się, żeby tak zwane Święto Pracy nie wymknęło im się z łap. Żeby prawda nie przemówiła. Wyobraziłem sobie, jak z tyłu zachodzę patrolującego zomowca i dotykam go lekko w ramię: — Hallo! — Odwraca się nerwowo. Patrzę: a zomowiec ten ma gębę Herczaka łobuza. I ja go cap za przyrodzenie! Tak z całej siły. Pada jak ścięty. Biorę to wypasione cielsko pod obcasy... Z trudem wyzwoliłem się z tego sadystycznego czadu. Przyśpieszyłem kroku. Biegłem wprost tymi parkowymi alejkami. Czy to marszobieg? Ciemno już. Za każdym krzakiem wyobrażałem sobie zomowca. Każdy mocniejszy stukot butów kojarzył się z patrolem. Cywile też podejrzanie wyglądali. To nie mania prześladowcza. Taki poczciwy z pozoru cywil może okazać się tajnym funkcjonariuszem. Ja tym łobuzom nic a nic nie wierzę! Zwolniłem kroku. Przecież to spacer do cholery!

KUNDEL Dziś miał przywędrować do kościoła farnego obraz Czarnej Madonny i rynek został ozdobiony niebieskimi i żółtymi chorągiewkami. Dzień był ciepły. Ludzie na przystanku autobusowym wygrzewali się w słońcu. Przed oczyma mieli kolorowy widok rynku i masyw fary o murach kremowego koloru. Szła wiosna. Stare topole puściły już pąki. Blada zieleń pokazała się na ziemi. Ludzie kocio przymykali oczy. Nagle jakieś ożywienie niby prąd przebiegło wśród czekających na autobus. Pierwszy obejrzał się kilkunastoletni chłopaczek. — O, tam! — zawołał. Wszyscy zwrócili głowy. Przed budynkiem rady miejskiej, który był w remoncie, na rusztowaniu z metalowych prętów widniała biało-czerwona szarfa z napisem „Solidarność”.

Pojawiła się tak nieoczekiwanie! Nikt z obecnych na rynku nie spostrzegł, kiedy to nastąpiło. Napis prezentował się okazale i cieszył oczy swą zakazaną urodą. Również tworzył zgodną całość z pogodnym niebem i rojem żółtych i niebieskich chorągiewek wytyczających drogę świętego obrazu. Ognia dodawał temu wszystkiemu. Wszyscy patrzyli z przyjemnością. Niektórzy uśmiechali się. Inni klaskać zaczęli. — Niech żyje! — ktoś krzyknął. Na balkony kamieniczek otaczających rynek wylegli ludzie. Zapanował świąteczny nastrój. Jakaś kobieta rzuciła kwiaty pod rusztowanie. Żółte żonkile. Wtedy pokazali się oni. Trzech ich było. Dwaj mundurowi i cywil niskiego wzrostu. Mundurowi szli sobie wolno, leniwie. Natomiast ten cywil wyrywał spiesznie do przodu. Nogi miał krótkie, krzywe i przebierał nimi szybko. Nisko opuścił głowę. Jakby wietrzył trop. Kundel. Tak wyglądał. Pierwszy dobiegł do rusztowania. Mundurowi stanęli za nim. Wyciągnął rękę. Nie mógł dosięgnąć. Więc podskoczył. Już dotykał rozcapierzoną dłonią szarfy. Ale opadł na ziemię. Kilka razy ponawiał próby. Skakał coraz wyżej i kąsał tę szarfę wprost. Taki był zajadły. Aż zebrał się w sobie, przykulił i podskoczył z wyrzutu. Udało mu się wreszcie! Całą dłonią uchwycił płótno i pociągnął. Raz, drugi. Szarpał z wściekłą siłą. Zerwał. Zwijać zaczął i gnieść. Miętosić w dłoniach. Schował za pazuchę marynarki. Otarł pot z czoła. Zmęczony. Zauważył kwiaty na ziemi. Podeptał z pasją. Ruszyli z powrotem. Mundurowi pierwsi. Mały cywil za nimi. Ktoś z tłumu zagwizdał przenikliwie na palcach. Zaraz dołączyło się kilka innych gwizdów. Cywil przykulił się. Przyśpieszył kroku. Śmiech tłumu buchnął go w plecy. Teraz był pierwszy. Mundurowi za nim. Oni szli leniwie. On prawie biegł. Taki to wiosenny widok. Rynek gotowy na przyjęcie świętego obrazu. Szarfa z napisem „Solidarność”. Ci trzej. Dwaj mundurowi. Rosłe, wypasione chłopy. Mały, chudy cywil z nimi. Wyglądał jak kundel na smyczy. Tylko smycz była niewidzialna.

RĘCE DOWÓDCY Całą długość ulicy zajęła ta kolumna. Podjechali znienacka. Na początku gazik. Dalej Fiat z sygnałową kopułką fioletowego koloru. Za nimi wielkie samochody z otwartymi na dachach klapami. Dwadzieścia tych samochodów ustawiło się po prawej stronie jezdni. Lewa była zajęta przez zaparkowane tam auta. Kolumnę zamykała Nyska. A za nią po dłuższej przerwie jeszcze dwa wozy z armatkami wodnymi. Stanęli. Wyglądałem z balkonu trzeciego piętra i widok miałem na całość. W budach siedzieli zomowcy. Duszno tam musiało być. Zaraz otworzyli tylne drzwi. Byli w bojowym swoim rynsztunku. To znaczy w przezroczystych hełmach z plastiku czy celuloidu jakiegoś, z tarczami, przy boku mieli długie pały i broń maszynową w garści. W każdym wozie siedziało ich około trzydziestu. Ciasnymi rzędami w poprzek na ławkach. Z gazika wysiadł oficer niskiego wzrostu, z nadajnikiem przewieszonym przez ramię. Ubrany był w drelichowy połowy strój koloru zielonkawego, buty z krótkimi cholewkami i spodnie o naszytych, wypchanych czymś kieszeniach. Major. Coś zagadał w nadajnik. Potem zaczekał na odbiór. Zobaczyłem wtedy, że z Nyski, która zajęła miejsce w środku kolumny również zagadał w swój nadajnik siedzący tam oficer. Jakiej był rangi, nie widziałem. Boczne drzwi Nyski zostały rozsunięte i siedział przy drzwiach. Ale niewidoczny z góry. Tylko jego ręce mogłem dostrzec. Nim zagadał w swój nadajnik, którzy trzymał na kolanach, to spojrzał na zegarek. Zapewne był dowódcą. Od niego zależała decyzja. Za chwilę z bud wyskakiwać zaczęli zomowcy. Ale bez tego swojego szturmowego uzbrojenia. Niektórzy tylko z pałami. Oni lubią te pały. Obracali je w dłoniach, przyginali, prostowali. To przeważnie bardzo rośli mężczyźni. Tak zaobserwowałem. Młodzi, rośli mężczyźni. Wysiadali i stawali przy samochodach lub pod murem. Palili papierosy. Ocierali spocone twarze. Dzień był bardzo ciepły. Godzina siedemnasta z minutami. Niektórzy z nich wystawiali twarze do słońca. Inni szukali cienia. Nie wszyscy jednak wyszli z samochodów. Większość tam pozostała. Może tylko funkcyjni mieli prawo do wyjścia? Tak patrząc na nich z góry spostrzegłem, że ci, co wyszli, mieli naszywki na pagonach. Wszyscy mieli naszywki na pagonach. Dwie belki, trzy, jeden ptaszek, dwa ptaszki. Czyli kaprale, plutonowi, sierżanci i starsi sierżanci. Wśród nich wyróżniał się niepozorną posturą pewien sierżant. Cherlak taki. Niski, chudziutki. Zdjął czapkę, rzadkie włosy jak puch. Ale

może to dobry fachowiec. Z innej znów budy wyskoczył wielki chłop. Olbrzym. Ale pobiec bardzo lekko potrafił. Akurat już zaczęli ludzie podążać na to nabożeństwo w katedrze z okazji 3 Maja. Szli i szli. Dwoma stronami jezdni. Wtedy zomowcy przyglądać się zaczęli ludziom. Niby tak jak to ludzie stojący bezczynnie przyglądają się innym ludziom. Aż nagle ten wielki zomowiec rzucił się w stronę chłopaka w studenckiej czapce. Ciach, mach! Za kołnierz go złapał. Prawie podniósł do góry. Pociągnął do wozu. Wylegitymował. O coś pytał. Student głową pokręcił. Szczupły chłopaczyna. Bardzo blady. Znów ciach, mach! Przez jezdnię powlókł go do Nyski, która stała mniej więcej pośrodku kolumny. Z rozsuniętych drzwi Nyski widoczne były nogi i ręce dowódcy. Dłonie splótł i palcami kręcił młynka. Przestał. Rozplótł palce. Jedną dłonią klepnął się w kolano. Zomowiec pociągnął studenta do swojej budy. Cały czas trzymał go za kark. Student zdjął białą, studencką czapkę i schował ją do torby. Zomowiec puścił go teraz. Czy tylko o tę czapkę mu szło? Drażniła go, czy jak? I tak zaczęli ci zomowcy wyławiać ludzi z tłumu podążającego na nabożeństwo do katedry. Przeważnie młodych. Dziewczyn nie ruszali raczej. Chociaż jedną złapał ten cherlak Też ją pociągnął do Nyski, w której siedział dowódca. Co z nią później się stało, tego nie wiem. Poprowadził ją jezdnią do zakrętu. Tam już moja obserwacja nie sięgała. Ona szarpała się z nim. Ale ten cherlak to fachowiec. Tak jakoś za łokieć ją chwycił, przycisnął i szła przy nim posłusznie jak kukiełka. Choć była wyższa od niego i tęga. Wyławiali coraz więcej ludzi. Zorientowałem się wkrótce, że polują na tych, którzy jakieś znaczki mają przyczepione. Na pewno znaczki Solidarności, a też krzyżyki z koronowanym orłem. Pojawiły się takie ostatnio. Wielu ludzi nosi te krzyże. Tylko nie jestem pewien, czy czepiali się tych, co noszą okrągłe plakietki z Matką Boską Częstochowską. Jeden z zatrzymanych miał całą paradę znaczków w klapie marynarki. Cztery albo pięć. Pociągnęli go gdzieś. Długo go nie widziałem. Wreszcie pokazał się. Zwolnili go. Ale bez znaczków. Ciekawe, czy zabierali, czy kazali tylko odpiąć i chować. Dowódca tymczasem siedział sobie w Nysce i karmił gołębie. Z papieru rozwinął dwie kromki i drobił chleb na małe kawałeczki. Przy jego wozie zebrało się już sporo gołębi. Najmniej trzydzieści sztuk. Dowódca dłonie miał białe, pulchne. Na przegubie lewej dłoni zegarek w metalowej, luźnej bransolecie. Palcami zręcznie drobił chleb i rzucał ptakom. Na środkowym palcu prawej dłoni nosił sygnet albo bardzo grubą obrączkę. Bywają takie grube obrączki z dukatowego złota.

Dokładnie naprzeciw Nyski dowódcy któryś z zomowców wypatrzył wśród idących młodego człowieka z brodą. Brodaty szedł w gromadce chłopców i dziewcząt. Zomowiec rzucił się na niego jak żbik. Brodatego zasłoniła dziewczyna. Uciekł. Zomowiec pchnął dziewczynę. Ona upadła. Ludzie podnieśli raban. Niektórzy z pięściami do niego. Zomowiec przysiadł na ugiętych nogach, jedną wysunął do przodu i wsparł o kolano broń maszynową wycelowaną w napierających ludzi. Chyba nie dali im ostrej amunicji? Cholera wie zresztą. Ale podziałało to na ludzi. Rozpierzchli się. Dowódca nadal karmił gołębie. Powoli rzucał okruchy. Gołębie walczyły o pożywienie. Przepychały się i dziobały. Młode, tegoroczne, z niezupełnie opierzonymi szyjami najsłabiej dawały sobie radę. Odezwały się dzwony z pobliskiej katedry. Piękny mają dźwięk Zaczęło się nabożeństwo. Wtedy dowódca wyrzucił resztę chleba na jezdnię. Sięgnął po nadajnik Coś powiedział. Zomowcy biegiem popędzili do swoich samochodów. Bardzo sprawnie. Nyska poszła pierwsza. Gołębie poderwały się z jezdni. Cała kolumna ruszyła w kilka sekund. Skierowali się w pobliże katedry. Tym razem za Nyską dowódcy wysunęły się na czoło armatki wodne. Zmienili szyk Fiat z sygnałową kopułą na samym końcu. Odjechali.

JUDASZ NA PLACU DEFILAD Byli znudzeni. To można wyczuć. Trzech byków. Tak kołysali się na ugiętych nogach. Jeden gładził pałę. Drugi drapał się w tyłek. A trzeci jak koń tupał nogą. — Szukają fartu — stwierdził Piotrowski. Nawet nie pożegnał się z nimi. Zmył się od razu. — Szukają — powtórzył Jasiu Bobrzak. Rozejrzał się płochliwie. Miasto jeszcze wrzało. Jeszcze tu i tam walili z tych armatek wodnych. Nad domami handlowymi unosiły się kłęby dymu. Gdzieś wyła syrena radiowozu. A daleko przed nimi jakiś ogień. Pewnie ludzie palili czerwone sztandary. Ale tu już było spokojnie. Pusto. Ludzie tylko na przystanku. Cały plac zajęli zomowcy. Czworobokiem budy i oni w pogotowiu. — Należy przejść na drugą stronę — zauważył Jasiu Bobrzak. Zaczął ogryzać paznokcie. Zawsze z nerwów ogryzał. Jeszcze widział Piotrowskiego wśród ludzi po drugiej stronie.

Ale fryzjer uparł się i nie chciał przejść. — Wiesz, gdzie pracuję! — oświadczył. — Co mi mogą zrobić? Pracował w zakładzie fryzjerskim w tym wojskowym gmachu bez kantów. Jasiu Bobrzak dopiero niedawno dowiedział się, że nazwa ta wzięła początek z zaokrąglonych rogów budynku, a nie z powodu kantów, czyli kombinacji. — W niczym udziału nie bierzemy, tylko idziemy w kierunku dworca — dodał fryzjer. Wierzył w to swoje wojsko. Nawet zaprzyjaźniony z oficerami. Strzygi ich i golił poza kolejką. Oni też świadczyli mu rozmaite przysługi. Ostatnio na przykład jeden taki major załatwił mu okazyjnie kupno wycieraczek do malucha. — Niech tam — westchnął Jasiu Bobrzak. Ruszyli prosto na tych trzech. Może pięćdziesiąt metrów mieli do nich. Pusta ulica. Po drugiej stronie kłębił się tłum zepchnięty z placu. A tu jak wymiecione, tylko z boku te budy i oni. Jasiu Bobrzak dziwnie się poczuł. Jakby na ziemi niczyjej. Taki wąski pas między ludźmi i budami pełnymi ZOMO*. — Idziemy prosto na minę — wymamrotał. Fryzjer nie przejmował się wcale. Dalej opowiadał o jakiejś Grażynce. Poderwał ją w Lotosie. — Fajna babeczka — powtarzał. Dobry chłopak z tego fryzjera. Różowy, prosiakowaty blondyn z niebieskimi, trochę wytrzeszczonymi oczyma. Te oczy jakby zawsze zdziwione. Dochodzili już do tych trzech. Oni jeszcze na nich nie patrzyli. Bokiem stali i wyraźnie ogień na krańcu placu zainteresował ich teraz. Jeden oczy sobie dłonią osłonił. Słońce mieli prosto w oczy. Jasiu Bobrzak widział ich bardzo dokładnie. Draby. Rozluźnieni, ale czujni. Mięśnie w pogotowiu. Jeden ruch i skoczą! Te plastikowe przyłbice podniesione mieli do góry. Tarcze także plastikowe. Pistolety maszynowe przewieszone przez pierś. No i pały. Tacy obwarowani tym sprzętem jak fortece. Ale lekko trzymali się na nogach. Byki przecież. Już ich prawie mijali. Jeszcze metr, dwa i przejdą. Jasiu Bobrzak zapragnął przyspieszyć kroku. Ledwo przyhamował nogi. Same się rwały. Ale

trzeba wolno, wolniutko. Normalnie. Żeby nie podpaść. Więc już ich mijali. Przymknął oczy. Dzięki Bogu! Jednak fryzjer miał rację. Nie podpadli. Dokładnie wtedy, jak tak pomyślał, to „hallo!” leniwe, przeciągłe posłyszał za plecami. Aż przygarbił się i serce mu w piersiach zatrzepotało jak ryba wyrzucona z wody. — Słyszysz? — zaszeptał do fryzjera. — A bo to do nas?! — odpowiedział fryzjer i uśmiechnął się pobłażliwie. — Hallo! — posłyszeli powtórnie. Pierwszy obejrzał się fryzjer. Za nim ostrożnie Bobrzak. Ci trzej patrzyli na nich. Jeden rękę wyciągnął i palcem kiwał. — Podejść — powiedział ten, który palcem kiwał. Ten sam, co przedtem drapał się w tyłek. Zapamiętał go Jasiu Bobrzak. Podeszli więc. — Czego chcecie? — zapytał fryzjer i przestał się wreszcie uśmiechać. Byli niżsi od zomowców. Musieli zadzierać głowy. Tamci to byki. — Bliżej, proszę — powiedział jeden. Był najwyższy. — O co chodzi? — zdziwił się fryzjer. Nic nie odpowiedzieli. Tylko tak patrzyli na nich z góry. Patrzyli i mrużyli oczy. Ale słońce już mieli z boku. To była sekunda. Kilka sekund właściwie. Ten najwyższy pochylił się trochę i chwycił fryzjera pod łokieć. Fachowo i szybko. Fryzjer jęknął i był już przy nim. — Ja pracuję w wojskowości! — wykrzyknął cienkim głosem. — Pracuje... — zdziwił się jeden. — W wojskowości! — zaśmiał się drugi. — To jest dopiero ptaszek! — skwitował ten najwyższy i poklepał fryzjera po ramieniu. — Ja sobie wypraszam! — fryzjer odtrącił jego rękę. Wtedy ten najwyższy znów coś takiego fachowego z nim zrobił. Fryzjer przykucnął i zajęczał przeciągle. — Szarpie się. Stawia opór — pieszczotliwie powiedział ten najwyższy. Chwycił fryzjera za kołnierz. Oczy miał jasne, pogodne. Bardzo młody chłopak. — Znaczy nie ma spokojnego sumienia. Dwaj pozostali pokiwali głowami.

Mocnym szarpnięciem zmusił fryzjera do powstania. Ścisnął go za ramię. Fryzjer twarz miał wykrzywioną bólem, a oczy jeszcze bardziej wytrzeszczone. Coś zabełkotał niezrozumiale. — Bluzga. Obraża funkcjonariusza na służbie — stwierdził ten najwyższy. Przestał się uśmiechać. Oczy zmrużył i jak pies zawarczał: — Odprowadzić łobuza! — Z obrzydzeniem odepchnął od siebie fryzjera. Ci dwaj chwycili go pod pachy. Pomagając sobie kolanami powlekli go na plac. Tam stały budy. Fryzjer zdołał się odwrócić na chwilę. Błagalnie wytrzeszczone oczy wlepił w Bobrzaka. — Jasiu! — zawołał. Wepchnęli go do okratowanego wozu. Ten najwyższy dopiero teraz spojrzał na Bobrzaka. Pierwszy raz. — Widzieliście! — powiedział. — Opierał się i awanturował, czy nie tak było? — jego jasne, uważne oczy sparaliżowały Bobrzaka. Poczuł pustkę w głowie. I strużkę potu spływającą grzbietem. Oblizał wargi. Pokiwał głową. Tamten jednak nadal patrzył wyczekująco. — Widziałem — wyszeptał Jasiu Bobrzak. — Tak było. Tamten uśmiechnął się. — Możecie odejść — lekko poruszył ręką, w której trzymał długą pałkę. Jasiu Bobrzak ruszył posłusznie. Sprzedał fryzjera. Tak pomyślał. Zgarbił się. Za plecami czuł obecność tamtego. Przyśpieszył kroku.

CZERWCOWY KRZYŻ Dawać pieniądze, to dawali. Ale po cichu. Niejeden tak mi zgrabnie wsunął w kieszeń, że nie wiedziałem, od kogo to jest. Szczególnie ci chłoporobotnicy. To była cykoria. Taki Wasiak zawodził jak płaczka. — Żona, dzieciaki, wnuki... Jak dojdą, to zrujnują całe moje życie... — Ale dał. Dużo jak na niego. Trzy stówy. Niektórzy partyjni też. Tak wyglądało. Dawali ostrożnie i bez świadków. Kto przyjdzie? Nie wiadomo. Na kilku można liczyć. Ci młodzi z narzędziowni na pewno. Oni kozakują. Zapalni jak benzyna. Chyba że pochlali wczoraj i zaśpią. To się może zdarzyć.

