Angora 15

December 18, 2016 | Author: BarkaOka | Category: N/A
Share Embed Donate


Short Description

Download Angora 15...

Description

a1501.qxd

2010-04-02

20:05

Page 1

Popularne środki przeciwbólowe mogą pozbawić cię skóry! – czytaj str. 29

TYGODNIK

www.angora.com.pl

ISSN 0867 8162 Nr indeksu 378739 K 45850

wap.angora.com.pl

PRZEGLĄD PRASY KRAJOWEJ I ŚWIATOWEJ Nakład: 492 028 egz.

Nr 15 (1034)

Rok XXI 11 kwietnia 2010 r.

Cena 3,50 zł (w tym 7 % VAT)

Fot. Picture Group, Rex Features/East News. Collage: Mirosław Stankiewicz

USA – 3.00 USD; CANADA – 3.10 CAD; EUROPA – 1.50 EUR, UK – 1.80 GBP

WARSZAWA-CHICAGO-DORTMUND-TORONTO-NOWY JORK

A1502 VISA.qxd

R E K L A M A

2010-04-02

14:44

Page 2

2010-04-02

20:31

Page 1

3

KTO CZYTA, NIE BŁĄDZI

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

50

19 Stringi dla szejka (Polska The Times) Erotyczna bielizna z Podbeskidzia zdobywa świat.

SPOŁECZEŃSTWO 21 Marzenie o tanim tankowaniu (Przegląd) Dlaczego w USA litr benzyny kosztuje 2 złote, a w Polsce 4,50?

22 Deweloperzy zniszczyli nam życie (Dziennik Polski) Oszukanych na setki tysięcy złotych łączy dziś poczucie bezsilności i złość.

Fot. Reuters/Forum

26 Co drzemie w soi? (Angora) 29 Zeszła jej skóra (TVN 24, Dziennik Wschodni) Zespół Lyella to choroba, która może przydarzyć się każdemu po zażyciu środków przeciwbólowych.

AKTUALNOŚCI 10 Blisko, coraz bliżej (Angora) Czy Polska jest bezbronna w starciu z terroryzmem?

12 Nie jestem walizką (TVN 24) Wojciech Jaruzelski o zaproszeniu na moskiewskie obchody zakończenia II wojny światowej.

14 Szukamy ciągu dalszego „Zostałem zaszczuty” (Angora) Pięć lat temu Zbigniew Siemiątkowski porzucił politykę. Dziś jest naukowcem.

15 Konwojenci tajemnic (Angora) Polują na nich wszystkie służby specjalne świata.

17 Wspólny przodek Kaczyńskich i Komorowskiego (PAP) – to żyjący 400 lat temu Andrzej z Kurozwęk Męciński herbu Poraj.

18 Po pierwsze Niemcy, po drugie Ukraina (Radio TOK FM) O światowej ekspansji polskich przedsiębiorstw.

Frekwencja Ledwo ucichły odgłosy fety po zwycięstwie Bronisława Komorowskiego, premier Donald Tusk zwołał do swojego gabinetu nadzwyczajną naradę. – Panowie, mamy kłopot – zagaił nerwowo. – W prawyborach wzięło udział mniej niż 50% członków Platformy. Co się stało?! – To jego wina! Za słabą frekwencję odpowiada sekretarz generalny! Janusz Palikot wyciągnął oskarżycielski palec w stronę Grzegorza Schetyny. – Moja?! – oburzył się wywołany do tablicy. – Ludzie nie poszli do urn, bo zniechęciło ich twoje pajacowanie! – Nieudacznik! – warknął Palikot. – Błazen! – zasapał Schetyna. – Spokój! – walnął pięścią w stół premier. – Wy się kłócicie, a wszyscy dokoła się z nas śmieją! Lepiej powiedzcie, gdzie wyparowała połowa mojej partii!

POZA PRAWEM 30 Tajemnica chłopca ze stawu (Rzeczpospolita) Policjanci sprawdzają 47 tysięcy rodzin, by ustalić tożsamość dziecka.

31 Mafia przejmuje biznesy (Gazeta Warszawska) Gangsterzy wykorzystują haki na... byłych gangsterów.

32 „Niegodne” zdjęcia (Gazeta Wyborcza) ...za które łódzkim licealistkom grożono wyrzuceniem ze szkoły.

33 Na widzenie robię makijaż (Polska Dziennik Bałtycki) O doświadczeniach i przeżyciach żon i narzeczonych więźniów.

34 Zakazana miłość? (Angora) Zabójstwo na

zlecenie(1).

36 Słodka zemsta z łaski Temidy (Przegląd) Sąd w Karolinie Północnej orzekł, że kochanka zapłaci żonie 9 milionów dolarów.

– Może to były martwe dusze? – zasugerował Palikot, oglądając paznokcie. – Słyszałem o takim przypadku na Dolnym Śląsku. Co prawda to było dawno temu w Unii Wolności, ale może pan Schetyna coś jeszcze pamięta… – Po co sięgać tak daleko? – odparł słodziutkim głosem Schetyna. – Całkiem niedawno na Lubelszczyźnie kampania do sejmu była finansowana dzięki fikcyjnym wpłatom ubogich studentów. Może pan Palikot coś na ten temat wie? Załamany Tusk objął rękoma skołataną głowę. – Co za wstyd! Członków Platformy jest o połowę mniej, niż twierdziliśmy! Jak to wytłumaczycie mediom?! – Ogłosimy wielki sukces – odparł z uśmiechem Palikot. – Powiemy, że frekwencja w prawyborach była stuprocentowa!

PAWEŁ WAKUŁA

OBYCZAJE 48 Premiera z premierem u Karolaka „Angora” na salonach warszawki.

49 Szparka sekretarka

Jak powstają przeboje(89).

50 Od małpy do fryzjera (YEPPY.pl) Włosy nie przestają nigdy rosnąć jedynie człowiekowi i wołu piżmowemu.

52 Kliczko szykuje show dla Polaków (Dziennik Gazeta Prawna) Ukraiński mistrz świata okazał się zarówno dobrym biznesmenem, jak i bokserem.

54 Buty trzeba wymyślić na nowo (Gazeta Wyborcza) Po 30 latach ścigania się na kosmiczne technologie ortopedzi ogłosili zwycięstwo natury.

KULTURA 56 Pietrzakowi wciąż się chce (Tygodnik Solidarność) 50-lecie działalności pana Janka.

58 Salonowe burze Bohdana Gadomskiego (Angora) Marianna Wróblewska, wokalistka jazzowa wierzy, że ma anioła, który prowadzi ją przez życie.

60 Nawet Eichmann był wstrząśnięty... O książce Marka Millera „Europa według Auschwitz. Litzmannstadt Ghetto”.

61 Książki, o których nie wiecie (Rzeczpospolita) ...Nie wiecie, bo ukazały się w niszowych oficynach.

ŚWIAT – WYDARZENIA 69 Czy to już wojna? (Moskiewskij Komsomolec) Zamachy terrorystyczne w moskiewskim metrze i w Dagestanie.

ŚWIAT – OBYCZAJE 72 Zdrowa konkurencja (Peryskop) Szwedzi cenią polskich lekarzy.

73 Wenus spod skalpela (Korespondencja własna) W USA obrót na rynku operacji plastycznych wyniesie 15 miliardów dolarów.

73 Szlacheckie korzenie (Peryskop) Polskie rodowody ukraińskiego prezydenta i premiera.

74 Polska nuklearna, ale podzielona Krzysztof Mroziewicz o naszej polityce zagranicznej.

75 Test z demokracji (Le Figaro) Bagdad w siódmym roku amerykańskiej interwencji.

76 Wredne miliony (Peryskop) czyli... pieniądze szczęścia nie dają.

77 Cud regeneracji (ScientificAmerican) Przypadek, odrobina szczęścia i naukowe zacięcie wystarczą, by to, co niemożliwe, stało się faktem.

ŚWIAT – TURYSTYKA 78 Na falach Amuru Od wieków ta rzeka nie straciła nic ze swojej potęgi.

ŚWIAT – ROZMAITOŚCI 82 Freuda nagość monstrualna Korespondencja własna Leszka Turkiewicza z Paryża.

W tym tygodniu imieniny obchodzą: Wtorek 6.04. Izolda, Celestyna, Ada, Wilhelm Środa 7.04. Herman, Rufin, Donat Czwartek 8.04. Cezary, Radosław, Dionizy Piątek 9.04. Maja, Maria, Dobrosława, Dymitr Sobota 10.04. Makary, Michał, Małgorzata Niedziela 11.04. Filip, Leon, Jaromir

Na dobry początek

Fot. Piotr Kamionka/Ag. Fot. Angora Oprac.: Tomasz Wilczkiewicz

a1503.qxd

a1504-05.qxd

2010-04-02

18:07

Page 2

4

PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

TRZEBA NAPRAWDĘ WCZEŚNIE WSTAĆ, ŻEBY UCHWYCIĆ TAKI WIDOK. Ważka inkrustowana kropelkami rosy. Makrofotografie owadów autorstwa fizjoterapeuty Mirosława Świętka z Jaroszowa (Dolnośląskie) obiegły dziesiątki portali internetowych od Brazylii przez Wielką Brytanię po Chiny. Fot. Mirosław Świętek

TYGODNIK ANGORA działa na podstawie przepisów art. 25, 26, 29 (zamieszczając także wypisy dla celów dydaktycznych) 33 i 49 ust. 2 ustawy o prawie autorskim i „prawach pokrewnych z dn. 4 lutego 1994 r. (DzU z dn. 23 lutego 1994 r. nr 24, poz. 83) oraz przyjętych zwyczajów edytorskich. Szczegóły wyjaśniamy w rozesłanym do redakcji i udostępnianym na żądanie liście intencyjnym. Sprostowania i odpowiedzi drukujemy jedynie po opublikowaniu w pismach, skąd dokonaliśmy przedruku. Redakcja nie zwraca niezamówionych materiałów. Zastrzega sobie prawo do skrótów i opracowań tekstów. Tygodnik ANGORA płaci autorom za przedruki.

Tygodnik ANGORA nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam. DYREKTOR WYDAWNICTWA – Jerzy Wyrozumski REDAKTOR WYDAWCA – Anna Kuliś REDAKTOR NACZELNY – Paweł Woldan SEKRETARZ REDAKCJI – Janusz Glanc-Szymański KIEROWNIK REDAKCJI – Henryk Krupiński SEKRETARIAT – Elżbieta Białkowska, Elżbieta Walecka FOTOSKŁAD – Zbigniew Galant (kierownik), Małgorzata Kruczkowska, Grzegorz Ożga, KOREKTA – Alojza Tomaszek, Agnieszka Freus-Garbala, AGENCJA RYSOWNIKÓW – ANGORA – Jolanta Piekart-Barcz (kierownik), Sławomir Kiełbus, Marek Klukiewicz, Piotr Rajczyk, Paweł Wakuła, Tomasz Wilczkiewicz, REKLAMA – Robert Kuliś,

Bogdan Wojdyła, PROMOCJA – Andrzej Wójtowicz, DZIAŁ SPRZEDAŻY – Mariusz Witkowski, Krzysztof Kosiński, Adam Piotrowski, Bogdan Witkowski, ZESPÓŁ – Andrzej Berestowski, Jacek Binkowski, Mirosława Gabrysiak, Bohdan Gadomski, Tomasz Gawiński, Katarzyna Gorzkiewicz, Danuta Kotkowska, Adam Lewaszkiewicz, Bogda Madej, Bohdan C. Melka, Zbigniew Natkański, Katarzyna Pastuszko, DZIAŁ ŁĄCZNOŚCI Z CZYTELNIKAMI – Mateusz Koprowski. Adres redakcji: 90-103 ŁÓDŹ, ul. Piotrkowska 94, tel. 42 632-61-79, fax 42 632-07-67, nasz adres e-mail: [email protected]; nasza strona www w internecie: www.angora.com.pl, www.angorka.com.pl;

Wydawnictwo Westa-Druk Mirosław Kuliś, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94, Druk: Drukarnia Prasowa SA w Łodzi, al. Piłsudskiego 82; Nakład: 492 028 egz.; Nr indeksu 37-87-39, ISSN 0867-8162. Cięgi za numer zbierają: PAWEŁ WOLDAN i sekretarz odpowiedzialny: JANUSZ GLANC-SZYMAŃSKI At the area of the USA PETER RACZKIEWICZ is an exclusively authorised distributor, 3148 N. Laramie, Chicago Il 60641, tel. 1-773-2867169. Herausgeber in Deutschland; Niemcy: Verlag Hübsch & Matuszczyk KG, Postfach 101723, 44017 Dortmund, tel. 0231-101948, fax 0231-7213326; www.angora-online.de. Dział reklamy: 0231/92527276

Prenumerata krajowa: do 5 każdego miesiąca poprzedzającego okres rozpoczęcia prenumeraty w kasach oddziałów Ruchu SA. Prenumerata zagraniczna: infolinia 0-800 1200-29. Wpłaty na prenumeratę kartami kredytowymi i w internecie www.ruch.pol.pl. Ceny prenumeraty zagranicznej – priorytet – wysyłanej przez redakcję (kwartalnie): Europa 180 zł (50 euro), USA 220 zł (88 USD), Australia 350 zł (140 USD). Wpłat należy dokonać na konto: Wydawnictwo Westa-Druk, Bank PEKAO XI O/Łódź 57124030731111000034646955. Bank Swift: PKOPPLPWLDZ. IBAN: PL

Prenumeratę dostarczono do Urzędu Przewozu Poczty w Łodzi 4 kwietnia 2010 r. o godz. 800

a1504-05.qxd

2010-04-02

18:07

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Page 3

PRASOWE ZDJĘCIA TYGODNIA

MUSI SOBIE RADZIĆ OD MAŁEGO. Na wielu obszarach Chin panuje dotkliwa susza.

5

Fot. Reuters/Forum

PRZYNAJMNIEJ NIE BĘDZIE MIAŁ ODCISKÓW NA DŁONIACH. Niecodzienne podnoszenie ciężarów w Lagos (Nigeria). Fot. Reuters/Forum Opracował: ANDRZEJ BERESTOWSKI, [email protected]

a1506.qxd

2010-04-02

17:38

Page 2

6

NA SKRÓTY...

Przeczytane ONA NAJPIERW „Wielu mężczyzn nie zdaje sobie sprawy z istnienia różnic w przeżywaniu orgazmu między nimi a kobietami. Mężczyźni mogą osiągać orgazm genitalny, fizjologiczny, w prosty, mechaniczny sposób. Oczekują tego samego od kobiet, myślą: «Jeżeli ona nie ma ochoty na seks, nie przeżywa orgazmu, to najwyraźniej z nią coś jest nie tak, może ma kochanka». Gdzie edukują się mężczyźni w tej sferze (...)? Źródłem informacji jest kino i telewizja, media, przemysł erotyczny. Mężczyzna patrzy i widzi, że niczego specjalnego się od niego nie wymaga. W melodramatach, które czasem ogląda z ukochaną, wszystko jest proste (...): miłość, spełnienie, szczęście, koniec. Reklamy, które bardzo eksploatują sferę seksu, pokazują kobiety ponętne, uwodzicielskie, w stanie orgazmicznego pobudzenia, gdy zajadają jogurty, czekoladę albo kupują samochody. Obraz kobiety, która ma łatwy dostęp do takich stanów, przenika do podświadomości mężczyzn. Wydaje (...) się, że kobiety są tak zmysłowe, że wystarczy przycisnąć guzik i już”. Zwierciadło nr 4/2010 Kupują więc Bakomę z dużymi kawałkami owoców, Milkę z alpejskiego mleka, budują dom nad rozlewiskiem i... ona chyba jednak ma kochanka. TESTY ZŁA „(...) W USA zdarza się, że pracodawca, który wszedł w poważny konflikt z pracownikiem, potajemnie pobiera próbki jego DNA. Poddane analizie mogą wykazać na przykład genetyczne skłonności do zapadania na choroby, choćby takie jak alzheimer. Mając taką wiedzę, firma może starać się dowieść później w sądzie, że jej pracownik nie jest w pełni władz umysłowych (...). Od praktyk amerykańskich firm już tylko krok do testowania pracownika nie przy okazji zakończenia, ale rozpoczęcia współpracy. Genetyczne sprawdzenie kandydata pozwoliłoby zbadać, czy nie przysporzy w przyszłości kłopotów. Kto chciałby pracownika ze skłonnościami do uzależnień, szansą na schizofrenię czy pląsawicę Huntingtona (...)? Tymczasem w kolejce stoją już ubezpieczyciele (...). Australijski gigant ubezpieczeniowy NIB zamierza proponować swoim klientom testy genetyczne za pół ceny pod warunkiem, że będzie miał wgląd w ich wyniki (...). Kolejny krok to banki i decyzje o przyznaniu kredytu (...). Dziś bank nie ma żadnej możliwości legalnego pozyskania naszego DNA, ale kto zaręczy, że w ciągu dekady nie stanie się to standardem...”. Focus nr 4/2010 No to dobijamy do... DNA. EWA WESOŁOWSKA

Obejrzane LIFE IS BRUTAL Te drapieżniki wiedzą, gdzie szukać ofiar, są doświadczonymi łowcami. Dopadają antylopkę. Słychać chrzęst szczęk, krew, bezbronne oczy ofiary. Hieny. Sama nazwa kojarzy się źle. Z padlinożercami. Akcja tej niezwykłej opowieści dokumentalnej toczy się w okolicy Charleston na terenach parku narodowego Mala Mala w Republice Południowej Afryki. Bohaterem zbiorowym jest stado hien cętkowanych. Po ich okrutnym świecie oprowadza nas Kim Wolhuter. Poświęcił mu 10 lat, obserwując i podpatrując. – Zwierzęta z tego klanu pozwoliły, bym się do nich zbliżył. Mogę niemal patrzeć na świat oczami hien – mówi. W świecie hien panuje matriarchat, więc pełnia władzy należy do najbardziej agresywnej samicy Gork. Nie pozwala zapomnieć o tym nikomu. W klanie panuje porządek, każdy musi okazywać posłuszeństwo, stosownie do pozycji w hierarchii. Gork może się poobijać, gdy reszta musi zdobywać pokarm „w pocie czoła”. Szczególnie wyróżnia się wiceszefowa Nikita, zawsze w czołówce, zawsze agresywna. – Dla większości z nas hieny to odpychający, brudni i tchórzliwi padlinożercy. Tak naprawdę żadna z tych cech nie odnosi się do hien – Wolhuter rozbija stereotypy. Według niektórych badaczy pod względem poziomu inteligencji dorównują naczelnym. Więzi między członkami grupy dorównują wilczym watahom. Dominują samice, większe od facetów, którzy muszą znać swoje miejsce w grupie. Samica waży ok. 90 kilogramów, zjeść może 30% wagi ciała. Szczęki hieny miażdżą pokarm z siłą 70 kg na centymetr kwadratowy. Nie oprze się im najtwardsza kość. Rywalizacja o każdy kęs zaczyna się niemal tuż po urodzeniu. W większości stad przywódczyni rodzi młode częściej niż inne. Gork jest inna. Nie ma potomstwa i lubi znęcać się nad innymi samicami. Zazdrość? Hieny muszą bronić swojego terytorium. Ciągle patrolują teren. W przypadku zagrożenia wydają okrzyk – każde zwierzę inny. Znaczą odwiedzane miejsca wydzieliną ze specjalnego gruczołu. To kolejny znak rozpoznawczy – swoisty paszport. Walki o żarcie i teren trzeba toczyć z innym stadami krewniaków. Najgroźniejszymi wrogami są – oprócz ludzi – lwy. O waleczności hien świadczy to, że potrafią zaatakować pojedyncze kociaki, przeganiając je. Zadziwia ich wytrzymałość – mogą biec całą noc. W poszukiwaniu ofiar kierują się niezwykłym wyczuciem terenu, jakby GPS-em. Film świetny, zdjęcia imponujące, ale hien nie da się polubić. Nat Geo Wild, Królowa hien, 26.03.10 godz. 18.00 BOHDAN MELKA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Usłyszane FAST DOCTOR – NOWY SPOSÓB LECZENIA Hamburger z okienka, napój gazowany czy nawet gotówka bez wysiadania z samochodu – do tego Ameryka przyzwyczaiła się już dawno. Jednak polski lekarz pracujący w Illinois idzie dalej i chce zaproponować Amerykanom leczenie bez wysiadania z samochodu. Pomysł jest prosty, jak sprzedaż hamburgera. Pacjent podjeżdża pod specjalne okienko i prosi na przykład o lek na ból gardła. Lekarz zagląda do gardła i wypisuje receptę. Doktor Waldemar Nowak zapewnia, że leczenie pacjenta w takim punkcie jest możliwe. Kupił już starą restaurację, którą chce zaadaptować na potrzeby nowej przychodni. Otwarcie planuje za pół roku. Władze Orland Park przychylnie patrzą na ten projekt. Lekarz przewiduje ogromny sukces przedsięwzięcia, dlatego dokumentacje w tej sprawie złożył do urzędu patentowego. RMF FM, Fakty, 30.03 BAKTERIE BĘDĄ RATOWAĆ GÓRNIKÓW Nadmierna ilość metanu jest przyczyną większości wypadków w górnictwie. Zapobiec im mają... mikroorganizmy. Naukowcy z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego prowadzą badania nad bakteriami, które „żywią się” tym gazem. Takie bakterie naturalnie występują w skałach Kopalni Węgla Kamiennego „Bogdanka” na Lubelszczyźnie. „Jest ich bardzo dużo i są aktywne, dlatego należy ona do najbezpieczniejszych w Polsce” – mówi szefowa Instytutu Biotechnologii profesor Zofia Stępniewska. Badacze z uczelni są o krok od opracowania systemu ograniczającego w kopalniach ilość tego gazu. Ekrany z bakteriami rozkładającymi metan można by też umieszczać w innych miejscach, gdzie gazu jest zbyt wiele, np. na wysypiskach śmieci. Wiadomości Radia Zet, 29.03. CAŁUN TURYŃSKI W 3D Salezjanie chcą sprzedawać trójwymiarowe okulary, przez które ma być lepiej widać szczegóły całunu turyńskiego. Za okulary trzeba będzie zapłacić od 2 do 3 euro, a całun chce obejrzeć 2 miliony turystów. Już pojawiły się ich reklamy i zapowiedzi, że będzie można je kupić w sklepiku salezjanów przy ich bazylice w Turynie. Arcybiskup Turynu oraz komitet organizujący wystawienie całunu odcinają się od pomysłu salezjanów i nie chcą mieć nic wspólnego z niepotrzebną komercyjną inicjatywą. Włoski dziennik „Il Giornale” pisze ironicznie, że całun turyński oglądać będzie można jak film „Avatar”, w trójwymiarowych okularach. Całun będzie wystawiony od 10 kwietnia do 23 maja. Wiadomości Radia Zet, 30.03. B.W.

Złapane w sieci WOJNA W PLATFORMIE? Internauci z uwagą obserwują spór pomiędzy Januszem Palikotem a Grzegorzem Schetyną. Ten pierwszy oskarża sekretarza generalnego Platformy Obywatelskiej o słabą frekwencję w prawyborach. „To bardzo złe prowadzenie partii przez sekretarza generalnego spowodowało, że w Platformie nie powstała kultura wewnątrzpartyjnej aktywności” – napisał Palikot na swoim blogu.  Układziki, dzielenie stołków – Palikot ma rację – to zniszczyło PO. Ale przecież to było pewne – z 3 tenorów został jeden, nieco zachrypnięty, a do tego obrósł planktonem z AWS, przeciw któremu przed laty powstała PO. (Errazm)  Uważam, że PO to twór sztuczny i pełen hipokryzji. Oni nie mają właściwie żadnego programu. Nie wyrażają zdania w żadnej trudnej sprawie. Nie występują pod własnym szyldem, bo to ich zwalnia z potrzeby zajmowania stanowiska w trudnych sprawach. To jest oczywiście gra na bardzo krótką metę. (bez cenzury)  Palikot to pitbull Tuska. Służy do gryzienia przeciwników, ale i przyjaciół z boiska. (sympatyk lewicy)  Trzeba Stefana Marszałka Niesiołowskiego zapytać, czy to pod „pisowską podłość” podpada, czy jeszcze nie? I czy Janusz P. już jest „zaślepionym nienawiścią pisowcem”. (fan rydzyka)  Nie mogę uwierzyć! Palikot traci rozsądek? Dotychczas podziwiałem go za cięty, antykaczy język. Czyżby teraz odwracał się przeciw swoim? (jj77)  O co chodzi? Wszyscy mają mówić i myśleć tak samo?! Tak było w komunie i jest w PiS-ie. (ed)  Nie żartuj. To nowość w PO!!! (obserwator)  Szok! Znaleźli coś, za co nie obwiniają braci i PiS. A może to jednak sprawka pisowskich haków, może miłość do Tomka, może jakieś radio z Torunia winne, może przez weto prezia, może... ale na pewno nie wina PO, bo to supertowarzystwo. Razem grali na podwórku w piłkę, razem wciągali noskiem i Wojewódzki ich kocha... (zorro)  Bez Palikota PO obniża wizerunek, aktywność i wewnątrzpartyjny dyskurs oraz krytycyzm. Grzegorz Schetyna nie ma politycznego wizerunku na jakiegokolwiek lidera partii. (jak 123)  Palikot jest jak Gołota! Wali poniżej pasa... (Adam)  W medialnym POjedynku to Palikot rozłoży Ryżego. Dlatego, że to nie jest nieudaczny Jaro ze swymi bon motami, prawniczym sztywniactwem i głupawymi wpadkami. (obiektyw) www.onet.pl (bin)

A1507 GRAND.qxd

2010-04-02

14:46

Page 1

R E K L A M A

a1508 MIKKE I SZPAKI.qxd

8

2010-04-02

PRZEGLĄD TYGODNIA

Państwo wrogie przedsiębiorcy? – pod taką nazwą odbyła się konferencja Business Center Club, Krajowej Izby Gospodarczej, Forum Obywatelskiego Rozwoju i Fundacji Helsińskiej. Obecni zapłakali nad losem przedsiębiorców – ofiar nieodpowiedzialnych i niekompetentnych działań prokuratorów. Prof. Balcerowicz posunął się do stwierdzenia, że w Polsce nie przestrzega się domniemania niewinności (znaczy, Polska państwem bezprawia?). W apelu do ministra sprawiedliwości postulowano m.in. edukację ekonomiczną sędziów i prokuratorów. Uczestnicy nie zauważyli, że po oddzieleniu Prokuratury Generalnej minister może oskarżycielom nagwizdać. I cały rząd też. 8 litrów czystego alkoholu wypił w ubiegłym roku statystyczny Polak. Na czele stawki ulubionych trunków ulokowało się piwo. Prognozuje się jednak wielką przyszłość winom gronowym. Zwłaszcza że Światowa Organizacja Zdrowia zachwala zdrowotność spożywania 1-2 lampek czerwonego wina dziennie. 1239 księży, czyli 5,5% księży porzuciło stan duchowny w Polsce w latach 1969-2005 – wynika z danych watykańskiej Kongregacji ds. Duchowieństwa. W okresie tym wyświęcono 22 tys. 249 kapłanów diecezjalnych, co daje nam pierwsze miejsce na świecie. Liczba odejść w obecnym dziesięcioleciu wynosi ok. 50. Wykształcenie i tytuł nie dają manier. To banał, który po raz kolejny potwierdził prof. Jan Winiecki, członek Rady Polityki Pieniężnej z ramienia Sejmu. Dziennikarza Telewizji Trwam poczęstował pytaniem: – Trwa mać, tak? Zjeżdżaj pan! Natomiast telewizji publicznej oznajmił: – Mam pana i pańskie doniesienia w nosie. Trzeba będzie założyć rejestr chamokratów III RP. Przed zakupem jajek z trójką – pierwszą cyfrą kodu na skorupce – „pozyskanych kosztem niewyobrażalnego cierpienia ptaków”, przestrzega Ewa Rudzińska z Ogólnopolskiego Towarzystwa Opieki Zwierząt Animals. Numer 3 oznacza, że jajo pochodzi z ferm, gdzie w jednej klatce siedzi po 5 kur, a z góry sączy się otępiające światło. „Nieszczęście” polega na niskiej cenie takich jajeczek, co podoba się nabywcom. A jak ktoś chce być obrońcą kur, niech kupuje strusie jaja po ok. 70 zł za sztukę. Przysługujący na cały rok unijny limit połowu śledzia już wykorzystali polscy rybacy. Zaczynają mieć dość ciągłych kontroli i zakazów, rzekomo mających na celu ochronę ryb, a faktycznie w interesie innych krajów bałtyckich. O nieudacznictwo w zakresie obrony naszych interesów obwiniają rząd i zapowiadają protesty. BOHDAN MELKA ZBIGNIEW NATKAŃSKI

17:41

Page 2

FELIETONY NIEKONTROLOWANE

RABOWANIE EMERYTÓW(1) Janusz Korwin-Mikke Proszę sobie wyobrazić, że kupujecie Państwo za dwa złote kupon Toto-Lotka, w punkcie Toto go przyjmują, naklejają banderolę, idziecie do domu – i nagle dowiadujecie się, że, niestety, w tym losowaniu pula nagród będzie dwa razy mniejsza, bo Totek nie ma chwilowo pieniędzy – więc ci, których banderole mają numery nieparzyste, otrzymają tylko połowę regulaminowej wygranej... Ale by się wrzask podniósł – nieprawda-ż? Ludzie ruszyliby na punkty Totka, poleciałyby szyby. Bo to jawne oszustwo, istotnie: pieniądze przyjęto – i tu taki kant! Wrzask by się podniósł straszny. O dwa złote. Tymczasem przy emeryturach ONI chcą okraść każdego średnio na kilkanaście tysięcy złotych – i nic! Nikt nie bierze kamieni i nie idzie wybijać szyb w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, w ZUSie ani w KRUSie. Zdumiewające! Przecież w tej grze robią nas w bambuko – a my nic. Państwo pokornie na NICH głosują, uważając, że tak „musi być”. Nie musi.