Zbudziłem chłopaka. Ledwo wstał. Nigdy o tej porze nie miał pobudki. Czwarta rano. Szarówka. Ponuro o tej porze świat wygląda. Kawę wypiliśmy. Zapaliłem sporciaka. Świdruje dym w pustym żołądku. Jeżeli nie przyjdą? We dwóch z chłopakiem nie damy rady. Wynieść taki krzyż, podnieść i umocować? To ciężar. Sosnowe pniaki. Sam leśniczy wybrał i pozwolił wyrąbać. Też jak wszyscy: „W razie czego, ja nic nie wiem”. Może wikary pomoże i dziad kościelny. Chyba że proboszcz im zakaże. Szliśmy przez puste, śpiące miasteczko. Nawet pies nie zaszczekał. Kiedy przygotowywaliśmy ten krzyż na kościelnym dziedzińcu, to chętnych było od groma. Nie mogę zaprzeczyć. Ale tam w cieniu fary bezpiecznie. Pomagał nam młody wikary. Fajny chłopak, do tańca i do różańca. Proboszcz trochę nosem kręcił. — Po co wyzywać diabła — tak powiedział. — Lepiej poczekać. Na co czekać? Wśród kleru też są dwie orientacje. Ci w porządku i ugodowcy. Zawiadomiłem przynajmniej czterdziestu chłopa. Paru pokiwało głowami. Jeden powiedział, że nie może obiecać. Na ryby umówił się z kolesiami. Inny, że ma chrzciny. Chłoporobotnicy daleko od miasta mieszkają. Obrządzać u siebie muszą i baby ich nie puszczają. — Nie wiecie psie syny, co było w czerwcu?! — zdenerwowałem się na te uniki. — Polała się robotnicza krew! — Uciekali ode mnie jak od ognia. Większość przyjęła do wiadomości i nic. Przyjdą? Nie przyjdą? Cholera ich wie! Szliśmy pustymi ulicami naszego miasteczka. Patrol może nas zatrzymać. W razie czego, idziemy na poranne nabożeństwo. Mój chłopak prawie biegł. Z trudem za nim nadążałem. Jemu to się podobało. Przygoda. Szczeniak pali się do ryzykownych działań. Taki wiek. My, dorośli, już nie mamy tego ognia. Ostrożny robi się człowiek i z byle powodu sraczki dostaje. Jak ten krzyż zbijaliśmy, to ludzi nie brakowało. Przy kościele każdy odważny. Teren chroniony. Władza na razie nie włazi do kościoła. Piękny ten krzyż. Z surowych pniaków, okorowany i pomalowany na czarno, pośrodku szarfa z napisem: „Pamięci ofiar Czerwca 1956”. Najtrudniejsze przed nami. Wynieść i postawić. Na czterech mogę liczyć. Ja, chłopak, wikary i dziad. Ale w czterech nie damy rady. Boją się ludzie. Może niektórych wzywali i straszyli. Mnie tydzień temu maglował taki cywil z SB*.

— Co tam kombinujecie? — pytał. — Nic — odpowiedziałem. — Religijna sprawa. — Żebyście się czasem nie poślizgnęli — powiedział. — W więzieniach jeszcze miejsca starczy dla takich jak wy rozrabiaczy. Mogą nawalić, psia krew! Co innego dać pieniądze. Anonimowa sprawa. A co innego na oczach całego miasta ustawiać krzyż na placu. Mój chłopak zaproponował, że ściągnie swoich koleżków, harcerzy. Odmówiłem. Nie będę dzieciaków narażał. Oni małoletnich też zamykają. Niech na razie dzieciaki będą w odwodzie. Doszliśmy do kościoła od strony plebanii. Tu była naznaczona zbiórka. Przy starej lipie. Serce mi łomotało. Będą czy nie będą? Na razie nic nie widać. Byli! Stali ukryci za murem. Kilkunastu chłopa. Węgrzyniak. Krzywy Jasiu. Kajetaniak. Szymański. Mistrz z montażowni. Ci dwaj brakarze. Młodzi z narzędziowni. Podniosło to mnie na duchu. Piękna sprawa. Każdemu ściskam rękę. — Jeszcze przyjdą chłopaki — powiedział Krzywy Jasiu. A Kajetaniak był pijany. Z siekierą przyszedł. Zataczał się i powtarzał: — Gdzie tu są tajniacy? Zaraz ich wygrużę! — I siekierą machał. Patrzcie, jaki z niego wojownik! Kajetaniak to chłoporobotnik. Jednak przyszedł. — Spokojnie, panie Kajetaniak! — mówię. — Na razie nie widać tu żadnych lewusów. Kiedy zdążył się zalać? Pewnie przed wyjściem na zbiórkę. Oni, ci chłopkowie, pędzą samogon. Od kilku innych też zalatywało. Musieli chlapnąć. Mistrz popluł w garście i od razu zaczął organizować robotę. Chłop z głową. Wiedział co i jak. Ten technik, co umówił się dziś na ryby, przyleciał zdyszany. — Ryby nie odpłyną — powiedział. — Jestem. Kajetaniak znów zaczął siekierą machać. — Niech tylko ktoś do nas się przypierdoli, to ja go, skurwegosyna... Akurat nadszedł młody wikary. Musiał słyszeć, jak Kajetaniak rzuca mięsem. — Panie Kajetaniak — skarciłem opoja — po pierwsze: nie wyrażaj się pan! A po drugie: lepiej będzie, jak się gdzieś prześpisz na boku. — Nie przyszedłem na spanie — odpowiada Kajetaniak. — Tylko do roboty.

Już krzyż ludzie do góry dźwigali. — O, raz! O, dwa! — skandował mistrz z montażowni. Bez wysiłku wynosić zaczęli na plac przed kościołem. Kajetaniaka jednak zmogło. Przysiadł pod murem i zaraz zachrapał. To lepiej. Nie będzie rozrabiał. Wstawało słońce. Zapowiadał się ładny dzień.

NIENAWIŚĆ Wczoraj był dzień wielkiego podniecenia i gniewu. Odbywały się obchody rocznicy Czerwca 1956, kiedy to w Poznaniu wybuchł robotniczy protest. Tłum walił jak rzeka. Plac przed katedrą wypełniony ludzkim mrowiem. A potem szarże milicji, rozpędzanie manifestujących. Nie będę się zbytnio rozwodził na ten temat. Sprawy powszechnie znane. Świece dymne, strumienie wody wyrzucane pod wielkim ciśnieniem z armatek wodnych, pały, jęki, wrzask. Ślepa bieganina rozpędzanego tłumu, syreny radiowozów. Cała sceneria doskonale znana. Tyle że tłum był bardziej wzburzony i zapalczywy niż zazwyczaj. Więcej determinacji. Brak strachu. To rzucało się w oczy. Nacierali ludzie z impetem na kordony milicyjne i te żelazne szeregi pękały pod naporem żywej lawiny. Bezbronni cywile tłukli się zawzięcie z uzbrojonymi po zęby rycerzami spod znaku ZOMO*. Również z okien pobliskich domów wychylali się sprzymierzeńcy demonstrującego tłumu. Mieszkańcy tych domów walili w milicję czym popadło. To był postęp. Dotąd -podczas takich zajść ludzie z okien patrzyli tylko w ponurym milczeniu. Teraz wzięli udział w walce. Najchętniej ciskali wekami. Tak rozrzutnie tracili skrzętnie gromadzone słoiki z powidłami, kompotami i rozmaitymi marynatami. Weki raziły milicjantów w głowy, ramiona i plecy. Czyniły wyłom w szeregach. Ponadto rozpraszały uwagę atakujących. Musieli czuwać nie tylko w poziomie, również w pionie, że tak powiem. To osłabiało ich skuteczność bojową w zetknięciu z demonstrantami. Nieopatrznie unosili głowy wypatrując wrogów w oknach i wtedy atakowani bywali dołem. Zmuszano ich do odwrotu. Tak biegałem po ulicach, zaułkach, placykach i skwerkach, przetaczany przez kotłującą się ludzką masę. Trzymałem się raczej w tyle, nie wyrywałem się na pierwszą linię, ale i tak wiele widziałem. Widziałem samorzutnych

przywódców, trybunów ludowych i walczących harcowników, którzy swą odwagą dodawali nam ducha. Oto na placu przed katedrą młodociany chorąży łopocze biało-czerwoną płachtą. Zagrzewa ludzi do oporu. „Naprzód!” — woła i śmiało wysuwa się na czoło. Szczupły młodzieniec o bardzo wyrazistej, stanowczej twarzy. Uczeń gimnazjalny, student? Tam znów niezwykle wyspecjalizowany człowiek w wysmarowanym drelichu, robotnik, rzemieślnik. Daje pokaz swej akrobatycznej skuteczności w odrzucaniu wystrzeliwanych przez zomowców świec dymno-łzawiących. Gołą ręką chwyta owe buchające dymem i żarem naboje, które jadowicie pełzną po bruku i odrzuca na powrót w szeregi atakujących. Czyni to raz po raz. Oni kaszlą i płaczą. Chmura dymu oddziela ich od ludzi. Nic nie widzą. Pokazywali się też podejrzani osobnicy. Jakiś w średnim wieku o robaczywej twarzy zachęca do krwawej rozprawy. Wykrzykuje szaleńcze i bardzo prowokujące hasła o treści antyradzieckiej. Byłem blisko niego. Wyraźnie cuchnął alkoholem. Dali mu dla kurażu? Nie znalazł aplauzu. Popatrywano na niego nieufnie. Ledwo garstka mętnych typów zebrała się przy nim. Wkrótce zniknęli. Prowokatorzy, nasłani agenci? Widziałem nieoczekiwaną odwagę starych ludzi. Zmieniali się jak za dotknięciem różdżki w demonów czynu. Były takie staruszki. Jacyś inwalidzi. „Bić draniów!” — wołały rozczapierzając reumatyczne palce. A inwalidzi wymachiwali laskami i protezami. Mnóstwo takich i innych obrazków przesuwało się przed oczyma. Niezwykle bogaty kalejdoskop wrażeń. Najbardziej jednak poruszył moją wyobraźnią widok balkonu na trzecim piętrze narożnego domu przy niedługiej uliczce w pobliżu katedralnego placu. Tutaj wtłoczył się tłum wypychany sprzed kościoła. Uliczka kończyła się skwerem i tędy była jedyna droga ucieczki. W tę stronę runęli ludzie. ZOMO* deptało im po piętach. Mieszkańcy domów znajdujących się po dwóch stronach ulicy przyszli w sukurs ściganym. Grad słoików, garnków i innych przedmiotów posypał się na zomowców. Patrzyłem urzeczony. I właśnie na balkonie trzeciego piętra narożnego domu pokazał się mężczyzna w podkoszulku. Wyrwany z poobiedniej drzemki? Z drzwi mieszkania ciągnął na balkon jakieś wielkie pudło. Dźwigał telewizor! Tak. Wielki, brązowy telewizor. Z trudem uniósł to pudło. Twarz miał czerwoną z wysiłku. Oparł telewizor o balustradę. Telewizor zachybotał niebezpiecznie. Wreszcie wyważył swój ciężar. Akurat tłum pierzchnął i szarżowali zomowcy. Cała falanga. Na przedzie armatki wodne, dwie Nysy, wokół nich gromady rycerzy uzbrojonych w pałki i rakietnice. Wtedy na

twarzy mężczyzny w podkoszulku pojawił się grymas swoistego uśmiechu. Uśmiechu złej rozkoszy. Przywarł do balustrady, oburącz trzymając telewizor. Jego oczy były wytrzeszczone. Cały czas ten uśmiech. Puścił pudło na dół. Celował w ludzi. W tę gromadę zomowców. Przymknąłem mimowolnie oczy. Ta straszna chwila! Krew, miażdżone ciała, rozłupane czaszki... Rozległ się łomot, huk i zgrzyt. Nie trafił w ludzi. Telewizor grzmotnął w dach Nysy. Wygięła się jak puszka konserw. Stanęła. Zamieszanie wśród zomowców. Podbiegają do Nysy. Co tam z ludźmi w środku? Zomowcy ochłonęli już i pędzą dalej. W ostatniej chwili wbiegłem w podwórze i tam przez niski murek przedostałem się na inne podwórze. Znalazłem się na spokojnej na razie ulicy. Choć wkrótce i tu zaczęły się utarczki. Na razie padały świece łzawiące. Ale już w odległości kilkudziesięciu metrów pokazała się zbrojna wataha. Tak powodowany tymi gwałtownymi ruchami tłumu i milicji, nagłymi atakami i ucieczkami, znalazłem się w pereferyjnej dzielnicy starych, przedwojennych domów urzędniczych i ogródków. Tu też nie było spokoju. Zatykał zapach gazu. Łzawiły oczy. Ślady walk. Powyrywane płyty z chodnika, szkło. Tutaj działała młodzież. Kilkusetosobowy tłum wyrostków z narodowymi flagami. Śmiało sobie poczynali. Szczególnie wyspecjalizowali się w odrzucaniu świec dymnołzawiących. Chwytali prawie w locie i odrzucali wprost na zomowców. Więc zomowcy przede wszystkim płakali i miotali się w dymie. Tylko armatki wodne czyniły poważne spustoszenie w szeregach dzielnej młodzieży. Strumień wody bije z lufy armatniej pod dużym ciśnieniem. Przewraca ludzi, wali niby stalowy bicz. Kilku leżało na bruku. Pokonani przez wodę. Nieprzytomni, pokrwawieni. Jeżeli w porę nie wciągnięto ich do bram, to zomowcy jeszcze młócili pałami i kopali te ciała bezwładne na bruku. W ekstazie walki. Z chęci rewanżu. Samotny zomowiec w pogoni za wyrostkami zapędził się w ogródki znajdujące się na tyłach kolonii. Osłonięty tarczą, z pałą w jednej ręce, a rakietnicą w drugiej, wpadł wielkimi susami do ogródków. Rozglądał się dysząc jak zwierz. Chłopcy zniknęli. Potoczył obłąkanym spojrzeniem wokół. Pogrążony w bitewnym transie walił pałą w tarczę. Ludzie z okien śledzili go uważnie. Dostrzegł widzów. Wściekłość wykrzywiła jego twarz. Pianę miał na ustach. Tak! Żadna to przenośnia. Ściekała mu z warg. „Ach wy skurwysyny!” — zaryczał. Złożył się z rakietnicy. Strzelił w któreś okno. Nie trafił. Na szczęście jego uwagę od okna oderwał jakiś szelest. Drapieżnym skokiem

rzucił się w kępę bzów. Tupot, nieartykułowany ryk. Wynurzył się z bzów. Zawiedziony. Nikogo tam nie dopadł. I jak ślepa bryła niewyżytej nienawiści przetoczył się przez te grządki, zagonki, rabaty i klomby pieczołowicie uprawiane przez mieszkańców domu. Tratował, łamał, deptał. Szczególnie wyżył się na małych wisienkach. Były już wyrośnięte, rozgałęzione. Wyrywał je z korzeniami. Walił nimi o ziemię. Pognał gdzieś dalej. Zza altanki wysunęli się dwaj chłopcy w wieku szkolnym, może dwunastoletni. Zachwyceni! Byli tuż, przyczajeni. Dla nich to przygoda. Ale gdyby ich dopadł, nie daj Boże! Skojarzenie nasunęło się nieodparte. Ten cywil z balkonu, mężczyzna w podkoszulku. I zbrojny przedstawiciel władzy. Zderzyć ich ze sobą. W tych dwóch ludzkich działaniach było tak ogromne nagromadzenie nienawiści. Mężczyzna z balkonu, żaden osiłek, cherlak raczej, cisnął telewizorem jak zabawką. Ten znów wyrwidąb. A więc tłum na ulicach oraz oni, zomowcy. Bój na śmierć i życie. Tak pomyślałem. Ogarnęła mnie nienawiść. Byłem gotowy.

PO ROBOCIE Przyszli bezpośrednio z akcji. Byli na placu. Tam, gdzie krzyż kwietny ludzie z uporem układają. Mieli trochę roboty. Rozpędzanie niesfornego tłumu. Kilkunastu młodych zawieźli do Pałacu, innych wypałowali. Ganianie, walenie. W taki upał to kosztuje wysiłku. Zmęczeni. Zdążyli tylko sprzęt zostawić w swoich pokojach, te pały, inne przedmioty, od razu zeszli na dół. Trzech. Cuchnęli potem. Jeden zdjął drelichową bluzę, został w podkoszulku. Zasiedli przy barze. Wyciągnęli swoje bloczki. Za kwitki kupowali gorzałę. Mają takie bloczki na wyżywienie. Barman o orientalnej urodzie z gracją nalewał im trunek Przy barze siedzieli też cywile. Chociaż hotel był przez nich zajęty, to jednak do restauracji i baru mieli prawo wstępu cywile. Oni zajęli kąt baru za ekspresem do kawy i jeszcze przeżywali zdarzenia na placu. — Pamiętacie tego łysego? — mówił sierżant, chyba ich zwierzchnik — Ładnie go załatwiłem, nie? Pałą po grzbiecie i kopa! Padł jak ścięty! Potwierdzili. Stuknął się szkłem. Wódkę pojadali słonymi paluszkami. — Albo te dewotki! Jakie zajadłe! Nie można było ich odciągnąć. Dopiero Kowalik jedną za kołnierz i drugą... Ma krzepę, nie? — Sierżant był wąsaty jak Wałęsa, barczysty i włochaty, kawał chłopa, około stu kilo mięsa i

kości. Mówił głośno, śmiał się tubalnie. Wódkę ciągnął chciwie. Popijał wodą z lodem. Cywilni ludzie milczeli. Nie patrzyli w stronę mundurowych. Barman również utkwił wzrok gdzieś ponad głowami siedzących. — Dobra robota, chłopaki! — sierżant klepnął z rozmachem swego podwładnego po prawicy. To samo uczynił z tym po lewicy. — Całe to tałatajstwo w ile minut zostało załatwione? — chwycił tego z prawej strony za klapy bluzy. — No? — Szybko — tamten odpowiedział. — W piętnaście minut najwyżej! — zaryczał sierżant Podwładni przytaknęli bez entuzjazmu. Peszyła ich obecność cywilów i niechętnie się odzywali. Byli młodsi od sierżanta i wyraźnie mniej doświadczeni. Wkrótce zsunęli się ze stołków. Zapłacili barmanowi kwitkami z bloczków. — Już? — zdziwił się sierżant. — Wpadniemy jeszcze — powiedział ten w podkoszulku. Poszli sobie. Sierżant pozostał. Zamówił następny kieliszek i rozejrzał się po cywilach siedzących w pobliżu. Oni opuszczali głowy. Wpatrzył się więc w barmana. Barman odpowiedział mu zawodowym, ugrzecznionym uśmiechem. Chwilę panowała cisza. Skrzydełka wentylatora z furkotem obracały ciężkie, duszne powietrze coctail-baru. Sierżant długo nie wytrzymał w milczeniu. Chwycił barmana za rękaw jego czarnego tużurka i rzekł: — Nie martw się pan! Niedługo wszystko będzie grało jak w zegarku. Barman przytaknął sztywnym skłonem głowy. — Jak w zegarku — powtórzył sierżant i rąbnął pięścią w szklany blat baru. Zabrzęczały kieliszki i szklanki. — Roboty jest dużo — powiedział — i ciężka. Naużera się człowiek, nalata, napoci. Nieraz dzień i noc w pogotowiu. Ale to jest służba. Służba, rozumiesz? — na per ty zwrócił się do barmana i wpił w niego małe, roztańczone oczy. — Gdzie będę miał lepiej? No powiedz, gdzie? — podsunął swój pusty kieliszek. Barman, choć jedną rękę miał przez niego unieruchomioną, wywiązał się ze swego obowiązku nader sprawnie. Tą prawą, wolną, nalał mu wódki do kieliszka. Doświadczony pracownik luksusowej gastronomii. Wyga w swoim fachu. Sierżant pomylił napoje. Zamiast wódki, sięgnął po szklaneczkę z wodą. Wypił krzywiąc się jak po spirytusie. Był już pijany. Upał, zmęczenie po

robocie. Wszystko razem zapewne. Popatrzył na zagraniczne butelki z kolorowymi etykietami na półkach. — I te koniaki mogę pić, stać mnie na to! — Wypił wódkę. Zapluł się. Puścił rękaw kurtki barmana. Barman wygładził starannie rękaw. Sierżant kołysał się nad barem i mamrotał coś niezrozumiale. Znów zmobilizował się i potoczył przytomniejszym wzrokiem dokoła. — Tak jest! — wskazał na leżące przed którymś z gości pudełko Marlboro. — I te fajki też mogę palić! — Patrzył natarczywie po ludziach. Oni, ci cywile pospuszczali głowy. Tylko jeden, młody człowiek w kremowej koszuli, ze złotym krzyżem na szyi, wytrzymał to spojrzenie. Bawidamek, handlarz walutą, cudzoziemiec? Nie wiadomo, kto to był. — Co?! — rozjuszył się sierżant. — Nie podoba się? — Spróbował zeskoczyć z wysokiego stołka. Zaplątały mu się nogi. Z łoskotem runął na podłogę. Młody człowiek tym samym chłodnym spojrzeniem zarejestrował upadek sierżanta. Zapalił długiego, zagranicznego papierosa.