NAKARMIĆ SKORUPĘ Przyjemnie minęły nam święta, bo to zawsze miło siedzieć z rodziną i przyjaciółmi przy suto zastawionym stole, przerzucać się żartami i biesiadować do woli. Były jednak momenty, kiedy świąteczne potrawy stawały nam w gardle. I to nie dlatego, że były podłej jakości czy kupione w promocji. Tylko z powodu senatora PiS-u Tadeusza Wojciecha Skorupy, górala spod samiuśkich Tater, a konkretnie ze wsi Podczerwone. Jakoś nie mogliśmy zapomnieć o tej bidzie, z jaką od ponad dwóch lat zmaga się ten wybraniec narodu. Tyra chłop dla Ojczyzny za marne 9 tys. złotych na rękę. O jakiejś żebraczej diecie senatorskiej (około 2500 zł miesięcznie) to nawet wstyd wspominać. Słusznie Skorupa w chwili szczerości wygarnął, że to jakieś psie pieniądze. Zastanawialiśmy się, jak ta senatorska bida spędza święta. Pewnie skrom-

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Co to w ogóle jest emerytura? To jest właśnie taki zakład, jak w Totku czy w grze w ruletkę. Państwo zakładacie się z ZUSem (czy innym ubezpieczniakiem), że dożyjecie 60 (kobiety) czy 65 lat (mężczyźni). Opłatę za to (wysoką, nie jakieś dwa złote) macie rozłożoną na raty: wnosicie ją co miesiąc jako „składkę”. I teraz zaczyna się gra: jeśli przegracie zakład (czyli nie dożyjecie 65-go (60-go) roku – to przegraliście. Jeśli dożyliście – to teraz ONI muszą wypłacać umówioną wygraną. Też na raty. Nazywa się ona „emeryturą”. I tak samo jak po przyjęciu 2 złotych Toto-Lotek nie ma prawa zmienić reguł, to – tak samo ONI nie mają prawa zmienić reguł przyznawania emerytur. Tyle że ONI uważają, że mają prawo z nami zrobić WSZYSTKO. Wcale nie wykluczam, że jeśli zabraknie IM pieniędzy, to wprowadzą obowiązkową eutanazję po 70-tym roku życia. Tak, tak! Genialny historiozof francuski, śp. Aleksy de Tocqueville, już 150 lat temu napisał: „NIE MA TAKIEGO OKRUCIEŃSTWA, ANI TAKIEJ NIESPRAWIEDLIWOŚCI, KTÓREJ NIE MÓGŁBY POPEŁNIĆ SKĄDINĄD ŁAGODNY I LIBERALNY RZĄD – JEŚLI ZABRAKNIE MU PIENIĘDZY”. Napiszcie to sobie Państwo wielkimi literami i powieście nad łóżkiem. Albo podniosą wiek emerytalny do 90-go roku... ...Nie wolno? A czy przypadkiem Państwo nie cieszyliście się, gdy zaczęli przyznawać wcześniejsze emerytury? Ja ostrzegałem (jeszcze za PRLu!): „Kto go-

dzi się na to, że państwo może wiek emerytalny obniżyć – ten godzi się na to, że może go podwyższyć”. Teraz ONI będą się powoływać w Trybunale Konstytucyjnym, że jest społeczna zgoda na manipulowanie przy wysokości emerytur i w sprawie wieku emerytalnego. Niektórzy sędziowie mogą ten argument potraktować bardzo poważnie. Nawet jako decydujący. Bo ja, proszę Państwa, NIKOMU bym nie przyznał wcześniejszej emerytury – podobnie, jak nikomu, kto nie wpłacił dwóch złotych i nie skreślił właściwych liczb, nie wypłaciłbym nagrody w Totku. Ale też każdemu bym wypłacił tyle, ile się należy. W wieku 65 (60) lat. Dokładnie. Co do dnia – i co do złotówki. A socjaliści to jak małe dzieci. Jak mają – to rozdają garściami. Bo mają dobre serduszka. A kiedy zabraknie – to rozkładają ręce i mówią: „Nie ma... Nie ma...”. Jak mówi dwuletnie dziecko? Właśnie tak. Bo socjaliści to ludzie na poziomie umysłowym dziecka. Tyle że małym dzieciom nie powierza się dużych pieniędzy. W Toto-Lotku połowę pieniędzy zabiera reżym – podobno na obiekty sportowe. W grze zwanej „system emerytalny” też połowę pieniędzy zabierają, rozkradają i marnują ONI. Tyle że gra w Toto-Lotka nie jest obowiązkowa – a gra w emerytury – jest. W grach na małe pieniądze ONI są uczciwi. W grach na duże... Jak widać! http://korwin-mikke.pl

nie, bo przecież za 12 tys. miesięcznie człowiek się nie rozpędzi. Zresztą wystarczy spojrzeć na Tadka Wojtka, żeby od razu dostrzec puchlinę głodową na jego twarzy. Aż nas ściskało za gardło, kiedy tylko pomyśleliśmy, że my tu przy wykwintnych potrawach, zacnych trunkach bawimy się i świętujemy, a tam gdzieś, u podnóża Tatr, w domu Skorupów jeno woda, chleb i bazie. Przyszło nam nawet do głowy, żeby wysłać Władkowi i jego rodzinie jaką paczkę żywnościową, ale jak znamy Pocztę Polską, doszłaby nie wcześniej niż na Boże Narodzenie. Dlatego korzystając z łamów naszego zacnego tygodnika apelujemy do górali podhalańskich. Zbierzcie się do kupy, zrzućcie się na senatora, bo to wstyd i sromota, że jeden z waszych ziomków, najlepszych synów, głodem przymiera. Załóżcie fundację „Nakarmić Skorupę” i wspomóżcie finansowo ekscelencję z waszego regionu, bo nie godzi się, żeby taki dobroczyńca harował za psie pieniądze. Naprawdę szczerze podziwiamy Skorupę Władka Tadeusza, że mu się za te marne grosze chce w ogóle jeździć do Warszawy na posiedzenia senackich komisji ds. Nauki, Edukacji i Sportu oraz Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą. Z drugiej strony lepiej Skorupie posiedzieć w Izbie Refleksji i Drzemki Poobiedniej niż w hotelu sej-

mowym, gdzie kible pamiętają czasy wczesnego Gomułki. Zgroza! Jesteśmy święcie przekonani, że gdyby nie patriotyczne wychowanie, umiłowanie chrześcijańskich wartości, przywiązanie do ziemi, tradycji i Kaczyńskich, to już dawno Skorupa rzuciłby te posiedzenia, głosowania, wróciłby do swej wsi i zarabiał prawdziwe pieniądze. W końcu jest absolwentem nowotarskiego Technikum Mechanicznego, więc fachowiec z niego jak się patrzy i w Senacie ze świecą takich szukać. Mógłby żyć jak ta lala. Ale Skorupa gardzi mamoną, nie idzie na łatwiznę. Poświęca się dla nas. Swoich kwalifikacji i wiedzy nie zatrzymał dla siebie, dla życia w dobrobycie, tylko dzieli się nimi z całym społeczeństwem. Dziękujemy Ci, senatorze Skorupo, że pomimo tych psich pieniędzy chce Ci się służyć Polsce i Polakom. Powinieneś być twarzą wybrańców narodu. Tych, którzy bezinteresownie, wyłącznie dla idei, dobra społeczeństwa poświęcają całe swoje życie. Szkoda, że jest Was tak niewielu. Zaledwie 100 w Senacie i 460 w Sejmie. A Tyś jest, obok Chlebowskiego, Drzewieckiego i Piesiewicza, jedną z najjaśniejszych gwiazd tego panteonu! SOBCZAK i SZPAK PS A złych języków, senatorze Skorupo, nie lękajcie się. Gówno wam zrobią. Nie one odbierają immunitety.

a1509 martenka.qxd

2010-04-02

19:41

Page 1

Z ŻYCIA SFER POLSKICH Henryk Martenka Z niedowierzaniem i zmieszaniem oglądałem pocącego się byłego ministra sportu Drzewieckiego, kiedy publicznie bił się kułakiem w pierś cherlawą i przepraszał naród za „dziki kraj”, jak określił Najjaśniejszą Rzeczpospolitą w wywiadzie. Moje niedowierzanie (i zmieszanie) płynęło stąd, że Drzewiecki to nie jest jakiś hetka-pętelka, któremu dopiero polityka życie uratowała, ale kuty na cztery fajerki gość, który z niejednego już – nie tylko golfowego – dołka wychodził na prostą. Chyba że w telewizji udawał... Wił się więc Drzewiecki przed kamerami, że to nie on tak głupio powiedział, a nawet jeśli powiedział, to nie Polskę miał na myśli, lecz Laos, poza tym jest patriotą, który strasznie kocha swój kraj. Wił się więc Drzewiecki jak wstęga asfaltu pośród kartofliska, z najwyższym trudem wytrzymując karcący wzrok Moniki Olejnik i szlochając pod razami batów, które wymierzała mu jeszcze surowsza niż Olejnik opozycja. Tymczasem sprawa rozgoryczonego Mira z „dzikiego kraju” bardziej śmieszy, niż szokuje. Gdyby Miro zamiast piłeczek golfowych nosił w portkach to, co na Florydzie nazywa się „balls”, to zamiast skamlać o swym patriotyzmie

WEJŚCIE DLA ARTYSTÓW Sławomir Pietras Za czasów Związku Radzieckiego wiedzieliśmy o wszystkim, co działo się w środowiskach twórczych i sztuce tego kraju. Oczywiście w granicach zezwolenia władzy i w ramach ustrojowych dogmatów. Teraz wiedzę taką zdobywamy sami, często zaskakiwani i zdumieni niezmiennym bogactwem, barwnością i urokiem kultury tego narodu. Ich sztuki piękne, muzyka, poezja, literatura i teatr były i będą tym, co nas powinno łączyć bez względu na politykę, konflikty, terroryzm i inne doczesne okropności. Należy koniecznie zapamiętać nazwisko Ludmiły Ulickiej, rosyjskiej pisarki i scenarzystki, z zawodu biologa genetyka. Przed kilkunastu laty napisała swe pierwsze opowiadanie Sonieczka i od razu zdobyła francuską nagrodę Medici i włoską Azerbi. Teraz

9

PISANE PO OBIEDZIE

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Dziki kraj, dzikie wino i miłości do ojczyzny twardo odpowiedziałby do kamery: – Tak, powiedziałem te słowa o dzikim kraju, bo według mnie to prawda. A wtedy mnóstwo ludzi, zamiast napawać się byle jaką satysfakcją z widoku zgnojonego w telewizji ministra, zaczęłoby się zastanawiać, czy czasem ten spryciarz Miro nie ma racji? Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy dotąd w myśli, mowie czy uczynku nie żachnął się, zaklął sprośnie i z rezygnacją nie załamał rąk, widząc, co w Polsce się dzieje. Widząc bankrutujące z powodu bezkarności urzędników fiskalnych przedsiębiorstwa. Zasrane ubikacje w coraz droższych pociągach InterCity. Słuchając bełkotu polityków, bez których nie ma racji bytu żaden środek masowego przekazu. Złoszcząc się na idiotyczne, wymierzone przeciwko chorym, czekającym na pomoc ludziom, zarządzenia Narodowego Funduszu Zdrowia, na arogancję, cywilnych, wojskowych i duchownych biurokratów, skorumpowanych i bezwzględnych. Czyż to nie jest dziki kraj! Nie ma dnia, aby media nie doniosły o plagiacie naukowym, przekręconym przetargu, niegospodarności podszytej własnym interesem. To musi być dziki kraj, w którym główne międzynarodowe lotnisko kraju jest od lat rozbabraną budową, autostrady są w planach, a handlowa flota morska ma mniej jednostek niż flotylla węgierskiej marynarki wojennej. W którym nowe elewacje domów nisz-

czy się plugawymi, faszystowskimi napisami, a klatki schodowe w śródmiejskich kamienicach przypominają zapomniane szalety. Nie jest to dziki kraj? Posłuchajmy, jak mówi między sobą polski lud i jakim językiem rozmawia dziś ze sobą młodzież z pokolenia JP II? Czy newsy o spalonych, porzucanych na śmietnikach, wyrzucanych z okna niemowlętach pochodzą z Konga, czy może z lokalnych wiadomości TVP? I dlatego taki Miro może mieć rację. Dziki kraj. On sam nic jeszcze złego nie zdążył zrobić, a już gardło dał. Za co? Gdzie tu jest sprawiedliwość? Minister Julia Pitera, młot na nieuczciwych ministrów, ukończyła kolejny wstrząsający raport, w którym dowodzi, że najwięcej grzechów w aferze hazardowej popełnił właśnie golfista-patriota Miro Drzewiecki. Jeśli Pitera się nie myli, to gdzie jeszcze chodziłby taki na wolności? U nas chodzi, bo na szczęście dla Mira Polska to dziki kraj, choć on, Miro, niespecjalnie to sobie ceni, nawet gdy za to przeprasza. Więc winny, a mimo to na wolności?! Ha! Chyba że chodzi wolny, bo jest niewinny, ale zapytajmy wtedy, ot, Piterę choćby, czemu go Tusk wyrzucił z rządowej posady? Za jaką winę? Widocznie Polska to naprawdę jest dziki, piękny kraj. I wszyscy jesteśmy nim zachwyceni, oplątani, odurzeni, gdyż – jak śpiewał Grechuta – W dzikim winie świat się plącze... [email protected]

Rosyjskie konfitury przedstawia swoją pierwszą sztukę teatralną, którą udało mi się obejrzeć, zanim dojdzie do emisji publicznej, bo wyprodukowała ją Telewizja Polska. Nazywa się Rosyjskie konfitury i ma dwa, ale pozorne mankamenty. Trochę pretensjonalny i niezupełnie przylegający do treści tytuł oraz klimat dobrze już znany każdemu admiratorowi sztuki rosyjskiej. Jest to klimat utrwalony na kartach twórczości Antoniego Czechowa. Ta niekończąca się nostalgia, pozostająca w symbiozie z krajobrazem ludzka melancholia, smutek, utracone nadzieje, bezradność wobec zachwianych ludzkich relacji i brutalności świata, wreszcie niemożliwe do spełnienia tęsknoty. W ten czechowowski pejzaż autorka wpisała problemy i konflikty podmoskiewskiej inteligencji z początku naszego stulecia. Mamy tu dwa pokolenia. Tych, co znaczyli coś w Związku Radzieckim, a teraz – coraz starsi – znaczenie to stracili. I młodych, próbujących się dostroić do wyzwań nie-

komunistycznych już czasów, często brutalnych, prymitywnych i bezsensownych. Między tymi inteligentami, we wspomnieniach powołujących się nawet na arystokratyczne parantele, plączą się resztki dawnej klasy robotniczej; żerujące, wycwanione, dwulicowe, śladowe wspomnienie zbankrutowanej dyktatury proletariatu. Spektakl posiada intensywną dramaturgię, świetne dialogi, szereg ról nakreślonych z talentem, wrażliwością i znajomością ludzkiej psychiki. Tekst napisany znakomicie, gdzie trzeba – zabawnie, gdzie należy – refleksyjnie, dobrze przetłumaczony przez Agnieszkę Piotrowską. Zamiast opowiadać treść, wymienię tylko wykonawców, którymi się zachwyciłem (z zachwytem w nawiasie). Ignacy Gogolewski (mistrzostwo), Agnieszka Krukówna (urocza), Cezary Kosiński (boski), Sonia Bohosiewicz (śliczna), Rafał Mohr (owszem), Maria Seweryn (wyrazista), Weronika Nockowska (nieźle), Paweł Ciołkosz (dobry), Agnieszka

...wróblem wyleci, a wołem powraca Praca w policji to droga donikąd. Jerzy Dziewulski, milicjant, poseł Człowiek znikąd? *** Faceci są po to, by pójść z nimi do łóżka, a potem nie oddzwonić. Agnieszka Chylińska piosenkarka Heyah! *** Nie jestem tolerancyjny co do niektórych panów, niech ode mnie się odpier... wszego maja. Co bym zrobił? Bejsbola w d... bym mu wsadził. Mariusz Pudzianowski, siłacz, o swej niechęci do gejów Słodki brutal… *** Wolę być singlem, niż skończyć jak Kaz (Marcinkiewicz). Marek Migalski, europoseł PiS Ale ten przynajmniej sobie pobzyka. *** Kobieta może być sexy, pozować nago na okładce „Playboya” i mieć diabelską inteligencję. Złośliwi twierdzą, że jestem cała sztuczna, ale nie wynaleziono chyba jeszcze silikonu do powiększenia mózgu. Doda Elektroda, celebrytka Rzadko kiedy powiększony mózg to symptom zdrowia. hm

Mandat (super). Wszyscy świetnie kamerowani przez Dariusza Kuca. Rosyjskie konfitury wyszukała Krystyna Janda. Przedstawienie w niezwykle malowniczej scenerii rozpadającej się podmoskiewskiej posiadłości zainscenizowała także Krystyna Janda (jak znalazła u nas takie domostwo?). Wspaniale dobrana obsada i mistrzowska reżyseria poszczególnych scen są dziełem Krystyny Jandy. Opętana rodzinnymi problemami, pytająca jak żyć, wiecznie zapracowana, targana licznymi sprzecznościami, smagana wieloma nieszczęściami, ze wszystkim na swej głowie, główną postacią spektaklu jest Natalią. Rolę tę kreuje Krystyna Janda. Ale przy tym wszystkim nie jest jej ani za dużo, ani za mało. Jest tyle, ile trzeba. Rosyjskie konfitury otrzymują dodatkowy wymiar i wymowę oglądane w kontekście ostatnich wydarzeń w Rosji, na tle ich tragizmu, wieloznaczności i niedopowiedzeń. Bez względu na to, co się jeszcze zdarzy, postarajcie się nie przegapić: poniedziałek, 12 kwietnia 2010 r., godz. 20.15 TVP 1.

a1510-11.qxd

2010-04-02

18:59

Page 2

10

WYBUCHNIE, NIE WYBUCHNIE?

Czy Polska jest bezbronna w starciu z terroryzmem?

w Pekinie wydały ogromne pieniądze na zapewnienie bezpieczeństwa, obawiając się ataku na reprezentacje państw zaangażowanych w walkę z terroryzmem. To, że w Polsce do tej pory nie doszło do zamachu, wynika z faktu, że pod względem strategicznym jesteśmy dla terrorystów za mało atrakcyjni. Na razie nasz kraj jest jeszcze celem drugiego rzutu. Nie mamy też poddanej represji radykalnej mniejszości muzułmańskiej, z której mogliby rekrutować się przyszli zamachowcy. Jednak gdy coraz częściej słyszę, że w jakimś kraju udaremniono zamach, to paradoksalnie ogarnia mnie niepokój. Może to bowiem doprowadzić do sytuacji, że terroryści zdecydują się zaatakować łatwiejsze cele drugiego rzutu, do których należy nasz kraj. – Wydaje się, że Polska nie jest przygotowana na terrorystyczne zagrożenie.

– Nie mamy odpowiedniego systemu zabezpieczającego, a przynajmniej ja go nie widzę. Może coś zmieni się do Euro 2012, ale taki system nie może być budowany ad hoc, tworzony pod jedną, wielką imprezę. – W naszym kraju żyje około 40 tys. muzułmanów, z czego tylko 10 tys. to mieszkający tu od wieków polscy Tatarzy, cała reszta to przede wszystkim arabscy emigranci. Podobno nasze służby niewiele wiedzą o tym, co dzieje się w tych środowiskach. – Rzeczywiście, w Polsce nie ma zagrożeń ze strony naszych Tatarów, czego nie można być pewnym w stosunku do muzułmańskich emigrantów. Na szczęście większość z nich jest zorganizowana w różnych stowarzyszeniach, ligach i dzięki temu łatwiej jest ich kontrolować. W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej konwertytów, ludzi, którzy przeszli na islam i często nie są nigdzie zorganizowani. Jak uczy doświadczenie, są też bardziej podatni na radykalizację, a co za tym idzie także na rekrutację do grup terrorystycznych. Pamiętajmy jednak, że dziś można przygotować zamach w Londynie, Berlinie czy Rzymie i przyjechać do Polski tuż przed akcją. Dzięki internetowi można plano-

kolejny problem, czy tłumaczenie będzie zrozumiałe dla polityków.

ralne. Kiedyś palono książki, a teraz od razu do paki.

Nielegalny biust Lenina

Internauci mogą już wybierać prezydenta

Blisko, coraz bliżej Rozmowa z KRZYSZTOFEM LIEDELEM, dyrektorem Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas – Czy seria zamachów, jakie przeprowadzono ostatnio w Moskwie i na Kaukazie, ma wpływ na zagrożenie terroryzmem w naszym kraju? – Nie łączyłbym bezpośrednio zamachów w Rosji z sytuacją w Polsce. Z jednym zastrzeżeniem. Od momentu, gdy przed czterema laty z rozkazu Putina zabito czeczeńskiego przywódcę Szamila Basajewa, zniszczono tym samym czeczeński nurt narodowo-wyzwoleńczy. Gdy zabrakło Basajewa, do głosu doszły radykalne siły opowiadające się za włączeniem walki Czeczenów w światowy dżihad, za współpracą z al Kaidą. W Polsce żyje kilka tysięcy Czeczenów, i tych w obozach dla uchodźców, i tych, którzy osiedlili się tu na stałe. Gdyby więc było „zlecenie na Polskę”, to

myślę, że mimo iż nasz kraj prowadzi proczeczeńską politykę, niektórzy z żyjących u nas Czeczeńców mogliby podjąć się takiego zadania. I tylko z tego punktu widzenia wydarzenia w Moskwie mogą mieć znaczenie dla naszej sytuacji. – Po Wielkiej Brytanii jesteśmy największym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Mamy dobre stosunki z Izraelem. O wiele bardziej zaangażowaliśmy się w interwencje w Iraku czy Afganistanie niż Hiszpania, którą al Kaida ukarała zamachami w Madrycie, nie mówiąc już o Turcji (zamachy w Stambule) czy neutralnych Indiach (ataki w Bombaju). – To, o czym pan mówi, to tzw. czynniki determinujące. Są nimi także wielkie imprezy masowe, takie jak zbliżające się Euro 2012. Proszę zobaczyć, że chociaż Chiny nie mają problemów z islamskim terroryzmem, to jednak podczas igrzysk

Mikrofon ANGORY Apolityczne media Agnieszka Holland, która aktywnie działa w społecznym komitecie przygotowującym projekt ustawy medialnej, podczas spotkania w Pałacu Prezydenckim wyjaśniała cel powstania dokumentu. Podkreśliła również konieczność tworzenia nowych mediów publicznych. „Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że jeśli chcemy, żeby Polska nie została pod względem medialnym Pariasem Europy, by media służyły społeczeństwu i spełniały podstawowe zadania edukacyjne, kulturotwórcze, rozrywkowe, to muszą być zorganizowane w zupełnie nowy sposób”. Pani reżyser dodała nieśmiało, że nowe media „będą wolne od polityki i finansowane w sposób niezależny od polityki, a jednocześnie taki, aby mogły spełniać swoje podstawowe zadania służebne, misyjne. Będą też zarządzane w sposób, który postawi je poza kontrolą polityczną, natomiast podda je bardzo istotnej kontroli społecznej”.

Ja jednak pozostanę przy swoim, że w naszym kraju od polityki się nie ucieknie. Na szczęście internet staje się medium coraz bardziej opiniotwórczym i nabiera znaczenia w wymianie niezależnych opinii. A znaczenie telewizji będzie malało.

W parlamencie siedzi leń Marek Sawicki, minister rolnictwa i rozwoju wsi bardzo się zdenerwował na polskich polityków i nazwał ich leniami: „Niektórzy polscy politycy pełniący wysokie funkcje i w parlamencie polskim, i w europejskim, do dokumentów źródłowych nie sięgają, nie czytają ich, a potem mówią lub piszą głupoty, więc – żeby ustrzec naszych polityków przed głupotą – będę robił konferencje prasowe po każdym posiedzeniu Rady Ministrów na temat rolnictwa i rybołówstwa po to, żeby to dziennikarze przekazywali politykom właściwą wiedzę”. Pan minister określił misję dziennikarzy. Chodzi o tłumaczenie z polskiego na polski oraz oczywiście o informowanie. Pojawia się jednak wątpliwość, czy dziennikarze właściwie zrozumieją ministra Sawickiego. Nawet jeżeli tak, to pojawi się

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Niemal 60 posłów podpisało się pod wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie nowelizacji kodeksu karnego. Chodzi o przepis, według którego karane będzie produkowanie, utrwalanie, posiadanie nagrania lub innej rzeczy propagującej faszystowski lub jakikolwiek totalitarny ustrój. W opinii Tadeusza Iwińskiego z Klubu Poselskiego Lewica przyjęcie przez Sejm takiego prawa jest błędem o charakterze międzynarodowym. „Ta kwestia budzi ogromne zainteresowanie opinii międzynarodowej. Były temu poświęcone publikacje w czołowych pismach włoskich, m.in. w «Corriere della Sera», niemieckich – «Der Spiegel», brytyjskich. Takiego kuriozum w skali europejskiej nie było! Stąd decyzja o zaskarżeniu tego przepisu do Trybunału Konstytucyjnego jako sprzecznego z niektórymi zapisami polskiej Konstytucji oraz Europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych Wolności z 1950 roku”. Iwiński dodał, że trzymanie na biurku popiersia, czy inaczej biustu Lenina, posiadanie obrazu lub koszulki z Che Guevarą może być ka-

Nowy portal www.glosujnanas.pl pozwala internautom oddawać głosy na swoich faworytów w najbliższych wyborach prezydenckich. Strona zawiera informacje o kandydatach, filmowe relacje z ich spotkań i konferencji prasowych. Umożliwia również bezpośrednie połączenie ze stronami każdego z kandydatów, gdzie można zdobyć informacje ze sztabów wyborczych. Internauci, oddając swój głos, od razu mogą prześledzić, jakie miejsce w rankingu zajmuje ich faworyt. Strona www.glosujnanas.pl daje możliwość interaktywnego głosowania i w ten sposób bada sympatie polityczne użytkowników internetu. Jednak problemem może być zestawienie tych wyników sondażowych z wynikami Państwowej Komisji Wyborczej. Może być tak, że w internecie wygra np. Janusz Korwin-Mikke, który w każdych wyborach prezydenckich ma mało głosów. I to jest ciekawe – polityk uwielbiany przez internautów nie może tego przełożyć na wybory w realu.

WOJCIECH NOMEJKO

a1510-11.qxd

2010-04-02

18:59

Page 3

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

wać zamach w czasie rzeczywistym i wcześniej dokładnie obejrzeć miejsce ataku. – Między polskimi Tatarami i muzułmańskimi przybyszami narasta konflikt o wpływy, pieniądze i stanowiska. Widać to w Warszawie i przede wszystkim w Gdańsku. Czy nasze służby nie powinny pomóc Tatarom w osłabieniu wzrastającej pozycji imigrantów? – Jestem przekonany, że służby znają stosunki panujące wśród mieszkających w kraju muzułmanów i być może spróbują to rozegrać dla dobra państwa polskiego. Powinni więc stanąć po stronie Tatarów, ale czy tak będzie, tego nie wiem. – Polskie służby mają jakąś kontrolę nad przyjeżdżającymi do nas gośćmi z krajów islamskich? – Nie wyobrażam sobie, żeby osoby pochodzące z tzw. krajów ryzyka nie były przez nasze służby nadzorowane operacyjnie. – Ostatnio wiele emocji wywołała informacja o budowie meczetu na warszawskiej Ochocie. Domagano się ujawnienia danych o tajemniczym fundatorze, który podobno pochodzi z arabskiego państwa nazywanego przez pana krajem ryzyka. – Jeżeli jesteśmy demokratycznym krajem, to nie powinniśmy blokować budowy meczetu. Oczywiście, służby powinny sprawdzić, czy będzie on budowany ze środków osób lub organizacji powiązanych z działalnością terrorystyczną. – Jednak w Niemczech, a także Wielkiej Brytanii meczety służyły za przykrywkę terroryzmu. – Oczywiście zdarzało się, że wokół meczetów grupowały się radykalne organizacje islamskie, ale od tego jest aparat bezpieczeństwa, żeby takie zagrożenie likwidować w zarodku. Lepiej takich ludzi mieć na oku w meczecie, niż pozwolić na to, żeby spotykali się w piwnicach czy wynajętych mieszkaniach. Zakazanie budowy meczetu byłoby moim zdaniem jedynie dowodem na słabość naszego państwa. – Niedługo będziemy mieli w Polsce baterię rakiet Patriot z amerykańską obsługą, a za kilka lat elektrownię jądrową. Czy to mogą być dobre cele do zamachu? – Terroryści atakują głównie cele „miękkie”. Takie, w których gromadzi się wiele osób i nie można ich specjalnie zabezpieczyć. Mam na myśli metro, centra handlowe, stadiony, dworce. Rzadko słyszymy o atakach na tzw. infrastrukturę krytyczną: elektrownie atomowe czy budynki rządowe. Dzieje się tak dlatego, że dla terrorystów najważ-

WYBUCHNIE, NIE WYBUCHNIE?

niejszy jest efekt psychologiczny i duża liczba ofiar. – Nieżyjący już rosyjski generał Lebied, gdy był sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Rosji, nie mógł się doliczyć „walizkowych” bomb jądrowych. Wojskowi i cywilni analitycy od lat spekulują, kiedy terroryści zaatakują zachodnie miasta „brudną bombą atomową”. – Najmniejszy rozmiar ładunku nuklearnego, który jest możliwy do użycia, ma wielkość szafy chłodniczej do coca-coli. Te gabaryty sprawiają, że nie jest prosto poruszać się z taką bombą. Myślę, że służby specjalne krajów atomowych mają nad tym kontrolę. Oczywiście al Kaida robi wszystko, żeby wejść w posiadanie broni masowego rażenia, także tej chemicznej czy biologicznej. Jednak terrorystom bardziej opłaca się straszyć bronią jądrową,

– zamiast ze społeczeństwem – ćwiczą same ze sobą. W 2005 r. w Wielkiej Brytanii wiedziano już o istniejącym zagrożeniu i w Londynie przeprowadzono kilkanaście próbnych ewakuacji metra, żeby przećwiczyć i udoskonalić procedury. Poznałem Polaka, który brał udział w tych ćwiczeniach, a kilka tygodni później został ranny w zamachu. W jego wagoniku dwie osoby zginęły od porażenia prądem, gdyż nie wiedziały, że szyna jest pod napięciem, które dopiero wyłącza maszynista. Polak o tym wiedział. Podczas ćwiczeń Brytyjczycy wpuszczali do metra dym i dlatego po wybuchu – mimo dymu w tunelu – wielu pasażerów spokojnie opuściło wagony. Dzięki ćwiczeniom podczas zamachu udało się uniknąć paniki. Nie ma wątpliwości, że bez próbnych ewakuacji liczba ofiar byłaby znacznie większa.

W zamachu w moskiewskim metrze zginęło kilkadziesiąt osób Fot. PAP/EPA

niż jej użyć. Gdyby jednak zdecydowali się na taki szaleńczy atak, to z jednej strony postawiliby się całkowicie pod ścianą, bo od tej chwili nikt nie odważyłby się im pomagać, z drugiej – kraj, który dostarczyłby im takiej bomby, musiałby się liczyć z atomowym odwetem. – W Izraelu każdy obywatel jest wyczulony na pozostawiony bezpański pakunek, na podejrzane zachowanie ludzi w miejscach publicznych. Polacy nie mają pojęcia, jak należy się zachować w przypadku zagrożenia. – W Polsce działa mechanizm wyparcia. Jeżeli gdzieś dochodzi do zamachu, to wierzymy, że nas to na pewno nie spotka. Dzieje się tak, gdyż nie mamy systemu profilaktyki i prewencji. Nikt nie tłumaczył nam, jak rozpoznawać zagrożenia terrorystyczne, jak zachować się w czasie ataku. Gdy polskie służby antyterrorystyczne odbywają ćwiczenia, to

– Mówi pan, że nie mamy systemów profilaktyki i prewencji. Jak miałoby to wyglądać? – W Stanach Zjednoczonych taka nauka rozpoczyna się już w przedszkolach. Wybitne tuzy z CIA, FBI czy NSA nie mają kompleksów, żeby zająć się opracowaniem programu dla wychowawczyń w przedszkolach. Dlatego podczas ćwiczeń ewakuacji nauczycielka nie krzyczy: „Dzieci, uciekamy, bo nas zabiją”, tylko ustawia je gęsiego i ćwiczy zabawę: wyjechał pociąg z klasy. Tymczasem w naszych szkołach podczas zajęć z tzw. przysposobienia obronnego nadal mówimy młodzieży, że w razie ataku nuklearnego trzeba położyć się nogami w stronę grzyba, co przedłuży im życie o dwie sekundy, a nie uczymy ich, jak należy się zachować podczas ataku bombowego, co zrobić, jak będą zakładnikami, jak mają się zachować, gdy podczas wycieczki

11 do Egiptu zostaną porwani przez terrorystów. – W Polsce jest wiele służb i instytucji zajmujących się sytuacjami kryzysowymi, ale czy istnieje jeden ośrodek decyzyjny, który w razie ataku terrorystycznego szybko podejmie właściwe decyzje? – Gdy pracowałem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, próbowaliśmy stworzyć jedno centrum koordynacyjne. Wówczas zarzucano nam, że chcemy zawładnąć dowodzeniem. Dziś mam wrażenie, że tych ośrodków koordynacyjnych jest zbyt dużo. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa, Centrum Antyterrorystyczne w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Rządowy Zespół Zarządzania Kryzysowego, międzyresortowe zespoły itd. Niedługo trzeba będzie stworzyć koordynatora dla koordynatorów. Moim zdaniem, ten system nie jest ani jasny, ani klarowny. – Co powinny zrobić władze w najbliższym czasie, żeby zmniejszyć zagrożenie terrorystyczne w naszym kraju? – Trzeba natychmiast rozpocząć budowanie wspomnianego już wyżej systemu profilaktyki społecznej, a także stale doskonalić system koordynacji. Dziś decydenci zapewniają nas, że te problemy załatwi CAT (Centrum Antyterroryzmu), jedna z komórek ABW. Jednak CAT w istocie będzie zajmować się jedynie obiegiem informacji. Tymczasem od kiedy pracuję dla rządu amerykańskiego, wiem, że na świecie takie rozwiązania się nie sprawdziły. Dziś potrzebna jest instytucja, która będzie koordynowała działania. Ale do tego konieczne jest zastosowanie najnowszych rozwiązań, takich jak mechanizmy analizy ryzyka czy prognozowania. Współczesny terroryzm jest zjawiskiem niezwykle dynamicznym i systemy bezpieczeństwa muszą za nim nadążać. Minister Rapacki spiera się w telewizji, czy w internecie można już, czy też jeszcze nie można, otworzyć stronę CAT-u. A jakie to ma znaczenie? Ilu Polaków będzie chciało na nią zajrzeć? W Wielkiej Brytanii ulotki i inne materiały do komunikacji społecznej dotyczące zagrożenia terrorystycznego opracowują doświadczeni specjaliści z psychologii, socjologii, marketingu. U nas do takiej pracy w prowincjonalnej komendzie siada dwóch funkcjonariuszy z jakimś urzędnikiem i jeszcze im się wydaje, że zrobili wspaniałą robotę.

Rozmawiał: KRZYSZTOF RÓŻYCKI Wywiad autoryzowany O zamachu w moskiewskim metrze czytaj str. 69

a1512-13.qxd

2010-04-02

18:03

Page 2

12

UCIĄŻLIWY PASAŻER

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Czy Lech Kaczyński zabierze generała do Katynia?

Nie jestem walizką Rozmowa z WOJCIECHEM JARUZELSKIM, byłym prezydentem Polski (fragment) TVN 24, „Kropka nad i”, 30.03

– Dostał pan zaproszenie od prezydenta Miedwiediewa na uroczystości do Moskwy i je pan przyjął. – Tak, przyjąłem. – Jarosław Gowin powiedział, że nie powinien pan przyjąć tego zaproszenia, że jest pan osobą, która donosiła na kolegów w czasach stalinowskich, a ci dostawali kulką w łeb od NKWD. Bardzo się pan wzburzył tą wypowiedzią. – Polemizowanie z panem Gowinem w takich kategoriach, na takiej płaszczyźnie traktowałbym jako ujmę dla siebie, jako obraźliwe (...). – Pięć lat temu na uroczystościach w Moskwie Polska była upokorzona. Pamięta pan, że prezydent Aleksander Kwaśniewski siedział w tylnych rzędach i był celowo odsunięty przez prezydenta Putina. W defiladzie nie brali udziału polscy żołnierze. – To jest odrębny temat. Chcę przypomnieć, że w 1945 roku, bezpośrednio po wojnie, odbywała się defilada zwycięstwa w Londynie, w której nie uczestniczyli polscy żołnierze. W tym samym czasie odbywała się defilada w Moskwie, w której uczestniczył oddział Wojska Polskiego. To, co teraz się odbędzie, będzie po latach jakąś kontynuacją tego, co miało miejsce przed laty. Ja mam osobiście spore doświadczenie w tych uroczystościach, bo jako szef sztabu generalnego w 1965 roku przewodniczyłem delegacji na 20-lecie zwycięstwa. Co charakterystyczne, jak dzisiaj to sobie uświadamiam, wtedy to była wyłącznie impreza, nazwijmy to, wojskowa. Obecnie kombatanctwo się kurczy, a coraz więcej przybywa polityków (...). – Teraz wszyscy politycy mówią, że prezydent Lech Kaczyński powinien jechać do Moskwy. Nie ma żadnych komplikacji wokół jego wyjazdu. Prezydent się zastanawia, czy powinien pojechać. Czy powinien? Czy powinien być uhonorowany, siedzieć w pierwszym rzędzie, blisko najważniejszych polityków, żeby nie było jak 5 lat temu z Aleksandrem Kwaśniewskim? – Aleksander Kwaśniewski był w drugim szeregu, w pierwszym sie-

dzieli ci najważniejsi. Oczywiście polski udział był wtedy pominięty. Ja osobiście nad tym bolałem i dawałem temu wyraz w rozmowach i wywiadach, które tam udzieliłem. Ale wtedy mi wyjaśniano, że skoro wy twierdzicie, że to była druga okupacja, kiedyśmy wkroczyli do Polski, że to było zniewolenie, to trudno, żebyśmy my teraz zapraszali. To ma też jakąś swoją logikę.

gdzieś w kącie i nie czuł się jakoś upokorzony, jak parę lat temu Aleksander Kwaśniewski. – Uważam, że to była sytuacja zbyt uwypuklona przez media, że Kwaśniewski był traktowany jak ktoś trzecio- czy czwartorzędny. Nie, on był w drugim rzędzie, na eksponowanym miejscu, ja byłem gdzieś w czwartym czy piątym. Oczywiście, że miejsce Polski w czasie tej wojny

Generał Jaruzelski na placu Czerwonym podczas uroczystości 60. rocznicy zakończenia II wojny światowej Fot. Maciej Jeziorek/Forum – Może to był też odwet za pomarańczową alternatywę, za udział Polski? – Nie wykluczam, że był pewien wpływ. Ale sądzę, że byłoby rzeczą małostkową nieprzyjęcie tego zaproszenia przez prezydenta, chociaż ja nie jestem powołany, żeby mu coś radzić czy odradzać. Uważam, że jeżeli przyjmie to zaproszenie, to postąpi zgodnie z racją stanu Polski. To nie jest sprawa osobista. To jest kwestia, czy Polska będzie obecna w tym miejscu i czasie, gdzie będą głowy innych państw, czy nieobecna. Czy to będzie potraktowane jako kolejny przejaw naszej fobii antyrosyjskiej? Czy to będzie na naszą korzyść, czy przeciwnie? – Ale chyba dobrze by było, jak jest zaplanowane, żeby nasi żołnierze uczestniczyli w defiladzie, żeby Lech Kaczyński nie siedział

było takie, że zasłużyliśmy na usytuowanie pod każdym względem. Ale przecież rzecz nie w krzesłach. To, że nie wymieniono polskich żołnierzy, to było najgorsze. U nas, niestety, ciągle jest bardzo ważny problem krzesłowy, a najważniejsze są pewne merytoryczne wartości, a tych zabrakło. – Pytał pan wtedy ówczesnego prezydenta Putina, dlaczego tak zrobił? – Nie miałem z nim takiej rozmowy, w czasie której mógłbym ten temat omówić. Natomiast rozmawiałem z innymi Rosjanami, zwłaszcza wojskowymi, i udzieliłem wywiadu m.in. radiu „Echo Moskwy”. Przysłano mi nawet potem tekst tego wywiadu, gdzie wyrażałem żal, ubolewanie, że Polska została w tym pominięta. Ale tak nieoficjalnie, bo mam tam dużo znajomych, jeszcze z okresu wojny,

mówiono: „Czego wy od nas oczekujecie? Ciągle mówicie, że my byliśmy okupantami, takimi samymi jak hitlerowcy. Mimo iż zginęło 600 tysięcy naszych braci, półtora miliona było rannych”, w tym ojciec Gorbaczowa, który leżał w szpitalu w Krakowie. To był taki odruch. Też nie traktuję go za właściwy, bo to pewna małostkowość. Ale trzeba rozumieć te emocje, które miała druga strona. Tym bardziej cieszy mnie to, że mimo iż wciąż mówi się o tej drugiej okupacji, to jednak potrafią przejść do porządku dziennego i przyszło zaproszenie dla polskiego prezydenta. I będzie pododdział Wojska Polskiego i ma być czterech kombatantów. Jeszcze nie wiem, kto to będzie, bo jest dyskusja w tej sprawie. Moim zdaniem byłoby najwłaściwsze, żeby był jeden ze wschodu, jeden z zachodu, jeden z AK i jeden z AL. To rozwiązuje problem. Ale czy tak będzie, nie wiem. – Jeżeli pan prezydent poleci do Moskwy, to zaprasza pana na pokład samolotu. Przyjmie pan to zaproszenie? – Nie dostałem zaproszenia. Usłyszałem właśnie przed chwilą, że pan minister Stasiak powiedział, że znajdzie się dla mnie miejsce w samolocie. Tak można powiedzieć o walizce. Nie wiem, czy mam to traktować jako zakamuflowaną wersję zaproszenia? (...) Traktuję to na razie jako gest ze strony pana prezydenta i bardzo to sobie cenię (...). – Nim dojdzie do uroczystości 9 maja, będą uroczystości w Katyniu. Czy sądzi pan generał, że to jest taki moment, że wreszcie premier Władimir Putin powinien powiedzieć – przepraszam? Powinien przeprosić za zbrodnie reżimu, za zbrodnie Stalina? – Sam fakt, że premier Putin tam będzie, że zaprosił naszego premiera, jest moim zdaniem bardzo wielkim wydarzeniem. Trzeba pamiętać, jaki jest rodowód premiera Putina, że musiał na pewno przezwyciężyć różne opory w swoim środowisku, ażeby dać wyraz swojego stosunku do tego straszliwego, tragicznego wydarzenia. Co on powie? Ja myślę, że trudno oczekiwać, że ktoś krzyżem padnie i będzie błagał i przepraszał. – Ale mógłby powiedzieć przepraszam, prawda? – Czy pani pamięta, co powiedział Jelcyn na cmentarzu przy pomniku poległych oficerów w Katyniu: „Prostitie, jeśli możetie”. – „Wybaczcie, jeśli możecie”? Czy mogą być piękniejsze i mocniejsze słowa? To samo mówił mi Gorbaczow. Może dzisiaj trochę nieskromnie o tym mówić, ale ja byłem pierwszym, który to osiągnął po pięciu latach uporczywych wysiłków, które są udokumen-

a1512-13.qxd

2010-04-02

18:03

Page 3

UCIĄŻLIWY PASAŻER

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

towane w książce profesora Jaremy Maciszewskiego pt. „Wydrzeć prawdę”. Teraz właśnie ukazało się jej drugie wydanie przez Akademię Humanistyczną im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Bardzo zachęcam wszystkich do przeczytania. Tam jest krok po kroku, łącznie z moją przedmową, opisana droga do ujawnienia tego przez Gorbaczowa. 13 kwietnia 1990 roku prezydent Związku Radzieckiego wręczył prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej, mnie, dokumentację i oświadczył, że jest to zbrodnia strony radzieckiej, NKWD. Twierdził, że wtedy nie znał tego dokumentu Stalina, ale przecież to nie sierżant NKWD mógł podjąć taką decyzję. W następnym dniu, 14., pojechałem do Katynia. Odbyła się duża uroczystość z udziałem kompanii honorowej, apelem poległych. I szczycę się tym, że byłem pierwszym prezydentem, który złożył hołd w Katyniu. – Ale przyzna pan generał, że Rosjanie nie zrobili kroku dalej, dlatego że nie poznaliśmy nazwisk tych, którzy strzelali, a jest dokumentacja, której nam nie chcą wydać. Rosyjska prokuratura wojskowa stwierdziła, że odpowiedzialni za tę zbrodnię byli Stalin i jego koledzy z NKWD. Po czym umorzono śledztwo w tej sprawie i nasi oficerowie nigdy nie zostali zrehabilitowani. I nie nazwano tej zbrodni ludobójstwem. – Jest czasem długa i trudna droga do tego, by osiągnąć w pełni satysfakcjonujące oceny. Przecież strona rosyjska też musi pokonywać jakieś problemy, ażeby do tego dojść. Zaczęło się od Gorbaczowa i potem krok po kroku... – Ale potem to w jakimś momencie stanęło, niestety, za czasów prezydenta Putina. – Bo wtedy się, niestety, zaostrzyły stosunki między nami. Trzeba to podkreślić. – A może to, co pan generał powiedział – pochodzenie prezydenta Putina, jego środowisko jednak go umacniało w takiej roli, a nie innej, w takim spojrzeniu na historię? – Ja nie sądzę, ja tylko uważam i z uznaniem o tym mówię, że prezydent Putin, niezależnie od swojego rodowodu, zresztą on nigdy nie brał udziału w jakichś tam represjach, działał faktycznie w wywiadzie, że on zdobył się na ten bardzo ważny gest. Co powie, to się okaże. Myślę, że trzeba docenić ten kolejny krok. Kolejnym krokiem była wizyta na Westerplatte, czyli uznanie, że wojna zaczęła się 1 września. – Ale może gdyby powiedział przepraszam i byłoby transmitowane przez wszystkie telewizje w Rosji, to do Rosjan by to do-

tarło, bo prawie dziewięćdziesiąt kilka procent społeczeństwa w ogóle nie wie, że tej zbrodni w Katyniu, w Ostaszkowie, dokonali Rosjanie. Nie można powiedzieć Rosjanie, trzeba powiedzieć – stalinowcy. – Akurat wśród tych, którzy podpisali ten dokument, jest dwóch Gruzinów, jest Ormianin, jest Żyd, jest dwóch Rosjan. – Trzeba mówić – stalinowcy, reżim Stalina. – Tak, właśnie, żeby nie adresować tego do Rosjan. Co jest najistotniejsze w tym wszystkim – Rosjanie byli pierwszą ofiarą stalinizmu. Tak się historycznie złożyło. Najpierw zaczął likwidować Rosjan i to w masowej skali, milionowej skali. Jeśli dzisiaj są te zahamowania, to mnie się wydaje, że one się wiążą z tym, że jednak ten nasz naród wycierpiał tak wiele i dlaczego my mamy wyeksponować śmierć, tragedię polskich oficerów, jeśli te miliony nie mają satysfakcji. Putin będzie przepraszał za miliony zamordowanych przez Stalina? To byłoby dziwactwo. – Nie, to nie byłoby dziwactwo. – Przecież on nie jest do tego upoważniony, żeby przepraszać za Stalina. – Ale dlaczego? Skoro prezydent Australii, władze Australii mogły przepraszać Aborygenów za traktowanie, Ameryka przepraszała Indian za to, co z nimi robiono. To dlaczego prezydent po wielu latach nie mógłby przeprosić też swojego narodu za to, co robił reżim? – Dobrze, że dała pani te przykłady. Odczekajmy te lata, które były potrzebne władzom Australii i władzom Stanów Zjednoczonych, żeby właśnie powiedzieć to przepraszam. Ja uważam, że czas będzie robił swoje. Najważniejsze jest przyznanie, uznanie, ubolewanie, słowa przeprosin, które wyraził jednoznacznie Jelcyn, to już jest ogromny krok na tej drodze. I będą następne kroki. Sądzę, że to już chyba nie jest w tej chwili najważniejsze dla nas, czy to strzelał Iwanow, czy Pietrow, bo on już może nie żyć. – Ale może jest to ważne dla rodzin, żeby wreszcie powiedziano, że to było ludobójstwo, żeby poznali nazwiska tych już pewnie dawno nieżyjących zbrodniarzy. – No dobrze, ale czy te rodziny ma usatysfakcjonować, że będą wiedziały personalnie, kto strzelał? Bo przecież strzelał Stalin. – Ale dla naszych historyków byłoby chyba ważne, żebyśmy dostali te dokumenty? – Jeszcze raz odsyłam do tej książki profesora Jaremy Maciszewskiego, który był współprzewodniczącym komisji polsko-radzieckiej, która powstała z mojej inicjatywy,

przyjętej przez Gorbaczowa. Ta komisja przez kilka lat wnikliwie badała tę sprawę. Były ogromne opory, z którymi ciągle się zderzał Gorbaczow. Ja mu kiedyś powiedziałem, on potem potwierdził, że to było celne, że ujawniona gorzka prawda zaboli jednorazowo, natomiast prawda utajona, kłamstwo właściwie, rzutuje na przyszłość i długo będzie bolało. Sądzę, że ten pierwszy, zasadniczy krok został zrobiony. Nawet nie pierwszy, drugi, trzeci. Będzie prawdopodobnie i czwarty, i piąty. Chyba wcześniej, niż w sprawie tych australijskich Aborygenów i Indian. – Najważniejsze, żeby młodzież w Rosji była uczona prawdziwej historii, żeby społeczeństwo się dowiedziało, jak to było naprawdę i żeby w ogóle wiedziało, że były takie mordy.