WRAŻLIWEMU TRUDNO Wyszedł z gmachu wojskowej komendy miasta. W to upalne południe bladość jego twarzy zwracała uwagę. Młody żołnierz na służbie. Niósł czarną, ciężką torbę. Ale nie miał wojskowej, regulaminowej postawy. Zgarbiony, powłóczył nogami, zwiesił głowę i przekrzywiła mu się okrągła czapka z sinoniebieskim otokiem. Nie poprawił jej wcale. Wartownik stojący przed gmachem komendy odprawił go nieco zdziwionym spojrzeniem. Tak szedł powolnie. Nagle dźwignął gwałtownie głowę. Powiódł nieobecnym spojrzeniem po gwarnej, ludnej ulicy, pełnej opalonych dziewcząt i chłopców. Twarz ściągnął mu jakiś grymas. Przystanął. Grymas na jego bladej, chudej twarzy powtórzył się kilka razy. Otworzył usta. Chwyta powietrze, wydał głos? Powlókł się dalej. Minął księgarnię. Przed witryną roześmiane dziewczyny w skąpych, letnich sukienkach oglądały płyty. Na murku obok siedziały kwiaciarki z pękami róż i goździków w kubłach, handlarki pumeksem i dziad o wielkich stopach, który sprzedawał czosnek. Tu pod arkadami panował cień. Gołębie usuwały się leniwie spod nóg przechodniów. Młody żołnierz opuścił głowę. Na pagonach miał naszywki

kaprala, jakąś ćwiczebną lub sportową odznakę nad górną kieszenią kurtki. Potrącali go ludzie podążający spiesznie do sklepu spożywczego. Przystanął. Obejrzał się za siebie. Zgarbiony, wątły chłopak o bladej twarzy bez zarostu. Siła, z jaką uderzył głową w mur, była zadziwiająca. Pochylił się i z rozpędu walnął głową w mur domu. Krwawa plama zakwitła mu na czole. Nie jęknął. Usta miał nieme, zaciśnięte. Spadła mu czapka. Chwiał się. Ale nie upadł. Ludzie zgromadzeni pod sklepem zapatrzyli się zdumieni. — Pijany, czy co? — powiedziała zdartym głosem handlarka pumeksem przesuwając lufkę z papierosem z jednej strony ust na drugą. — Panie żołnierz! — barczysty mężczyzna w pasiastej koszulce chwycił go silnie za ramię. Zaszeptał coś. Odciągnął od muru. Podniósł z ziemi okrągłą czapkę z sinoniebieskim otokiem. Żołnierz martwo jak lunatyk dał powodować sobą. Barczysty mężczyzna cały czas szeptał mu coś. Żołnierz posłusznie poruszał głową na cienkiej, kruchej szyi. — Wrażliwemu trudno — powiedział stary sprzedawca czosnku siedzący na murku. Zamyślił się, przymknął oczy. Zaraz jednak ocknął się z zadumy i przeliczył główki czosnku. Nie ufał przechodzącym ludziom.

RĘKAWICA ZE STALOWYMI PAZURAMI Mieli wygodną podróż. W przedziale było ich tylko czterech. Cieszył oczy pejzaż pól i łąk w pierwszym, wiosennym ożywieniu. Tchnął pogodą i uspokajał. Tak płynął i płynął w takt rytmicznego stukotu kół pociągu. Barczysty ksiądz to spoglądał w brewiarz rozłożony na kolanach, to znów unosił wzrok i przysuwał twarz do szyby. Na polach rozpoczęła się już orka i siew. Wolny, niezmordowany rytm chłopskiego życia. Oto oracz za pługiem. Pochylony w tym ruchu pełnym wysiłku. Skibę obsiadają wrony. A na łące pod lasem pasł się biały koń. Widok jak malowidło. — Dorodny — powiedział stary człowiek w granatowym uniformie, który również zapatrzył się w okno.

W przedziale znajdowali się jeszcze dwaj podróżni. Ale oni nie interesowali się widokami za oknem. Mężczyzna w okularach zatopiony był w lekturze grubej książki. Mimo okularów wzrok musiał mieć kiepski, gdyż książkę trzymał bardzo blisko twarzy. Przy drzwiach siedział młody wojskowy w randze kaprala. Pas miał rozpięty, czapkę położył obok siebie i ani razu nie uniósł ciężko zwieszonej głowy. Jednak nie spał. Krótkimi palcami wybijał nerwowy takt na oparciu siedzenia. Środkowy palec ozdobiony był grubą, złotą obrączką. Stary człowiek w granatowym uniformie ziewnął przeciągle. Powiódł spojrzeniem po towarzyszach podróży. Dłużej zatrzymał wzrok na księdzu. Ksiądz poruszał wargami. Modlił się zapewnie. — Tak jest — powiedział stary człowiek — w modlitwie jedyna nadzieja. Święte księgi nasze samą prawdę zawierają. Ale nie wszystko zostało powiedziane... — zasępił się i długą chwilę patrzył w obrazy przesuwające się za oknem. Wiejskie zagrody. Bocian. Zieleń drzew. Traktor na polnej drodze. Dzieciaki machają chusteczkami do pociągu. Płynęły te widoki za oknem. Co roku to samo odnawiające się życie. — Jak długo to potrwa? — starszy człowiek z wysiłkiem dobierał słowa. — Jaki jest sposób na to wszystko? Tylko niech ksiądz mi nie mówi, że miłosierdziem, pokorą i cierpliwością! Nie! —Jego niebieskie, wypłowiałe oczy stały się chmurne, szare. Ksiądz westchnął i rozłożył ręce. Mężczyzna w okularach, zatopiony dotąd w swej grubej księdze z kolorową obwolutą przedstawiającą jakiegoś egzotycznego bożka wydmuchującego ustami w kształcie ryja strumień wody-ognia, przerwał gwałtownie lekturę. Machinalnym ruchem wytrawnego czytelnika wsunął palec między stronice i zamknął księgę. — Czytam o państwie Azteków, o Montezumie, o kapłanach wydzierających dzieciom serca na ofiarę bogom... Hiszpanów była tylko garstka, a jednak zmiażdżyli to potężne imperium słońca! Bez szczególnego wysiłku! — Dłonią uderzył w zamkniętą księgę. Twarz miał chudą, ptasią i za wypukłymi szkłami jego oczy mrużyły się w jakimś nieustannym tiku. — To mocarstwo stało na niewolnikach, krzywdzie i było przegniłe. A Cortez miał wielką wolę zwycięstwa i nic do stracenia! — Tak samo jak proletariat — wtrącił stary człowiek. — Prócz kajdan nic nie ma do stracenia.

Młody wojskowy uniósł głowę. Ale nie spojrzał na nikogo. Wzrok utkwił w przeciwległej ścianie, ozdobionej reklamą wagonów restauracyjnych Orbis. Było w nim jakieś napięcie. Przejawiało się w zaciśniętych wargach i niewygodnej pozycji podkulonych nóg. Stary człowiek zmierzył go uważnym spojrzeniem. — Panie żołnierzu — powiedział łagodnie — nie martw się pan. — Sięgnął po teczkę na półce. Odpiął paski. Z teczki wyjął flaszkę z mętnym, żółtawego koloru płynem. Podsunął żołnierzowi — Pokrzep się pan. Sam pędziłem. Z cukru. Kapral machinalnie przyjął butelkę i pociągnął spory łyk samogonu. Nie skrzywił się nawet. Wierzchem dłoni otarł usta. — Dranie! — rzekł chrapliwym głosem. — O rok przedłużyli nam służbę. — Jego apatyczne dotąd oczy zaiskrzyły się gniewem. — Rok nie widziałem dzieciaka. Dopiero teraz dostałem przepustkę, bo dzieciak zachorował. Co tam w domu? Co z dzieciakiem? Nic nie wiem! — Napięcie ścisnęło mu szczęki i dłonie pokryły się żyłami. — Mój chłopak — powiedział cichym, spokojnym głosem stary człowiek — na kopalni robił. A teraz siedzi. Trzy lata dostał. Kapral poruszył się gwałtownie i wpatrzył się w niego trwożnym, zaszczutym wzrokiem. — Panie starszy, ja nie miałem z tym nic wspólnego! — chwycił go czerwoną, odmrożoną dłonią za rękaw marynarki. — Kopalnie to brali zomowcy! My byliśmy w drugiej linii, jak pragnę Boga! — Powiódł spojrzeniem po innych pasażerach. Oni milczeli. Nie patrzyli na niego. — Chłopcze — stary człowiek położył swą wielką, ciężką dłoń na jego dłoni — ja do ciebie nic nie mam. Czy oni są winni? — z tym pytaniem zwrócił się do księdza. Ksiądz zamknął brewiarz. — Ci zomowcy... — zastanowił się stary człowiek — to ślepa ręka tylko. Mężczyzna w okularach odchrząknął i powiedział ściszonym głosem: — Tak sobie jedziemy. Wiosna. Bardzo przyjemnie. Nie ma tłoku. Mamy do siebie zaufanie. I co z tego? — zapatrzył się w okno. — Straszne! Wszystko jest takie straszne! Stary człowiek ponownie podsunął butelkę żołnierzowi. Ale on nie chciał pić więcej. — Dziękuję. Na chwilę robi się lepiej i zaraz potem jeszcze gorzej.

Stary człowiek wcisnął korek i schował butelkę do swojej zniszczonej teczki. Zapiął paski. Teczkę ostrożnie postawił na półce. — Trafnie pan to nazwał — po raz pierwszy odezwał się ksiądz. — To ślepa ręka tylko. — Oni jak szli do szturmu, to wyglądali jak diabły — powiedział stary człowiek — Rękawice takie mieli... — uniósł dłoń i rozczapierzył palce — ze stalowymi pazurami. Chwyciła taka łapa i nie dał rady wyrwać się człowiek Mężczyzna w okularach wpatrzył się w jego drapieżnie rozpostarte palce. — Ze stalowymi pazurami — powtórzył szeptem. W przedziale zapanowało milczenie. Pociemniał pogodny pejzaż za oknem. Ta łapa ze stalowymi pazurami zawisła nad ludźmi. Czuli jej pazury. Orały ciała i dusze. Stary człowiek przymknął oczy. Kapral skulił się w swoim kącie. Pociąg mknął przez zieloną, wiosenną równinę.

LAS Las nie był puszczą. Ale były w nim uroczyska. Schowane w starodrzewie polanki. Piaszczyste usypiska pośród bagien. Jar porośnięty brzeziną. Te ustronne zakątki uchowały się przez wiele lat i panowała tam głucha cisza. Las skrywał swoje miejsca. Trzeba było umieć do nich trafić, klucząc przez gęstwinę maliniaków, przeskakując zwalone wiatrołomem pniaki i napotykając czarne oczka wodne w szuwarach. Po drodze nieraz odkrywały się w mchu całe kolonie krzepkich, ciemnych prawdziwków i czerwonych kozaków. Choć las otoczony był przez pola i osiedla, podrąbywany bezlitośnie na obrzeżach, trwał jednak uparcie i zachowywał swą urodę. Stanowił raj dla wiejskich chłopców, którzy wciąż znajdowali w nim podziurawione hełmy kilku wojen i bagnety. Miał też swoich wolnych mieszkańców. Z nagła potrafił mignąć biały zadek samy czy kozła. Podmokłe chaszcze zamieszkiwały dziki. Swymi szablami orały ziemię w leszczynie i kobiety zbierając jagody omijały te ślady strachliwym półkolem. Zmierzchem zaś niejeden z okolicznych mieszkańców widział lisa, podążającego przecinką. Zawsze więc pierwszy śnieg ujawniał zwierzęcą i ptasią mapę tropów. Całą tę gmatwaninę paciorków, wgłębień po kopytach i ściegu pazurów. Tropy zataczały wymyślne zawijasy prowadząc gdzieś w głąb mateczników, do serca lasu. Znaków tego leśnego

życia z latami ubywało. Zwierzyna została bezlitośnie wytrzebiona przez myśliwych. Ci myśliwi z zażartym uporem otaczali całe połacie gęstwiny, puszczali psy i gęsto rozlegały się strzały. Sam las kurczył się i przerzedzał. Wyręby klinami wdzierały się coraz dalej i łyse miejsca, porośnięte niskim młodnikiem, zajmowały znaczne obszary powierzchni. Ginął las i te tajemnicze polanki, gdzie skąpo docierało słońce przez korony wysokich, stuletnich drzew, zostały nagle ujawnione i pozbawione wszelkiej urody. Tam, gdzie schowana była w moczarach piaszczysta wysepka z pokracznymi sosnami, których korzenie niby reumatyczne paluchy wczepiały się cudem w podłoże, usypano żużlową drogę i wśród bagien wyrosła wiertnicza wieża. Drążono tutaj ziemię poszukując ropy naftowej. Warkot świdra wypłoszył wszystkie ptaki i nie pokazała się już nigdy para drapieżnych myszołowów, która miała swoje gniazdko w dziupli wypalonego piorunem drzewa. Najdłużej zachował się jar porośnięty brzeziną. Jakoś to miejsce uchodziło niszczycielskiej ludzkiej uwadze. Jesiennym dniem, idąc wąską ścieżyną w szeleście suchych liści, można było zaszyć się w tym ustroniu i dumać w ciszy jeszcze niczym nie zakłóconej. Ostatniej zimy jednak osaczył jar terkot elektrycznych pił. Drwale dobrali się do najbliższego lasu, półkolem otaczającego brzezinę. Całą zimę rozlegał się trzask i huk padających drzew. Jedne wywożono ciągnikami, inne cięto i układano w sągi. Malowniczy jar przestał istnieć. Stał się zwyczajnym, gliniastym dołem o nierównym dnie, zaśmieconym puszkami i butelkami po winie, z kilkoma żałośnie sterczącymi brzózkami. Większe brzozy bowiem doszczętnie wycięto. Cały las przestał być lasem. Zamienił się w goliznę poręb, okraszoną tu i ówdzie młodnikiem. Ze wszystkich stron majaczyły brzydkie, szare domy z prefabrykatów. Poza nimi ciągnęła się płaska, naga równina po horyzont. Młodzieniec, który w tym lesie od lat miał swoje miejsca marzeń i rozmyślań, stał na piaszczystym wzniesieniu będącym niegdyś uroczyskiem wśród bagien. Stał i patrzył na łysą, zdewastowaną ziemię. Twarz mu stężała, a oczy zaświeciły się zimnym blaskiem. Nic już nie łączyło go z tą ziemią. Pozostała tylko pamięć. Ruszył przed siebie i nie obejrzał się ani razu.

LETNIA JAZDA POCIĄGIEM Dworzec odżywał etapami. W pierwszych tygodniach ruch zamarł zupełnie. Nie wolno było podróżować bez przepustek. Potem oswoili się ludzie i zaczęli zdobywać przepustki. A jeszcze później znieśli te zakazy i zrobił się normalny ruch. Teraz rozpoczął się letni sezon i nasz dworzec zaroił się od ludzi. Tasiemcowe kolejki do kas. Pół dnia najmarniej trzeba poświęcić na kupno biletu. Niektórzy po prostu koczują w dworcowej hali. Z rana ustawiają się w kolejce i zdobywszy bilet późnym wieczorem, noc spędzają na miejscu, żeby rannym pociągiem ruszyć na wakacje. Matki, dzieci, staruszkowie, stosy bagażu. Cwaniacy wyruszają gdzieś na bocznice, gdzie pociągi rozpoczynają swój bieg i tam pertraktują z kolejarzami. Wagony są jeszcze zamknięte i bez pomocy kolejarza nie można dostać się do wnętrza. Znalazłem się na dworcu kilka godzin przed zapowiedzianym odjazdem pociągu i ustawiłem się w kolejce. Staliśmy i staliśmy. Policzyłem przed sobą przeszło dwieście osób. Dokładnie nie mogłem ustalić, gdyż niektórzy odchodzili na papierosa i wracali. Posuwaliśmy się powoli. Pod oszkloną kopułą panowała duchota. Ciężko było stać. Pocił się człowiek. Obliczyłem, że przez godzinę kasa załatwia około czterdziestu osób. Często wybuchały kłótnie, które przedłużały czynności kasy. Minęły dwie godziny. Trzy razy odchodziłem na papierosa. Co najmniej sto osób przede mną. Do odjazdu pociągu pozostało półtorej godziny. Nie doczekam się raczej. Poprosić, żeby ludzie pozwolili poza kolejką? Nie pozwolą. Widziałem już kilku takich. Odchodzili z niczym. Ludzie byli zmęczeni i rozjuszeni. Nie miałem szansy. Chyba żeby kogoś poprosić szeptem. Upatrzyć w pobliżu kasy jakiegoś przyjemnie wyglądającego człowieka. Ryzyko. Zgodzi się lub zajazgocze na całą kolejkę: „Cwaniak! Nie stał i bilet chce kupić!”. Ludzie przytakną. Dołączą się z wyzwiskami. Odszedłem z kolejki. Skierowałem się na górę do bufetu dworcowego i tam ustawiłem się w kolejce po jakiś napój. Tu było lepiej. Czekałem tylko pół godziny. Wypiłem oranżadę. Przed wojną stosowana była jazda bez biletu. W porozumieniu z konduktorem. Należało go uprzedzić. Konduktor wskazywał miejsce i chronił pasażera przed rewizorem. Opłatę w wysokości zniżonej nieco ceny biletu pobierał przed końcem podróży. Takie obowiązywały zwyczaje. Niewiadomą była sytuacja dzisiejsza. W stanie wojennym wiele zwyczajów uległo zmianie lub zawieszeniu. Ze względu na nowe przeszkody i wzmożone obostrzenia.

Mimo tej niepewności znalazłem się na peronie. Nie miałem przecież nic do stracenia. Peron pełen był ludzi i bagaży. Naelektryzowany wyczekiwaniem na pociąg. Szykował się zażarty bój. Pociąg był bez miejscówek. Silniejsi i sprytniejsi mieli szansę zdobycia siedzącego miejsca. Wreszcie zapowiedziano przyjazd pociągu. Tłum runął do torów. Wjechał pociąg. Sporo już w nim ludzi, choć przecież pociąg stąd właśnie rozpoczynał swój bieg. To ci cwaniacy, którzy gdzieś na bocznicach dogadują się z kolejarzami. Natychmiast wszystkie drzwi wagonów zostały oblężone. W niejednych powstał korek. Zaklinowali się ludzie i ani rusz do przodu, ani do tyłu. Zrezygnowałem z walki. Wypatrzyłem konduktora. Był to młody człowiek. Stał na peronie w towarzystwie kierownika pociągu. Podszedłem do nich. Powiadomiłem o braku biletu. Kierownik pociągu, siwy, stary kolejarz, spojrzał na mnie uważnie. — Wypisz pan bilet z dopłatą — polecił konduktorowi. Odszedł zaraz. Konduktor sięgnął do swojej torby po bloczek. — Po co pisać — powiedziałem poufnym głosem. — Znajdzie się dla mnie jakieś miejsce? — Tłok — powiedział konduktor i pokazał ciągle oblężone drzwi wagonów. Następnie popatrzył na mnie tak samo jak kierownik pociągu. — Chodź pan! — zdecydował po krótkim sondażu. Schował bloczek do torby. Zatrzymaliśmy się przy wagonie na początku składu. Na oknach kilku przedziałów, osłoniętych od wewnątrz zasłonami, przyklejone były karteczki z napisem „Służbowy”. Konduktor wyjął z kieszeni klucz. Właściwie była to klamka. Otworzył drzwi. Znaleźliśmy się w pustym korytarzu. — Opłata z góry — powiedział. — I stówa więcej niż kosztuje bilet. — Czyli po staremu, tyle że zdrożało — powiedziałem wręczając konduktorowi pieniądze. — I nic się nie boicie? Przecież stan wojenny. — Panie! — roześmiał się konduktor. Był to pogodny, szczery chłopak. — Czego tu się bać? Przed wojną to mógł się trafić jakiś pasażer z „Solidarności” albo kolega kolejarz też z „Solidarności”... A teraz po staremu państwo wszystko wzięło w swoje łapy. Czyli każdy kombinuje, jak może, nie? Przyznałem mu rację. Zasiadłem w przedziale służbowym. Wygodnie i przestronnie. Tylko jakiś kolejarz spał w kącie przy oknie. Zaraz posłyszałem z korytarza zdyszany, męski głos. Ktoś pertraktował z konduktorem.

— Jestem z żoną... — mówił. — Udajemy się w podróż poślubną, rozumie pan... Szybko nastąpiło porozumienie. Do przedziału weszła para młodzieńców: dziewczyna o wydatnym biuście i łysawy facet, objuczony ogromnym bagażem. Kolejarz zbudził się i popatrzył na nich posępnie. — Widzisz, malutka... — łysawy odetchnął głęboko. — Udało się nam jakoś. — Otarł pot z czoła i uśmiechnął się serdecznie do mnie i kolejarza. — Jak tu miło! — powiedział. Miał rację. Podróż zapowiadała się świetnie. Jedynie cztery miejsca zajęte. Wyjrzałem przez okno. Kierownik pociągu stał na stopniach naszego wagonu. — Wsiadać, proszę! — krzyknął przeciągle. Do ust podniósł gwizdek. Dziarski, wyprostowany funkcjonariusz służby zmilitaryzowanej. Koń by się uśmiał!