13 – Przyznam się, że nie znam podręczników rosyjskich, ale dzisiaj bardzo otwarcie się mówi o zbrodniach stalinowskich, oni są w tym względzie zupełnie jednoznaczni. To nie jest takie proste. Przecież tam są miliony ludzi, którzy w najlepszej wierze, zwłaszcza uczestnicy drugiej wojny światowej, uważali, że Stalin jest tym wodzem, który prowadził do zwycięstwa. To jest bardzo silnie zakorzenione. – Z jednej strony prowadził do zwycięstwa, z drugiej strony portrety tego zbrodniarza mają wisieć 9 maja. – Nie, mają nie wisieć. To już jest krok we właściwym kierunku.

Rozmawiała: MONIKA OLEJNIK Oprac. AB

R E K L A M A

a1514.qxd

2010-04-02

18:26

Page 2

14

SKAZANY NA MILCZENIE

SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO TOMASZ GAWIŃSKI Nie był członkiem dawnego aparatu PZPR. Budował jednak SdRP, a potem SLD. Był posłem czterech kadencji, kilkakrotnie zasiadał w ławach rządowych. Ostatni szef Urzędu Ochrony Państwa i pierwszy Agencji Wywiadu. W 2004 roku po oskarżeniu go o udzielanie fałszywych informacji dotyczących zatrzymania prezesa „Orlenu” podał się do dymisji, jednak premier Leszek Miller jej nie przyjął. Rok później, po przegranych wyborach parlamentarnych, wycofał się z polityki. Zniknął z mediów, a to dla polityka oznacza śmierć. Od 2005 roku jest bezpartyjny. Z SLD wystąpił w sytuacji dla siebie dramatycznej. – Partia zachowała się bardzo nielojalnie. Wypięła się na mnie, gdy byłem pod ścianą, oskarżony przez komisję ds. „Orlenu” o wszystkie możliwe przestępstwa. Moje polityczne środowisko nie wsparło mnie nawet moralnie, nie mówiąc już o jakimkolwiek działaniu. Oddałem więc legitymację i odszedłem. W odróżnieniu od partyjnych kolegów słowa otuchy usłyszał od Adama Michnika i mecenasów Jerzego Zimowskiego i Jerzego Widackiego – ludzi związanych z „Solidarnością” i dawnym Obywatelskim Klubem Parlamentarnym. Niedawno Siemiątkowski uczestniczył w uroczystościach 20-lecia lewicy w siedzibie SLD na ulicy Rozbrat. – Spotkałem się z Aleksandrem Kwaśniewskim i Leszkiem Millerem, który znalazł się w podobnej sytuacji. Było tam wiele osób, których od dawna nie widziałem. Miłe, towarzyskie spotkanie, bez żadnego politycznego znaczenia i konsekwencji.

Z Wiejskiej na uniwersytet – Zawsze pracowałem na styku świata polityki i nauki. Przez cały czas mojej aktywności politycznej byłem na etacie Uniwersytetu Warszawskiego. Tyle że urlopowany. Mimo to w każdym semestrze starałem się mieć, jak nie wykład, to chociaż seminarium. Bliskość Krakowskiego Przedmieścia i Wiejskiej powoduje, że można to było połączyć. Po oddaniu legitymacji wrócił na uczelnię, by napisać książkę, a potem przystąpić do kolokwium habilitacyjnego, co otwiera drogę do profesury. Nie żałuje utraconych stanowisk ani władzy, której nadmiar go męczył. Nie zamierza być osobą publiczną. Ma dość bywania, otwierania, zaszczycania. – Dziś jestem szczęśliwy, że czegoś

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Pięć lat temu Zbigniew Siemiątkowski porzucił politykę. Teraz jest naukowcem

Zostałem zaszczuty takiego nie muszę już robić, że przestałem być częścią tej dziwnej machiny. Pochodzi z Ciechanowa, gdzie jego rodzice mieli piekarnię. Byli ludźmi o dużych aspiracjach. Dbali o to, aby razem z siostrą zdobył porządne wykształcenie. Po maturze zdawał na prawo na Uniwersytet im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zdał, ale się nie dostał. Zabrakło kilku punktów. Nie miał właściwego pochodzenia. Może gdyby rodzice byli robotnikami... Poszedł do pracy z nadzieją, że za rok spróbuje ponownie. Pracował w Kółkach Rolniczych jako inspektor

Polityka mnie nie chce, a ja jej nie potrzebuję ds. BHP. Od ogólniaka należał już do ZSMP. I wystartował w konkursie wiedzy społeczno-politycznej. Znalazł się wśród najlepszych. Nagrodą był indeks Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. – Zacząłem studiować nauki polityczne. Od razu mi się spodobało. Było bardzo dużo historii, a ja kochałem historię. Po studiach został na uczelni w Zakładzie Historii Myśli Politycznej i Ruchów Społecznych. Na studiach działał w SZSP, a na drugim roku wstąpił do PZPR. – Gdybym pracował w jakiejś fabryce, to pewnie bym nie wstąpił. Na uczelni ciągnęło mnie jednak do ludzi, którzy mi imponowali. To była elita. Najbardziej znane nazwiska. Wtedy uniwersytecka organizacja partyjna była już socjaldemokratyczna, choć ja sobie tego jeszcze nie uświadamiałem. Stał się bardzo aktywny. Na czwartym roku został przewodniczącym wydziałowej organizacji partyjnej. To już był okres „Solidarności”. 1 października 1981 roku dostał etat asystenta stażysty, a po trzech miesiącach powołanie

do wojska. – Obserwowałem stan wojenny od strony armii, słuchając Dziennika TV i pogadanek oficerów politycznych. To wszystko wyleczyło mnie z jakiejkolwiek aktywności politycznej. Po roku wraca na uczelnię, dalej pracuje na wydziale. Jest nadal członkiem PZPR, ale przez pięć lat nie udziela się politycznie. W 1987 roku broni pracy doktorskiej. Buduje też dom, sadzi drzewo i rodzi mu się córka.

Do władzy Rok później spotyka na uniwersytecie Sławomira Wiatra, który opowiada mu, że coś zaczyna się dziać w partii. Że jest młody lider, że konieczne są zmiany. Za jego namową trafia do Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej, którym kieruje Aleksander Kwaśniewski. – Ujął mnie swoimi pomysłami, ideą, energią. Uwierzyłem, że ruch reformatorski w PZPR może wyjść naprzeciw postulatom opozycji. Znowu zaczyna aktywnie działać. Najpierw w „Ruchu 8 Lipca”, a potem w SdRP. W 1991 zostaje posłem i odchodzi z uczelni. W parlamencie pracuje przez cztery kadencje. Działa w różnych komisjach, reprezentuje Sejm w Krajowej Radzie Sądownictwa. Jest też rzecznikiem prasowym klubu SLD. Pomaga w kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego. – Nie byłem obciążony przeszłością polityczną PRL. Dzięki pracy naukowej znałem wielu dziennikarzy, wcześniej moich studentów. To dawało dotarcie do mediów. Po przeprowadzce Aleksandra Kwaśniewskiego do Pałacu Prezydenckiego został zastępcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Szefem nie został, bo nie zdążył. Premier Włodzimierz Cimoszewicz powołał go na stanowisko ministra spraw wewnętrznych. – To był naturalny awans. Miałem dostęp do informacji niejawnych i byłem członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Nie wszystkim się to podobało. Nie pasował wielu ludziom, uważali, że jest za młody. – Nigdy nie czułem się partyjniakiem. Gdyby było inaczej, nie dałbym się pięć lat temu tak szybko wymiksować. Dla partii się nie liczył, ale w strukturach partyjnych był potrzebny. Był – jak mówi – merytoryczny. Które z rządowych stanowisk wspomina najcieplej? – Wszystkie były ważne. Mimo że szefem MSW byłem zaledwie przez rok, udało mi się wiele zrobić. Najwięcej satysfakcji dało mi stanowisko szefa Agencji Wywiadu. Była to największa przygoda mojego życia. Wszystkie reformy w tej dziedzinie, to moje dzieci.

Uważam, że w systemie bezpieczeństwa państwa odegrałem istotną rolę. Po moim odejściu moi krytycy nie dokonali żadnych zmian w systemie instytucji bezpieczeństwa państwa. Dziś pełnią stanowiska wymyślone i wprowadzone przeze mnie.

Drugie odejście W 2005 roku po przegranej w wyborach parlamentarnych Siemiątkowski wycofał się z polityki. 1 sierpnia 2007 został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata za przechowywanie w swoim domu tajnych dokumentów UOP. Stwierdza bez ogródek, ze został zaszczuty. – Uważałem, że najlepszym sposobem na kłopoty i bolączki jest rzucenie się w wir pracy. Wrócił do pracy na uniwersytecie. Do Instytutu Nauk Politycznych. Na początku miał trochę luzu, potem ostro wziął się do pracy. Na europeistyce prowadził zajęcia ze współczesnych ruchów społecznych. Ma wykłady z zarządzania systemami bezpieczeństwa. Prowadzi też zajęcia w Szkole Wyższej im. Pawła Włodkowica w Płocku, na Wydziale Politologii i Stosunków Międzynarodowych, wykłada tam doktryny polityczne. Uczy również przedmiotu bezpieczeństwo w Akademii Humanistycznej w Pułtusku, na Wydziale Administracji. Głównie jednak zajmuje się pisaniem. Książkę „Wywiad a władza – Wywiad cywilny w systemie sprawowania władzy politycznej PRL” pisał trzy lata. Profesor Andrzej Garlicki zauważył: Jest to pierwsza naukowa monografia działalności wywiadu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który w PRL, a i później, miał, a w każdym razie starał się mieć, istotny wpływ na podejmowanie decyzji politycznych. Dla Zbigniewa Siemiątkowskiego ta książka jest pracą habilitacyjną. – Jestem zadowolony. Nie tylko recenzenci, ale także czytelnicy dobrze ją oceniają. Świetnie sprzedaje się w księgarniach naukowych. Niedawno skończył odbudowę zabytkowego dworku pod Warszawą, który kupili przed laty z żoną. – To była ruina, ale udało się ukończyć remont. Niebawem się tam przeprowadzimy. W to przedsięwzięcie zaangażowałem sporo sił, energii i wszystkie pieniądze. Teraz planuje napisanie kolejnej książki, tym razem o ideologii i polityce nurtu „narodowego” w PZPR. Myśli, że w ten sposób zlecą mu kolejne trzy lata życia. Życia bez polityki. – Ona mnie nie chce, a ja jej nie potrzebuję. Ta karta została już zamknięta.

Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI

a1515-16.qxd

2010-04-02

18:30

Page 1

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Wszystkie służby specjalne świata polują na nich i na ich bagaże

Konwojenci tajemnic Zajmują się transportem najtajniejszych z tajnych dokumentów. Aby dobrze wykonywać swoją pracę, posługują się fałszywymi paszportami i fikcyjnymi danymi osobowymi. Podróżują po całym świecie z walizkami przywiązanymi do nadgarstków cienkimi łańcuchami. I na nich i na ich bagaże polują wszystkie służby specjalne świata. Ich zadaniem jest nie dać się upolować. W tej pracy najważniejsza jest umiejętność milczenia. Kurier wywiadu musi zachować w tajemnicy nie tylko to, kiedy, dokąd i którędy wyjeżdża, ale także to, z kim się spotyka i o czym rozmawia. Musi także być silniejszy niż ciekawość, która kusi go, by siłą otworzyć neseser z tajnymi dokumentami i przeczytać je. Choćby dla własnej wiedzy. Jeszcze silniejsza bywa pokusa sprzedania tych dokumentów obcym służbom. Bo zarobić można krocie.

15

Z TECZKĄ NA ŁAŃCUCHU

który od dwóch lat wozi po świecie tajne dokumenty. Ma 54 lata, w wywiadzie cywilnym pracuje nieprzerwanie od 1979 roku. Z początku realizował zadania szpiegowskie w krajach zachodniej Europy, po transformacji ustrojowej zajmował się krajami powstałymi po upadku b. ZSRR. Po 2000 roku pracował w centrali przy ulicy Miłobędzkiej, skąd m.in. koordynował pracę polskich szpiegów operujących w krajach Azji Centralnej. Po ostatnich zmianach politycznych, nowa władza odsunęła od kluczowych stanowisk doświadczonych funkcjonariu-

szy i zastąpiła ich młodą kadrą. Szymański mógł odejść na emeryturę. Ta mogłaby być znacznie wyższa, gdyby Szymański pracował o 2 lata dłużej. Zwrócił się więc do przełożonych z prośbą o pozostawienie go dłużej w służbie. Ostatnie dwa lata spędził jako kurier wywiadu, podróżując po świecie z neseserami pełnymi tajnych dokumentów. – To częsta praktyka polskiego wywiadu – mówi generał Jasik. – Regułą jest to, że kurierami zostają osoby w wieku przedemerytalnym, doświadczone i nieulegające emocjom. Ta funkcja, zdaniem Jasika, jest dodatkową

premią. Oficer wywiadu otrzymuje pensję, pracuje na wyższą emeryturę i dużo podróżuje po odległych zakątkach świata.

Fałszywi dyplomaci Jako kurier, podpułkownik Szymański nie używa swojego nazwiska. – Każdy z nas występuje jako dyplomata i posługuje się paszportem dyplomatycznym wystawionym na inne nazwisko – mówi. Wynika to z trzech powodów. Po pierwsze: chodzi o ochronę danych funkcjonariusza najważniejszej polskiej służby specjalnej. Po drugie: dyplomata nie może zostać zatrzymany ani przeszukany. W końcu po trzecie i najważniejsze, nikt nie ma prawa skontrolować zawartości jego bagażu.  16

Razem na warcie Aby pokusy nie okazały się silniejsze, każdy kurier podróżuje w towarzystwie drugiego funkcjonariusza tajnych służb. Rolą tego drugiego człowieka jest patrzeć na ręce kurierowi i śledzić każdy jego krok. Po powrocie z podróży, każdy kurier pisze szczegółowy raport na temat jej przebiegu. Drugi raport pisze również jego towarzysz. Zasady nakazują, aby każdy napisał, czy dochodziło do jakichkolwiek zdarzeń podejrzanych, np. do spotkań z osobami, które próbowały nawiązać bliższą znajomość z kurierami, albo do sytuacji, w której kurierzy wzajemnie stracili się z oczu. Jeśli tak, wszczynane jest postępowanie wyjaśniające. Bywało, że kurier musiał się tłumaczyć z tego, że opuścił swojego towarzysza na kilka minut, by udać się... do toalety. Z nieoficjalnych informacji, do których dotarła „Angora”, wynika jednak, że ostrożność zdała egzamin. Od kilkunastu lat w strukturach polskiego wywiadu nie zdarzył się przypadek, aby tajne dokumenty zostały przechwycone, zniszczone lub zgubione. – Świadczy to o tym, że nasi funkcjonariusze profesjonalnie realizują powierzone im zadania – mówi generał Henryk Jasik, wieloletni szef polskiego wywiadu.

Zwieńczenie kariery Praca kuriera jest często zwieńczeniem pracy w wywiadzie – mówi podpułkownik Antoni Szymański*, R E K L A M A

a1515-16.qxd

2010-04-02

18:30

Page 2

16

Z TECZKĄ NA ŁAŃCUCHU

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Konwojenci tajemnic 15  Dzięki temu, ściśle tajne dokumenty nie wpadną w niepowołane ręce. Jak tworzy się fałszywe tożsamości? Z reguły fikcyjne nazwisko albo jest popularne w danym kraju (w Polsce np. Nowak czy Kowalski), albo zaczyna się na tę samą literę co faktyczne nazwisko kuriera – ujawnia nam ppłk Szymański. Nieznacznie zmieniona jest data urodzenia, adresu w paszporcie nie ma. Kurier musi nauczyć się na pamięć swoich nowych danych – mówi nasz rozmówca. – Gdyby się pomylił i obcym służbom granicznym podał swoje prawdziwe dane, doszłoby do skandalu. Jak zauważa generał Henryk Jasik, kurierzy mają akredytację Ministerstwa Spraw Zagranicznych. – Oficjalnie są to pracownicy MSZ – mówi były szef wywiadu. – MSZ nie zna jednak ich prawdziwych tożsamości, a dokumenty legalizacyjne wyrabiają tajne służby.

Neseser przypięty łańcuchem Podróż kuriera rozpoczyna się w centrali Agencji Wywiadu przy ulicy Miłobędzkiej w Warszawie. Tam dowiaduje się o celu podróży, otrzymuje szczegółową instrukcję oraz plik dokumentów, które musi dostarczyć do zagranicznej placówki dyplomatycznej lub rezydentury wywiadowczej. Z centrali na lotnisko Okęcie wiezie ich służbowy samochód AW. – Staramy się wtopić w tłum, aby niczym się nie wyróżniać – mówi

Rys. Mirosław Stankiewicz

kapitan Andrzej Stanisławski*. Na emeryturę odejdzie za pół roku, do tego czasu będzie pełnił służbę jako kurier. Wygląda raczej na spełnionego, bogatego biznesmena. Ubrany w elegancki garnitur, czerwony krawat i okulary markowej firmy. Przy pasku nowoczesny telefon komórkowy. – Jeśli nikt w trakcie podróży nie zwróci na nas uwagi, to już jest pierwszy sukces – tłumaczy Stanisławski. Po świecie podróżuje z walizką zawierającą rzeczy osobiste i z podręcznym neseserem, który zawiera specjalne zabezpieczenia. W centrali wywiadu neseser jest zamykany specjalnym kluczem, a osoby, które są świadkami tego, podpisują specjalny protokół. Drugi klucz do nesesera ma pracownik polskiej ambasady w kraju, do którego jedzie kurier. Wszystko po to, aby nikt niepowołany nie mógł otwo-

POLSKIE DROGI

rzyć nesesera. Pod koszulą, w okolicy nadgarstka, kurier ma małą, cienką, metalową obręcz. Obręcz ta połączona jest z neseserem za pomocą cienkiego łańcucha przykrytego koszulą. Łańcuch to dodatkowe zabezpieczenie – mówi Stanisławski. – Może się zdarzyć, że na innym lotnisku agent obcych służb wyrwie neseser z mojej ręki. Dzięki łańcuchowi, nie ucieknie daleko. Stanisławski zaznacza, że na świecie zdarzały się przypadki, kiedy w ten sposób jedne służby wykradały drugim cenne materiały. Oczywiście w takiej sytuacji zawsze wszczynane jest oficjalne śledztwo, które do niczego nie prowadzi i kończy się umorzeniem – opowiada. – Cudzoziemiec może liczyć na to, że zostanie nawet przeproszony przez władze. Co z tego, skoro straci dokumenty? Stanisławski jest pewien, że kradzież takiego nesesera nigdy nie zostanie wyjaśniona. Zawsze bowiem będzie efektem pracy służb, a nie chuligańskiego wybryku. Służby specjalne mają też inne sposoby na przejmowanie takich dokumentów. – Często zdarzały się próby zwerbowania kurierów lub pozyskania ich do współpracy na przykład na podstawie materiałów kompromitujących – mówi emerytowany oficer Agencji Wywiadu. Przyznaje, że inne służby próbowały też skorumpować polskich łączników, oferując im nawet po kilkaset tysięcy dolarów za sprzedaż zawartości nesesera. – Mając to na uwadze, trzeba dokładnie kontrolować osoby, które wożą tajne dokumenty – mówi nasz rozmówca.

W najdalsze zakątki świata Rys. Marek Klukiewicz

Z lotniska dwaj kurierzy podróżują (często z przesiadką) do kraju docelowego. Bywa, że podróże

trwają po kilkadziesiąt godzin. Przez cały ten czas ani na chwilę nie wolno im się rozstać z przesyłką. Na końcowym lotnisku czeka na nich kierowca wysłany przez polską ambasadę. W placówce następuje protokolarne otwarcie nesesera. Później dokumenty trafiają do adresatów. Z reguły są to trzy koperty – mówi podpułkownik Szymański. – Jedna trafia do ambasadora, druga do rezydenta wywiadu, trzecia do attaché obrony. Zdarza się, że dokumenty są zaszyfrowane. Wówczas trafiają do szyfranta w ambasadzie, który je odczytuje. Pracownicy ambasady przygotowują również koperty zawierające dokumenty, które kurierzy wożą z powrotem do Warszawy. Gdy wszystko jest gotowe, następuje ponowne protokolarne zamknięcie nesesera i dwaj łącznicy wyruszają w drogę powrotną. – Często do odlotu mija kilka dni. Można ten czas przeznaczyć na zwiedzanie odległych krajów – mówi Szymański. Ten sam etap podróży najbardziej podoba się również Stanisławskiemu. Rok temu, gdy w Polsce szalały śnieżyce, wysłano mnie do tropikalnego kraju, gdzie przez trzy dni mogłem leżeć na plaży i obserwować piękne turystki – chwali się. Chwile relaksu nie trwają jednak długo. Po dwóch, trzech dniach kurierzy pokonują drogę powrotną. W Warszawie jedną kopertę wiozą do MSZ, drugą do wskazanych jednostek wojskowych, trzecią, najważniejszą, deponują w centrali wywiadu. I... czekają na kolejne wezwanie i kolejny lot w odległy zakątek globu.

Największe tajemnice – Kurierzy to funkcjonariusze największego zaufania – mówi generał Andrzej Kapkowski, w latach 1996-1997 szef Urzędu Ochrony Państwa. – Powierzane są im dokumenty zawierające treści, których nie można wysyłać łącznością szyfrową. Zawierają na przykład dane identyfikujące źródła informacji polskiego wywiadu za granicą, albo polecenia dla dyplomatów, dotyczące konkretnych posunięć politycznych. Wiadomo, że obce służby prowadzą stały nasłuch radiowy polskich placówek dyplomatycznych. Czasem udaje się im złamać kody i szyfry. Wówczas mogą odczytać tajne meldunki wysyłane do Warszawy i poznać wiele sekretów Polski. Aby tak się nie stało, największe tajemnice wożą wyspecjalizowani kurierzy.

LESZEK SZYMOWSKI *Nazwiska zmienione Więcej o kulisach pracy emerytów polskiego wywiadu czytaj na portalu Onet.pl

a1517.qxd

2010-04-02

18:28

Page 1

WIĘZY KRWI

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

17

Wspólny przodek Kaczyńskich i Komorowskiego 29 III 2010

Prezydent Lech Kaczyński i jego potencjalny następca Bronisław Komorowski mają wspólnego przodka. Tak wynika z analizy przeprowadzonej przez dra Marka Jerzego Minakowskiego, autora między innymi serwisu sejm-wielki.pl. Wspólnym przodkiem Bronisława Komorowskiego oraz Lecha Kaczyńskiego (i jego brata Jarosława) był żyjący ponad 400 lat temu Andrzej z Kurozwęk Męciński herbu Poraj, który zmarł ok. 1619 roku. Andrzej Męciński działał głównie w okresie rokoszu Zebrzydowskiego w 1606 roku. Obóz królewski uważał go za jednego z aktywniejszych przywódców rokoszowych. Jako poseł z sejmiku proszowskiego zerwał sejm w 1606 r.

Fot. East News. Oprac. P. Wakuła

Tyle annały historii. Żeby jednak dojść od Męcińskiego do Kaczyńskich i Komorowskiego, trzeba prześledzić losy dzieci Męcińskiego. Syn Andrzeja, Wojciech Męciński, (zm. 1670) pozostawił córkę Katarzynę, która poślubiła starostę wieluńskiego Marcina Olszowskiego (lub Olszewskiego, nie było wtedy

dowodów osobistych, a wymowa była dość płynna, więc w różnych źródłach w różnym czasie nazwisko było pisane różnie). Syn Katarzyny i Marcina, Józef Olszowski zmarły w 1712 r., to praprapradziadek Julii z Olszowskich Brzezińskiej, która jest przedstawiona na stronie w Genealogii potomków Sejmu Wiel-

kiego. Można tam łatwo sprawdzić, że Julia to prababcia Jadwigi z Jasiewiczów Kaczyńskiej, matki prezydenta Lecha i byłego premiera Jarosława Kaczyńskich. Córka Andrzeja, Katarzyna Męcińska (ur. ok. 1608), miała kilku mężów. Jednym z nich był niesławny Hieronim Radziejowski, którego wszyscy znamy z początkowych rozdziałów Sienkiewiczowego „Potopu” jako arcyzdrajcę, który sprowadził Szwedów do Polski. Była już wtedy wdową po Piotrze Wojnie, z którym miała córkę Annę, żonę wojewody trockiego Hieronima Dominika Paca. Córka Paców, Katarzyna, była prababcią Stefana Dominika Römera (zm. 1793), przedstawiciela znanej rodziny Niemców łotewskich (kurlandzkich), mocno już wtedy spolszczonych. Praprawnuczką tegoż Stefana była Eliza Römer, która w 1891 r. w Wilnie wyszła za Zygmunta hr. Komorowskiego, a jak widać w Genealogii potomków Sejmu Wielkiego – jej prawnukiem jest Bronisław hr. Komorowski, marszałek Sejmu RP i kandydat na urząd prezydenta Rzeczypospolitej. 

R E K L A M A

a1518-20.qxd

2010-04-02

19:40

Page 2

18

POLAK POTRAFI

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

O ekspansji polskich przedsiębiorstw

Po pierwsze Niemcy, po drugie Ukraina Rozmowa z SYLWESTREM GROCHOWINĄ z firmy doradczej KPMG 31 III 2010

– Polskie przedsiębiorstwa rzeczywiście wchodzą na obce rynki? – Rzeczywiście, na co dzień nie zauważamy, że polskie firmy są obecne na rynkach wielu krajów, nie tylko europejskich. I, co najważniejsze, „sprzedają się jako polskie firmy i wykorzystują tradycyjne polskie nazwy produktów, czym promują nasz kraj. – Mówi się, że nie mamy polskiej Nokii. – Mamy, mamy, tyle że w innych branżach. Specjalizujemy się w innych branżach, co wynika trochę z naszego zapóźnienia gospodarczego. Przyłączyliśmy się do czołówki 20 lat później. To opóźnienie wymaga nadrobienia. – Na co powinniśmy zwracać uwagę za granicą, by dojrzeć te polskie akcenty? – Przykład pierwszy z brzegu: spożywając posiłki w Niemczech, z pewnością jemy polskie jedzenie. To oczywiste, skoro 90% polskiej produkcji żywności trafia na rynek niemiecki. Mamy przykłady sprzedaży polskich produktów i usług, np. fabryki Fakro, która jest światowym liderem; wygrała z międzynarodowym koncernem walkę o cła dumpingowe (z duńskim Veluxem – red.). – Na jakie dziedziny powinniśmy jeszcze zwrócić uwagę? – Choćby przemysł górniczy. Nie chodzi o wydobywanie węgla, lecz budowanie kopalń. Mamy przedsiębiorstwa, które działają na odległych rynkach. Dostarczamy technologię, to, co nazwał pan Nokią. Okazuje się, że produkcja telefonu, jako gotowego wyrobu, to automat. Pomysł, jak go zrobić, to jest know-how. Polskie przedsiębiorstwa wiedzą, jak zbudować specjalistyczną maszynę lub wręcz fabrykę. To jest know-how, którego nie zgubiliśmy w czasie transformacji, w czasie zachłyśnięcia się gospodarką polegającą na prostej wymianie handlowej, i teraz możemy to z powrotem sprzedawać. – A my kopalnie zamykamy... – Zamykaliśmy, ale już nie zamykamy. Okazuje się, że przemysł górniczy jest nadal podporą światowej gospodarki, zwłaszcza jeśli chodzi o produkcję stali i energii. – Mam rozumieć, że te pozytywne tendencje ekspansji datują się od momentu wstąpienia Polski do Unii?

– Mamy do czynienia z dwiema datami. Z momentem rozpoczęcia transformacji, gdy zaczął się napływ inwestycji zagranicznych do Polski, bezpośrednich, pośrednich, importu. Na terenie Polski pojawił się zagraniczny przedsiębiorca. Natomiast polskie przedsiębiorstwa zaczęły intensywnie wychodzić poza granice dopiero po wstąpieniu do UE. Otwarto granice i uzyskały łatwiejszy dostęp do rynków, na równych zasadach. – Rozumiem, że wartość polskich inwestycji zdecydowanie wzrosła.

R E K L A M A

– Badania, które prowadziliśmy w latach 2004-2008, pokazały że ta wartość wzrosła 6-krotnie. Z każdym rokiem mamy 100-procentowy wzrost. Oczywiście łatwo wzrastać od zera. Osiągnięcie 100% od niskich liczb jest proste i szybkie. Ów wzrost jest trwały. Nawet w okresie 2008 – 2009, gdy światowa gospodarka tąpnęła, wzrost polskich inwestycji produkcyjnych nie zatrzymał się. – Niełatwo jest robić biznes poza swoim krajem, jest do przeskoczenia bariera psychologiczna.

Czy my mamy czym konkurować, żeby produkt został tam sprzedany. Siłą roboczą? – Jeżeli chodzi o produkcję, nie konkurujemy w ogóle tanią siłą roboczą. To pierwsze skojarzenie, ale to mit, że jesteśmy Chinami z ich tańszą produkcją. Zagraniczne firmy w Polsce osiągają 70-80% przychodów z eksportu. Jak polski przedsiębiorca bez wsparcia centrali międzynarodowej, bez sieci, potrafi wyjść z Polski i ulokować się czasem na kilkunastu rynkach. Py-

a1518-20.qxd

2010-04-02

19:40

Page 3

tanie, jak sobie daje radę? Otóż pomaga nam nasza przeszłość. Dla przedsiębiorcy, który przeszedł test reform Balcerowicza, hiperinflacji, na przykład zjawisko opcji walutowych nie było niczym nowym. Wiedział, czym jest kryzys, i wiedział, że nie powinien angażować się w takie przedsięwzięcia. Miał intuicję. – Czy wyjście poza granice stanowi duży opór? A może nie jest to problem? – Na mapie obecności polskich przedsiębiorstw za granicą dobrze widać, że jest to istotny problem. Główne kierunki ekspansji dotyczą krajów ościennych, dobrze znanych przez naszych przedsiębiorców, choćby z powodów kulturowych. Mamy takie podejście, że dogadamy się z Ukraińcami, bo jeździliśmy tam, oni przyjeżdżali tu-

19

POLAK POTRAFI

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

taj, jest to bliższa nacja. Jest to drugi pod względem wielkości rynek. Pierwszy stanowią Niemcy. Po pierwsze, kraj otwarty, bo jest w Unii, po drugie, na terenie Niemiec przebywało dużo Polaków w ciągu ostatnich 20 lat. Jeżeli ktoś pracował w jakimś kraju przez wiele lat, poznaje go od innej strony niż turysta. W relacjach z tymi krajami znikają bariery odległości, psychologiczne i mentalne. A to jest prawdopodobnie główna przyczyna zahamowania polskich inwestycji na rynkach dalekowschodnich. Nasza obecność jest tam niska, na rynku chińskim poniżej 10%, i ta wartość w najbliższym czasie nie będzie wzrastała.

Rozmawiał: MACIEJ GŁOGOWSKI Oprac. BM

Erotyczna bielizna z Podbeskidzia robi światową karierę

Stringi dla szejka Nr 75 (31 III). Cena 1,60 zł

Najmniejsze miasto na świecie, które najmocniej rozpala męską wyobraźnię od Europy po Australię? Czaniec! Ta 5-tysięczna miejscowość pod Bielskiem, która kiedyś słynęła z płóciennictwa i sukiennictwa, dziś jest ojczyzną najbardziej wymyślnej bielizny erotycznej, uwodzącej nawet bajecznie bogatych szejków

R E K L A M A

z Dubaju. W Polsce ciuszki z Czańca mają zaś wspierać politykę prorodzinną i wierność małżeńską. W Czańcu robią ponoć dobry makaron. Jest też czwartoligowy klub piłkarski i zapora wodna na Sole. O Czańcu wzmiankował w swoich kronikach Jan Długosz. Przed laty czanieckim sukiennikom nie śniło się nawet, że to znad Soły można ruszyć na handlową kolonizację globu. Właśnie udało się to Agnieszce i Tomaszowi Szpilom, twórcom marki Obsessive. Ich firma, urzędująca w skromnym biurze na przedmieściach (nowa siedziba, również w Czańcu, już się buduje), to dziś światowy potentat na rynku fantazyjnych strojów dla kobiet. Bielizna to jedno, globalnym hitem są zmysłowe kostiumy. Stewardesa? Jak wynika z zeszłorocznych badań brytyjskich seksuologów, to jedna z głównych bohaterek męskich fantazji (40 proc. badanych). Tą pierwszą jest pielęgniarka (54 proc. badanych). Obsessive przebiera kobiety w opięte fartuchy i jeszcze daje stetoskop gratis. Do wyboru jest też uniform m.in. seksownej pokojówki, policjantki i kelnerki. – Staramy się wychodzić naprzeciw tym i innym fantazjom. Wiem, że mężczyźni bardzo często kupują seksowne kostiumy czy bieliznę niejako dla własnej przyjemności, ale kobiety też lubią tę zabawę – uśmiecha się Agnieszka Szpila. Małżeństwo Szpilów udowadnia, że ta zabawa może być również znakomitym pomysłem na biznes. Liczby mówią wszystko: 14 mln zł przychodów w ubiegłym roku (o 40 proc. więcej niż rok wcześniej), ponad pół miliona sprzedanych kompletów bielizny i kostiumów, z których 60 proc. trafia za granicę. Trafia do 40 krajów na wszystkich kontynentach, w tym do tak egzotycznych, jak Mauritius, Liban, Reunion, Kuwejt, Izrael, Japonia i Australia. W Dubaju rarytasy z logo Obsessive od tego roku oferowane są między innymi w butiku w Burdż Chalifa, najwyższym budynku świata. Sprzedają się niewiarygodnie dobrze (kilka tysięcy sztuk w miesiącu), dlatego dziś już wiemy, co  20

a1518-20.qxd

2010-04-02

19:40

Page 4

20

POLAK POTRAFI

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Stringi dla szejka 19  pod szczelnym czadorem noszą kobiety w Emiratach. A wszystko zaczęło się od... nocnej halki, której przed czterema laty szukał dla żony pan Tomasz. – Chciałem sprawić żonie taki prezent. Nie mogłem znaleźć nic ciekawego, a to, co ostatecznie kupiłem, było marnej jakości – opowiada założyciel jednego z najbardziej seksownych biznesów w Polsce. Nad Wisłą Szpila był pionierem. Idea była śmiała: bielizna erotyczna, ale bez pornograficznego sznytu. Frywolna, ale ze smakiem. Do salonów z normalną bielizną, a nie do sex-shopów. Reklamująca się za pomocą profesjonalnych sesji zdjęciowych, których nie powstydziłyby się najlepsze magazyny z wysmakowaną erotyką (jedną z modelek firma zakontraktowała aż w Kanadzie). Marka Obsessive błyskawicznie zdominowała sprzedaż w internecie, gdzie od początku jest w Polsce absolutnym liderem i wyznacznikiem trendów (naśladowców systematycznie przybywa). Firma otworzyła też swoje przedstawicielstwa w europejskich kolebkach mody: we Francji i we

Agnieszka Szpila i Małgorzata Chmielniak opracowują kolejny prototypowy wzór Fot. Arkadiusz Ławrywianiec/Polska The Times

Włoszech, gdzie odważnie reklamuje się na ulicznych billboardach i w kolorowych czasopismach (do tych dwóch krajów trafia ponad połowa eksportowych produktów marki). Teraz Obsessive podbija rynki w Czechach, na Ukrainie i w Grecji. W ostatnim, pochłoniętym kryzysem kraju jest nawet jedyną marką bieliźniarską,

która notuje systematyczny wzrost sprzedaży. – Nasz grecki przedstawiciel żartuje, że nasze wyroby pozwalają Grekom zapomnieć o gigantycznych problemach ekonomicznych. Niedawno przyleciała do nas kontrahentka z Australii. Pofatygowała się osobiście, bo nie wierzyła, że takie rzeczy może robić firma

z Polski. Dziś sprzedajemy naszą bieliznę również na antypodach – wylicza Tomasz Szpila. Produkcja Obsessive ma miejsce w Chinach, ale faza projektowania, dobierania materiałów i szycia prototypowych modeli odbywa się w Czańcu. Za stadium koncepcyjne odpowiedzialna jest Małgorzata Chmielniak. To ona wymyśliła m.in. seksowną stewardesę. – Najczęściej radzę się koleżanki albo męża. Jemu najbardziej do gustu przypadł kostium bawarskiej Heidi – mówi projektantka. Czaniec to mała mieścina, zapewne ze wszystkimi jej urokami. Dowód? Małgorzata Czernik, sołtys wsi, nie chciała wypowiadać się o sukcesie swoich sąsiadów. Ale jak mówią twórcy marki Obsessive, nie obawiają się nieuzasadnionej agresji z racji kontrowersyjnej dla wielu działalności. – Uważam, że nasze produkty nie tylko wspierają politykę prorodzinną, ale i sprzyjają wierności małżeńskiej i monogamii. Dzięki nim żaden mąż i żadna żona nie znudzi się seksem małżeńskim – śmieje się Tomasz Szpila. Wieść gminna w Czańcu i okolicach niesie, że również tam w małżeństwach moc nowych wrażeń. Pod strzechami figlują stewardesy, pokojówki i króliczki „Playboya”.

MARCIN ZASADA Tytuł oryginalny: „Piękne obsesje z Czańca” R E K L A M A

a1521 - benzyna.qxd

2010-04-02

17:40

Page 1

21

DO PEŁNA!

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

W USA litr benzyny kosztuje już nawet 2 złote! W Polsce tylko 4,50

Marzenie o tanim tankowaniu Nr 12 (28 III). Cena 5 zł

Czego jak czego, ale niskich cen paliw na pewno możemy Stanom Zjednoczonym zazdrościć. U nas na stacjach litr benzyny 95 kosztuje obecnie średnio ok. 4,5 zł. W USA za jeden galon (3,78 l) takiej benzyny płaci się na stacji przeciętnie 2,6 dol., czyli 7,4 zł. Litr kosztuje zatem ok. 2 zł. Przeszło dwa razy taniej niż u nas. W niektórych stanach (np. Missouri, Ohio czy Oklahomie) jest jeszcze taniej – tam litr benzyny kosztuje ok. 1,8 zł. Warto przy tym zauważyć, iż Amerykanie wcale nie uważają, że paliwo w ich kraju jest tanie. Galon benzyny jest tam dziś o ponad 60 centów droższy niż przed rokiem. Ten wzrost cen wywołał w USA spore niezadowolenie, przyczyniając się do nasilenia krytycznych uwag pod adresem prezydenta i jego administracji. Dla porządku tylko wypada dodać, że przeciętny Polak w porównaniu z Amerykaninem jest biedakiem. Dochód netto na osobę w polskiej rodzinie to ok. 1 tys. zł miesięcznie. W amerykańskiej – ok. 1,3 tys. dol. miesięcznie. Siła nabywcza mieszkańca USA jest ponad trzy razy większa niż mieszkańca Polski. Gdyby jednak cena benzyny w Ameryce osiągnęła taki poziom jak w naszym kraju, z pewnością doszłoby tam do zamieszek i krwawych starć z udziałem policji i gwardii narodowej. My znosimy ją bez szemrania, ciesząc się, że paliwo nie jest na razie tak drogie jak w połowie 2008 r., gdy cena litra benzyny 95 przekraczała już 4,7 zł. I szybko zapominamy, że nie tak dawno, bo jeszcze na początku 2009 r., za litr etyliny 95 płaciliśmy średnio poniżej 3,4 zł. Potwierdza to tezę, że jesteśmy narodem cierpliwym i skłonnym do wyrzeczeń.

Jakoś im się opłaca Stany Zjednoczone to kraj, który konsumuje i przetwarza najwięcej ropy na świecie – przypada na nie prawie jedna czwarta światowego zużycia. Koszty pracy są tam znacznie wyższe niż u nas. Amerykanie wykorzystują własne złoża, ale ponad dwie trzecie potrzebnej im ropy muszą importować, często z zapalnych i narażonych na konflikty obszarów globu. W celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa paliwowego USA toczą kosztowne wojny i utrzymują poważne siły zbrojne poza granicami kraju. A mimo to na stacjach benzynowych zawsze mieli i mają tanią benzynę. W dodatku importują i przerabiają ropę droższą – bo

mniej zasiarczoną i lżejszą – niż ta, którą Polska musi sprowadzać z Rosji. Inna rzecz, że różnica w cenie surowca się zmniejsza: dwa lata temu baryłka (159 litrów) ropy „arabskiej lekkiej” kosztowała o 3 dol. więcej niż baryłka ropy rosyjskiej, a dziś jest droższa tylko o niespełna dolara. Rosja przeznacza bowiem gorsze gatunki ropy na rynek krajowy, systematycznie poprawiając jakość paliw, które eksportuje. Kilka lat temu, np. w 2000 r., gdy baryłka kosztowała zaledwie 35 dol., różnica kilku dolarów miała jednak istotne znaczenie. Dziś baryłka kosztuje ponad 80 dol., co wcale nie przeszkadza amerykańskiemu Exxonowi, największemu kon-

krotnie droższa niż w USA – lecz decyzje władz naszego państwa oraz dyrektywy Unii Europejskiej, których musimy przestrzegać. Na ceny benzyny Eurosuper 95 oraz paliwa napędowego, jak pokazują wykresy, wpływają przede wszystkim akcyza i VAT. A są to czynniki niezależne od podmiotów zajmujących się dostawami surowca, przetwórstwem i dystrybucją. Spójrzmy, z czego dokładnie składa się cena detaliczna tysiąca litrów benzyny 95, wynosząca w ubiegłym tygodniu średnio 4,5 tys. zł: 1832 zł – tyle bierze za paliwo Polski Koncern Naftowy Orlen;

ze stosowania wynegocjowanej, obniżonej akcyzy za olej napędowy. Obecnie wynosi ona tylko 270 euro za 1000 litrów oleju. W niektórych krajach unijnych akcyza jest znacznie wyższa, np. w Wielkiej Brytanii to aż prawie 700 euro. Nasze uprzywilejowanie kiedyś jednak się skończy, bo Komisja Europejska zwalcza wewnętrzną konkurencję podatkową i najprawdopodobniej od 2012 r. Polska będzie musiała podnieść akcyzę za olej napędowy. Niższe teoretycznie mogłyby być opłaty paliwowe. Są one naszym rodzimym patentem na finansowanie rozwoju transportu, wymyślonym w 2004 r. przez Marka Pola, ówczesnego wicepremiera i ministra infrastruktury. Opłaty zasilają krajowy fundusz drogowy, 80% środków przeznaczanych jest właśnie na budowę dróg i autostrad, reszta na modernizację kolei. Pomysł jednak dobrze się sprawdza w praktyce, więc żadne kolejne ugrupowania rządzące Polską nie przewidywały likwidacji tych opłat. No i wreszcie niższe mogłyby być oczywiście opłaty pobierane przez Orlen oraz marże sprzedawców. To już jednak zupełna teoria...

Drogo, ale stabilniej

Gdyby cena benzyny w Ameryce osiągnęła taki poziom jak w naszym kraju, doszłoby tam do zamieszek Fot. PAP/EPA cernowi naftowemu na świecie, w utrzymywaniu niskich cen paliw. Czy Orlen i Lotos nie mogłyby iść w jego ślady? No oczywiście, że nie... Naturalnie, amerykańska branża paliwowa jest znacznie efektywniejsza, bardziej innowacyjna i nastawiona na obniżkę kosztów niż nasze przedsiębiorstwa. Tam decyduje rachunek ekonomiczny, u nas do niedawna liczył się również polityczny. Przykładem jest nieuzasadniony finansowo i przynoszący olbrzymie straty zakup przez Orlen rafinerii w Możejkach, przeprowadzony za rządów PiS po to, by utrzeć nosa Rosjanom. Ówczesny prezes Orlenu Igor Chalupec zarzekał się, że to transakcja jak najbardziej korzystna dla Polski. Chyba jednak, jako krewnemu Poli Negri, lepiej mu wychodziło granie w filmie niż decydowanie o sprawach najważniejszej polskiej spółki...

Państwo bierze swoje Jednak to nie decyzje kolejnych prezesów Orlenu przyczyniają się do tego, że benzyna w Polsce jest ponaddwu-

199 zł – marża, jaką inkasują sprzedawcy; 811 zł – VAT o stawce 22% (co oznacza, że w cenie detalicznej benzyny podatek ten stanowi 18%); 1565 zł – akcyza; 93 zł – opłata paliwowa. W przypadku oleju napędowego, którego tysiąc litrów kosztuje na stacjach średnio 4070 zł, te liczby nieco się różnią: 1848 zł – cena, jaką bierze Orlen (jak widać, liczy sobie więcej niż za benzynę); 206 zł – marża sprzedawców; 734 zł – VAT; 1048 zł – akcyza; 234 – opłata paliwowa. Teoretycznie niektóre z tych kwot mogłyby być niższe. Jeśli chodzi o akcyzę, Unia Europejska wyznacza tylko stawki minimalne – 359 euro od tysiąca litrów benzyny 95 i 302 euro od tysiąca litrów oleju. Deficyt budżetowy zwiększa jednak apetyty naszego rządu, który akcyzę za benzynę 95 ustalił na poziomie 403 euro. Na szczęście nie zrezygnowaliśmy

Stany Zjednoczone do Unii nie należą, więc akcyza występuje tam w postaci szczątkowej, na poziomie paru centów za galon i tylko w niektórych stanach. Nie ma tam również VAT, choć pojawiają się pomysły jego wprowadzenia. Paliwo wciąż może zatem pozostawać tanie, co jest oczywiście bardzo korzystne dla mieszkańców USA – a do niedawna stanowiło także koło zamachowe motoryzacji amerykańskiej. – Udział podatków i opłat w cenie paliw przekracza w Polsce 50%. Oznacza to, że ceny detaliczne paliw zachowują u nas większą stabilność niż w USA. Tylko bowiem w niespełna połowie są wrażliwe na wahania cen surowca, wywoływane rozmaitymi czynnikami. Tam paliwa są wprawdzie tańsze, ale procentowo ich cena się zmienia w znacznie większym stopniu niż w Polsce – wskazuje Urszula Cieślak, analityczka rynku paliwowego. Pytanie, czy polscy kierowcy woleliby stabilność, czy choćby spore wahania cen, ale na poziomie o połowę niższym, jest oczywiście retoryczne. Należymy do Unii Europejskiej, prowadzimy taką politykę paliwową jak inni jej członkowie – i możemy tylko być zadowoleni, że za naszą zachodnią granicą benzyna oraz olej napędowy są i tak wciąż nieco droższe niż w Polsce.

ANDRZEJ DRYSZEL

a1522-23.qxd

2010-04-02

18:43

Page 2

22

DOM MARZEŃ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Jedni wprowadzają się do (nie)swoich mieszkań. Inni wciąż na nie czekają. Łączy ich jedno: bezsilność, poczucie krzywdy i złość

Deweloperzy zniszczyli nam życie Nr 72 (26 III). Cena 2 zł

Kraków ul. Dworska. Na budynkach banery „www. okradli.pl”, „Zapłaciłem, nie oddam”, „Siódme, nie kradnij”. Wchodzę na podwórze. Mijam ochroniarzy, przechodzę obok kałuży i sterty śmieci. Ogromny blok stoi całkiem pusty. W trzech mniejszych, w niektórych oknach, widać firanki, żaluzje. Wchodzę do jednego z budynków. Do większości lokali wprowadzili się ci, którym udało się jeszcze dostać klucz i podpisać protokół odbioru. Niektórzy są nawet zameldowani. Mają wodę, prąd. Ale każdego dnia budzą się z pytaniem „Czy po przyjściu z pracy, sklepu, będę miała dokąd wrócić?”. Nad majątkiem, za który każdy z nich słono zapłacił, czuwa syndyk.

Wówczas po raz pierwszy pojawiło się widmo upadłości. – Byłam na spotkaniu, na którym o tym wszystkim się dowiedziałam. Przez jakiś czas nie mogłam dojść do siebie. Szłam wzdłuż Wisły, myśląc, że to mi się po prostu śniło – opowiada. Upadłość stała się jednak faktem. Nieruchomość przy Dworskiej zajął syndyk. Mimo to Barbara Mrózek zaryzykowała. Była jedną z dwóch pierwszych osób, które wprowadziły się do budynku. Nie tak wyobrażała sobie ten dzień. – Kiedy jeszcze wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze

mieszkanie, to z przyjemnością zamienię napis na „oddali.pl” – mówi.

Krystyna: Mieszkanie na bezpieczną przyszłość Jeszcze się tu nie wprowadziła. Nie potrafi. Każdy kąt przypomina jej o koszmarze. – Łatwiej znieść myśl o tym, co się stało, jak jest się dalej – mówi. Po chwili dodaje: – To miało być moje wymarzone mieszkanie. Jestem nauczycielką. Nie wiem, jak długo jeszcze będę pracowała, więc chciałam się zabezpieczyć na przyszłość. Bałam się nędzy. Chciałam

kałużę, popękane ściany, brudne schody, to jest mi smutno, że na to poszły moje pieniądze. Deweloper zniszczył życie 180 rodzinom. Sumienie jest jego prywatną sprawą, ale nas powinno chronić prawo – mówi. Pani Krystyna przyznaje, że bez myśli o tym, co przyniesie następny dzień, nie da się żyć. – Na święta Bożego Narodzenia byłam u rodziny na Pomorzu. I tam między plackami a sałatkami, które przygotowywałam, leżały karteczki, a na nich moje zapiski. Jak coś usłyszałam w radio albo jak coś przyszło mi do głowy, natychmiast notowałam. Przez cały czas myślę, jak walczyć z tymi, którzy oszukali nas w majestacie prawa – mówi. Podkreśla, że podczas pieczenia ciasta na Wielkanoc będzie podobnie. Te same pytania, ten sam żal, może tylko inne notatki.

Barbara: Mieszkanie z balkonem na zachód

Anna: Mieszkanie na życiowy start

Był początek 2006 roku. Barbara Mrózek miała pół roku, by znaleźć mieszkanie. Trafiła do firmy „Leopard”. – Moim marzeniem było 2-3-pokojowe mieszkanie, koniecznie z balkonem na zachód, bym po powrocie z pracy mogła choć na chwilę zobaczyć słońce – opowiada. I właśnie tu znalazła ofertę. Wpłaciła zaliczkę. Mimo to szukała nadal. – Jednak kiedy dowiedziałam się, że „Leopard” jest sprawdzoną firmą, zawsze w dobrym miejscu lokalizuje swoje inwestycje, przedstawia ciekawe rozwiązania architektoniczne, postanowiłam mu zaufać – wspomina. Chciała w końcu mieć swoje mieszkanie. Od 1987 roku wciąż gdzieś się przeprowadzała: najpierw akademik, potem kilkanaście innych wynajmowanych lokali. – Przez wszystkie lata gromadziłam oszczędności. Niestety, nie wystarczyły. Wzięłam więc kredyt. Podpisałam umowę z deweloperem. Była bardzo dobrze przygotowana. Nie płaciło się za dziurę w ziemi. Kolejne raty spływały w miarę postępu prac – mówi Barbara Mrózek. I tak za swoje wymarzone mieszkanie zapłaciła 380 tys. zł. Koszmar zaczął się w sierpniu 2008 roku. – Wróciłam z wakacji. Poszłam do banku. Tam przypadkowo usłyszałam, że coś złego dzieje się z inwestycją przy Dworskiej. Wrzuciłam więc w Google hasło „Leopard” i przeżyłam szok – mówi. Okazało się, że deweloper żąda dopłat 3 tysiące złotych do metra kwadratowego.