FLY BY LOT Również podróż samolotem straciła dla mnie urok. A kiedyś tak lubiłem. Można powiedzieć, jak dziecko. Poczynając od atmosfery lotniska, ryku przylatujących i odlatujących samolotów, obcojęzycznych rozmów i barwnie oblepionych bagaży. Chłonąłem po prostu. Czułem się lekki i wszelkie zmęczenie spływało po mnie jak woda. Lecimy. Coraz wyżej i wyżej. Już znika ziemia. Jeszcze jak mapa widziana z góry. Domy, samochody, pola, nitki rzek, plamy lasów. Z góry nasza planeta wygląda zupełnie niewinnie. Najbardziej jednak pociągał mnie fantastyczny świat obłoków. Przylepiałem twarz do okna i nasycić się nie mogłem. Wyobraźnia miała tu pole do popisu. Przedziwny pejzaż, księżycowy, czy jak ze snu. Lodowce, ośnieżone wierzchołki gór, jakaś puchowa baśń. Patrzyłem i patrzyłem. Czasem wyobrażałem sobie, że jestem samotnym wędrowcem przedzierającym się przez ten pierzasty bezkres. Toteż wysyłany w delegację służbową, choć przysługiwało mi tylko prawo do pociągu pośpiesznego I klasy, najchętniej fundowałem sobie podróż samolotem, dopłacając różnicę z własnej kieszeni. Nie mówię już o wygodzie, odpadała przecież uciążliwość jazdy pociągiem, cały ten tłok, opóźnienia i tak dalej.

Po ogłoszeniu stanu wojennego zawieszono komunikację lotniczą na terenie kraju. Boleśnie odczułem to zarządzenie. Nie żebym tak często latał. Ale sam fakt, że jestem tej możliwości pozbawiony, podziałał na mnie przygnębiająco. Ze zrozumiałym więc zadowoleniem powitałem przywrócenie lotów krajowych. Wnet zresztą skorzystałem z nadarzającej się okazji. Zostałem wysłany w delegację do miasta wojewódzkiego W. Z tym miastem istniało połączenie lotnicze. Znów oderwę się od ziemskich kłopotów i poczuję się lekki, swobodny. Tak sobie myślałem wychodząc z domu. Jednakże spotkało mnie jedno, nieprzerwane pasmo rozczarowań. Już sam port lotniczy był pustawy. Mało podróżnych. Zupełny brak cudzoziemców. Natomiast kontrola przy przechodzeniu na płytę bardzo uciążliwa. Pewną kobietę to rozebrali do naga. Wyszła cała w pąsach. Nawet przystojna osóbka. Właściwie każdego rewidowano. Tylko nie tak dokuczliwie jak tę niewiastę. Mnie zakwestionowano teczkę z papierami. Były to kosztorysy i plany techniczne. Na polecenie dyrektora przekazać miałem podległej nam placówce dokumentację wzorcową przyszłych obiektów. Dopiero po wylegitymowaniu i sprawdzeniu delegacji służbowej sprawa wyjaśniła się i zostałem przepuszczony do poczekalni dla odlatujących. Wreszcie znaleźliśmy się w samolocie. Zapięliśmy pasy i poczęstowano nas cukierkami orzeźwiającymi. Huk silników i wzbiliśmy się w powietrze. Stewardessa życzyła przyjemnego lotu powiadamiając nas równocześnie o obecności patrolu służby bezpieczeństwa na pokładzie samolotu. Wcale nie potrzebowała o tym mówić. Przed kabiną nawigacyjną siedział mundurowy funkcjonariusz. Był ubrany w cętkowany, polowy mundur, głowę okrywał mu celuloidowy, przezroczysty hełm ze słuchawkami, a przy pasie przytroczony miał cały arsenał: bagnet o szerokim, rowkowanym ostrzu, kajdanki i pistolet w otwartej kaburze, w dłoniach zaś trzymał broń maszynową w pogotowiu. Groźny cerber. Tak wpatrywał się w nas. Zapewne w każdym wietrzył złoczyńcę. Wszyscy byliśmy jak więźniowie pod konwojem. Nieprzyjemnie to działało. Jeszcze ta niewiadoma: którzy spośród nas są cywilnymi funkcjonariuszami? Przyłapałem się na tym, że zerkam podejrzliwie na swoich sąsiadów. Dwóch takich drabów w przyciasnych marynarkach podpadło mi z wyglądu. Jeden siedział obok mnie, drugi przy ogonie. Ale czy to wiadomo? Najbardziej niewinnie wyglądający pasażer może być funkcjonariuszem. Z trudem oderwałem wzrok od tego uzbrojonego po zęby osobnika, siedzącego

przed kabiną nawigacyjną. Także przestałem się zajmować tymi podejrzanymi cywilami. Spojrzałem w okno. Chciałem nacieszyć się widokiem delikatnych, nieskazitelnie białych obłoków. Ledwo jednak spojrzałem, to moją uwagę zajęło hałaśliwe zdarzenie za plecami. Siedział tam brodaty młodzieniec, który pogrążył się w ożywionej rozmowie z drugim młodym człowiekiem, zajmującym miejsce po przeciwnej stronie przejścia między fotelami. Długo ta pogwarka nie trwała. Zaraz wstał ten kosmita w hełmie ze słuchawkami. Wpierw tak popatrzył na nich. Następnie podszedł. Stanął nad tym brodatym młodzieńcem. — Pan przesiądzie się do przodu — warknął. Brodaty popatrzył na niego zdziwiony. — Dlaczego? Funkcjonariusz ponowił swoje polecenie. — Ale przecież usiadłem tu z brzegu, żeby sobie porozmawiać z kolegą! — sprzeciwił się brodaty młodzieniec. — Pogada pan sobie na ziemi. A teraz do przodu! — Mam przecież prawo siedzieć tam, gdzie chcę... — brodaty nie dokończył swej wypowiedzi. Funkcjonariusz nachylił się nad nim i huknął na cały samolot: — Do przodu, ale to już! — i z łapami do niego. Brodaty młodzieniec musiał opuścić swój fotel. Udał się do przodu samolotu. Po drodze funkcjonariusz obmacał go sprawnie. Natomiast na opróżniony przez niego fotelu zasiadł cywil w welwetowej marynarce. Od razu zajął to miejsce. Rozpiął marynarkę i zobaczyłem u niego pod pachą wielki pistolet na szelkach. Nie spuszczał badawczego spojrzenia z kolegi tego brodatego młodzieńca. Tamten wiercił się nerwowo. Nie dziwiłem mu się wcale. Tak samo czułbym się w jego sytuacji. W takiej oto atmosferze trwała ta moja krótka, bo czterdziestopięciominutowa podróż lotnicza. Jeszcze wydarzyła się historia o posmaku humorystycznym. Jakiś starszy człowiek zerwał się i pobiegł na tył samolotu. W połowie drogi obezwadnili go dwaj cywile. Ale nie ci, których podejrzewałem. Staruszek szamotał się i cały czas przyciskał dłonią usta. Niedobrze mu się zrobiło i zapomniał o obowiązku przywołania stewardessy za pomocą przyciśnięcia zielonego guzika umieszczonego nad fotelem. O zakazie samowolnego opuszczania swoich miejsc powiadomiła nas

stewardessa zaraz po starcie. Wreszcie tajniacy puścili staruszka do toalety. Ale cały czas stali za jego plecami. Nie pozwolili mu zamknąć drzwi. Porywają ludzie samoloty. Owszem. Najlepsi byli ci żołnierze. Małym samolocikiem, z rodzinami, lecieli nad samymi czubkami drzew, żeby ich radary nie chwyciły. A co mają nie porywać! Dławi ludzi ciasnota. Szamoczą się i co odważniejsi wyrwać się pragną. Wcale się im nie dziwię. Nawet taka myśl narodziła się w mojej głowie: mimo tego w hełmie i iluś tam cywilnych funkcjonariuszy, jacyś śmiałkowie porywają nasz samolot Lądujemy w Wiedniu czy gdzie! Przeleciałbym się chętnie. Czy bym został? Nie wiem. Eh, takie tam bzdury roją się człowiekowi. Z ulgą przyjąłem informację stewardessy, że już zniżamy się do lądowania. Fly by Lot! Baju, maju. Nawet latać się odechciewa.

BECZKA PROCHU — Znaczy kurs na lewo — powiedział. Był to kierowca wywrotki. Wiózł piach. Namawiałem go, żeby ten piach wyrzucił u mnie na placu. Remontuję dom i kombinować muszę. Przypadkiem wpadł mi w oko. Zatrzymał wóz pod sklepem spożywczym. Kupował oranżadę. — Zaryzykuję — uśmiechnął się życzliwie. — Ile to będzie kosztować? — spytałem. — Dogadamy się jakoś — odpowiedział. Włosy miał zupełnie białe. Taki jasny blondyn. A cerę śniadą, cygańską. Rzucał się w oczy. Pojechaliśmy. Zaraz za miastem na szosie wylotowej był posterunek. Zomowcy. Ale dziś upał i byle jak sprawdzali. Co piąty samochód zatrzymywali mniej więcej. Najczęściej maluchy prowadzone przez młodzież. Tych młodych podejrzewają o najgorsze. O bibułę i temu podobne. Jeżeli któryś z tych młodych miał brodę, to już podpadał na pewno. Kierowca wywrotki spocił się mocno u nasady czoła. Nie tylko z gorąca. Ta obstawiona rogatka podziałała mu na nerwy. — W razie czego — zaszeptał — jest pan moim kolesiem z wojska. Znaczy zboczyłem ze swego kursu, żeby podrzucić kolegę z wojska do domu. Byliśmy chyba w jednym wieku. Możemy być kolegami z wojska.

— Pasuje — kiwnąłem głową. Ale przepuścili nas bez niczego. Ten wartownik z prawej strony popatrzył obojętnie na wywrotkę pełną żółtego, wiślanego piasku. Był czerwony od słońca i rozchełstany. Machnął lizakiem. Pozwolił przejechać. Wyciągnąłem sporciaki. Kierowca zaciągnął się chciwie. — Przeszło — mruknął. Popatrzył w lusterko. Kogoś zatrzymywali — Znów malucha — stwierdził. Wypluł tytoń. Osadził sporta w szklanej lufce. Trzymał kierownicę jedną ręką. — Nie lubię mieć z nimi do czynienia — powiedział i popatrzył na mnie z ukosa. Sondował, czy może mieć zaufanie. Ostatnio tak ludzie obcinają się nawzajem. — A kiedyś — podjął po chwili — wcale nie zwracałem na nich uwagi. Oni sobie, ja sobie. Tak było. Jeden mój koleś po wojsku zapisał się do milicji. Pasowało mu to, lubił mundurowe życie. Jego sprawa. Wódkę z nim piłem. On stawiał. Ja stawiałem. — Dwiema rękami uchwycił kierownicę i wpatrzył się czujnie w drogę przed sobą. — Tu za wiaduktem druga wacha stoi, tak? — zapytał niespokojnie. — Skąd! — uspokoiłem go. — Od tygodnia już ich nie ma. Odetchnął. — Więc ten koleś milicjant nie przeszkadzał mi zupełnie — podjął przerwany wątek. — Przy samochodzie mu pomagałem. Miał taką starą Warszawę. A teraz koniec! Już jesteśmy całkiem obcy ludzie. Jeden głowę odwraca i drugi głowę odwraca. Najlepiej udawać, że się nie widzimy. Tylko raz po pijaku zapytałem go: „I nic ci łapy nie przytrzymuje? Sumienie, wątpliwości, nic?”. Tak popatrzył na mnie i nie odpowiedział Zrozumiałem, że mnie też skatowałby bez wahania... Znów zmierzył mnie spojrzeniem z ukosa. Człowiek nie ufa człowiekowi. Poznaliśmy się ledwie kilkanaście minut temu. Skąd można ufać. Jeden może być katem, drugi ofiarą, jak to się mówi. Przestał opowiadać. Dopiero kiedy dojechaliśmy do mojej posesji na wschodnim krańcu miasta, to poczuł zaufanie i poluzował się zupełnie. Posesja na piachach. Domek skromniutki. Mój stary był kolejarzem i własnoręcznie stawiał ten pałac. Latanii całymi po robocie i na urlopach. — Ciasny, ale własny — powiedziałem. Lubiłem swój domek. — Od urodzenia nieprzerwanie mieszkam tu do dzisiaj. — Najlepiej na swoim — przyznał. — W blokach nie mógłbym, za Boga! — wyznałem kierowcy. — Bloki to dla mnie więzienie!

Widziałem, że szczerze podoba mu się mój dom. Roboty mam przy nim od groma. Rozpada się emeryt. Dach przecieka. Papy już szukam od miesiąca. I grzyb się wdarł. Podłogę będę zrywał. Rozgadałem się o tym wszystkim. A on głową kiwał ze zrozumieniem. — Różni są ludzie — powiedział ten białowłosy kierowca. Chwilami jego włosy wyglądały jak siwe. — I z wyglądu nie da rady ich rozpracować. Myślałem, że jakąś willę pan masz. Czyli ciężki szmal, prywatna inicjatywa albo z państwowego koryta... Szybko się z piachem uwinęliśmy. Zrzuciliśmy z tyłu za domem. Prawidłowy piasek. W sam raz do mieszania z cementem. Z kierowcy oblatany facet. Od razu wiedział co i jak. Poradził, jak najlepiej bez papy załatać dach. Tak samo najszybszy sposób na usunięcie grzyba. Znał się na tym. I ludzki. Drogo za ten kurs nie policzył. Usiedliśmy sobie na ławeczce pod kasztanem i gwarzymy. Pić mu się chciało. Poczęstowałem go wiśniowym kompotem ze słoika. Nieboszczka moja matka jeszcze te weki robiła. — Kwaskowaty — pochwalił — orzeźwia. Wyniosłem z domu tranzystorowy odbiornik i muzykę nastawiłem. Obejrzał z zainteresowaniem radio. — Łapie zagraniczne stacje? — zapytał. — Od biedy Głosu Ameryki można posłuchać — odpowiedziałem. — Ale mocno zagłuszają. — Popatrz pan... — pokiwał głową. — Ta polityka tak nas ogarnęła. Słucha człowiek i na coś czeka. Ja na swoim mam niezły odbiór Wolnej Europy. Kiedyś — oparł głowę o pień drzewa, te białe włosy palcami przeczesał — piłką nożną najbardziej się interesowałem. Teraz to nawet moja córa, siedem lat sobie lic?y, już taka oblatana. Żona poszła na obchód sklepów. Chciała sera zdobyć, dżem. Mała lubi dżemy. Nie dostała dżemu, a ser kwaśny, niedobry. I mała tak mówi: „Dżem zjedli komuniści, ser popsuli komuniści”. Popatrz pan, taka mała i co ona wygaduje. Ja w jej wieku, aż do wojska, to interesowałem się przede wszystkim słynnymi piłkarzami, Gerard Cieślik, ten Puskas z Węgier, mogłem wyliczać dziesiątki nazwisk, gdzie i kiedy bramkę strzelili... Ona zobaczy w telewizji nasz sejm i się śmieje. Milicji tak samo jak ojciec nie znosi. Breżniewa od razu poznaje na fotografiach i paluszkiem wytyka. „Jaki jest Breżniew?” — pytam. „Bardzo zły” — odpowiada bez wahania. Od maleńkości takie polityczne życie. Myślałem dawniej, że żyć da

się radę bez polityki. Nie żebym był za władzą, ale tak z boku, spokojnie chciałem swoje życie przeżyć... I nie można. — Ciszę przedmieścia rozdarł sygnał pogotowia. Gdzieś w pobliżu. Ktoś umiera? Serce? Rak? Zasłuchaliśmy się. — Tak to jest, kurwa jego mać! — po raz pierwszy zaklął. Swój chłop. Tak jakbym go całe lata znał. Dobrze się gadało. Jak ze starym kumplem z wojska. Albo z więzienia. Tak dobrze, że jak zobaczyłem tego dziada z torbami, wódokrążcę, to chciałem już flaszkę kupić. Przechodził akurat ulicą. Objuczony torbami. Dźwigał zapas gorzały na handel. Po znajomości mniej liczy niż obcym. Ale on przecież nie może. Prowadzi wóz. Wstał z ławki, spojrzał na zegarek. Wymieniliśmy nazwiska i adresy. Śmiesznie się nazywa. Małolepszy. — Jestem jak beczka prochu — powiedział na koniec. — Tylko podłączyć lont i buchnie! Mnie też tak rozsadza czasami. Lont nie wiadomo kiedy się znajdzie. Tak myślę. Wybuch nastąpi. Co z tego wyniknie? Nie wiem. Jeszcze raz spojrzał kierowca Małolepszy Janek na ten mój bida-domek. — Piach z cementem dobrze przemieszać, nie za dużo wody, wtedy prawidłowo się ściśnie... — wskoczył do szoferki. Zapalił silnik. — Wpadnij pan kiedyś po fajrancie! — wykrzyknąłem. — Rozpijemy flaszkę! Wychylił swój biały łeb z okienka. — Dlaczego nie! — odkrzyknął.

MONOLOG RENCISTY Głód zagląda do naszego garnka. Nie taki jeszcze jak na Powołżu czy podczas kolektywizacji Kraju Rad. Ale socjalistyczny to głód. Z ruiny gospodarczej, nieudolności i złej woli wynika. Ciemniak nie jestem. Czytam. Liczyć umiem. Porównuję. Co można było kupić za sto złotych dziesięć lat temu. Co można kupić teraz. Jestem na rencie ze starego portfela. Czyli nędzarz. Dodali nam wyrównanie inflacyjne. Nic mnie to nie urządza. Mimo wieku niestarego, krzepkiej postury i czerstwego oblicza do niczego już się nie kwalifikuję. Wrak. Na szmelc i koniec. Ale trzyma się człowiek życia. Taki instynkt. Gdybym ściśle stosował się do wskazań lekarza, to ręką i nogą nie powinienem zbyt gwałtownie poruszać. Ale to nie jest życie. Lepiej krócej, a

dobrze, nie? Ogródek uprawiam i za hodowlę drobiu się złapałem. Kury, gęsi, indyki. Ferma drobiarska. Na razie w stadium wstępnym, rozruch, kilkadziesiąt sztuk. Może, jeżeli szczęście dopisze, stanę się samowystarczalny. Ja tego ustroju ze Wschodu narzuconego nigdy nie przyjąłem i dawałem temu głośno wyraz. W stalinowskich jeszcze czasach wezwano mnie na przesłuchanie do kadr. Tam obiecywali i grozili. A ja kadrówce w oczy: „Precz ode mnie, ścierwo! Konfidentem chcecie mnie zrobić? Ja nie Pawlik Morozow!” Wtedy to czytałem tę historię o chłopaku radzieckim, co mamusię i tatusia zakapował i odtąd zaczął podążać właściwą drogą. Może uratował mnie fakt padaczki? Chyba tak. W kadrach po raz pierwszy dostałem ataku padaczki i kadrówka osłupiała. Dopiero nasza herbaciarka, Kwiatkowska, wezwała lekarza. Od tego czasu coraz bardziej podupadałem na zdrowiu i rentę mi przyznano w cztery lata po dojściu Gomułki do władzy. Tak go wszyscy wynosili pod niebiosa! Od początku mówiłem: „Ścierwo sowieckiego chowu, też nam da popalić!”. A tego buca Gierka to już ścierpieć nie mogłem. Dolarów napożyczał miliardy i puszył się jak paw. Od razu wyłączałem telewizor. Renta dała mi w efekcie postne życie i wolny czas. To jest cenne. Dużo czytałem i czytam. Sięgam do rzetelnej historii. Świat łagrów, tłumy tych czekistów, enkawudzistów, ubowców i innych katów. Tylko żal. Człowiek żyje w takiej przeklętej przez Boga części Europy. Dożywotnio skazany. Hodowlę drobiu od dwóch lat zaprowadziłem. Po rowach łażę, zielsko zbieram, szczególnie mlecz one lubią. Gęsi szybko wyrosły, bojowe, trzeba oddzielać je od kur. „Zomowcy” na gęsi wołam. Pożytek już jaki taki zbieram w postaci jaj. Nauczyłem się potrawy rozmaite z jaj przyrządzać. Pasty, sałatki, omlety. Z rzadka co marniejszą kurę ubiję. A syn ma wilczy apetyt, rozwija się młody organizm, konia z kopytami by zjadł. Syn mi się udał, jest studentem, dotąd wstydu nie przynosi, w strajkach i różnych akcjach brał i bierze aktywny udział. Jaka jest jego szansa? Może za granicę da drapaka? Uczy się angielskiego. Mnie coraz częściej krew zalewa. Co miesiąc, jak listonosz rentę przyniesie, to okulary nakładam i budżet sporządzam. Nieźle muszę sobie głowę nałamać, żeby koniec z końcem związać. Sportów tylko dziesięć dziennie wypalam. Kartkową wódkę sprzedaję jednemu takiemu pijakowi, prywatnie pracuje, dobrze zarabia, niech płaci. Pasja bezsilna towarzyszy temu

mozolnemu układaniu budżetu i nieraz tak myślę: „Rachuj, rachuj, i tak wszystko na chuj!” Ostatnio, jak nad budżetem się głowiłem, puk puk usłyszałem. Weszło ich czterech. Trzej wojskowi i czynnik społeczny. Terenowa grupa operacyjna. Jeszcze przed wojną zagnieździły się te grupy w całym kraju i węszyły, rozpracowywały teren, żeby w jednej chwili naród obezwładnić. Wtargnęli oni do mojego domu i pytają, czy życzeń, postulatów w kwestii polskiego życia nie mam. Tak na nich patrzę. Porucznik na czele grupy, gęba mu się świeci, buty mu się świecą. I na stół patrzę. Tam jaja były w misce, pięć jajek, z rana je zebrałem. Tak na przemian tu i tam patrzę. Co nam potrzeba? Co ulepszyć? Czy oni kpiny sobie ze mnie robią? „Ustrój zmienić! — krzyczę. — To już nam wystarczy”. „No no!”—porucznik do mnie powiada i groźnie spogląda. Wygarnąłem tymi jajkami w terenową grupę operacyjną. Nie tylko mundury im zapaskudziłem, ale i twarze. W żółtkach, w białku. W takich chwilach uczucie siły ogromnej mnie wypełnia. Oni, ci żołnierze z podporucznikiem, jak robaki. Ja ich zaraz w proch i pył zamienię! To jest sekunda. Ale błoto wtedy. Podobno strasznie wyglądałem. Siny, piana na ustach. Oni do mnie! Żona w płacz i woła: „Panowie, to chory człowiek! On ma papiery na swoją chorobę”. Czynnik społeczny też się włączył. On mnie zna. Palcem w czoło się stuknął i mówi: „On ma wariackie papiery”. Dalej nic nie pamiętam. Zrobiło mi się tak strasznie. I ciemność. Straciłem świadomość. Ataki coraz częściej mnie łapią. To prawda. Już nie mogę wyczuć zbliżania się nieszczęścia. Z czego to się bierze? Nawet zdrowy człowiek nerwów poskromić nie potrafi. Ja już lepszego życia się nie doczekam. Żeby syn chociaż.

DOBRANA PARA Wieśka i Drągal. Wspaniała para. Już choćby przez kontrast. On wzrostu około metr dziewięćdziesiąt. Długie włosy, długa broda. Te włosy niezbyt zadbane, strąkami spadają na kark, tłustawe raczej i rzadkie. Całość niechlujna, ciuchy postrzępione, dżinsy łatane dziesiątki razy i bluza podobna, gołe stopy w trepach, te stopy czarne od miejskiego kurzu, choć Drągal twierdzi, że myje się co dzień. Natomiast Wieśka malutka, filigranowa czarnulka. Tak samo

gustuje w malowniczych zaniedbanych ciuchach-szmatach, cygańska spódnica i kubrak w stylu meksykańskim, czyli poncho. Wieśka jest rozwódką z dzieckiem. To znaczy rozeszła się, jak poznała Drągala. Trwa to od lat. Ciągle młodzi kochankowie. Mili, inteligentni i tacy jak trzeba. To znaczy stan wojenny nie przygiął ich do ziemi. Od pierwszego dnia, choć był chaos i popłoch, nie stracili zimnej krwi. Zbierali relacje z wydarzeń i wkrótce zajęli się ich drukowaniem. Byli biegli w tym już przed wojną. Drukarze. Wydawali gazetę regionalną „Solidarności”. Także baza poligraficzna im pozostała. Dobrze zabezpieczyli. Tłuc zaczęli biuletyn informacyjny. Spokojnie zorganizowali kolportaż i około tysiąca egzemplarzy puszczali w lud. Tylko ten ich wygląd. Oryginalny, łagodnie mówiąc. Bardzo podpadający. Przypadkowi przechodnie też się na nich gapią. A co dopiero ta cała sfora stanu wojennego! Ci zomowcy, tajniacy i donosiciele. Wieśka i Drągal stali się dla nich wymarzonym obiektem. Tacy jak ulał według stereotypu. Brodaci, brudni, obdarci. Czyli studenci, konspiratorzy, kontrrewolucjoniści. Porządek skojarzeń nieodparty. Ile to razy ich zatrzymywano! Szczęście, że nigdy nie mieli nic przy sobie. Ile czasu jednak zabrały im indagacje czynione przez rozmaite patrole, ronty, wachy czy wedety. Już nie tacy młodzi. Chrzest bojowy odebrali w marcu 1968. Rozpoczynali wtedy studia. Przesiedzieli się po różnych piwnicach i aresztach, poczuli na swym grzbiecie milicyjną pałkę. Lata płynęły, hartu i doświadczenia przybywało. Tylko wygląd młodzieżowy przechowali. Szczególnie Wieśka. Podlotek, dzierlatka. Tymczasem trzydziestka jej stuknęła. Także Drągal w tym samym wieku. Jednak od 13 grudnia ta młodzieżowa para zaczęła swą wyzywającą kwiecistością zbytnio odstawać od naszej szarzyzny. Wtedy ich oboje poznałem. Hasło znali, owszem. Podeszła do mnie Wieśka i powiedziała hasło. Zaraz Drągal. Poszliśmy na spacer i oni referowali sprawę. Ja posiadałem teksty. Oni mieli drukować. Szliśmy i ludzie się na nas gapili. Ja wyglądam szaro, zwyczajnie. Jesionczyna, kapelusz, plastykowa aktówka. Taka para obszarpana, rozwichrzona i ja. Przyznaję, nie miałem wtedy do nich zaufania. Hasło znali. Może przypadek? Nasłani? Nie dałem im tekstów. Później rzecz cała się wyjaśniła. Teksty przekazałem. Podpadać zaczęli oni coraz bardziej. Sami opowiadali. Ten posterunek pod ratuszem prawie nigdy ich nie przepuścił bez legitymowania. Zaglądali do torby. Drągala nawet macali. Po grzbiecie, nogach i brzuchu. W naszych kręgach mówiono im w oczy: „Doprowadźcie swój wygląd do normalnego stanu! Ostrzyc się, ogolić, ciuchy zwyczajne na

grzbiet włożyć!”. Uśmiechali się grzecznie i potakiwali. Jednak trzymali się swego stylu. Uparciuchy! Nastały gorące dni. Strajki, demonstracje. Wieśka i Drągal pierwsi padli ofiarą podejrzeń. Do budy i na komendę! Nim rzecz się wyjaśniła, czas pewien spędzili w piwnicy. Że ich nie internowano za sam wygląd, to już szczęście! Zomowcy wprost wzroku oderwać od nich nie mogli. Jak koty na mysz. Smakowite, drapieżne. Poligrafię mieliśmy wtedy w stanie dosyć znacznego chaosu i dewastacji. Część bazy zabezpieczono. Ale tak, że używać tego nie było można. Obawa przed wpadką ten bezruch spowodowała. Parę zespołów drukarskich aresztowanych. Inni się ukrywali. Jedynie Wieśka i Drągal od samego początku byli czynni. Tłukli gazetki, ulotki, nawet broszury. Najlepszy zespól w naszej wojennej, przetrzebionej poligrafii. Toteż bardzo byli zahartowani. Nic więc dziwnego, że zapragnęli urlopu. Takiego normalnego urlopu na kilka chociaż dni. Pojechali. Już ruch był swobodny. Wybrali stare, malownicze miasto na południu. Rzeka, kościoły, rynek, arkady. Mnóstwo zabytków, renesans, barok. Jedno z niewielu miast w Polsce zachowane w swym dawnym kształcie. Wyboru dokonała Wieśka. Ona kończyła historię sztuki. Mieli zamiar spędzić cztery dni. I się zaczęło. Ledwie wyszli z pociągu i znaleźli się na dworcu, zostali wylegitymowani przez patrol. Świdrujące spojrzenia, wertowanie dowodów. Puścili ich. Szli sobie w stronę rynku. Ktoś wlecze się za nimi. Drągal miał takie wrażenie. Zbagatelizował ów sygnał. Wojennej fobii przypisał. Czuli się naprawdę na luzie. Całowali się i obejmowali. Ze względu na różnicę wzrostu Drągal obejmował Wieśkę za szyję, ona jego za uda. W starym hotelu pamiętającym czas Franza Josefa nawet bez trudności dostali pokój. Zostawili bagaże, wzięli kąpiel i wybrali się na spacer wąskimi uliczkami starego miasta. Ludzie oglądali się za nimi. Oni nie zwracali na tę nachalną ciekawość uwagi. Przyzwyczajeni przecież. Podobało im się tutaj coraz bardziej. Z góry zamkowej rozległy widok na miasto, jego przedmieścia, pobliskie lasy. Weszli do bramy jednej z pięknych kamieniczek, żeby obejrzeć podwórze z galeryjkami i nieczynną fontanną pośrodku. Tu ich dopadli! Z tyłu do Drągala. Od razu wykręcili mu ręce. Wieśkę przyparli do muru. Cywile i mundurowi. Powlekli ich na komendę. — Na pewno jacyś wichrzyciele albo ścigani listami gończymi — oświadczył cywil, dowódca obławy, wprowadziwszy ich do pokoju, gdzie za biurkiem siedział oficer.

Rewidowano ich bardzo dokładnie. Osobno. Wieśkę funkcjonariuszka. Drągala funkcjonariusz. Zaglądano w intymne miejsca. Upokorzenie. Brutalność. Następnie krzyżowy ogień pytań. Oficer i cywil wzięli ich w obroty. Skąd? Po co? Jakiś telefon w ich sprawie. Szepty. Szelest papierów. — O co wam chodzi, do diabła! — oburzył się Drągal. — Jakim prawem! — Milczeć, brudasie! — zagrzmiał oficer. Dalej magiel. Tak kilka godzin. Oni głodni, zmęczeni nocną podróżą. Zaprowadzono ich do aresztu. Umieszczono w pojedynczych celach. Siedzieli. Siedzieli- Drągalowi pić się zachciało. Zaczął walić w drzwi. Wpadł funkcjonariusz. — Jak cię kopnę w jaja, brudasie! — zamierzył się kluczami. Drągal zacichł. Martwił się o Wieśkę. Ona ostatnio bardzo nerwowa. Podejrzewał, że jest w ciąży. Tak płynęły godziny. Nocą ponownie wzięli go na górę. Bez Wieśki. — A gdzie żona? — pyta Drągal. — Jaka żona! — śmieje się śledczy. — Konkubina! Pojawił się drugi. Na przemian rzucają pytania: adresy, kontakty, nazwiska. Drągal odpowiadał niezmiennie: — Przyjechaliśmy zwiedzić to starożytne miasto. Żona jest historykiem sztuki i pisze pracę o polskim baroku. — Konkubina — poprawiali go z uporem interlokutorzy. A raz jeden z nich dodał wrednie: — Konkubina, przepraszam, żona co innego zeznała. Bibułę tutaj przywieźliście. Niepokój chcecie siać w naszym polskim pracowitym życiu. Drągal nie dał się wciągnąć w pułapkę. Przestał wreszcie odpowiadać i tylko ramionami wzruszył. Przesiedzieli 48 godzin. Wypuszczono ich z zapowiedzią, że niebawem mogą być zamknięci na następne 48 godzin. Wrócili do hotelu. W ich pokoju cały bagaż rozbebeszony. Była bardzo dokładna rewizja. Przy tym złośliwa. Fatałaszki Wieśki rozrzucone na podłodze i zdeptane. W posępnym milczeniu zwinęli manatki i następnym pociągiem wrócili do Wrocławia. Wkrótce zobaczyłem się z nimi. Nie poznałem obojga. Daję słowo. Drągal ostrzyżony, marynarka, odprasowane spodnie. Poważny pan w średnim wieku. Wieśka również w nobliwej, surowej sukience. Inni ludzie. Co prawda to prawda. Znacznie starzej teraz wyglądają. Dalej robią swoje.

EMISARIUSZKA SZEFA Biegiem. Zawsze zdyszana. Teraz spocona. Tymi bufiastymi rękawkami tak się wachluje. Chociaż te kłaki pod pachami mogłaby wygolić. Takie krzaki. Wiecznie mokre. Mówię to w obecnym stanie ducha. Czyli bez żadnej sympatii dla niej. Nadojadła mi ostatecznie. Bo w czasach, kiedy panował pacyfizm, to była persona. Etatowy pracownik regionu. Prowadziła sprawy kolportażu. Wiecznie zajęta, ledwie kilka razy rozmawiałem z nią w tamtych czasach i to zawsze w przelocie. Po wybuchu wojny ona pierwsza nawiązała ze mną kontakt. Na początku rozległ się natarczywy kobiecy głos, klaskanie. Z ulicy. Nie wiadomo, co to było. Ale wyjrzałem. Jakaś osoba zaczęła dawać mi tajemne znaki. Szarówka. Nie poznałem. W sąsiednich oknach też pokazali się ludzie. Pierwsze dni wojny i każdy głos, dźwięk, mocniejszy tupot butów budził przecież niepokój. Pokiwałem głową na wszelki wypadek. — Idę na górę! — krzyknęła ta osoba płci żeńskiej! Czekałem pół godziny. W lekkich nerwach, nie powiem. To była ona. Konspiratorka od siedmiu boleści. Ale ucieszyłem się. Kiedy wpuszczałem ją do mieszkania, to wyjrzał sąsiad z prawej strony. Porządny człowiek. Wykonał jakiś tajemniczy gest ręką. Więc stanęła w przedpokoju i na migi do mnie z początku. Dała do zrozumienia, że może być podsłuch i tak dalej. Kazała zasłonić wywietrznik. Opukała ściany, zbadała rury kanalizacyjne w ubikacji. U mnie akurat był teść. Zbaraniał chłopina i wodzi za nią oczyma. Ona przytknęła palec do ust. Teść pokiwał głową. Zrozumiał: wojna i ludzie mają swoje sekretne sprawy. Oddalił się do kuchni. Poprosiłem, żeby usiadła. Nie chciała. Przechadzała się po pokoju. Wreszcie mówi: — Odprowadzisz mnie? Wyszliśmy z mieszkania. Spacerowaliśmy po podwórzu. W oknach ludzie. Ciekawi. Znają przecież moją żonę i widzą mnie z inną kobietą. A z niej kawał baby. Zwraca uwagę. Kobyła taka w futrzanej czapie i kożuchu do samej ziemi. Ruska barinia, żona kupca syberyjskiego z Rzeki Posępnej czy coś w tym rodzaju. Zwracała uwagę. — Mam kanał — powiedziała. — Gdzie? — pytam, bo różne są przecież kanały.

— Do poligrafii. Na tym stanęło. Zbieram do tego kanału rozmaite materiały. Pierwsze relacje ze Śląska. Opowieść uczestnika zajść na kopalni „Wujek”. Następnie innego śląskiego pierona, co siedział pod ziemię w stajkowej szychcie na „Staszicu”. Zabrałem się ostro do roboty i jak w worek bez dna ładowałem jej te materiały. Spotykam się z nią pod kościołem św. Idziego. — Śledzą mnie — szepce i mija mnie obojętnie. Zdenerwowałem się. Wypchany byłem papierami jak tuczona gęś. Ona do kościoła pobiegła. Bardzo rano dzwonek do drzwi. Znów się zdenerwowałem. Myślę: przyszli już, psia krew, internować! Miałem pod łóżkiem torbę przygotowaną na wszelki wypadek. Zmiana bielizny, ręcznik, mydło, przybory do golenia, suszona kiełbasa, jabłka i karton papierosów. To była ona. — Co tak dzwonisz jak policja — powiedziałem dosyć ostrym głosem. Nie odpowiedziała i każe mi udać się ze sobą bezzwłocznie. — Odprowadzisz mnie pod pewien adres — wyjaśnia. — W razie kotła daj znać... — i tu wymieniła jakieś nazwisko bez adresu. Stałem na mrozie z godzinę. Po godzinie wyszła z tego bloku. Lekko pachniała alkoholem. — W porządku — powiada. Nieprzyjemnie wtedy o niej pomyślałem. Baba jak piec. W kożuchu. Jeszcze rozgrzana gorzałą. A ja w paletku wiatrem podszytym na mrozie lodowatym stałem kawał czasu. — Struktury się odtwarzają — dodała. — Byłam u Szefa. Więcej ci nie mogę powiedzieć. O więcej nie pytałem. Byłem przecież szeregowym członkiem Związku, a ona osobą funkcyjną. Z tego wynika różnica w stopniach wtajemniczenia. Ale coś tu było nie tak. Przekazuję jej te materiały i śladu z tego nie ma w prasie wojennej. Wychodzą już pisemka rozmaite, czytam i nic z mojej pracy tam nie dociera. W międzyczasie poznałem faceta jak pięć groszy, niepozornego, skromnego. Pogadaliśmy, popaliliśmy, wymieniliśmy poglądy. Czułem, że sonduje mnie delikatnie. Pod koniec rozmowy zapytał: — Masz coś? Zaryzykowałem i dałem mu kolejne materiały dla niej przygotowane. Przejrzał.

— Cenne — ocenił krótko. Tydzień minął i ukazało się to, co mu dałem, w „Tygodniku Wojennym”. To rozumiem! Po raz pierwszy zobaczyłem pożytek z tego, co robię. Taka rzecz bardzo podnosi na duchu. Natomiast ten jej kanał to była za przeproszeniem rura kanalizacyjna. Jak do miski klozetowej! Szło, szło i żadnego śladu. Nie widziałem jej dłuższy czas i tym razem o wieczornej, późnej porze rozległ się nieprzyjemny dzwonek do drzwi. Ona. Opalona. Taką charakterystyczną, górską opalenizną z końca marca. Tak jest. Była w Zakopanem. — Objazd robiłam z polecenia Szefa. Przyznaję. To na mnie zrobiło wrażenie. Nie daje się nasz Związek Wronie i siły znów zbiera. O tych materiałach, które jej przekazałem, nic nie mówiła. Zaprzątnięta mnóstwem zajęć, nie będą jej zawracał głowy. Sama powie, kiedy uzna za stosowne. W konspiracji przecież oszczędność słów, unikanie pytań — to podstawowy warunek działania. Nie pytałem więc o nic. Tym bardziej że została u mnie na noc. Przyszła tak późno, tuż przed godziną policyjną. Akurat byłem sam w domu. Żona z dzieciakiem pojechała do teściów. Rozbierała się w mojej obecności bez żenady. Tęga, ale zgrabna. Te piersi. Odwróciłem się wstydliwie. — Chodź — powiedziała już z łóżka. To było nawet przyjemne. Robiliśmy to, co robi mężczyzna z kobietą. A potem opowiadała o rozwoju podziemnej poligrafii. Rankiem, wychodząc, oświadczyła, że w celu uproszczenia naszych kontaktów i dla pełnego ich bezpieczeństwa mam co trzeci dzień o 16 czekać pod ratuszem. To będzie stały punkt kontaktowy. Tak to nazwała. — Hej! — powiedziała na pożegnanie i poszła sobie. Zawsze witała się i żegnała tym „hej!” idiotycznym. Taki młodzieżowy zwyczaj. Pasuje raczej do smukłego podlotka, a nie do takiej kolubryny. Jej sprawa. Łaziłem regularnie co trzy dni pod ratusz. Łaziłem i nic. Obrzydło mi to już do szczętu. Po wielu takich daremnych wyczekiwaniach przyszła wreszcie. Poszliśmy Aleją Paderewskiego i jak tylko pokazał się jakiś patrol, to ona tak

się zachowywała, że gdybym był patrolem, bez wahania bym ją zatrzymał. Wręczyła mi wtedy zwitek papierów. — Ważne relacje — oświadczyła. — Masz to przepisać w jak największej ilości egzemplarzy. Co miałem mówić. Polecenie. Wziąłem ten gruby zwitek papierów. Tutaj koło się zamyka. To były moje papiery. Wszystkie te materiały, które przez trzy miesiące bez mała jej przekazywałem narażając się i zabiegając rozmaitymi sposobami o ich zdobycie. Wściekłość załomotała mi w głowie! Patrzyłem na te pomięte kartki pracowitym maczkiem pokryte i najgorszymi słowy lżyłem tę kobietę. Gdyby tak pokazała się wtedy, daję słowo, nalałbym ją bez wahania! Potem przyszedł 3 maja, te demonstracje, zamieszki. No i złapali ją. Siedziała. Aż do tej łaski generalskiej na 22 lipca. Wróciła wybladła i rozklekotana nerwowo. Schudła i taki trwożliwy, psi błysk w jej oczach się pojawił. Nie miałem sumienia cokolwiek jej wypominać. Doszła do siebie nadspodziewanie szybko. Już w pierwszych dniach sierpnia dopadła mnie na ulicy. Mocne szarpnięcie za rękaw i to samo co dawniej władcze spojrzenie. Usiedliśmy na skwerze. Wystroiła się osobliwie raczej. Miała na. sobie jakąś suknię suto haftowaną, jaskrawą, dekolt wielki, cycki prawic: na wierzchu i krótkie bufiaste rękawki, widać było właśnie te włochy pod pachami, krzaki takie. Poleciła mi energicznym głosem, żebym ankietę przeprowadzał wśród wojskowych. — Rozumiesz? Jak oni reagują na stan wojenny? To bardzo ważne! — zakończyła. — Polecenie samego Szefa. — A rób sobie, co chcesz! — odpowiedziałem. — Tylko beze mnie. Akurat rozległ się huk, zgrzyt. Po bruku przejechał autobus i ona nie usłyszała mojej odpowiedzi. — Co mówisz? — zapytała. Drugi raz już tego nie powtórzyłem. Pokiwałem głową. Wyglądała jak baletnica z ludowego zespołu. Albo jak taka ruska lalka, czyli baba. W tej dużej mniejsza bab a i tak dalej, a w środku nic. Nul! Zero! Spojrzałem na zegarek. — Mam ważne spotkanie — powiedziałem. — Z szefem! Tak spojrzała na mnie. Odszedłem. Jeszcze patrzyła.