Patrzy na tzw. blok A przy Dworskiej. Tu strach już nawet wejść. Dziura nad windą, niezabudowane schody i balkony, niszczejące okna. I nic więcej. A miało być m.in. jej mieszkanie. To, które miało jej ułatwić start w życiu. – Moja mama podczas urlopów pracowała jako lekarz za granicą. Zarabiała pieniądze dla mnie, abym mogła po studiach rozpocząć samodzielne życie – mówi Anna Trybus. Jej mieszkanie kosztowało prawie 330 tys. zł. O problemach z „Leopardem” jej matka dowiedziała się przypadkowo. Nie mogła w to uwierzyć. Tydzień później trafiła do szpitala z zawałem serca. Wróciła do zdrowia. Jednak wraz z córką nie mogą się pogodzić z myślą, że ktoś potrafił wyrządzić im tak ogromną krzywdę. Anna Trybus przyznaje, że jeszcze przed wojną tereny w pobliżu osiedla Podwawelskiego i Dębnik należały do jej rodziny. Nic więc dziwnego, że jej matka nadal tu mieszka. Chciała, by córka była w pobliżu. Jednak Anna na mieszkanie czeka już 3 rok. – A wszystko już miałam zaplanowane, całą aranżację wnętrza, wybrane płytki, meble. Przechodzę tędy prawie codziennie. I choć wiem, że wszystkim nam grozi sprzedaż tych nieruchomości, to jednak trochę z zazdrością patrzę na tych, którzy przynajmniej tu mieszkają. W moim bloku nie ma nic – mówi. – Zbliżają się kolejne święta i kolejne życzenia, by wszystko z „Dworską się ułożyło”. I tak już od ponad 2 lat.

Rys. Piotr Rajczyk

i mamiono nas obietnicami, że już wkrótce dostaniemy klucze, objechałam wszystkie sklepy. Wybrałam najładniejsze płytki, meble. A kiedy się wprowadzałam, na podłogi kupiłam linoleum. I to nie dlatego, że nie było mnie stać na nic innego. Po co miałam inwestować w mieszkanie, z którego w każdej chwili mogą chcieć mnie wyrzucić? – pyta. Mieszkam najdłużej, bo od roku. Dziś nie wysyła już pustych SMS-ów, by komórką oświetlić klatkę schodową. Ma podłogę z drewna, kupiła kolejne meble. W ten sposób oddala myśl, że syndyk może sprzedać jej mieszkanie. Na jej wymarzonym balkonie wisi baner „www.okradli.pl”. – Chcę zaprotestować przeciwko tym, którzy mnie oszukali i przestrzec innych. Jak tylko oddadzą mi moje

sobie już teraz zapewnić bezpieczną starość. Żeby później nie zastanawiać się, czy stać mnie na książkę lub gazetę. Bała się kredytu. Pomógł jej brat, który jest współwłaścicielem mieszkania. Kosztowało ich 280 tys. zł. – Kiedy tu zamieszkałam, wynajęłam budowlańca i wyburzyłam ściany. Było pełno usterek, wiec chciałam coś zmienić. Rozwalenie ścian było też formą wyładowania złości na deweloperze – zdradza pani Krystyna. Mimo że od momentu ogłoszenia upadłości minęło już kilka miesięcy, wciąż nie może się z tym pogodzić. Początkowo w ogóle nie mogła spać. Postanowiła jednak walczyć. – Chcę przejść przez to wszystko i nie dać się zniszczyć. Jednak do złości mam prawo. Kiedy tu przychodzę i widzę tę

a1522-23.qxd

2010-04-02

18:43

Page 3

DOM MARZEŃ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Powoli zapada zmrok. W niektórych oknach zapalają się światła. Nadchodzi kolejna noc w (nie)swoim „M”. *** Podłęże koło Niepołomic. Za niebieskim blaszanym ogrodzeniem kilka hektarów ziemi. Tu miało powstać osiedle o kuszącej nazwie „Żubr”. Przez dziurę, wraz z klientami spółki o tej samej nazwie, wchodzimy na teren budowy. Trafiamy na błoto i chaszcze. – Tu miało być moje mieszkanie – pokazuje Jerzy Skraba. Idziemy dalej. Przed nami ok. 120 niewykończonych domków. Obok nich gruz. Tu, gdzie miał być kolejny budynek, stoi woda. – A gdzieś tam jest moje mieszkanie – mówi Patryk Połowniak.

Barbara i Tomasz: Mieszkanie, w którym chcieli założyć rodzinę Pracowali za granicą. Chcieli zarobić, by kupić mieszkanie w Krakowie. W internecie znaleźli ofertę „Żubra”. Od razu im się spodobała: konkurencyjne ceny, idealna lokalizacja, ciekawa wizualizacja osiedla. Na początku 2008 roku podpisali umowę z deweloperem. Potem znów wyjechali do pracy. – W okresie wakacji już coś złego zaczynało się dziać. Pracownicy spółki snuli różne opowieści. Przyjechaliśmy na Boże Narodzenie i zobaczyliśmy, że wszystko jest w gruzach. Z nikim nie było kontaktu, biuro w Krakowie zostało zamknięte – przypomina Barbara Wąsik. Spodziewa się dziecka. Z mężem, Tomaszem Sikorą, myśleli, że założą rodzinę już w nowym mieszkaniu. To, co zarobili za granicą, zainwestowali w „Żubrze”. – Nie pracowaliśmy w Polsce, nie mamy ciągłości pracy,

więc na razie również szans na kredyt. Obecnie mieszkamy u rodziców – mówi pani Barbara. Zaznacza, że jakoś trzeba żyć. Choć nikt nie wie, co będzie dalej. – Lepiej tu nie przyjeżdżać. Bo jak patrzę na to, płakać mi się chce – mówi Tomasz.

Magdalena i Jerzy: Mieszkanie z ogródkiem Na „Żubra” trafili w internecie. Wahali się między dwiema firmami. – Tu jednak roboty były prowadzone w szybkim tempie, a przy Sołtysowskiej wprost przeciwnie. Wybraliśmy więc ofertę „Żubra”. Tyle tylko że tam już dawno ludzie mieszkają, a my nie mamy nawet dziury w ziemi, tylko łąkę – mówi Jerzy Skraba. Nie ma nadziei, że jego budynek w ogóle powstanie. – Spłacamy kredyt, dodatkowo miesięcznie płacimy 1700 zł za wynajem – mówi. A wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. – Tak się cieszyłam, że będę mieć domek z ogródkiem – mówi jego narzeczona, Magdalena Sosnowska.

usłyszałem, że już o nic nie muszę się martwić. Co więcej było mi potrzebne? Tylko czekać na mieszkanie – mówi Patryk Połowniak. Na to się jednak nie doczekał. Wraz z żona wynajmują 3-pokojowe mieszkanie. – Jednak z 2 współlokatorami, żeby było taniej – dodaje. Spłacają też kredyt. Żona Patryka nie przyjechała do Podłęża. Nie chce patrzeć na to pobojowisko. – Tu gdzie miały być fundamenty naszego domu, stoi woda – pokazuje Patryk. Klienci „Żubra” to ponad 100 osób. Wydeptali już wszystkie ścieżki: w sądzie, prokuraturze. Pojechali też do Warszawy. Niektórzy przykuli się kajdankami w biurze spółki. Dotarli do willi jednego z prezesów „Żubra” w Konstancinie. Ostatni raz spotkali go w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu. – Szliśmy akurat na nagranie

23 programu „Sprawa dla reportera”. Patrzymy, a ten siedzi i pije kawą. Zrobiliśmy mu awanturą. Wychodząc, uprzedziłem barmankę: „Niech pani przypilnuje, żeby zapłacił rachunek. Bo skoro ludzi oszukał na 50 milionów, to co dopiero oszukać kawiarnię na kilkanaście złotych”. A w studiu usłyszeliśmy, że nie może uczestniczyć w nagraniu, bo, jak sam napisał, jest w Szwajcarii i załatwia kredyt na dokończenie naszej inwestycji – mówi Jerzy Skraba. Klienci „Leoparda” i „Żubra” nie ukrywają, że czują się bezsilni. Były już łzy i nieprzespane noce. Teraz górę wzięła niepewność i złość. – Do jakiego nieszczęścia musi dojść, by ktoś w końcu zainteresował się naszymi sprawami? – pyta pani Krystyna.

MAGDALENA UCHTO

Patryk: Miało być mieszkanie, jest woda Jego historia jest podobna: internet, kredyt w banku i... Wraz z żoną wybrali inwestycję w Podłężu, bo ceny za metr kwadratowy były bardzo korzystne. Pospłacali kredyty studenckie i wzięli kredyt w banku. – Tu nabraliśmy pewności, bo bank polecał nam tego dewelopera. W spółce bez problemu wydano nam zaświadczenie, że nie zalega ona ze spłatą kredytu w jednym z banków (dopiero później okazało się, że zaświadczenie, które otrzymał w spółce, pochodziło sprzed kilku miesięcy). Z tym papierkiem szybko pobiegłem do swojego banku. Tam

LEOPARD W ub.r. została ogłoszona upadłość spółki. Jej głównym wierzycielem jest amerykański fundusz Manchester Securities Corporation, któremu deweloper sprzedał obligacje, oddając w zastaw mieszkania swoich klientów. Majątkiem dysponuje obecnie syndyk. Postępowanie prowadzi krakowska prokuratura. Ludzie szansę widzą w jej postanowieniu, zobowiązującym syndyków do pozostawienia w niezmienionym stanie prawnym, jako dowód rzeczowy w toczącym się postępowaniu karnym, m.in. nieruchomości przy Dworskiej. Klienci zarejestrowali Stowarzyszenie Osób Poszkodowanych przez Dewelopera „Wierzbowa” (pod taką nazwą jest głównie znana inwestycja – przyp. red.). Tych, którzy są w podobnej sytuacji, zapraszają na stronę www.okradli.pl

ŻUBR Komornik wszczął, na podstawie bankowego tytułu wykonawczego, postępowanie egzekucyjne nieruchomości pod Niepołomicami. Obecnie prowadzona jest wycena. Jeśli nieruchomość zostanie wystawiona do licytacji i uda się ją sprzedać, w pierwszej kolejności zaspokojony zostanie wierzyciel hipoteczny, czyli bank. Krakowska prokuratura złożyła, za pośrednictwem Ministerstwa Sprawiedliwości, wniosek o międzynarodową pomoc prawną do ministerstwa w Holandii. W grę wchodzi m.in. przesłuchanie kilkunastu obywateli tego państwa, w tym jednego z prezesów spółki, którego nie ma w Polsce. Wykonawca inwestycji dotychczas nie porozumiał się z Holendrami w sprawie ewentualnego przejęcia spółki. Warszawski sąd nie ogłosił jej upadłości. R E K L A M A

a1524-25 POLSKA.qxd

2010-04-02

17:36

24

Page 2

A TO POLSKA WŁAŚNIE

Na peronie Rzucą na glebę? Jeśli odwiedzicie mazowieckie Legionowo, niech wam czasem nie przyjdzie do głowy fotografować pociągi. Lokalny tygodnik „To i Owo” opisał skandal, jaki wydarzył się na jednym z peronów stacji. – Kto pani pozwolił fotografować? To obiekt o znaczeniu strategicznym! – wrzeszczał do dziennikarki rozwścieczony maszynista EN57. – Opisze pani wygląd ABW! Przyjdą i rzucą na glebę! – straszył. Jakich tajemnic strzegł maszynista? Nie wiadomo. Być może rdzy zżerającej trójwagonowy elektryczny zespół trakcyjny EN57, który uważa się za najdłużej produkowany pojazd szynowy na świecie... Ścieżka zdrowia Prawdziwą ścieżkę zdrowia przechodzą pasażerowie – głównie starsi i inwalidzi – którzy chcą doatać się do swojego pociągu. Tygodnik „Przełom” pisze, że osoby takie muszą przechodzić przez tory w niedozwolonych miejscach, narażając się na konfrontację z pociągiem. Dlaczego? Nie radzą sobie z chodzeniem po stromych i śliskich schodach odległych kładek. Rzeczniczka Oddziału Gospodarowania Nieruchomościami w Krakowie powiedziała gazecie, że jest możliwość pomocy takim osobom w dotarciu do pociągu. Jaki? – Osoba taka powinna na kilka dni przed podróżą zgłosić swój problem... na dworcu. To może też kilka dni poczekać tam na pociąg? Dworzec jeszcze postraszy... Na bliżej nieokreśloną przyszłość trzeba odłożyć plany renowacji czechowickiego dworca – pisze „Kronika Beskidzka”. Gmina zamierzała przeprowadzić gruntowny remont obiektu w latach 2010-2011. Dlaczego pasażerowie nadal będą oglądać fatalną wizytówkę polskich kolei? Bo choć wniosek na unijne wsparcie inwestycji został złożony w czasie, to brakowało w nim drobnego suplementu – umowy między PKP a gminą w sprawie dzierżawy obiektu... Polak potrafi! Wielkie brawa należą się harcerzom ze Świebodzic. Najpierw zarobili pieniądze na farby, a później zakasali rękawy i pomalowali poczekalnię na dworcu PKP – pisze „Gazeta Wrocławska”. Ludzie nie mogą wyjść z podziwu, że odrobina dobrej woli poprawiła wizerunek dworca, co przez lata nie udało się PKP. Oprócz harcerzy PKP zawstydza burmistrz, bo gdy dowiedział się, że młodzież zbiera teraz na ławki, natychmiast zadeklarował wsparcie. Jak tak dalej pójdzie, to PKP nawet wagonów nie będzie musiało zapewniać swoim klientom...

KONDUKTOR

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Poszlakowy proces przed sądem w Zamościu

Dwie dynie, trzy sprawy Nr 12 (23 III). Cena 2,50 zł

Czy były to największe dynie w kraju, nie wiadomo, wygląda na to, że były najdroższe. Pan Marian ukradł dwie, za co sąd ukarał go, zasądzając 800 zł grzywny i 19,50 zł nawiązki. Mężczyzna przegrał także proces cywilny o odszkodowanie i zadośćuczynienie dla właściciela warzyw i będzie musiał mu zapłacić 2 500 zł. Pan Marian, 58-letni woźnica, twierdził, że było tak: 11 września ub.r. wracał z klaczą od ogiera. Zatrzymał się, kiedy na łące zobaczył olbrzymie dynie, z których każda miała co najmniej 40 kilogramów. Zaciekawiły go, bo tak wielkich nigdy nie widział. Podszedł bliżej, obejrzał warzywa i wrócił na wóz. Wtedy zobaczył, że ktoś jedzie na rowerze. Zaciął lejcami konika i ruszył w kierunku domu. W pewnym momencie usłyszał krzyk. – Odwróciłem się i zobaczyłem mężczyznę, który krzyczał, że kradnę mu dynie. Zajechał mi rowerem drogę. Odbiłem w prawo. Chciał mnie złapać za lejce, wpadł z rowerem pod koło. Pojechałem dalej. Mężczyzna podniósł się. Nie zatrzymywałem się, bo mi groził – opowiadał woźnica. Pan Jan (l. 69), właściciel dyń, przedstawiał inną wersję. Wyjaśniał, że od pewnego czasu ktoś kradł mu z pola dynie olbrzymki. Postanowił warzyw pilnować. Tego dnia zobaczył przez okno, że jakaś furmanka zatrzymała się na jego polu. A że pole oddalone jest o kilkaset metrów od domu, wsiadł na rower, żeby szybciej dotrzeć na miejsce. Tymczasem furman załadował na wóz dwie dynie i zaczął uciekać. Właściciel olbrzy-

mek nie dał za wygraną. Dogonił wóz już na drodze polnej gruntowej. Nie mógł go jednak wyprzedzić, bo droga była wąska. Udało się to dopiero wtedy, gdy furmanka zjechała na łąkę. Zeskoczył z roweru złapał rękami za dyszel. Wtedy woźnica krzyknął: „Puszczaj dyszel!” i zaciął konia batem. Koń skoczył w cwał. – Potrącił mnie i przejechał po mnie i po rowerze jednym kołem – przedstawiał swoją wersję wydarzeń pan Jan. Pan Marian pewnie nie spodziewał się, że z tego jednego wydarzenia zrobi się aż tyle spraw. Pierwsza dotyczyła naruszenia przez niego zasad ruchu drogowego poza drogą publiczną. Policja, powołując się na art. 98 kodeksu wykroczeń, zarzuciła mu, że nie zachował ostrożności, stracił panowanie nad pojazdem zaprzęgowym i doprowadził do zderzenia z panem Janem, powodując u niego obrażenia oraz uszkodzenie roweru. Woźnicy włos z głowy jednak nie spadł, bo sąd uznał, że nie można mu było postawić takiego zarzutu, bowiem łąka, na której doszło do zdarzenia, nie jest tym „miejscem poza drogą publiczną”, o którym mówi przepis. Na łące nie obowiązują więc przepisy ruchu drogowego. Mężczyzna odetchnął z ulgą. W dobrym samopoczuciu nie trwał długo, bo wkrótce sąd zajął się sprawą kradzieży dwóch dyń. Proces miał charakter poszlakowy, bo policja nie znalazła dyń na wozie pana Mariana. On sam stanowczo zaprzeczał, jakoby ukradł dynie. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby je zabrać. Zatrzymałem się, bo chciałem zobaczyć, czy dynie są większe od moich – przekonywał. Sąd mu nie uwierzył i skazał na 800 zł

Pies na mięso Nr 66 (19 III). Cena 2,10 zł

Starszy sierżant z Prudnika dla porcji filetów z kurczaka i słoika oliwek zaryzykował honor policjanta. Przyłapany na kradzieży sam poprosił o zwolnienie ze służby. Ochroniarze prudnickiego Kauflandu zauważyli na kamerach monitoringu klienta, który przeszedł przez kasę, ukrywając pod ubraniem słoik oliwek i paczkę filetów z kurczaka. Zatrzymali mężczyznę i wezwali policję. Patrol, który przyjechał na miejsce, stwierdził, że kradzieży sklepowej dopuścił się... ich kolega

z komendy – starszy sierżant Mariusz S. Wartość skradzionych towarów nie przekroczyła 30 zł. Policjant był po służbie. Nie próbował mataczyć, przyznał się i od razu przyjął mandat w wysokości kilkuset złotych. – W przypadku podejrzenia popełnienia przestępstwa policjant jest zawieszany. Jeśli zapadnie wobec niego prawomocny wyrok, zostaje wydalony ze służby – tłumaczy Piotr Pogoda, rzecznik Komendy Powiatowej Policji w Prudniku. – W przypadku popełnienia wykroczenia niezwiązanego ze służbą, nawet tego rodzaju, ustawa o policji nie przewiduje prowadzenia wobec takich osób postę-

grzywny. Nakazał też zapłacić 19,50 zł nawiązki, bo na tyle wyceniono wartość dwóch dyń. Pan Marian nie zgodził się z wyrokiem i zaskarżył go do sądu okręgowego. W międzyczasie pan Marian przegrał inny proces. Tym razem cywilny. Pan Jan zażądał od niego odszkodowania i zadośćuczynienia, twierdząc, że na skutek wypadku doznał wielu obrażeń: urazu prawej ręki i nogi, ramienia, otarć naskórka, a bezpośrednio po zdarzeniu utracił pamięć i świadomość. Uszkodzony został też rower. Sąd Rejonowy w Zamościu uznał, że woźnica powinien zapłacić mu 1000 zł zadośćuczynienia za cierpienia związane z wypadkiem i 1500 zł odszkodowania m.in. za koszty leczenia. Łącznie 2500 zł. Zdaniem sądu, naganne w sprawie jest to, że pan Marian po przejechaniu zaprzęgiem człowieka nie zatrzymał się, aby udzielić mu pomocy, lecz uciekł z miejsca zdarzenia. Woźnica nie zgodził się z wyrokiem. W apelacji do Sądu Okręgowego pytał: „Czy gdyby zamierzał zatrzymać furmankę, wkładając pod koło np. nogę bądź przysłowiową rękę w szprychy, to kto by wówczas za to zdarzenie odpowiadał i kto winien zapłacić?”. Przekonywał, że musi płacić za nielogiczne zachowanie samego pokrzywdzonego, bo gdyby nie pchał się pod wóz, toby nie został poszkodowany. Sąd Okręgowy utrzymał jednak wyrok w mocy. To oznacza, że woźnica będzie musiał zapłacić 2500 zł. Jeśli Sąd Okręgowy w Zamościu utrzyma także w mocy wyrok karny, to dodatkowo 800 zł, nie licząc kosztów sądowych.

roh powania dyscyplinarnego. Jednak ten policjant napisał raport i sam wystąpił o zwolnienie ze służby i przejście na emeryturę. Ze względu na staż pracy przekraczający 15 lat ma uprawnienia emerytalne. Wstrząśnięci tą kradzieżą są koledzy Mariusza S. Prywatnie komentują, że nie wyobrażają sobie dalszej współpracy z sierżantem. W małej miejscowości takie informacje szybko się rozchodzą w środowisku. – Jakie moralne prawo do łapania złodziei miałby sprawca kradzieży? – pytają koledzy sierżanta. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że złapany na gorącym uczynku funkcjonariusz miał duże problemy finansowe (…).

KRZYSZTOF STRAUCHMANN

a1524-25 POLSKA.qxd

2010-04-02

17:36

Page 3

Taka gmina!

Policjanci ukradli mu nazwisko Nr 66 (19 III). Cena 2 zł

Jeśli złodziej zna twoje dane, sąd wsadzi cię do więzienia. I nie musi sprawdzać rzetelności policjantów. Środy, 3 czerwca ubiegłego roku, Andrzej Malinowski nie zapomni do końca życia. Około godziny 15 do jego domu przyjechali dwaj policjanci. – Na przywitanie powiedzieli mi, że mam się zbierać: jestem aresztowany – mówi. W pierwszej chwili – szok! – Nie wiedziałem, o co chodzi. Prosiłem o wyjaśnienia. Mieli list gończy. Przekraczając więzienną bramę, dowiedział się od oficera, że został skazany na 15 dni odsiadki za kradzież. – Za kratkami byłem traktowany „normalnie”, czyli jak zwykły śmieć. Przeżyłem koszmar, którego nie życzę najgorszemu wrogowi – wspomina „więzień” Malinowski. Kiedy pan Andrzej wrócił do swojej wsi, dzieci wytykały go palcami, a sąsiedzi plotkowali na jego te-

mat – przecież był złodziejem! Mieszkaniec Mędrzyc, żeby zdjąć z siebie łatkę kryminalisty, chciał się dowiedzieć, jak mogło dojść do tak fatalnej pomyłki. Wynajął prawnika. Był lipiec 2007 roku. W jednej z toruńskich „Biedronek” został na gorącym uczynku złapany złodziej. Próbował ukraść: polędwicę, boczek, kawałek metki, dwa gorące kubki i kostki rosołowe. Wartość tego towaru to 16,37 zł. Złodziej przyznał się do winy i podał „swoje” nazwisko: Andrzej Malinowski. Nie miał dowodu osobistego, ale podyktował mundurowym bez chwili wahania: imię, nazwisko, pesel, datę urodzenia, adres, imiona rodziców i nazwisko rodowe matki. Na tej podstawie policjanci złożyli wniosek o ukaranie do Sądu Rejonowego w Toruniu. Sędzia zaocznie skazał złodzieja na ograniczenie wolności i 20 godzin prac publicznych. Rabuś jednak nie stawił się w pracy, więc sąd zmienił karę na 15 dni więzienia. Karę wykonano

Gimnazjaliści zarabiają na gejowskich czatach Nr 11 (18 III). Cena 2 zł

Jeden z mieszkańców Skierniewic przyłapał swojego syna na „dorabianiu” na gejowskim czacie – debiutant szybko przyznał się ojcu, że to proceder modny wśród jego szkolnych kolegów... 15-latek namiętnie gra w Tibię. Gra, która kilka lat temu wywołała burzę na świecie, nadal wśród dzieciaków jest wyjątkowo modna. Nastolatki godzinami hodują swoje wirtualne postaci. Gra wymaga jednak nakładów finansowych, żeby szybciej rozbudować postać, dzieciak musi kupić od innego gracza na przykład elementy wyposażenia. Wirtualna przestrzeń pełna jest tego typu ofert. Najpopularniejszy portal aukcyjny ma kilkaset aukcji dotyczących tylko Tibii. Co zrobić, gdy trzeba wydać dychę, a rodzic odmawia wsparcia? Młodego skierniewiczanina poinstruowali koledzy z klasy. Wystarczy, że wejdzie na czat dla homoseksualistów, a w łatwy i szybki sposób zarobi pieniądze. Najlepiej wprawieni „potrafią nawet wyciągnąć stówę”. Precyzja relacji na tym stwierdzeniu się kończy. Za dychę – jak usłyszeliśmy od jednego z dzieciaków – wystarczy z gejami porozmawiać, opowiedzieć o sobie. Nasz rozmówca kolejnych stopni wtajemniczenia nie doświadczył, bo jako debiutant nie widział w tym nic złego i bez większych nacisków ze strony rodziców pochwalił się swoją zaradnością.

25

A TO POLSKA WŁAŚNIE

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Żeby zarobić więcej, rozmowa nie wystarczy. W związku z tym, że chłopak wskazał adres strony i nazwę czatu, na którym loguje się on i jego koledzy – sprawdziliśmy. W kilka minut znalazło się wielu sponsorów, którzy chętnie zaspokoją finansowe zachcianki nastolatka odciętego przez rodziców od kasy. Podając się za 15-letniego mieszkańca Skierniewic, prosiliśmy o doładowanie telefonu komórkowego, bądź pieniądze na rozbudowanie postaci w grze.

po... dwóch latach – odbył ją prawdziwy Andrzej Malinowski z Mędrzyc. – Obowiązek rzetelnego sprawdzenia danych ciąży na oskarżycielu publicznym, w tym przypadku policji. Sąd rejonowy nie miał jakichkolwiek podstaw podawać w wątpliwość informacji zawartych w dokumentach procesowych – broni sądu Beata Fenska-Paciorek, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Toruniu. – Jeśli ktoś nie dysponuje dowodem osobistym, policjanci weryfikują podane przez zatrzymanego personalia w komputerowej bazie. W przypadku wykroczeń, innymi narzędziami nie dysponujemy – twierdzi Wioletta Dąbrowska, rzeczniczka prasowa toruńskiej policji. Andrzej Malinowski 3 marca tego roku został przez Sąd Okręgowy w Toruniu oczyszczony z zarzutów. – Będę się domagał dużego odszkodowania – nie kryje. (...)

PRZEMYSŁAW DECKER W ofertach można przebierać... Przebieg negocjacji przyprawił nas o obrzydzenie – wystarczy powiedzieć, że rozmowa to tylko początek, a ciąg dalszy to wysyłanie nagich zdjęć, filmiki porno kręcone komórką, wideopokaz przez jeden z komunikatorów... Rozmówcy sprawę stawiają jasno: – Chcesz kasę – postępuj zgodnie z instrukcjami! Rodzic, którego syn przyznał się do jednorazowej wizyty na czacie, jest przerażony – nie wie, jak daleko to mogło zabrnąć, jak dużego grona kolegów dotyczy, wreszcie – jak reagować. Dzieci w swoim postępowaniu nie widzą nic złego. „Przecież nikomu nie dzieje się krzywda” (...).

BEATA MAŁY

FOTOSZOPA

Idzie sezon...

Zdjęcie zrobione w Pucku. Nadesłał Jarek Kreft z Gdyni Zdjęcia prosimy nadsyłać pocztą lub na adres: [email protected] wraz z danymi autora oraz Wybrała: A. Pacho dopiskiem, gdzie i kiedy zdjęcie zostało zrobione.

Kraśnik (woj. lubelskie) 50-letni mieszkaniec Kraśnika w bardzo okrutny sposób postanowił rozstać się z psem. Za opiekę nad zwierzęciem, do jakiej się zobligował, dostał 40 zł. „Dziennik Wschodni” podał, że bestia mylnie zwana człowiekiem, przywiązała czworonoga do drzewa i ciężkim młotkiem okładała po głowie. Przeraźliwy skowyt usłyszała jedna z mieszkanek ul. Strażackiej. To dzięki jej interwencji pies przeżył. Mężczyzna odepchnął ją i odszedł pozostawiając ranne zwierzę. Szybko ujęła go policja. Mówią, że psy znają się na ludziach. Aż żal, że ofiara po prostu nie zagryzła takiego paskudnego typa... Tarnów (woj. małopolskie) W solidne zdziwienie wprawił mieszkańców wójt, który objawił się na billboardach promujących gminę Tarnów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie drobny fakt, że wójt promuje gminę na terytorium... swojej gminy – wytyka „TEMI”. Niektórzy oskarżają wójta, że za publiczne pieniądze, realizuje sobie i zaprzyjaźnionym radnym kampanię wyborczą przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Na razie billboardy są dwa – w Koszycach Wielkich i Tarnowcu. Wkrótce stanie jeszcze jeden – w Zgłobicach. Za montaż każdego gmina płaci około 25 tys. zł... Nowa Słupia (woj. świętokrzyskie) Gminny listonosz odzyskał wiarę w ludzi – pisze „Echo Dnia”. Nieco roztargniony przez wiosnę mężczyzna zgubił prawie 13 tys. zł. Torbę z forsą położył na dachu samochodu, wsiadł i odjechał. Nieszczęsna grawitacja i inne prawa fizyki sprawiły, że torba spadła. Listonosz ocknął się 20 minut później. Oblany zimnym potem zwierzył się policji. Ta niewiele pomogła. Humor polepszył się pocztylionowi, gdy na lokalny urząd zawitał uczciwy człowiek ze znalezioną zgubą. Widać trafiło na bogatego. Moralnie... Trzemeszno (woj. wielkopolskie) Ile można czekać na chodnik przy ulicy? Długo. Bardzo długo. Nawet 32 lata! – pochwaliła się mieszkanka posesji przy ulicy Szkolnej. Tygodnik „Przemiany” opisał bardzo burzliwe spotkanie, do jakiego doszło między mieszkańcami a samorządowcami, którzy o infrastrukturze miasta usłyszeli sporo gorzkich słów. Rzecz jasna – prawdy. Oprócz chodników ludzie chcieliby mieć w Trzemesznie równomierne oświetlenie przy ulicach i placach, które nocą pogrążone są w groźnym mroku. Mieszkańcy ul. Wiosny Ludów rozmarzali się przy wiceburmistrzu o kanalizacji. Wiceburmistrz spotkanie przeżył...

WOJCIECH ANDRZEJEWSKI

a1526-27 soja.qxd

2010-04-02

19:56

26

Page 2

JEŚĆ, CZY NIE JEŚĆ?

Prawdy i mity o jedzeniu

Co drzemie w soi?

Kawa:  Nieprawda, że uzależnia. Uzależnienia w pojęciu klinicznymź nie należy mylić z przyzwyczajeniem do pewnych zachowań, z którymi picie kawy bywa nierozerwalnie związane.  Prawda, że przy dużych dawkach (250-750 mg od czterech filiżanek wzwyż, zależnie od indywidualnych predyspozycji) mogą pojawiać się objawy lekkiego przedawkowania: poczucie zmęczenia, otępienie, mdłości, ból głowy, zwiększone napięcie mięśni, zaburzenia snu, arytmia serca.  Prawda, że u niektórych ludzi z zapaleniem błony śluzowej żołądka, chorobą refluksową czy wrzodową wywołaną infekcją Helicobacter pylori może dochodzić po spożyciu czarnego napoju do dolegliwości bólowych w nadbrzuszu, odbijania, zgagi lub nudności. Obserwuje się te przypadłości zwłaszcza u osób pijących kawę niefiltrowaną lub instant (są one mniej zauważalne, gdy na małą czarną decydujesz się po posiłku).  Nieprawda, że każda kawa jest zdrowa. Powinno się unikać tej parzonej po turecku czy, jak kto woli, po polsku – tzw. plujki, najczęściej zalanej wrzątkiem. Po pierwsze, taki sposób parzenia sprawia, że napój jest zawiesiną, a nie roztworem (jak w wypadku kawy rozpuszczalnej), więc silniej podrażnia żołądek. Po drugie, zawiera on duże ilości tłuszczów podwyższających poziom cholesterolu i podrażniających wątrobę. Najbardziej przyjazna dla żołądka jest kawa parzona w ekspresie, z dodatkiem mleka.  Nieprawda, że espresso to kawa szatan. Ze względu na małą ilość wody ma mniej kofeiny niż filiżanka kawy z ekspresu przelewowego.

Jajka:  Nieprawda, że jajka trzeba myć tuż przed użyciem. Należy to zrobić, jak tylko przyniesiemy je do domu. To zapobiega rozwojowi bakterii i ich rozprzestrzenianiu się w lodówce.  Prawda, że jajka są świetnym i tanim kosmetykiem. Mają nawilżający i chroniący skórę przed wysuszeniem cholesterol, odmładzającą witaminę A i lecytynę (tłuszcz obecny w żółtku). Lecytyna, od greckego lekithos – żółtko jajka, jest naturalnym przeciwutleniaczem o właściwościach zmiękczających, odżywczych i nawilżających. Bez niej nie byłoby wielu liposomów, czyli kuleczek tłuszczowych, w których zamyka się aktywne składniki w kremach. Używany w pudrach i cieniach węglan wapnia (calcium carbonaéte) stanowi 95 proc. skorupki jajka, a bez albuminy, białka zwiększającego stabilność produktu, botoksu.

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Wokół przetwórstwa tej rośliny zaczęły powstawać gigantyczne koncerny, które były skłonne finansować jej uprawę przez farmerów amerykańskich, aby następnie z nawiązką zarobić na sprzedaży jej dalece przetworzonych produktów. Na początku marca Komisja Europejska, omijając etap debaty, wydała pisemną zgodę na uprawę w całej Unii Europejskiej genetycznie zmodyfikowanej odmiany ziemniaka o nazwie Amfora. Koncern BASF stworzył tę odmianę z myślą o przemyśle papierniczym wykorzystującym skrobię ziemniaczaną przy produkcji papieru. Amfora została zmodyfikowana tak, aby proces oczyszczania skrobi był wydajniejszy, a tym samym tańszy. Komisja, argumentując swoją decyzję, podkreślała, że Amfora przeznaczona jest wyłącznie do celów przemysłowych. I tu pojawiają się wątpliwości. Jak bowiem odróżnić ziemniaka GMO (z ang. Genetycznie Modyfikowany Organizm) od normalnej odmiany? I w jaki sposób dopilnować, aby jakiś nieodpowiedzialny rolnik nie karmił nimi zwierząt hodowlanych, o ludziach nie wspominając?

Polska wolna od GMO? Nic więc dziwnego, że decyzja ta spotkała się ze sprzeciwem ekologów i wywołała społeczną debatę na temat GMO. Jak zwykle w takich sytuacjach na nowo ożył spór pomiędzy zwolennikami (do których należy część naukowców oraz producentów żywności) i przeciwnikami GMO (pozostała część naukowców, producentów żywności i organizacje proekologiczne). U Polaków takie informacje nie wyzwalają większych emocji, ponieważ nasze społeczeństwo żyje w przeświadczeniu, że Polska jest krajem wolnym od GMO. Doskonałym tego przykładem jest ustawa, której czytanie odbyło się w Sejmie na początku lutego. Rząd chce ochronić Polskę przed GMO, zakładając utworzenie specjalnych stref wolnych od GMO. Ewentualne zatwierdzenie ustawy w jej obecnym kształcie budzi nie tylko sprzeciw środowisk naukowych, ale, co ważniejsze, może okazać się

niezgodne z regulacjami Unii Europejskiej. Przeciętny Polak przekonany jest o tym, że w jego diecie nie znajdują się jakiekolwiek produkty GMO. Aby zdać sobie sprawę z tego, że jest zupełnie inaczej, wystarczy przywołać przykład transgenicznych odmian soi, których import wynosi 90% zapotrzebowania na naszym rynku. Przeglądając sklepowe półki dla wegetarian lub menu restauracji nastawionych na tego typu klientów, możemy dojść do wniosku, że wegetarianizm to dieta wymyślona i propagowana przez producentów soi. Kotlety sojowe, flaki sojowe, mleko sojowe, a nawet bekon czy smalec sojowy to tylko kilka pozycji przebogatej oferty produktów żywności. Jeśli jednak komuś wydaje się, że skoro jada wszystkie wyżej wymienione produkty w wersji oryginalnej, tzn. zwierzęcej – nie spożywa soi, to jest w wielkim błędzie. Szacuje się, że około 60% przetworzonych produktów zawiera sojopochodne składniki; wędliny, sery, słodycze, pieczywo czy odżywki dla małych dzieci to tylko niektóre z tych produktów. Soja, nawet jeśli nie jest wymieniana jako składnik produktu bezpośrednio, to należy z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że aromaty, lecytyna lub olej roślinny, użyte do produkcji, również mogą pochodzić z soi. Dlaczego właśnie soja i jej odmiany GMO stały się tak popularnym składnikiem naszej diety? Odpowiedzi na to pytanie należy szukać we właściwościach soi i historii tej rośliny, a właściwie w rozwoju technologii jej przetwarzania. Suche ziarna soi są bardziej kaloryczne od ziaren grochu czy fasoli: 100 g suchych ziaren soi dostarcza 385 kcal, a grochu i fasoli – 290 kcal. Jej dość wysoka kaloryczność wynika z dużej zawartości tłuszczu i węglowodanów (po ok 20%). To jednak nie kaloryczność jest największym atutem soi. Jej sukces wynika przede wszystkim z zawartości białka (nawet do 40% suchej masy), którego skład aminokwasowy jest najbardziej spośród produktów roślinnych zbliżony do białka zwierzęcego. Ponadto stosunek kwasów jedno- i wielonienasyconych do kwasów nasyconych jest o wiele korzystniejszy niż w produktach mięsnych. Paradoksalnie to właśnie przebogaty skład soi powodował, że jeszcze 60 lat temu miała ona marginalne znaczenie. Ze względu na dużą zawartość tłuszczów nie nadawała się na paszę dla bydła, a występujące

w niej inhibitory trypsyny (enzymu trawiącego białka) zmniejszały jego wchłanianie.

Zaczęło się od Chińczyków Jej uprawę rozpoczęli Chińczycy 5 tys. lat temu. Początki nie zapowiadały, że soja zawładnie światowym przemysłem spożywczym. Przeznaczana była głównie jako zielona pasza dla zwierząt, ale wchodziła również w skład diety i leczniczych preparatów. To w Państwie Środka wymyślono pierwsze technologie przetwarzania soi. Dobrze nam znany sos sojowy Chińczycy produkowali z przefermentowanych nasion soi, a uprzednio namoczone i rozdrobnione nasiona stanowiły bazę do wyrobu tofu. Kilka wieków później poznali tę niezwykłą rośliną portugalscy marynarze, jednak w Europie soja nie wzbudziła zainteresowania. I tak było przez całe stulecia, aż do lat trzydziestych XX wieku, kiedy soją zainteresowały się Stany Zjednoczone. Amerykańscy farmerzy, ze względu na zdolność soi do wiązania azotu, wykorzystywali ją jako poplon podnoszący jakość zdegradowanej przez suszę gleby. Prawdziwy przełom nastąpił, gdy w latach 1931-1933 koncern Ford Motor Company (producent samochodów) przeznaczył na badania nad soją astronomiczną jak na owe czasy kwotę 1 250 000 dolarów. To właśnie Henry’ego Forda można śmiało uznać za ojca współczesnego przetwórstwa soi. W krótkim czasie w laboratoriach badawczych koncernu powstała niesamowita ilość produktów i przemysłowych zastosowań soi. Olej służył do zabezpieczania metalowych części przed rdzą, pełnił funkcję płynu w amortyzatorach, a plastik na bazie soi stanowił wykończenie wnętrza. Naukowcy z tego laboratorium opracowali też technologię uzyskiwania z białek sojowych delikatnego włókna, właściwościami zbliżonego do wełny, z którego szyto kapelusze i płaszcze. Fascynacja twórcy przemysłu motoryzacyjnego doprowadziła do tego, że przy produkcji każdego samochodu forda zużywano ok. 30 kilogramów soi. Henry Ford swoją sympatię do soi przejawiał również noszeniem ubrań z tego właśnie materiału, a czasami organizowaniem przyjęć, na których podawano soję w przeróżnych wersjach. Głównym celem laboratorium Forda były prace nad przemysłowym zastosowaniem soi, ale naukowcy opracowali także procedurę produkcji mleka sojowego, lodów oraz śmietany.

a1526-27 soja.qxd

2010-04-02

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

19:56

Page 3

27

JEŚĆ, CZY NIE JEŚĆ?

Z czasem inne amerykańskie firmy brakowało na rynku, gdy wykryto mogły kupić sojowe mleko, lody, zaczęły dostrzegać potencjał drze- chorobę wściekłych krów, a jej poja- śmietanę, sery. Dla wegetarian stała miący w soi. Eksperci z firmy AMD, wienie się połączono ze stosowa- się znakomitym źródłem białka, a dzięki poddaniu jej określonym zapracującej głównie nad zastosowa- niem mączki mięsno-kostnej. technologicznym wygląd poniem soi w przemyśle spożywczym, Tani białkowy wypełniacz biegom traw nie odbiegał od dań niewegetaudoskonalili metodę tłoczenia oleju sojowego pozwalającą na pozbycie Jednak postęp technologii prze- riańskich. Gdy już wydawało się, że nic lepsię z niego nieprzyjemnego zapachu, twórstwa soi spowodował, że stała co umożliwiło wprowadzenie go do się po prostu tanim białkowym wy- szego nie mogło spotkać ludzi, zaspożycia. pełniaczem przetworzonej żywności. częły napływać doniesienia o negaOkazało się, że rozłożenie soi nie- Co pewien czas prasa donosiła po- tywnym wpływie spożywania soi. Pomal na czynniki pierwsze daje dużo nadto o pozytywnych właściwo- czątkowo opisywano jedynie przywiększe możliwości jej wykorzysta- ściach soi. Dietetycy zapewniali, że padki biegunek w reakcji na mleko nia, a także, podobnie jak w przypad- dzięki niej możliwe jest całkowite wy- sojowe o podobnym przebiegu jak ku każdego przetwarzanego produk- kluczenie mięsa i tłuszczów zwierzę- u osób uczulonych na laktozę. Natu, przynosi zyski. Na przykład olej cych z naszej diety, bez jakichkol- stępnie, gdy do badań nad soją przyprzetwarzano na margarynę, a pozo- wiek negatywnych konsekwencji dla stąpiły rządowe laboratoria (ze stałe po ekstrakcji oleju płatki sojowe organizmu, a co za tym idzie zmniej- względu na kontrolę produktów znakomicie nadawały się na wysoko- szenie ryzyka chorób serca (zawarte GMO), a nie jak dotychczas laboratoria producentów żywności, białkową paszę dla zwierząt. okazało się, że wiele wcześniej Wokół przetwórstwa tej roślipublikowanych badań nad sony zaczęły powstawać giganją było prowadzonych niekomtyczne koncerny, które były petentnie i z góry zakładano skłonne finansować jej uprawę ich wynik, oczywiście korzystprzez farmerów amerykańskich, ny dla producentów soi. Poaby następnie z nawiązką zarowiązano m.in. konsumpcję dubić na sprzedaży jej dalece żych ilości soi w dzieciństwie przetworzonych produktach. z opóźnionym dojrzewaniem, Gdy zapotrzebowanie przewyża u dorosłych kobiet wydłużaszało możliwości produkcyjne niem cyklu menstruacyjnego. USA, te same koncerny zaczęły W zeszłym roku opublikowano dopłacać do upraw w Ameryce badania, mówiące o zmniejPołudniowej. Po drugiej wojnie szonej o 30% ilości plemników światowej soję na nowo odkryli w spermie wśród mężczyzn rerównież Europejczycy. Stało się gularnie spożywających tak m.in. za sprawą planu Marznaczne ilości soi. shalla, którego znaczną część Obecnie soja budzi coraz stanowiła żywność (głównie większe kontrowersje, mimo margaryna wytwarzana z oleju że na przestrzeni kilkudziesięsojowego) oraz pasze na bazie ciu lat z mało znanej rośliny soi. W ten sposób Stary Kontystała się ważnym źródłem ponent przyzwyczaił się, a raczej karmu dla całego świata. Więkzostał przyzwyczajony do wysoszość spożywanej na świecie ko przetworzonej żywności, imsoi to soja GMO, jednak ten portu soi i jej produktów. fakt nie daje podstaw do tłuWzrastające zapotrzebowamaczenia jej niektórych niekonie na soję skłoniło koncerny rzystnych właściwości. Prodo prowadzenia badań nad blem z jednoznaczną oceną zwiększeniem wydajności prosoi polega na tym, że jej spodukcji soi. Początkowo były to życie jest bardzo zróżnicowazwykłe krzyżowania odmian ne w zależności od regionu i selekcja interesujących cech Suche ziarna soi są bardziej kaloryczne (wysokość łodygi, zawartość od ziaren grochu czy fasoli Fot. Reuters/Forum świata i grupy społecznej, dlatego nie możemy stwierdzić oleju czy białka), następnie, gdy rozwój biotechnologii pozwolił w soi sterole i białka obniżają poziom czy, np. antynowotworowe właściwości wynikają jedynie z jej spożywania, na otrzymywanie pożądanych cech cholesterolu). drogą genetycznej modyfikacji, poDowiedziono również, że zawarte czy też po prostu Azjaci są mniej powstały odmiany GMO. Odmiany ge- w soi fitoestrogeny (hormony pocho- datni na nowotwory lub pomaga im netycznie modyfikowane, dzięki dzenia roślinnego zbliżone strukturą w tym jakiś inny składnik ich diety. wprowadzeniu genów warunkują- i działaniem do ludzkich estrogenów) Podobnie niejednoznaczne są dane cych oporność na herbicydy, szybko pomagają walczyć z objawami me- o wydłużaniu cyklu menstruacyjnego zyskały popularność wśród farmerów nopauzy, a u mężczyzn produkty so- bądź opóźnianiu dojrzewania przez i zaczęły wypierać dotychczasowe jowe miały zmniejszać zapadalność soję, gdyż nie można wykluczyć, że objawy te wywołane są zmniejszeuprawy. Natomiast dzięki dobrze na raka prostaty. przeprowadzonej kampanii reklamoPrawdziwa moda na soję zapano- niem lub wykluczeniem produktów wej, której głównym hasłem była wal- wała, gdy naukowcy powiązali niską mięsnych z diety badanych osób. ka z głodem na świecie, społeczeń- zapadalność Azjatów na raka z regu- Dlatego, podobnie jak z każdym postwo równie chętnie wyraziło zgodę larnym spożywaniem produktów so- karmem, powinniśmy przyjąć zasadę na wprowadzenie ich na rynek. Nie jowych. Społeczeństwo, a szczegól- złotego środka: soja może być jeddo końca zdawano sobie też sprawę nie producenci żywności, pokochało nym ze składników naszej diety, a nie z tego, że trafi ona bezpośrednio na wtedy soję i różnego rodzaju prepa- podstawą pożywienia. nasze stoły. Początkowo miała być raty na bazie soi. Osoby uczulone na jedynie paszą dla zwierząt, której laktozę i krowie mleko bez problemu MATEUSZ TABIN

 Nieprawda, że jajka podnoszą potencję. Mają bardzo dużą wartość odżywczą, są symbolem życia i płodności, ale nie wykazano, by w jakikolwiek sposób wpływały na życie seksualne.

Masło i margaryna:  Prawda, że masło powoduje sklerozę, czyli miażdżycę, a nie, jak potocznie zwykliśmy sądzić, problemy z pamięcią, gdyż wpływa na zwiększenie poziomu cholesterolu we krwi w wyniku większej jego produkcji w wątrobie, szczególnie frakcji LDL, czyli „złego” cholesterolu.  Prawda, że dobra margaryna (o obniżonej wartości kalorycznej, pozbawiona tłuszczów trans i dodatków chemicznych) polecana jest w wypadku cukrzycy, miażdżycy, chorób naczyń i serca. Nadaje się również do gotowania i krótkiego smażenia.  Prawda, że na maśle nie można smażyć. Nadaje się ono tylko do bardzo szybkiej obróbki, np. przyrządzenia jajecznicy – wtedy nie rozgrzewa się za bardzo i nie powstają w nim substancje rakotwórcze. Mięso, grzyby, warzywa należy przygotowywać na tłuszczu, który nie rozkłada się w wysokiej temperaturze i nie przypala się przez dłuższy czas, czyli na oliwie z oliwek lub oleju rzepakowym.  Nieprawda, że każda margaryna jest dietetyczna. Niektóre mają więcej kalorii niż masło!

Chleb:  Nieprawda, że tuczy. Dobry chleb długo żujesz i trawisz, jedna – dwie kromki starczą więc na kilka godzin. Tyjesz po pieczywie pszennym typu „wydmuszka” – jest bardzo krótko trawione, po jego zjedzeniu szybko pojawia się we krwi glukoza, która napędza apetyt.  Nieprawda, że chleb chrupki ma mało kalorii. Nie można go jeść w dużych ilościach, bo zawiera ich więcej niż w 100 g innych gatunków!  Prawda, że produkt na zakwasie jest zdrowszy, gdy poleży choć jeden dzień. W zaczynie znajdują się dwa kwasy: mlekowy, działający leczniczo na układ pokarmowy, i octowy, który może drażnić żołądek lub jelita, ale on ulatnia się dość szybko. Dlatego osoby o wrażliwszym układzie pokarmowym nie powinny jeść chleba prosto z pieca. cdn. KATA R Z Y N A BOSACKA, MAŁGORZATA KOZŁOWSKA-WOJCIECHOWSKA „CZY WIESZ, CO JESZ? Poradnik konsumenta, czyli na co zwracać uwagę, robiąc codzienne zakupy”. Wydawnictwo Publicat, Poznań 2010. Cena 24,90 zł.

a1528.qxd

2010-04-02

17:38

Page 2

28

PRAWO I MEDYCYNA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Raport ANGORY – Polski pacjent(244)

Niebezpieczna endoskopia Takiej historii nie wymyśliłby żaden scenarzysta. Podczas posiłku pacjentka połknęła protezę zębową, co wywołało cały szereg medycznych zdarzeń i zaniedbań, które doprowadziły do inwalidztwa i znacznego obniżenia komfortu życia. O historii Beaty Telengi pisaliśmy ponad dwa lata temu (190 numer „Polskiego pacjenta”). – Gdy byłam w pracy (22 października 2001 r.), połknęłam niewielką część protezy zębowej – wspomina Telenga. – Miała najwyżej pół centymetra, ale wystawał z niej metalowy zaczep. Nie czułam żadnego bólu, jednak na wszelki wypadek nic nie jadłam i od razu udałam się do lekarza pierwszego kontaktu. Na podstawie badania rtg. ustalono, że proteza znajduje się w górnym odcinku przewodu pokarmowego. Pacjentka została skierowana do przychodni chirurgicznej przy wojskowym szpitalu, skąd po badaniu odesłano ją do Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu. – Bez wywiadu, słowa na temat skutków ubocznych zabiegu i żadnych badań (choruję na ciężką cukrzycę) wykonano mi endoskopię – mówiła pacjentka. Protezy nie wyjęto, za to doszło do przebicia przełyku.

Wszystkiemu winna proteza Po zabiegu chorą przewieziono do szpitala wojskowego, gdzie po dwóch dniach pojawiły się silne bóle nadbrzusza oraz wysoka temperatura. Następnie Beata Telenga została przetransportowana do Dolnośląskiego Centrum Chorób Płuc we Wrocławiu. Tam potwierdzono przebicie przełyku i przeprowadzono zabieg torakotomii (otwarcie klatki piersiowej umożliwiające dotarcie do serca, płuc, przełyku, tchawicy, przepony), zszywając przełyk. – Wrocławscy lekarze stwierdzili, że przebicie miało charakter jatrogenny, a więc spowodowany przez lekarzy – dodaje pacjentka. – Niestety, w Dolnośląskim Centrum zostałam zakażona gronkowcem, co wywołało sepsę. Z Wrocławia chora znowu trafiła do szpitala wojskowego w Opolu, gdzie rozpoznano zapalenie osierdzia, obrzęk tarczy nerwu wzrokowego oraz ropne zapalenie mózgu i opon mózgowo-rdzeniowych. Przez cztery kolejne lata pani Beata była hospitalizowana dziewięć razy.