PORZĄDNY CZŁOWIEK To się u nas bardzo przyjęło. Regularnie o godzinie 19.30 zaczęliśmy wychodzić na spacer. Z dnia na dzień przybywało ludzi. Wszyscy podążali do tej szerokiej ulicy, którą jeździły autobusy. Młodzi, starzy. Procesja. Moje dzieciaki polubiły to wychodzenie. Same przypominały. Rysiek też się wciągnął, choć jego bardzo interesują wiadomości sportowe podawane przy końcu dziennika. Zajmuje się drużynami piłki nożnej. Wypisuje i wysyła. Dwa razy nawet wygrał. Ale ręką machnął i wychodził z nami. Pogoda bardzo ładna i przyjemniej spacerować niż w domu siedzieć. W tych naszych mieszkaniachklatkach panuje przecież niemożliwa duchota. Mamy okna z jednej strony i nie można ratować się przeciągiem. Rysiek zainstalował wentylator. Jednak niewiele pomaga. Ponadto z powodu tego wentylatora dzieciaki się przeziębiają. Katar, gardło. Przylatują z podwórka zgrzane i od razu się chłodzą. Tłumaczę im, ale to jak groch o ścianę. Drugi tydzień już tak wychodzimy. Spotykam sąsiadki i znajome z kolejek do sklepów. Uśmiechamy się do siebie i kłaniamy. Rysiek też wita się z kolegami z roboty i spotyka wielu dawnych znajomych z Bud. Te Budy wyburzali dziesięć lat temu i ludzie stamtąd otrzymali mieszkania w blokach. Deptak powstał na tej głównej ulicy naszego osiedla. Zupełnie jak w Międzyzdrojach. Zaraz po ślubie byłam tam z Ryśkiem na wczasach. Tak samo tutaj wygląda. Powolutku, drobnym krokiem zmierzamy do końca, czyli do pętli autobusowej, i z powrotem. Znacznie lepiej poczułam się po tych spacerach. Rześko tak I przestała mnie boleć głowa. Dobrze sypiam. Rysiek w łóżku coś zaczyna opowiadać, tak jego głos oddala się i oddala. Przyjemnie. Na tych spacerach można się zorientować, że bardzo mało ludzi ogląda dziennik telewizyjny. „Trzymają się ludziska” — cieszy się Rysiek Kierownika zobaczył w tłumie. Majstrów. Kierownik udał, że go nie poznaje. „Partyjny” — szepnął Rysiek A ja mu właśnie pokazałam tego, co niedawno sprowadził się do naszego bloku. Mignął mi kilka razy. Szedł z żoną, dzieciak w wózku. Oni mają ośmiomiesięcznego bobaska. Ten nowy lokator rudy jak nie wiem co. Rzuca się w oczy. Właściwie to ma czerwone włosy. Trzy miesiące temu wprowadzili się do naszego bloku. Przyjemny człowiek Nieraz wspólnie z windy korzystaliśmy. Mieszka piętro wyżej. Grzeczny. Przepuszczał mnie zawsze pierwszą. Kłaniał się i razem jechaliśmy. Już wiedział, że ja piętro niżej mieszkam. „Do widzenia, pani sąsiadko” — mówił, gdy wysiadałam z windy.

Więc jak go zobaczyłam po raz pierwszy w mundurze, to dosłownie oczy wytrzeszczyłam. Był to normalny, milicyjny mundur. Jakiś ptaszek na pagonie, sierżant czy coś takiego, nie znam się na szarżach. Było mi bardzo nieprzyjemnie. Z oczu i zachowania wyglądał na porządnego człowieka. Zauważył moje zdumienie. Speszył się, głowę zwiesił i niewyraźnie wymamrotał „dzień dobry”. Pojechaliśmy windą. Zazwyczaj pogadywaliśmy o tym i owym, pogoda, zakupy, dzieci. Wolno ta nasza winda chodzi i nim dojechałam na swoje siódme piętro, zawsze o czymś tam rozmawialiśmy. Tym razem ani słowa z nim nie zamieniłam. Zamurowało mi usta. Patrzyłam w ścianę i tylko uważałam, żeby nie zderzyć się z nim oczyma. Od razu powiedziałam o tym Ryśkowi. „Gliniarz” — zaśmiał się i splunął. Taka byłam oszołomiona, że nawet nie zwróciłam uwagi na to knajpiane zachowanie. Będzie jak cham ostatni pluł na parkiet! Już w łóżku Ryszard powiedział: „Trzy miesiące temu dostał mieszkanie... Kto teraz dostaje mieszkanie, sama wiesz...”. Potem przez kilka dni nie natknęłam się na tego rudego milicjanta. 13 wracałam od teściów z Zawodzia i około 17 widziałam, jak zomowcy ludzi tłukli. Strasznie to wyglądało. Dym, woda, huk. Zupełnie jak na wojnie. Czym prędzej pragnęłam oddalić się od tego nieprzyjemnego widoku. Tłum był gęsty i z trudem wydostałam się stamtąd. Co się napatrzyłam! Tłukli pałami, do bud wciągali! Same okropne sceny. I pomyślałam o tym sąsiedzie z ósmego piętra. Czy on robi to samo? Nie widziałam go przez ostatnie dni. Pewnie zajęty. Czym zajęty? Katowaniem bezbronnych ludzi. Wróciłam do domu bardzo zdenerwowana. Trzeba trafu, że przed windą znów się na niego natknęłam. Skuliłam się w kącie i chciałam przeczekać, żeby z nim razem nie wsiadać do windy. Ale on mnie zauważył. Był po cywilnemu i jak zwykle cały w uśmiechach, uprzejmościach. Nie mogłam jednak zrewanżować mu się tym samym. Jednym słowem, nie odpowiedziałam na jego ukłon, żadnego uśmiechu, nic. Jak powietrze go potraktowałam i raptownie od windy zawróciłam. Do skrzynek na listy podeszłam. Zaczęłam przy nich manipulować, niby otwieram, listy wyjmuję. Żeby przeczekać. Niech wejdzie już i pojedzie. Rzeczywiście, otworzył drzwi windy. Zamknął. Pojechał. Powiedziałam o tym spotkaniu Ryśkowi. „Zachowałaś się jak najbardziej właściwie” — rzekł. Opowiedział, że u nich w pracy też się paru takich lewusów objawiło. Koledzy, a nagle powołano ich do milicji. „ROMO*” — powiedział Rysiek — „czyli rezerwa”. Jeden już wrócił z tej służby. Ludzie go unikają. Nieswój taki, próbuje się łasić. „Ja osobiście” — zakończył Rysiek —

„od razu odwracam się do niego plecami. Niech wie!”. Jak zwykle poszliśmy na spacer w porze dziennika. Tym razem powstało zamieszanie. Ze strychu tego najwyższego bloku fotografowali nas. Jakieś kamery, widać w oknach ludzi. „Może być smród w robocie” — Rysiek na wszelki wypadek nisko opuścił głowę. Niektórzy zasłaniali sobie twarze chusteczkami. Śmiesznie to wyglądało. Jeden podpity zaczął wykonywać nieprzyzwoite gesty w stronę tych kamer. „Skoczcie mi na...” — powtarzał to wulgarne słowo na cały głos. Uspokojono go szybko. Taki obibok nigdzie nie pracujący. Następnego dnia miałam wolne, ponieważ dzieci zabrali do siebie teściowie i poszłam w kolejkę do sklepu rybnego. Miały być świeże ryby. Stałam dosyć długo. Wóz dostawczy nie pokazywał się. Może wcale nie przyjedzie. W międzyczasie rozeszła się pogłoska, że w tym domu towarowym pokazały się rozmaite rzeczy dla dzieci, letnie bluzeczki, majtki, koszulki. Poprosiłam panią, która stała przede mną, żeby mnie zapamiętała i pobiegłam tam sprawdzić, czy to prawda. Przed stoiskiem dziecięcym uformował się już długi ogon. Stanęłam na końcu i nie wiedziałam co robić. Aż tu nagle ktoś z początku kolejki woła: „Pani Halinko, tu jest pani miejsce!” Podbiegłam tam i zgłupiałam. To żona tego rudego milicjanta z ósmego piętra. Taka życzliwa. Co miałam robić? Stanęłam za nią. Niedługo stałyśmy. Była piąta w kolejności. Obkupiłam swoich maluchów. Wczoraj rzucili dostawę. Toteż mówię tej milicjantowej, że w rewanżu mogę jej coś z ryb kupić. Ucieszyła się. Poszłyśmy razem pod sklep rybny i ona mimochodem w rozmowie nadmieniła, że jej mąż jest milicjantem w służbie ruchu. „Wie pani” —powiedziała — „stoi na rondzie”. Tak jakby z naciskiem to powiedziała. „I tego też ma dość” — dodała poufnym głosem — „stara się o przejście na rentę”. Dzięki mnie kupiła pięknego, świeżutkiego karpia. Dwa kilogramy. Rozstałyśmy się serdecznie. Potem Rysiek podśmiewał się ze mnie. „Ale jesteś w porządku” — już poważnie powiedział — „grzeczność za grzeczność”. Tak powinno być. A jej jest głupio z powodu chłopa i wstawia bajer. Służba ruchu, inne służby... wsio rawno! No sama powiedz! Dlaczego ja nie jestem w milicji? No, dlaczego?”

SPOTKANIE W KAWIARNI Był to jedyny wolny stolik i zajmując miejsce zauważyłem, że przy sąsiednim stoliku siedzi ten człowiek.

Od lat zajmował się sztuką alegoryczną. Tak nazywał rodzaj twórczości, który uprawiał. Twórczość na pograniczu teatru i plastyki. Nigdy nie odbierałem jego nowatorstwa. Wydawało mi się bełkotliwe i prymitywne. Bardziej epatujące odbiorcę dziwnością i okropieństwami niż obdarzone wewnętrzną logiką i sensem. Czasem po prostu niesmaczne. Choćby ci ludzie zawieszeni na hakach głowami w dół. Nieruchomi podczas całego spektaklu. Ale jego w końcu to sprawa. Uporczywie trwał przy swoim. Budzić więc to mogło niejaki szacunek. Również jego życiorys, zaznaczony numerem oświęcimskim na przedramieniu, miał pewne znaczenie. Niemało przeżył. Śmierć zaglądała mu w oczy. Wolno mu eskperymentować. Błądzi, ale poszukuje. Tylko to napuszone kapłaństwo, jakie prezentował wygłaszając swoje poglądy niby kazania nawiedzonego, brzmiało podejrzanie, kabotynizm i poza, ponadto niebywała pycha. Ja! Kiedyś naliczyłem w krótkiej jego wypowiedzi kilkanaście odwołań do własnego autorytetu. W jego zamierzeniu miało to być ostatecznym argumentem. Ale i ten demagogiczny styl był jego osobistą sprawą. Nie budził mojej nadmiernej niechęci czy protestu. Choć skromność w sztuce jest dla mnie cenniejsza od megalomanii. Jednakże nie odsądzałem go od czci i wiary. Niech robi swoje. Na mapie naszych artystycznych działań i dla niego było miejsce. Moje rozważania dotyczyły czasu przeszłego. Niedawno bowiem w nowej odsłonie zobaczyłem tego artystę, chadzającego niby pojedynek własnymi drogami. W odsłonie bardzo pospolitej, wręcz lokajskiej, kompromitującej całą jego przeszłość. Otóż władza stanu wojennego, czyli, jak się utarło popularnie mówić, Wrona, nie znalazła swoich zwolenników pośród rzetelnych artystów, ludzi pióra, pędzla czy sceny. A na gwałt ich potrzebowała dla aprobaty swych posunięć, wprowadzanych przecież, jak powtarzała wielokroć, w interesie narodu. Poszukiwała więc takich rzeczników swych racji intensywnie. Niestety, znalazła tylko odzew w gronie starych, wysłużonych fagasów, którzy każdą ekipę rządzącą w tym kraju wysławiali pod niebiosa zapluwając się i zaględzając z gorliwości. Opiewali oni każdy towar przez władców polecony. Poczynając od prehistorii: opiewali wspaniałego bezpieczniaka, który walczy z zaplutym karłem reakcji; następnie wielkiego Stalina, zwanego w swym dziecięctwie Soso; i tak kolejno: spółdzielnie produkcyjne, Nową Hutę, Bieruta, Gomułkę, Moczara i Gierka. Zadanie chronicznych fagasów nie polega jednak tylko na chwalbie, muszą jeszcze ganić i potępiać. Wyganiali więc Żydów do Izraela, kubły pomyj

wylewali na studentów i robociarzy oraz niepokornych intelektualistów. Oczywiście płody ich talentu też były miernotą. Jestem przekonany, że jako twórcy prosperowali wyłącznie dzięki służbie. W sztucznym świecie pojęć łatwo przecież czynić z nikogo kogoś i odwrotnie. Władza miała ich zawsze na czarną godzinę. Telefon, skinienie palcem, tupnięcie nogą. Już przybiegali! Wojenna władza jednak potrzebowała dla okrasy swych działań innych świeżych sił. Potrzebowała nie zużytego potencjału. Rozumowała słusznie, iż tylko w ten sposób kłamstwo ma szansę stać się pozorem prawdy. Szukała chętnych do apoteozy, chciała ich mieć z grona tych jeszcze nie zeszmaconych. Nie znalazła jednak odzewu. Mogła liczyć tylko na tych fagasów, którzy mieli zawsze w zapasie cuchnące słowa. Oni stawiali się całym komandem. Z rzadka jedynie zdarzały się wyjątki. Jakiś zawistny, niedopieszczony, który gotów był zapłacić nawet taką cenę za złudne poczucie znaczenia. Ktoś inny, zły i parszywy już od dawna, tyle że pechowiec i zwykle dotąd spóźniał się na sygnał. Paru sklerotyków. Oni najpewniej nie wiedzieli, co się dzieje i szef Wrony kojarzył im się z marszałkiem Piłsudskim, a ZOMO* z legionistami. Wśród owej nielicznej garstki świeżych sił znalazł się również ten człowiek, który siedział przy sąsiednim stoliku w kawiarni. W swoim mniemaniu zapewne całkowicie w gównie nie ugrzązł. Po swojemu poszedł mętnym, namaszczonym ściegiem, udając że nic to nie ma do rzeczy z aktualnością. Wygłosił speech o transcendencjach swej sztuki, o jej ponadczasowym charakterze i uniwersalizmie. Dał przykład Japończyka, który był wstrząśnięty po obejrzeniu jego przedstawienia. Przeżył katharsis. Co prawda czuło się w tym jego telewizyjnym wystąpieniu jakąś nerwowość i nadmierną czujność. Zbyt starannie wystrzegał się wszelkich konkretów i analogii z rzeczywistością. Tak ważył każde słowo i omijał pułapki w postaci nachalnych pytań dziennikarza. Tylko czysta abstrakcja była przedmiotem monologu. Jego upór w artystycznej wizji. Sukcesy. Zagraniczne wojaże. Tu już swobodny tok narracji zaprezentował. Uznanie u obcych. Krajowa orka na ugorze. Kłody, które rzucają mu pod nogi. Cały czas w tym stylu. Owinął więc swoją posługę dla władzy w kokon mętniactwa i wielosłowia. Od mętniactwa przecież był specem. Daremny jednak ten cały wysiłek, ta wymęczona ekwilibrystyka. Rzecz sprowadzała się do oczywistej i czytelnej dla wszystkich konkluzji. Wykonał polecone zadanie. Tylko ten fakt wystarczać. Wypełnił sobą jakiś czas w telewizji między poniewieraniem i gromieniem ludzi „Solidarności” a

wystąpieniami rzekomych przedstawicieli ludu, którzy chwalą ład i spokój. „Ład i spokój” — powtarzają ci reprezentanci ludu i najchętniej zwieszają głowy, żeby nie świecić swymi mało przekonywającymi obliczami. Przed nimi lub wkrótce po nich pokazuje się docent w mundurze i mówi, jakie to ciemne siły, inspirowane przez obce ciemne siły, sterowały ruchem społecznym przed stanem wojennym, do czego one nawoływały, co by się stało?! Zawiesza dramatycznie głos, szeleści papierkami, jakieś bzdurne dane, liczby, nazwiska, oto te rzekome nieodparte dowody. Artysta komponował się więc z całością. Właściwie jego rola była jeszcze bardziej obrzydliwa. Taki kamuflaż. Zapragnął jeszcze zostawić sobie rezerwy na inny czas. Stosował przebiegłą taktykę, która dawniej przynosiła mu wielorakie korzyści. Osnuwała go mgiełką niedomówień. Najwyżej mówiono o nim: „cwany wariatuńcio!”. Przeliczył się ten buchalter pozornej niezależności. Teraz wszelkie takie pajęcze niuanse traktowano jednoznacznie. Nastał inny czas. Kontury dobrego i złego, czyli wolnego i zniewolonego, stały się starannie od siebie oddzielone. Już nie przenikają się nawzajem i nie powodują chaosu. W podziemnych gazetkach od razu został umieszczony na liście kolaborantów, wśród tych nielicznych aktorów, malarzy, reżyserów i pisarzy, którzy niedostatek talentu łatali gorliwością wobec mundurowego mecenasa. Tak spointował swą misję w sztuce mój „faworyt”. Wypuszczą go zapewne gdzieś w świat jako wypróbowaną reklamę wolności sztuki w naszym kraju. Rozmaitym cudzoziemskim cmokierom, którzy być może nie wiedzą, czy Polska znajduje się w Europie, czy w Azji, będzie mącić w głowach swą wizją apokalipsy. Obdarują go jakąś nagrodą, zbierze plik wycinków z zagranicznej prasy, może kontrakt uzyska lub stypendium jakiejś hojnej fundacji, wróci syty do ojczyzny. Tak sobie o nim myślałem popijając cienką, kwaśną kawę. Wydawał mi się również fizycznie antypatyczny. Wysunięta, tępa broda i chmurne, pozornie nieobecne spojrzenie spod nawisłych brwi (a szpera po kawiarnianej salce tymi ślepiami! tu omiótł i wilgotną żądzą w oczach obmacał zgrabne nogi skąpo odzianej dziewczyny; lubi ten męczennik sztuki młody towarek, krew mu odświeża, podsuwa twórcze pomysły...), to pasmo przylepionych do czaszki włosów, umiejętnie zakrywające łysinę (czesał się na tzw. pożyczkę). Całość pękata, rósł mu ten śmieszny, inteligencki brzuch na kształt piłki przy wąskich ramionach i wklęsłej klatce piersiowej. Odziany był niedbale,

dżinsowa bluza i takie same spodnie, kołysał nogą, zakończoną drewnianym chodakiem na bosej stopie. Błazen! Mały, upozorowany człowieczek. Niechęć we mnie rosła. Te dżinsy niebieskie! W ZSRR również mundurem sztuki są dżinsy, urzędowi twórcy wbijają swe tłuste cielska w obcisłe portki i poruszają się z trudem w tym stroju kowbojów i rolników. Rozłożył na stoliku stertę gazet Przeglądał z uwagą. Pewno studiował wypowiedzi władców, analizował i ważył, jaki margines pozostaje dla niezależnego twórcy. O teraz! Zamyślił się z głową podpartą łokciem. Postukuje długopisem w piśmidła. Chwila ważkiej medytacji. Postanowiłem popsuć mu kreację. Zburzyć pogodny nastrój. O tej południowej porze wyglądał na człowieka zadowolonego z siebie. Znów rozgląda się. Sprawdza, czy został rozpoznany. Pragnie tego łakomie. Nikt jednak nie zwracał tu na niego uwagi. Tylko kelnerka przez chwilę zatrzymała na nim roztargniony wzrok. Zapewne skojarzyła go z jakimś stałym bywalcem. Uśmiechnął się do niej łaskawie i powściągliwie zarazem. Odpowiedziała typowym uśmiechem przeznaczonym dla stałego bywalca. Ponownie grzebać zaczął w gazetach. Delikatnie, dwoma palcami sprawdzał pożyczkę na czaszce. Jakaś dziewczyna zaniosła się wysokim śmiechem. Obejrzał się gwałtownie. Brodaty młodzieniec przygląda mu się z nagłą uwagą. Już wyczuł to spojrzenie. Z pewnym niepokojem obserwuje reakcję brodacza. Brodacz ziewnął i zagapił się w inną stronę. Nie miał publiczności. Zupełny anonim. Tą publicznością będę ja! Tak postanowiłem. Dam mu przez kilka sekund słodki posmak popularności, a następnie walnę obuchem w łysą czaszkę, przykrytą pożyczką. Zrobię ja ci siurpryzę, sukinkocie! Tak pomyślałem. Wstałem i zbliżyłem się do jego stolika. Ukłoniłem się nisko. — Pan A.? — zapytałem drżącym, cichym głosem. Minę przybrałem nieśmiałą. Ot, taki zwykły zjadacz chleba wobec zjawiska wyższego rzędu. Spojrzał na mnie surowo. Spojrzeniem z wysokości. Zaraz lekki, łaskawy uśmiech okrasił jego oblicze. Połknął haczyk. Oczy mu rozbłysły. Zaczął grać. Artysta wobec anonimowego wielbiciela. Artysta parnasistowski, hermetyczny, a jednak ludzki, bezpośredni. Tym uśmiechem łaskawym wyrażał te błazeńskie treści. — Tak, to ja! — odparł dobitnie.

Teraz czekała mnie najtrudniejsza część zadania. Gwałtowna wolta. Zmiana stylistyki, czyli od miodu do piołunu. Zaczerpnąłem powietrza i ruszyłem ad rem. — Więc jest pan marnym, śmierdzącym kolaborantem — zacząłem dobitnie. Równocześnie wyprostowałem się. Jak kat nad ofiarą. Cofnął się. Cofnął i przygarbił. Obawiał się najgorszego. — Pragnę zakomunikować również, że fakt pańskiej kolaboracji jest powszechnie znany w społeczeństwie i nawet ci, którzy dotychczas życzliwie traktowali pana wysiłki artystyczne, obecnie widzą w panu już jedynie marną, reżymową gnidę! Żegnam! — zakończyłem energicznie. Wykonałem obrót przez ramię i miarowym krokiem przedefilowałem przez kawiarnię. Trzeba ich tak gnoić i piętnować bez pardonu. Wszędzie! W sklepie, na ulicy, przy kawie i wódce, nawet w publicznym sraczu! Niech nigdzie nie mają spokoju. To nie brak tolerancji. Po prostu lekcja dydaktyki.

GIPSOWY KOŁNIERZ Panowała napięta atmosfera. Ona wiedziała, co o niej myślę. Ja również wiedziałam, co ona myśli o mnie. Pisałam na maszynie i nie wiedziałam, co piszę. Wkręcałam nowy papier i zaczynałam od początku. Życzyłam jej najgorszego w życiu osobistym i zawodowym. — Masz komu tyle czasu poświęcać! — przemawiałam sobie do rozsądku. — Przecież to śmieć! Jednak najwyżej godzinę wytrzymywałam spokojnie. Spoglądałam naprzeciw. Tam siedziała ona. Natychmiast zderzałam się z jej oczyma. Świdrowała mnie tymi oczami gada. Obie jednocześnie opuszczałyśmy głowy. Nie mogłam spokojnie pracować. Przerwy na drugie śniadanie czy herbatę też były ciężkie. Tak urzędowałyśmy od 9 do 16. Nasza sprawa rozpoczęła się od pamiętnego 13 grudnia. Obie działałyśmy w naszej biurowej „Solidarności”. Mnie wybrano na przewodniczącą. Ona również była w Związku bardzo aktywna. Także wkrótce zapomniano, że przedtem należała do ścisłego grona totumfackich dawnego dyrektora. Również nie pamiętano jej tego, że bardzo długo trzymała się branżowego Związku. Nikomu zresztą nie mieliśmy zamiaru wypominać przeszłości. To tylko marksiści są pamiętliwi i u nich działa prawo dintojry. Ponadto u nas w

biurze wszystko przebiegało bez poważniejszych zakłóceń. Nie rzucano nam kłód pod nogi, a dyrektor i cała wierchuszka byli od początku otwarci na proces sierpniowej odnowy. Ona, Słapczuk Halina, była jedną z najgorliwszych w wykonywaniu słusznych posunięć. Szybko i zgodnie zmieniłyśmy profil wydawnictwa dostosowując jego charakter do nowych warunków. Nowy plan był wszechstronny, krytyczny i otwarty na wielość postaw. Pamiętam jej sumienność w realizacji tego programu. To była rzetelna i pracowita redaktorka. Doskonała przy opracowywaniu tekstów. Miała po prostu dar, ucho, czujność niebywałą w wyławianiu powtórzeń, błędów językowych i kompozycyjnych. Podczas tych naszych z nieba darowanych kilkunastu miesięcy nie była w czołówce, ale zaliczaliśmy ją do naszego uczciwie zaangażowanego grona. Od tej nocy grudniowej ona, Słapczuk Halina, zmartwychwstała. Było to odrodzenie Feniksa z popiołów. Po pierwsze komisarzowi wojennemu udzieliła wyczerpujących informacji o najaktywniejszych ludziach naszego Związku, których należy usunąć. Okazało się, że prowadziła swoisty pamiętnik czy dziennik tamtego czasu. Wszystkie nasze wypowiedzi, inicjatywy, propozycje notowała skrupulatnie. Po prostu ewidencja głęboko zakonspirowanej konfidentki! Dzień po dniu, nawet z podaniem godziny i okazji, w jakiej ta czy inna wypowiedź nastąpiła. Stała się nieocenionym skarbem dla komisarza wojennego. Skarbem złej, mściwej pamięci. Swoje czyniła w sposób ostentacyjny patrząc na nas zimnymi, pozbawionymi wszelkiej niepewności oczyma. Rozpoczęła się obfita kośba. Brali odwet. Na pierwszy ogień poszedł dyrektor. Ten przyzwoity człowiek, mianowany już w czasach „Solidarności”. I nie lada fachowiec Zastąpił go jakiś typ spoza branży, obleśna glista, wąsik i gorliwe obcałowywanie rąk z lepkim uśmieszkiem. Nawet mnie ślinił rękę, choć byłam w czołówce na liście proskrypcyjnej. Ona, Słapczuk Halina, oczywiście awansowała. Pierwsza wykazała przecież gorliwe zrozumienie dla stanu wojennego. Tylko ze mną miała ciężki orzech do zgryzienia. Umowy wydawnicze z poprzedniego okresu dokuczały jej jak zadra. I choć materiał był przyjęty, chciała spowodować, żeby nie wypłacono autorom pieniędzy. Trafiła kosa na kamień! Ja prowadziłam sprawy umów i czarno na białym wykazałam, że w żaden sposób nie można wstrzymać wypłaty honorariów. Materiał, rzecz jasna, nie zostanie

wykorzystany, ale pieniądze należy wypłacić autorom. Mimo jej zaciekłego oporu komisarz wojenny i dyrektor musieli mnie właśnie przyznać rację. Jej pełne jadu spojrzenie! Ten jad gromadził się w niej przez tyle miesięcy. — Mój mąż — wyrwało się jej raz przez zaciśnięte zęby — tyle przeżył przez tych rozrabiaczy! O mało nie przypłacił zawałem. No tak! O tym fakcie pierwsza przypomiała Kowalska. Jej mąż to stary aparatczyk. Kowalska najdłużej tu pracuje. Jeszcze za dawnego dyrektora, tego z marca 1968 roku. Wtedy to towarzysz Słapczuk często bywał w wydawnictwie. Jak go witał tamten dyrektor! Cały w lansadach. — To szycha z nomenklatury — powiedziała Kowalska. Więc ta Słapczuk rozpętała czystkę na całego. Trzy osoby od razu zwolniono. Następną ofiarą miała być moja skromna osoba. W sposób wielce wymowny popatrywano na mnie. Czułam, że jestem nieodwołalnie przeznaczona na odstrzał. Tak siedziałyśmy razem w pokoju i ona zapewne już liczyła dni. Pieściła w myślach chwilę mojego odejścia. Wtedy w sukurs nieoczekiwany przyszła mi moja matka ze swoją działką. Od lat sadowniczka, warzywniczka zagorzała. Wszystkie wydarzenia przeżywa w sposób właściwy i interesuje się polityką, ale działka zawsze na pierwszym planie. Szaleje na tym skrawku piaszczystej ziemi, położonym na krańcach miasta. Co dzień tam jeździ i kopie, sadzi, piele, przycina, wykopuje, zakopuje. Z okazji tych prac nieustających zostałam zapędzona do przycinania drzewek owocowych, łaziłam po gałęziach i przy jakimś gwałtowniejszym ruchu karku wyskoczył mi krąg szyjny. Wściekły ból i wszystkie te dokuczliwości wynikające z takiego wypadku. Poszłam do chirurga i w efekcie założono mi gipsowy kołnierz. To stało się moim niepodważalnym atutem w pojedynku ze Słapczuk Haliną. Na razie nie mogą mnie wywalić. Już piąty raz wpadam do wydawnictwa z kolejnym zwolnieniem. Nasza sprzątaczka i windziarz patrzą na mnie ze szczerą sympatią. Oni wiedzą wszystko. Wojenny dyrektor też nie jest nienawistnikiem. Chyba gubi go erotomania. Zerka na mnie z wyraźną przyjemnością. Jestem szczupła, zgrabna. O tym wiem. Przecież nie będzie patrzył na swoją zaufaną pomocnicę. Nie ma na co patrzeć! Gruby, niekształtny koczkodan. Może z powodu braku urody tak ją rozpiera?

A ja nie mogę sobie odmówić tej drobnej przyjemności i chętnie zaglądam do pokoju, gdzie urzęduje koleżanka Słapczuk Halina. Opuszcza pod moim spojrzeniem głowę. Nie wytrzymuje mojego spojrzenia. — Może są jakieś niejasności? — zapytuję uprzejmie. — Może w czymś się przydam? Po dłuższej chwili nie mogąc wydać głosu kręci przecząco głową. Jak ona musi mnie nienawidzieć!

JASIA Nasza Jasia zachowuje się jak barometr. Barometr koniunktury. Tak ją nazwał Bolek z gratisów. Coś było między nimi. Bolek szybko zrezygnował. Jasia spoglądała potem na niego oczyma bazyliszka. Bolek nie mówił nic. Raz jedynie po wódce oświadczył: „W łóżku świetna! Poza tym nie do przyjęcia”. Pracuję z Jasią w jednym pokoju. Poznałam ją dosyć dobrze. Miła i koleżeńska. Jednak z felerem. Reżymowego chowu. Rodzice w jakiejś państwowej służbie. Przed wojną była raczej za „Solidarnością”, ale powściągliwie. Nigdy pierwsza na ten temat się nie wypowiadała. Postawa wyczekująca. Dokładniej: stosunek do ruchu postępował u niej etapami. Przed rejestracją milczała. Nos w papierach i ani słowa. Pracowita myszka. Ale pilnie przysłuchiwała się naszym rozmowom. Wtedy mówiło się bez ograniczeń. Zapisała się do naszego koła biurowego dopiero w połowie 1981 roku. Bardzo uczynna. Małgosia bezskutecznie poszukiwała jakiegoś zagranicznego leku dla dziecka. Jasia samorzutnie ofiarowała się z pomocą. Miała możliwości. Ojciec, wysoki urzędnik MSZ-u*, czy czegoś w tym rodzaju. Jasia nigdy dokładnie nie mówiła, gdzie pracuje ojciec. Naszą ciekawość zbywała roztargnionymi pomrukami lub po prostu milczała. Jej ojciec został przeniesiony na wczesną rentę pod koniec panowania Gierka. Od razu wyczułyśmy, że coś się stało. Tego dnia przyszła do biura bardzo zmieniona. Blada, ta jej trójkątna twarzyczka jeszcze bardziej ściągnięta, wesołe iskierki w oczach zagasły zupełnie. Z początku swoim zwyczajem zagłębiła się pracowicie w papierach. Ale długo nie wytrzymała. Powiedziała o przeniesieniu ojca w stan spoczynku. „Dla niego to wielki cios” — tak określiła ten rodzinny dramat. W jej domu nie lubiano więc Gierka. Dosyć często przynosiła dowcipy na ten temat. Niektóre bardzo niewybredne. Toteż

kiedy sierpniowe wstrząsy strąciły Gierka z tronu, oczy Jasi zabłysły mściwą satysfakcją. Równocześnie w jej wypowiedziach wystąpiły objawy niepokoju, a nawet strachu przed tą lawiną robotniczych wystąpień. Tego oni wszyscy się boją bez względu na różnicę poglądów w kwestii sprawowania władzy. „Co z tego wyniknie?” — powtarzała Jasia. „Nic dobrego! Za daleko się posuwają. Rosja będzie interweniować!” Zganiłyśmy ją ostro za ten defetyzm. „Więc twoim zdaniem należy siedzieć cicho i czekać pokornie na łaskę kolejnych władców?” — zapytała Małgosia. Jasia nie znalazła odpowiedzi na to pytanie. Speszył ją gniewny głos Małgorzaty. Charakterystycznym dla niej sposobem opuściła głowę i gorliwie zabrała się do pracy. W tym pokoju jest nas sześć dziewczyn. Wszystkie już byłyśmy w Związku oprócz Jasi. Ona tłumaczyła się brakiem ochoty należenia do jakiegokolwiek związku. wypisałaś się ze starego?” — zadała jej pytanie Janka Piotrowska, nasza przewodnicząca. Jasia oblała się rumieńcami. Nie pastwiliśmy się dalej nad nią. Była taka bezbronna. Zapisała się do koła jako jedna z ostatnich. Ona, księgowa i sekretarka dyrektora. Dla nas był to sygnał zwycięstwa. „Padają ostatnie bastiony starego porządku” — tak powiedziała Małgosia. W domu Jasi musiano aprobować nową sytuację, gdyż oświadczyła nam kiedyś dobitnie: „Tam” — i wskazała gdzieś w górę — „już pogodzono się z faktem istnienia «Solidarności»”. Widoczna ulga na jej trójkątnej, lisiej buzi. Było to w czasie spotkania Jaruzelskiego z prymasem Glempem i Wałęsą. Ojciec nadal był odsunięty od czynnego życia politycznego. Nieraz Jasia wspominała o bezczynności trawiącej ojca. Jako rencista zajmował się intensywnie polowaniami. Od dawna był myśliwym, tylko dawniej nie miał czasu na to hobby. Teraz przynosiła wiadomości o jego sukcesach. Ojciec ubił dzika, łanię, byka. Raz poczęstowała nas pasztetem z zająca. W ostatnim okresie przed 13 grudnia reżym prowadził lawinową propagandę przeciw „Solidarności”. „Pies szczeka, karawana jedzie dalej” — kwitował sprawę Bolek z gratisów. Panowało powszechne przekonanie, że ze słabości władza brnie w coraz większą nienawiść. Jasia również skłaniała się do tego poglądu. A może u niej w domu już coś o tym wiedziano? W każdym razie stan wojenny nie był wcale dla niej szokiem. My zaś wpadłyśmy zgoła w histerię. Przecież tak nagle, w jedną noc, runął nasz gmach. Przewodniczącą Piotrowską internowano od razu w tę grudniową noc. Wzięli też dwóch z magazynu. Przychodziły do nas ich zapłakane żony. Jasia przybierała wtedy skupioną, zatroskaną minę. Ale nabrała wody w usta.

Żadnych komentarzy, nic. Wszystkie zresztą skąpo rozmawiałyśmy w pokoju. Straciłyśmy do siebie zaufanie. Pierwszy etap okupacji. Trzeba rozeznać się, kto jest kim. Jasia pierwsza odpięła znaczek „Solidarności”. Niezauważalnie to nastąpiło, ponieważ nosiła znaczek miniaturowy. Dorotka Rybicka błyskawicznie przystąpiła do nowego etapu. „Stan wojenny — oświadczyła kompetentnym głosem — to swoisty kaftan bezpieczeństwa. Przecież groziła nam tragedia!” Świnia! Konformistka w najgorszym wydaniu. Udaje osobę głęboko uczciwą i przejętą. Wyraz bolesnej troski o losy kraju na jej tłustej twarzy. Małpa! Zbiera już profity. Ponieważ w tym stanie wojennym nadal mówi się o reformie gospodarczej, więc w naszym przedsiębiorstwie powołano parodię samorządu, partia i dyrektor typowali kandydatów. Otóż Dorota znalazła się w samorządzie. Przejęta, założyła teczkę inicjatyw i konferuje w gabinecie dyrektora. Ale wracając do Jasi: Jasia nie jest świnią. Nie poparła wtedy Doroty ani jednym słowem. Milczała jak my wszystkie. Jasia jest raczej inspirowana z domu. Ojciec ma na nią duży wpływ. Kocha go, imponuje jej ojciec? Jasia na razie nie wygłaszała żadnych ocen, nie chwaliła i nie ganiła. Nawet autentycznie przeżywała z nami te wszystkie drastyczne historie: tu pobili kogoś, tam znów drakoński wyrok, choćby ten sąd Marynarki Wojennej w Gdyni. „Dziesięć lat! To straszne!” — tak powiedziała i popatrzyła na nas głęboko zasmuconymi oczyma. Jej oczy są trochę ptasie, okrągłe i mało czytelne. Najbardziej emocjonalnie reagowała na głodówki, które podejmowali internowani. Jest łakomczuchem, ubóstwia ciastka, kremy, opycha się do niemożliwości. „Nic nie jedzą — powtarzała — tylko wodę piją! Jak oni mogą wytrzymać?” Pierwsza u nas w biurze z wielką satysfakcją przyjęła wiadomość o internowaniu Gierka i innych bonzów. Miała różne o nich informacje. Na pewno z domowego źródła „Wiecie, Gierek myśli, że robotnicy nadal go kochają!” — śmiała się nieco drapieżnie. „On uważa, że to nieporozumienie! Jego wspólnicy księciem go nazywają... Taki księżycowy, odrealniony. Spaceruje, nuci piosenki, apetyt ma doskonały, narzeka, że w zupie za mało mięsa...” Po dwóch miesiącach stanu wojennego jej ojciec został przywrócony do łask. Wrócił do czynnego życia. Przybiegła bardzo podniecona i od razu podzieliła się z nami tą nowiną. „Tak się cieszę” — mówiła namiętnie gorąco. „Tyle lat był bez zajęcia. Miejsca sobie nie mógł znaleźć. Gasł w oczach. Dranie, chcieli go wykończyć! No i co? — zakończyła — oliwa sprawiedliwa, zawsze wypłynie na wierzch”. Z tą sprawiedliwością

jako oliwą mocno przesadziła, ale mniejsza o to. Oczywiście mimo pewnej sympatii, jaką darzymy Jasię, w sprawach zasadniczych nie mamy do niej zaufania. Toteż wszystkie sprawy związkowe, kolportażu gazetek, ulotek, terminy spotkań ustalamy w dyskrecji. Jasia wyczuwa intuicyjnie te obszary poza jej wiedzą i wyłazi wprost ze skóry, żeby wiedzieć. Kiedyś Beata podrzuciła mi na stół listę internowanych z naszego regionu. Jasia do stołu i rękę wyciąga. „Jasiu... — osądziłam ją z miejsca — jak tak można! To jest list miłosny!” Cofnęła rękę. Jej oczy zabłysły jak u węża. Dziś zajrzała do mnie Ewa z inwestycji i dała mi znak Wyszłam na korytarz. Ewa przyniosła cały plik bibuły. Wyciąga z rajstop i przekazuje do rozprowadzenia w naszym dziale. Wciskam papiery za sweter i nagle jakiś wzrok na sobie czuję. Takie wrażenie. Ktoś na mnie patrzy. Podniosłam głowę. W kącie korytarza siedzi Jasia. Ciemny jest ten korytarz, zagracony i obie z Ewą nie zauważyłyśmy jej wcale. Musiała widzieć moment przekazywania materiałów. Oczy ma ciekawe, wścibskie. Rozstałam się z Ewą i postanowiłam iść do gratisów. Dam chłopcom na przechowanie. Drogę zastąpiła mi Jasia. — Masz bibułę — ni to pyta, ni stwierdza. Wyciąga rękę. — Daj poczytać. Tyle gorącej prośby w oczach Jasi... Już się zawahałam. Jednak po chwili odzyskałam refleks. — Jaką bibułę? — udałam zdziwienie. Jasia chwyciła mnie za rękę. Nagle mówić zaczyna, że była wczoraj na ślubie przyjaciółki i młodożeńcy poszli na Plac Zwycięstwa położyć bukiet na kwietnym krzyżu pamięci Kardynała Wyszyńskiego. — Ja jako świadek też z nimi poszłam — mówi Jasia. — Wszyscy ludzie zgromadzeni przy krzyżu powitali nas wzniesieniem dłoni z rozstawionymi dwoma palcami w kształcie litery V. Poczuliśmy wielkie wzruszenie, wiesz? I ponowiła prośbę. — Jasiu... — powtórzyłam z naciskiem — o jaką bibułę ci chodzi?

NASZ HYDRAULIK Jeszcze następnego dnia miasto było zagazowane. Ludzie płakali. Na placach i w zaułkach utrzymywały się szczególnie intensywne strefy płaczu.

W podwórku naszego osiedla też zalegał gaz. Dzieci bawiące się w piaskownicy miały zaczerwienione oczy i ściekały im łzy po policzkach. Dorotka odczuwała tę dokuczliwość najbardziej. Skakanka oplatała jej nogi i prawie nic już nie widziała. Wtedy zaczęła płakać naprawdę. Stary, wąsaty pan z parteru twierdził, że nawet jego pies imieniem Pikuś płacze. Na ławce pod kasztanem siedzieli emeryci i komentowali wczorajsze wydarzenia. Tutaj, w jednej z klatek schodowych, dopadli zomowcy jakiegoś młodzieńca. — Zbili go jak kota — potwierdził dozorca. Mówiono również o samochodzie marki Łada, który spłonął od świecy dymnej. Te świece zresztą też pląsały wczoraj po naszym podwórku. — O, tamuj! — dozorca wskazał okopconą ścianę. Nasz osiedlowy hydraulik przyszedł dziś później niż zwykle. — Na Pradze to się dopiero tłukli — powiedział witając się z dozorcą i drugim, młodszym hydraulikiem. Hydraulik mieszkał na Pradze. Nazywał się Pazio. Był to otyły mężczyzna w średnim wieku o mocno trunkowym obliczu. W naszym osiedlu nie cieszył się dobrą opinią. Naprawy wykonywał opieszale i tylko wtedy można było liczyć na lepszą jakość jego roboty, jeżeli dało mu się coś w łapę. Ponadto był podejrzany. Interesował się w sposób nachalny życiem lokatorów tej kolonii i widziano go kilka razy pogrążonego w poufnej rozmowie z dzielnicowym. Za kobietami spoglądał wzrokiem lubieżnym i pozwalał sobie na ordynarne dowcipy. Dziś był małomówny i posępny. Dopiero ćwiartka, którą wypił z dozorcą, ożywiła go nieco. Ćwiartka była domowej produkcji nalewką na spirytusie i postawiła ją staruszka z drugiego piętra. Miała ona poważną awarię w łazience, toteż zabiegała o względy hydraulika. Ten jego pomocnik, wiejski, poczciwy chłopak, słabo znał się na swoim fachu i nie liczył się w tym względzie. Hydraulik ćwiartkę przyjął bez szczególnej wdzięczności, zakręcił butelką i potężnym łykiem wypompował trzy czwarte zawartości. Butelkę z resztą wódki przekazał dozorcy. — Na Pradze to było gorąco — powtórzył znów. Słońce zabłysło na jego czerwonej, gąbczastej twarzy i szczeć na policzkach zasrebrzyła się siwizną. — Chłopaki barykadę zbudowali — dodał. — Z barykady kamulcami, czym bądź walili w gliniarzy... Dwie godziny broniła się barykada! — Był

rodowitym prażaninem i wyraźną dumą napawała go wczorajsza postawa Pragi. Wyciągnął z kieszeni łuskę po ślepym naboju. Obracał ją w palcach. — Cholera ich wie... — zastanowił się. — Może następnym razem to już nie będą ślepaki — odrzucił łuskę na trawnik. Dzieci rzuciły się na poszukiwanie tego intrygującego metalowego przedmiotu. Było gorąco. Hydraulik zdjął marynarkę, torbę z narzędziami postawił pod ławkę i rozparł się wygodnie. — Jesień jak w 39 — zapatrzył się w błękitne niebo. Dozorca opowiadać zaczął o tym chłopaku, co to go na pierwszej klatce skatowali zomowcy. — I co z nim? — zainteresował się hydraulik Pazio. — Wiadomo — odpowiedział dozorca. — Zabrali go. Z ławki mieli widok na ulicę. Ulicą przeszły już dwa milicyjne patrole i jeden wojskowy. — Boją się, że znów coś buchnie — zauważył dozorca. Hydraulik oczy miał przymknięte i mamlał między wargami zagasłego papierosa. — Panie Pazio! — zawołała lokatorka z drugiego piętra. Wabiła go napitkiem i pieniędzmi. A on nic. Dalej mamlał zagasłego papierosa w wargach. Wreszcie ocknął się i powiedział do swego pomocnika: — Idź, zobacz, co ona tam chce. — A bo ja dam radę? — zaniepokoił się tym poleceniem pomocnik. Podniósł się z ławki i tak stał drapiąc się po głowie. — Może byś sam pan skoczył do niej, panie Pazio — rzekł nieśmiało dozorca. Siwa głowa lokatorki z drugiego piętra cierpliwie wystawała z okna. — E tam! — ciężko machnął ręką hydraulik. Wypluł zagasłego papierosa. — Robi człowiek — powiedział — i chuj ma z tego! — Jak to? — zdziwił się dozorca. Przecież ten hydraulik Pazio zarabiał jak mało kto. — Chuj z tego! — powtórzył z uporem hydraulik. Akurat milicyjna Nyska zatrzymała się naprzeciw wjazdu na nasze podwórze. Rozsunęły się boczne drzwi samochodu i wyjrzał z jego wnętrza mundurowy stróż porządku.

— Węszą — zdążył jeszcze zauważyć dozorca. Hydraulik Pazio zerwał się raptownie z ławki. Ciężkim truchtem pobiegł do Nyski. Dozorca i emeryci z sąsiedniej ławki pomyśleli sobie, że zobaczył znajomych milicjantów. Miał przecież z dzielnicowym jakieś konszachty i na „ty” mówili do siebie. Patrzyli więc ludzie z podwórza bez szczególnego zainteresowania. Hydraulik już stał przy samochodzie. Ale to, co nastąpiło zaraz, było nieoczekiwane jak grom z jasnego nieba. Nasz hydraulik capnął za rękę tego wychylonego z Nyski milicjanta. Tak go wyłuskał jak manekina z wystawy sklepowej. Kawał chłopa z hydraulika, wysoki i tęgi, a dobrał się do niepozornego wzrostem i tuszą milicjanta. Po prostu mizerak mu się nawinął i chwyciwszy go jedną ręką za rękaw mundurowej kurtki, okładać zaczął kułakiem. Krzyczał przy tym przenikliwym głosem: — Dranie, dranie! — Coś jeszcze wykrzykiwał, ale nie można było zrozumieć. Bełkotał i rzęził z wściekłości. I kopa wyładował tej zupełnie zaskoczonej i ogłupiałej władzy. Wtedy z Nyski wyskoczyli dwaj kolesie poszkodowanego. Już nie dał im rady hydraulik Pazio. Choć jednemu próbował bykiem strzelić. Wykręcili mu ręce i zaraz zakuli w kajdanki. Wierzgającego bezsilnie wrzucili do Nyski. Odjechali na pełnym gazie. Patrzyliśmy zdumieni. Minutę najwyżej to trwało. Nie ma hydraulika. Powieźli pana Pazia. — W trybie doraźnym dostanie pajdę jak nic! — pierwszy odezwał się dozorca. — Po drodze mogą go jeszcze skatować — dorzucił któryś z emerytów. — Panie Pazio, panie Pazio! — znów zawołała lokatorka z drugiego piętra. — Nie ma człowieka! — odkrzyknął jej dozorca. — Co takiego? — nie dosłyszała ta przygłucha staruszka. — Pagib! — starszy pan, właściciel psa Pikusia przesunął w sposób charakterystyczny dłonią po szyi. — To dopiero numer — powiedział ze szczerym podziwem pomocnik hydraulika, ten rumiany, wiejski chłopak.

MIASTO Miasto jest sponiewierane. I choć nocą starannie uprzątnięto i zatarto ślady dnia, to jednak trujący smród gazu pozostał. Wżarł się w powietrze między murami, przyczaił w bramach i na placykach, zalega podwórza. Osacza jak niewidzialny napastnik. Ludzie płaczą. Podnoszą chusteczki i ocierają łzy. Jednak te płaczące oczy wcale nie są znamieniem żałoby czy słabości. Bo kiedy tylko ludzie posłyszą miarowy stukot butów i zobaczą patrolujących żołnierzy i milicjantów, od razu podnoszą głowy i w ich oczy pojawia się twardy, stalowy błysk. Ludzkie oczy błyszczą wtedy silniej niż maszynowa broń tamtych w mundurach. Miasto jest sponiewierane i ma poranioną duszę. Ale oto prostuje swój obolały grzbiet i znów wstaje do oporu.

WIĘZIEŃ STANU Zamknęli przywódcę „Solidarności”. Odciąć głowę od ciała. Głowa nie odrasta. Trzymają go w ukryciu. Raz tu. Raz tam. Przywódca zapuścił sobie brodę. Broda zakryła mu legendarne wąsy. Gra w ping-ponga ze strażnikami. Znów go gdzieś w nieznane miejsce powieźli. Co zrobić z tym zakładnikiem? Wydrzeć zeń duszę. Ale jak to zrobić? Odwiedzają go czarnoksiężnicy. Próbują. Jednak dusza trzyma się ciała. Ciało odrzuca przywiezione części zamienne. O ileż łatwiej było dawniej! Dawniej naprawdę odrąbywali głowy. Teraz nie wypada.

ŚCIERWNIK Władza chwyciła naród w swe żelazne łapy i dusi. Więzienia przepełnione. W sądach wciąż nowi niepokorni oczekują swej kolejki. Wachy milicyjne przemierzają ulice miast i miasteczek Naoliwiona broń błyszczy w słońcu. Słońce też odsłania upokorzone twarze zmęczonych ludzi.

Jeden człowiek się śmieje. Syty, radosny śmiech. Zarobił wiele pieniędzy. Znów jak zawsze pieniądze wpływają do jego kiesy obfitym strumieniem. Co tam więzienia, stracona wolność, zakneblowane usta tych, co dotąd mówili prawdę! Cieszy się. Dla niego czas niewoli jest rzeką pełną ryb. Tłuszcz okleja mu twarz. Bystre, zwierzęce oczki utopione w tym tłuszczu. Hiena w ludzkim ciele. Naucz się rozpoznawać ją nieomylnie! Ona żeruje wśród nas. Pamiętaj!

LUDZIOM I NADZORCOM Upokorzone, szare twarze. Lud po staremu zaczął zginać grzbiet Trzeszczą jego odwapnione kości. Z głośników buchają słowa oddania, gotowości i ochoty. Blaszane trąby głośników znów stały się głosem ludu. Lud milczy. Za nim stoją nadzorcy. Buta i pycha bije z ich twardych spojrzeń. Czujni pasterze swojej trzody. A jednak przyjdzie ta sekunda! Podniosą się złamane grzbiety. Nadludzka energia przeniknie zdeptaną masę. Potoczy się lawina. Tego nie potrafi przewidzieć nawet najbardziej czujny i przebiegły nadzorca. Z ołowianego nieba wydrze się słońce. Będą wieszać nadzorców!

DRUKARZOM Zmienia mieszkania. Nieraz z trwogą wsłuchuje się w pukanie do drzwi. Gdzie schować stos pachnących świeżą farbą gazetek? A gdzie powielacz? Tajny drukarz. Jutro, pojutrze może go dopadną. Zamkną w więzieniu. Inny przyjdzie na jego miejsce. Głodu prawdy kłamstwo nie nasyci. Potrzebni są ludziom. Pomyśl o nich czasem!

TRAGARZE SUMIENIA W ustach mają pełno zdechłych słów. Te słowa rosną im i cuchną. Służą od lat. Krzywdę nazywają dobrodziejstwem. Noc dniem. A chmury pogodnym niebem. Sumienie władców stało się ich ciężarem. Pracowicie dźwigają to brzemię. Jeszcze nie obeschła krew na bruku, jeszcze nie dopchnięto więziennych wierzei, a oni już mówili, że wszystko idzie ku dobremu. Jeszcze słychać było strzały i jęki, a oni kładli dłoń na sercu i nazywali się głosem ludu, który zrozumiał surową konieczność historii. Z rzadka widać ich wśród ludzi. Przemykają się wtedy jak zadżumieni. Odruchowo osłaniają twarz i kulą się strachliwie. Spodziewają się obelgi, plwociny, policzka. Dziś znów nastał dla nich dzień obowiązku. Wyłażą ze swych komyszów i wcale ich to nie dziwi, że dziś dobrodziejstwo mają nazwać krzywdą, dzień nocą i pogodne niebo pokryć chmurami swych kłamliwych, trojących słów. Tragarze sumienia. Są już starzy i sterani. Brakuje zmienników. Kto następny przyłączy się do tej kompanii?

STUDNIA PAMIĘCI Przepastna ta nasza studnia i pełno w niej wężów. Stara kobieta wspomina nocne czuwanie. Mieli przyjść po niego. Pierwszy kur już piał i dopiero zasypiali. Nie upilnowała. Człowiek o oczach pustych, jak ze szkła, wydał przyjaciela. Przyjaciel budzi go nocami. Przychodzili, wychodzili. Po nich została krew na podłodze, strzaskana pierwszym strzałem szyba, przerażenie w oczach dziecka. Węże pamięci! Zemsta na samym dnie schowana. Strach. Brzęczą judaszowe srebrniki. Pogrzebana nadzieja. Mglistym obrazem przeziera rodzima ziemia, spalone domostwa, rozsiani po świecie bracia i siostry. Krzyże, pełno mogił ozdabia mroczną pustynię przeszłości. Syczą te węże. Złudnym pozorem jest spokojna powierzchnia. Wystarczy sięgnąć i już! Otoczą kłębowiskiem, będą nasączać jadem, dusić.

I ten czas, ta chwila teraz tak jasna, pogodna! Zaraz spadnie do tej studni jak zdmuchnięta świeca.

HORDA Pędzą na kudłatych konikach. Cuchną krwią, gorzałką i zwierzęcym potem. Mięso surowe trzymają pod siodłem. Żywić się potrafią w biegu. Papachy nasunięte na czoło i tną okrutnie szablami. Niegdyś dla postrachu przytroczone mieli do juków psie głowy i miotły. Pokrzykują gardłowo, nie cofają się nigdy. Ze sobą pozostawiają dymiące zgliszcza. Trupy na pobojowisku. Wyją psy trupojady. Porywają dzieci. Na ich widok wznoszą ludzie ręce do nieba. Goni ich płacz matek i modlitwy starców. Oni obraz świata mają doczesny i Boga lżą plugawie. Tam, gdzie przejadą, trawa już nie wyrasta. Ziemia staje się jałowa i spopielała. Lud zamieszkujący te strony cofa się przed nimi coraz dalej na zachód. Oni stanąwszy na popasie, patrzą tam tęsknie. Wilczo pobłyskują im zęby. Wyobrażają sobie żyzne pola, bogate domostwa, dorodne kobiety. Siedzą przy ogniskach i pieśni swe rozlewne zawodzą. Jest w tych pieśniach obraz ich ojczyzny surowej, mateczki, jak mówią. Także swój los przeklinają. A gwiazdy po tamtej stronie nieba mrugają jak talary. Z nagła wybuchają między nimi zwady. Rąbią się wtedy krzywymi szablami bez pardonu. Swego życia też nie szanują i poległych braci rzucają gdzie bądź. Knut u nich prawem i co słabszych spośród siebie wytracają. Sen płytki mają i zrywa ich lada szelest. Nikomu nie wierzą. Wodzów zmieniają sposobem skrytobójczych mordów i tak u nich zawsze było. Jest ich bez liku i gna tę hordę żądza wiecznie nienasycona. Wciąż dalej i dalej.

RACHUNEK Niewiele czasu już nam pozostało. A ten, co był, upłynął na jałowych oczekiwaniach, nadziejach i klęskach.

Mordowali ludzi, a potem już nieżywych rehabilitowali z szacunkiem. Obiecywali spokój i szczęście, a dali wieczny strach. Ten strach czaił się po kątach naszych mieszkań, wciskał się w nasze dusze. Chwilami kajali się i przysięgali żarliwie, że już nigdy więcej. Wtedy prostowaliśmy zmęczone grzbiety i patrzyliśmy w niebo. Braliśmy powietrze pełnią płuc. Nagle coś nas zatykało. Zwieszaliśmy ciężko głowy. Znów cisnął ten niski, więzienny pułap. Niektórzy z nas padali przedwcześnie. Truli przecież przez te lata nasze dusze i ciała. Wpajali podłość, zdradę i obłudę. Trzebili godność, odwagę i uczciwość. Broniliśmy się z całych sił. Bronimy się dalej. Tymczasem jednak powypadały nam zęby, posiwiały włosy, szwankują serca i zamącił się wzrok. Czas przygotować się do kresu ludzkiej wędrówki po tej ziemi. Nic nie uzyskaliśmy. W tej udręce zleciało nam całe życie. A oni dalej są. Kto ich sądzić będzie?

WIDMO Iwan się złości. Dla Iwana „Solidarność” to kontrrewolucja. Błękitne niebo też podejrzane. Powinno być czerwone. Wysłać tam czekistów! Niech juchy gwiazdom upuszczą! Brednie komunizmu. Zbrodnia wobec życia. Już płód w łonie matki jest zatruty. Jej piersi trucizną i nędzą wzbierają. Rodzi się mały niewolnik. Ssie to mleko. Wyrasta duży niewolnik. Piwem się żywi i kartoflaną gorzałką. Człowiek z pustą głową. Żadna tam myśl się nie wylęgnie. Tylko mąt. Mąt jak czad. Oto model człowieka. Z posad ruszymy bryłę świata! Szyderstwem szatana brzmi ta pieśń. Przyszłe pokolenia należy tą wizją straszyć. Niech uważają na każdą gorączkę Idei. Chyba że nie będzie przyszłości. Pustynia niewoli.

Słownik skrótów: * ZOMO - Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej * MZK - Miejski Zakład Komunikacji * PPS - Polska Partia Socjalistyczna * AK - Armia Krajowa * ZBOWiD - Związek Bojowników o Wolność i Demokrację * KPN - Konfederacja Polski Niepodległej * PKO - Powszechna Kasa Oszczędności * MO - Milicja Obywatelska * MSW - Ministerstwo Spraw Wewnętrznych * PZPR - Polska Zjednoczona Partia Robotnicza * RSW - Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza * FSO - Fabryka Samochodów Osobowych * ADM - Administracja Domów Mieszkalnych * SB - Służba Bezpieczeństwa * Ubek - funkcjonariusz UB (Urzędu Bezpieczeństwa) * NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł SSSR (pol. Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR) * RFN - Republika Federalna Niemiec * ROMO - Rezerwowe Oddziały Milicji Obywatelskiej * MSZ - Ministerstwo Spraw Zagranicznych

Spis treści Strona tytułowa O autorze TOM I 1. Stan wojny 2. Boże, zmiłuj się nad Wilnem! 3. Opowieść taksówkarza 4. Co mam zrobić? 5. Lancet 6. Sekretne oblicze

30. Politolog 31. Głód prawdy 32. Pan Tosiek 33. Gadzio 34. Telefon zaufania 35. Pani Amalia Bessarabo 36. Bukiet zapachów 37. Peruka 38. Przy kasie 39. Zawał 40. Kolporter TOM II

7. Nocny ront 8. Pralka 9. W autobusie 10. 2027 dni 11. Babilon upada! 12. Róg obfitości 13. Kanarek 14. Bufet 15. Szczur 16. Wizyta

41. Świadomość określa byt, czyli 5 minut przed północą 42. Nowe życie 43. Drużyna gotowa do akcji 44. A jak tam u was było? 45. Wśród nocnej ciszy 46. Mała ulica 47. Wraże gniazdo 48. Jak to przeleciało! 49. Wiosenny spacer

17. Wróg 18. KPN 19. Rewizja 20. Help 21. Słoneczko 22. Składka 23. Srebrzysty ptak 24. Cień 25. Weryfikacja 26. Pusta tablica 27. Bibuła

50. Kundel 51. Ręce dowódcy 52. Judasz na Placu Defilad 53. Czerwcowy krzyż 54. Nienawiść 55. Po robocie 56. Wrażliwemu trudno 57. Rękawica ze stalowymi pazurami 58. Las 59. Letnia jazda pociągiem 60. Fly by LOT

28. Powielacz 29. Paw

61. Beczka prochu 62. Monolog rencisty 63. Dobrana para

64. Emisariuszka szefa 65. Porządny człowiek 66. Spotkanie w kawiarni 67. Gipsowy kołnierz 68. Jasia 69. Nasz hydraulik 70. Miasto 71. Więzień stanu 72. Ścierwnik 73. Ludziom i nadzorcom 74. Drukarzom 75. Tragarze sumienia 76. Studnia pamięci 77. Horda 78. Rachunek 79. Widmo Ilustracje

Zakłady Wydawnicze „Versus” Białystok 1990

Wyd. I (cz. I i II). Nakład 99.750+350 egz. Ark wyd. 13. Ark druk 12,5. Papier offset. III kl., rola 61 cm. Druk ukończono w styczniu 1990. Zam. 1344/89. T-2

Skład i druk: Białostockie Zakłady Graficzne

View more...

Comments

Copyright ©2017 KUPDF Inc.
SUPPORT KUPDF