Pacjent: Beata Telenga (50 lat). Choroba: uszkodzenie górnego odcinka przewodu pokarmowego, zapalenie śródpiersia i osierdzia, ropne zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, sepsa, zakażenie gronkowcem, martwica dużego odcinka przełyku. Miejsce leczenia: Wojewódzkie Centrum Medyczne w Opolu, 116. Wojskowy Szpital z przychodnią, Dolnośląskie Centrum Chorób Płuc. Zarzut: brak staranności i ostrożności zawodowej. Pozwany: Wojewódzkie Centrum Medyczne w Opolu, Dolnośląskie Centrum Chorób Płuc. Kwota roszczenia: 611 tys. zł. Podstawa prawna: art. 415, 444, 445 k.c. – Nie pierwszy raz na łamach „Polskiego pacjenta” pokazujemy, że panendoskopia, czy szerzej endoskopia, przez wielu lekarzy uważane za niemal nieinwazyjne metody leczenia, mogą doprowadzić do kalectwa, a nawet śmierci – mówi dr Ryszard Frankowicz. – Przypomnę tylko opisywany w ANGORZE przypadek śmierci Wandy Kincer, która zmarła na skutek powikłań po niedbale wykonanej endoskopii. Tymczasem jest to badanie inwazyjne o ponadprzeciętnym ryzyku, które zawsze wiąże się z ryzykiem uszkodzenia wewnętrznego organu, w tym przypadku przełyku. Dlatego tego typu zabiegi wymagają od lekarzy dobrego rozpoznania, a więc wykonania wszelkich koniecznych badań, wielkiego doświadczenia i najwyższej staranności. W październiku 2004 r. pacjentka wystąpiła z pozwem przeciwko Wojewódzkiemu Centrum Medycznemu w Opolu, domagając się 611 tys. zł odszkodowania i zadośćuczynienia. W odpowiedzi na pozew Centrum wniosło o oddalenie powództwa w całości. W uzasadnieniu pisma procesowego czytamy: (...) Przeprowadzone badanie (panendoskopia – przyp. autora) zostało wykonane zgodnie z aktualnym stanem wiedzy medycznej i jego zasadami, a także sztuką lekarską i z najwyższą starannością. Uszkodzenie, do jakiego doszło u powódki, prawdopodobnie spowodowała proteza zębowa w trakcie samoistnego przesuwania się do żołądka. W 2007 r. na potrzeby sprawy opinię sądowo-lekarską sporządziła

Katedra i Zakład Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. (...) Do rozerwania przełyku doszło najprawdopodobniej podczas połykania protezy – uznali biegli. Pacjentka zażądała opinii uzupełniającej. (...) W leczeniu Beaty Telengi nie doszło do opóźnień w diagnostyce ani leczeniu. Podejmowane kroki lecznicze były podejmowane adekwatnie do stanu chorej – uznali biegli.

Skąd wziął się gronkowiec? W trakcie toczącego się procesu zostało pozwane Dolnośląskie Centrum Chorób Płuc, w którym, jak twierdzi pacjentka, została zarażona gronkowcem. W odpowiedzi na pozew pełnomocnik Dolnośląskiego Centrum Chorób Płuc wniósł o oddalenie powództwa w całości. W uzasadnieniu napisał: (...) Przyjęcie powódki w dniu 25 października odbyło się w trybie pilnym i było konsekwencją zaistniałego jatrogennego powikłania (rozerwania przełyku) przy próbie endoskopowego usuwania z przełyku ciała obcego (protezy zębowej). Powikłanie nastąpiło trzy dni wcześniej – 22 października w Opolu (...). W warunkach podwyższonego ryzyka operacyjnego, niepewnego rokowania na przyszłość, w trybie ratującym życie, poddano powódkę natychmiastowej operacji (...). Choć warunki miejscowe, a przede wszystkim aktywny stan zapalny, nie gwarantowały prawidłowego przebiegu gojenia się przełyku, to wybór sposobu zaopatrzenia

Panendoskopia (gastroskopia) Metoda diagnostyczna górnego odcinka przewodu pokarmowego polegająca na wprowadzeniu endoskopu (cienki, giętki przewód zakończony kamerą i źródłem światła). Przed badaniem stosowane jest znieczulenie miejscowe gardła. W czasie panendoskopii można pobrać wycinek do badania histopatologicznego, a także usunąć polipy, ciała obce czy zatamować krwawienie.

uszkodzenia, najmniej traumatyczny, dawał szansę powodzenia i uratowania przełyku. W stanie, w jakim znajdowała się powódka, wybór metody leczenia spełniał wszelkie przesłanki prawidłowego postępowania i stanowił wyraz najwyższej dbałości o dobro i bezpieczeństwo pacjenta. Sąd powołał biegłego specjalistę chorób zakaźnych, żeby ustalić, jak mogło dojść do zakażenia gronkowcem. (...) Zakażenie gronkowcem jest problemem często towarzyszącym zmianom tkankowym – napisał dr Jan Flieger. – (...) Biegły uważa, iż (...) gronkowiec pojawił się w przełyku już w czasie połknięcia protezy. Mógł tam dostać się z protezą na jej powierzchni lub ze śliną jednocześnie. Obecność protezy w jamie ustnej stwarza warunki do zwiększonego namnażania się bakterii, nie zawsze obserwowanego w postaci jawnej, np. odczynu zapalnego. – To zastanawiające, skąd biegły wie, że gronkowiec dostał się do mojego organizmu wraz z protezą, skoro nie ma na to żadnego dowodu – mówi Beata Telenga. – Przecież to tylko hipoteza. O wiele bardziej prawdopodobne jest zakażenie szpitalne po operacyjnym otwarciu klatki piersiowej. – Według Światowej Organizacji Zdrowia przyjmuje się, że z zakażeniem szpitalnym mamy do czynienia wówczas, gdy wystąpiło ono po upływie 48 godzin od przyjęcia do szpitala – wyjaśnia dr Frankowicz. – Jeżeli więc w chwili przyjęcia pacjentki do Dolnośląskiego Centrum jego lekarze nie stwierdzili zakażenia, to tym samym stosuje się domniemanie, że chora była wolna od gronkowca. Rozpoznanie zakażenia i sepsa pojawiły się po operacji torakotomii, a więc to szpital powinien przedstawić dowód, że nie było to zakażenie szpitalne. Prawdopodobnie przed wakacjami sąd wyda wyrok. – Przed chorobą byłam przedstawicielem dużej firmy ubezpieczeniowej i na obecne realia zarabiałam 20 tys. zł miesięcznie. Teraz mam sztuczny przełyk i jestem inwalidką otrzymującą 630 zł renty. Czy w takiej sytuacji 600 tysięcy to duża kwota? Wydanie wyroku nie będzie oznaczać zakończenia sprawy. Znając polskie realia, nie można mieć wątpliwości, że ten, kto przegra, złoży apelację. Proces trwa już sześć lat i być może potrwa jeszcze rok lub dwa. To nasza norma, która w cywilizowanych krajach nazywa się przewlekłością postępowania.

KRZYSZTOF RÓŻYCKI Tekst powstał przy pomocy dra Ryszarda Frankowicza. Telefon kontaktowy: 0 602 13-31-24 i 0 14 627-01-24 (od godz. 10 do 12).

a1529 skora.qxd

2010-04-02

19:48

Page 1

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Ta choroba może przydarzyć się każdemu po zażyciu środków przeciwbólowych, które mamy w domowych apteczkach

Zeszła jej skóra Pani Violetta ma 42 lata; przez wiele lat przyjmowała środki przeciwbólowe. Przy ostatnim przeziębieniu wzięła też leki przeciwgorączkowe. Wtedy w jej organizmie wystąpiła bardzo poważna reakcja alergiczna: z ciała zaczął znikać naskórek. Jej skóra zaczęła odchodzić, dosłownie odrywać się od całego ciała. Chora trafiła najpierw na oddział intensywnej terapii płockiego szpitala. Jej stan był bardzo ciężki, a leczenia nie chciały się podjąć inne ośrodki w Polsce. W końcu pacjentkę przyjęło Wschodnie Centrum Leczenia Oparzeń w Łęcznej koło Lublina. Przetransportowano ją tam z Płocka śmigłowcem. – Stwierdziliśmy u niej zespół Lyella – opowiada „Dziennikowi Wschodniemu” prof. Jerzy Strużyna, szef WCLO w Łęcznej. – Objawia się on reakcją zwaną toksyczną nekrolizą naskórka. Polega na oddzieleniu się naskórka od skóry właściwej i jego odpadnięciu. Ciało pokryte jest wtedy tylko żywą tkanką skóry właściwej. Pani Violetcie naskórek odpadł z 90 procent powierzchni skóry. Choroba zaatakowała także wnętrze jej organizmu. Pacjentce natychmiast wykonano plazmoferezę, czyli całkowitą wymianę osocza. – Sprowadziliśmy specjalnie dla niej aparat do usuwania dwutlenku węgla, działający trochę jak sztuczne płuco – mówi dr Łukasz Drozd. – Jakby ktoś mi powiedział, kiedy przyjmowaliśmy tę kobietę na oddział, że po dwóch tygodniach sama będzie oddychać, tobym nie uwierzył – wspomina prof. Jerzy Strużyna. – Z powodu małej liczby przypadków klinicznych, wysokiej śmiertelności i braku standardów postępowania leczenie tej choroby jest bardzo trudne. Nasz zespół oparł się na sprawdzonych, znanych na świecie metodach, jednak nie do końca wiedzieliśmy, czy ta terapia odniesie skutek. Odniosła. Pozostały jeszcze do wyleczenia powikłania wynikające z powstałych zrostów. Czeka ją także długa rehabilitacja i operacje plastyczne. – Pozostaną oczywiście blizny, ale najważniejsze, że pacjentka żyje – cieszy się profesor. Na razie pani Violetta nie może chodzić, gdyż wystąpił u niej zanik

mięśni. Kilka dni po wyjściu ze szpitala znowu zabrała ją karetka. Ma problemy z oddychaniem, czeka ją kolejna operacja, ale dziś największą radość ma z tego, że pierwszy dzień spędziła w domu. – Po raz pierwszy spojrzałam w lustro po trzech miesiącach. Przeżyłam szok, bo nikt mnie na to nie przygotował – zwierzyła się reporterce TVN 24. – Byłam w stanie krytycznym. To dzięki lekarzom z Łęcznej możemy teraz rozmawiać. Przyznaje, że przyjęła dokładnie dwie tabletki aspiryny bayerowskiej, rozpuszczalnej, z witaminą C. Po tym nastąpiła reakcja alergiczna. Teraz lekarze dzwonią do niej i pytają o zdrowie. Dzwonią także rodzice kolejnej, już trzeciej w tym roku pacjentki z zespołem Lyella, której leczenia podjęli się łęczyńscy lekarze. Zespół Lyella występuje niezwykle rzadko. Raz na 1-2 miliony ludzi. I nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi. Niestety, w 40-60 procent przypadków choroba kończy się śmiercią. Zdaniem lekarzy, może objawić się w każdym momencie i u każdego. Po zażyciu leków przeciwbólowych, które każdy ma w domowej apteczce. Według toksykologów, choć zespół Lyella występuje niezwykle rzadko, to nierozważnie przyjmując leki na bazie paracetamolu, możemy nabawić się innych problemów. – Paracetamol to lek powszechnie dostępny, używany jest w różnych kombinacjach z innymi lekami – twierdzi na łamach „Dziennika Wschodniego” dr Hanna Lewandowska-Stanek, wojewódzki konsultant ds. toksykologii w Lubelskiem. W połączeniu z salicynami, na przykład z aspiryną, jest bardzo toksyczny. Można uszkodzić chociażby wątrobę. Doktor Lewandowska-Stanek uważa, że najważniejsze jest to, żeby nie brać leków bezmyślnie. To, że są one dostępne bez recepty w kioskach czy na stacjach benzynowych, nie oznacza, że są całkowicie bezpieczne. – Mówi się, że ta choroba przytrafia się jednej osobie na milion czy na kilka milionów osób. Ja jednak odnoszę wrażenie, że do tej pory mogło być takich osób znacznie więcej, tylko nie były zdiagnozowane – uważa pani Violetta.

Opracował (bin)

R E K L A M A

a1530 dziecko.qxd

2010-04-02

18:31

30

Page 2

WIELKA NIEWIADOMA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Policjanci sprawdzają 47 tysięcy rodzin, by ustalić, czyje było dziecko wyłowione w Cieszynie

Tajemnica chłopca ze stawu Nr 77 (1 IV). Cena 3,40 zł

Ustalanie tożsamości chłopca to najprawdopodobniej największa akcja w historii polskiej policji. – Łapiemy się wszystkiego, robimy coś, czego jeszcze policja na taką skalę nie robiła – mówi Ireneusz Brachaczek, rzecznik policji w Cieszynie. – W naszej komendzie jest 285 etatów i nie ma osoby, która by nie pracowała przy rozwiązaniu tej zagadki. Liczy się każdy pomysł, każdy trop. Jesteśmy zdeterminowani. Unoszące się na wodzie ciało ok. 1,5rocznego chłopca spostrzegło dwóch nastolatków przechodzących obok stawu hodowlanego na peryferiach Cieszyna. Ich uwagę zwróciła czerwona ortalionowa kurtka wystająca z wody. Był piątek, 19 marca, godz. 16. Od tego czasu minęło 14 dni. I nic. Mimo portretów chłopca w telewizji, apelu w mediach, pracy policji, nikt się po dziecko nie zgłosił. – To sprawa bez precedensu – uważa Mariusz Sokołowski, rzecznik Komendy Głównej Policji. Funkcjonariusze przyznają, że znajduje się na śmietnikach ciała noworodków, ale żeby nikt nie szukał półtorarocznego dziecka, żeby nikt go nie skojarzył? – To niemożliwe, niespotykane – ocenia Sokołowski. I podkreśla: – Jesteśmy poruszeni tą dramatyczną historią. Rzecznik cieszyńskiej policji analizuje: – Dziecko nie żyło na pustyni. Na pewno miało sąsiadów, opiekunów, rodziców. Nie dotrzemy do nich, jeśli nie ustalimy, kim był chłopiec, jak się nazywał, jakiej był narodowości.

szy raz proszono nas o taką pomoc, nie mogliśmy odmówić, choć to traumatyczne przeżycie – mówi prof. Krystyna Doktorowicz, dziekan Wydziału Radia i Telewizji UŚ. Na pierwszy ogień policja wzięła wszystkie rodziny ze Śląska, które mają założoną tzw. niebieską kartę (domy, w których dochodzi do przemocy). Potem sprawdziła kolejne kilkaset rodzin, które mają nadzór kuratora. Bez efektu.

ustalimy, że dziecko nie pochodziło z Polski, wejdziemy we współpracę z innymi państwami – zapowiada Sokołowski. Czas nagli. – Perspektywa wyjaśnienia tej tajemnicy oddala się z każdym dniem. Kluczowe są pierwsze dni – mówi prof. Brunon Hołyst, kryminolog.

Pytania i wskazówki Ciało chłopca musiało leżeć w wodzie co najmniej trzy, cztery dni. Sekcja zwłok wykazała, że zginął w wyniku po-

Ze 125 zaginionych w ubiegłym roku maluchów odnalazło się 120 – żywych i zdrowych. Pozostałych policja wciąż poszukuje. W sumie w policyjnych bazach jako zaginione figuruje łącznie 29 dzieci w różnym wieku, które zniknęły w ciągu ostatnich kilkunastu lat. („Rzeczpospolita”) i biało-niebieskie rękawiczki, jakby szedł na spacer. Mimo wytężonej pracy tysięcy policjantów pytań nadal jest wiele. Czy chłopiec, skoro nikt go nie kojarzy, był na pewno Polakiem? A może Czechem, Słowakiem? Czy żyją jego rodzice? A może wyjechali do pracy, a chłopcem zajmowała się np. koleżanka? Czy było to mor-

Adres po adresie Przy rozwiązaniu zagadki pracuje dziś kilka tysięcy policjantów ze wszystkich komend i komisariatów na Śląsku. Wspiera ich specjalna sekcja kryminalnych ze Śląskiej Komendy Wojewódzkiej w Katowicach. Portret chłopca ze zdjęć wyłowionego z wody ciała wykonali na prośbę policji naukowcy z pracowni fotografii cyfrowej Uniwersytetu Śląskiego. – Pierw-

Jak w Bieszczady to tylko: Ośrodek Wypoczynkowy

„Rudawka” Zapraszamy cały rok, gości indywidualnych i grupy. Konkurencyjne ceny i wspaniała kuchnia w urokliwym miejscu!

SERDECZNIE ZAPRASZAMY! www.rudawka.pl, [email protected] Tel. 13 435 90 27 R E K L A M A

Ustalenie tożsamości tego malca to jedna z najtrudniejszych spraw śląskiej policji Fot. Krzysztof Marciniuk/Głos Ziemi Cieszyńskiej

W systemie ewidencji ludności województwa śląskiego znaleziono adresy 47 tys. rodzin, które mają dziecko w wieku zbliżonym do zmarłego chłopca. Od pięciu dni funkcjonariusze sprawdzają po kolei każdą z nich. To zadanie głównie dzielnicowych, ale pomaga też prewencja, straż pożarna, strażnicy miejscy, pracownicy ośrodków pomocy społecznej. Policjanci sprawdzają w domach dokumenty, oglądają dzieci i odnotowują w policyjnym systemie. Do wczoraj odwiedzono kilka tysięcy rodzin, w tym 75 proc. (ok. 600) z powiatu cieszyńskiego. Jeśli i to nie przyniesie rezultatu, funkcjonariusze sprawdzą tym kluczem rodziny w całej Polsce: setki tysięcy. – Nie mamy wyjścia. W historii policji nie było takiego przypadku, więc staramy się działać niekonwencjonalnie. Jeśli

wikłań od silnego uderzenia w brzuch (nie wiadomo, czy była to pięść, but czy np. uderzenie huśtawki). Doszło do perforacji jelita, z tego wywiązało się zapalenie otrzewnej. Zakłada się i morderstwo, i wypadek. – Chłopczyk musiał strasznie cierpieć, a więc z pewnością płakał – opowiadają policjanci. To ważna wskazówka w tej zagadce. Niejedyna. – Sprawdziliśmy szpitale, poradnie, a nawet gabinety medycyny niekonwencjonalnej na Śląsku. Bez efektu – mówi Brachaczek. Policjantów zdziwiło, że chłopczyk był czysto ubrany w markowe ciuchy z polskich sklepów Smyk i 5-10-15, co też ma duże znaczenie, bo Cieszyn to miasto graniczne z Czechami. Blondynek, krótko ostrzyżony, 85 cm wzrostu, oczy niebieskie. Miał czapkę

derstwo: z premedytacją albo niezamierzone, tylko strach przed karą odebrał rodzicom rozum i kazał zacierać ślady? W końcu dlaczego wrzucono ciało do płytkiego stawu, choć obok jest głęboki? Policja postawiła wszystkie możliwe hipotezy. Przeczesała tereny wokół stawu, zabezpieczyła wszystko, co w nim było, w tym pety, butelki. Wyizolowano z nich ślady biologiczne DNA, które trafią do policyjnej bazy danych – może w przyszłości pomogą rozwikłać zagadkę. W całej Polsce zawiśnie 5 tys. plakatów z wizerunkiem chłopca. – Pojawią się we wszystkich 570 urzędach skarbowych i w prawie 4,5 tys. placówek służby zdrowia. Na początek powinno wystarczyć, poczekamy na efekty – mówi Brachaczek.

IZABELA KACPRZAK

a1531 mafia.qxd

2010-04-02

18:28

Page 1

NIE DO ODRZUCENIA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Mafia przejmuje biznesy Nr 12 (26 III-1 IV). Cena 1 zł

Z bronią przy głowie bracia D. przepisali większość udziałów na rzecz firmy, której właścicielami okazali się znajomi z biznesowego przyjęcia. Jednym pociągnięciem pióra mężczyźni stracili majątek wart 60 mln zł. Skończyły się czasy, gdy gangsterzy z Pruszkowa jeździli po mieście i ściągali haracze od sprzedawców pończoch i pietruszki. „Miasto” weszło w biznes. Myli się jednak ten, kto myśli, że przestępcy zaczęli prowadzić legalne interesy. Gang pruszkowski wie, że na wymuszaniu haraczy, napadach i kradzieżach samochodów, nie można się już dorobić milionów. Można za to dzięki temu bardzo szybko wrócić za kraty, a tego żaden z członków grupy nie chce. Prawdziwą żyłą złota stało się więc dla pruszkowiaków nękanie biznesmenów, którzy kiedyś parali się nielegalnymi interesami, a dziś próbują żyć zgodnie z prawem lub balansują na jego granicy. Członkowie grupy wzięli też na celownik młodych yuppies, którzy nieświadomi zagrożeń, próbują w Warszawie robić interesy. Pruszków zdaje sobie sprawę z tego, że policja, CBŚ, a nawet CBA mają duże kłopoty ze skutecznym ściganiem przestępczości gospodarczej i korzystają z tej sytuacji do woli – przejmuje spółki, nieruchomości, udziały w firmach i inwestycjach, wchodząc dzięki temu w naprawdę legalny biznes.

Dyrektor z polecenia W ten sposób okradziono m.in. dwóch Polonusów z Niemiec – braci Patryka i Roberta D., którzy po 20 latach emigracji, namówieni przez ojca emeryta, cały rodzinny majątek postanowili zainwestować w Warszawie. Bracia założyli kilka firm. Kupili nieruchomości w stolicy i Wrocławiu. Zaczęli budować biurowce i parki maszyn. Na Dolnym Śląsku ich spółka bardzo szybko wystawiła jeden z najładniejszych hoteli, niedaleko Ostrowa Tumskiego i wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty. Zarządzanie firmami przy takiej masie obowiązków stało się uciążliwe. Potrzebny był menedżer, który odciążyłby właścicieli w pracy. Poznani na jednym z przyjęć biznesmeni z Warszawy namówili braci D. do zatrudnienia dyrektora zarządzającego. – Opowiadali o tym, jak to ich życie stało się łatwe i przyjemne, gdy gros obowiązków przejęli w ich firmach menedżerowie – opowiada Patryk D. – Jak mogli zająć się następnymi inwestycjami, gdy dotychczasowe powierzyli zaufanym i dobrze wykształconym, sprawnym zarządcom. Pozazdrościliśmy im i poszliśmy za tymi radami. Wkrótce w ich największej spółce zatrudniony został nowy dyrektor. Znajomi polecili biznesmenom sprawdzonego pra-

Rys. Paweł Wakuła

cownika. Bracia D. wprowadzili go do spółki. Władysław B., z wykształcenia specjalista od nieruchomości, szybko zabrał się do pracy. Po roku zaproponował odkupienie 3 proc. udziałów. – Miało być to przypieczętowanie naszej współpracy, taka forma gratyfikacji – opowiada Robert D. Dwa tygodnie po tym, gdy największa spółka braci D. podzieliła się mniejszościowym pakietem udziałów z Władysławem B., mężczyzna przyjechał do firmy z czterema rosłymi Bułgarami. – Śmiejąc się, powiedział, że przywiózł inwestorów strategicznych – mówi Patryk D. – Zorientowaliśmy się, że coś nie gra. – Z bronią przy głowie bracia D. przepisali większość udziałów na rzecz firmy, której właścicielami okazali się znajomi z przyjęcia. Jednym pociągnięciem pióra mężczyźni stracili majątek wart 60 mln zł. Trzy miesiące później wszystkie należące do nich dotąd nieruchomości były już własnością czterech innych spółek. – Gdy zaczęliśmy sprawdzać, z kim mamy do czynienia, okazało się, że ludzie, którzy odebrali nam firmę, są związani z zarządem Pruszkowa i dwoma siedzącymi w więzieniu jej szefami – tłumaczy Patryk D. – Włos zjeżył nam się na głowie, ale postanowiliśmy walczyć.

ci D. z Frankfurtu to niejedyny tego typu przypadek w Warszawie. W podobny sposób w rękach mafii w ostatnich latach znalazło się kilkaset nieruchomości z najbardziej reprezentacyjnych rejonów stolicy, a nawet Gdańska, Katowic, Torunia czy Poznania. Jeden z członków gangu pruszkowskiego dorobił się nawet dzięki temu kilkusethektarowego rancho na Mazurach. Łupem padają także warszawskie kamienice, stacje benzynowe, firmy transportowe, restauracje, a nawet firmy developerskie.

Mafiozi mają haka na byłych mafiozów – Część z poszkodowanych sama kiedyś prowadziła nielegalne interesy, z których zyski zainwestowano potem w legalny interes. Łatwo jest im go dzisiaj odebrać, bo ludzie ci rzadko kiedy decydują się do nas zgłosić po pomoc – wyjaśnia oficer CBŚ. – W trakcie sprawdzania takiej

31 firmy na pewno wykazalibyśmy, że powstała z majątku, którego dorobiono się, działając niezgodnie z prawem. Część poszkodowanych boi się też zemsty gangsterów. Ten strach przez lata wykorzystywali gangsterzy z Pruszkowa, dzięki czemu udało im się z brutalnej przestępczości zorganizowanej o charakterze zbrojnym, wejść w świat białych kołnierzyków – równie brutalny, ale zakamuflowany – dobrym garniturem, okularami w złotych oprawkach i eleganckim, ale nie rzucającym się w oczy samochodem. Prawdziwym postrachem tego środowiska był jeszcze niedawno rezydent rosyjskiej mafii w Warszawie Władimir S. ps. Wadim z Ukrainy, kochanek byłej żony Andrzeja Z. ps. Słowik. Jego ludzie przez lata terroryzowali szemranych biznesmenów stolicy z branży nieruchomości i paliwówki, wymuszając na nich przepisanie firmy lub wielomilionowe okupy za możliwość np. dokończenia inwestycji, w kilku sytuacjach nawet budowy dużego osiedla mieszkalnego lub biurowca. Po tym jak wiosną ubiegłego roku ludzie Wadima zastraszyli biznesmena z Radzynia Podlaskiego, a ten zgłosił się po pomoc do CBŚ, Ukrainiec trafił za kratki, ale jego grupa działa nadal. Działa też kilka innych. Jej członkowie regularnie przesiadują w najbardziej popularnych kawiarniach ścisłego centrum Warszawy, przy Nowym Świecie, pI. Trzech Krzyży, czy w okolicach hotelu Marriott. Na zlecenie jednej z takich grup zginął też prawdopodobnie Paweł N. ps. Mrówa, syn bossa gangu wołomińskiego Henryka N. ps. Dziad. Został zastrzelony 3 lata temu pod Warszawą na terenie budowanego przez swoją firmę osiedla mieszkaniowego. Policja podejrzewa, że zlecenie wykonano, gdyż Mrówa nie chciał zapłacić okupu za możliwość dokończenia inwestycji lub nie podzielił się udziałami spółki.

MARLENA KOWNACKA

Mafia jest sprawniejsza Policja i CBA wszczęły właśnie śledztwo w sprawie nielegalnego przejęcia spółek braci D. Oni sami zostali z niczym, czekają na wyniki działań służb. – Straciliśmy wszystko i nie wiemy, jak to się skończy – przyznaje Robert D. – Myślimy o ponownym wyjeździe z kraju. Marzenia ojca, który chciał, abyśmy wrócili do Polski na stałe, chyba się nie spełnią. – Gangsterzy wiedzą, że sprawy gospodarcze ciągną się latami i są bardzo trudne, a służby i wymiar sprawiedliwości pracują opieszale i mają mało doświadczenia w takich śledztwach. Do czasu ich zakończenia majątek tych panów z pewnością się rozpłynie. Niestety, mafia jest sprawniejsza od nas w takich sprawach – przyznaje policjant z CBŚ. Historia braR E K L A M A

a1532.qxd

2010-04-02

18:56

Page 2

32

CIAŁO NIEPEDAGOGICZNE

Łódzkim licealistkom grożono wyrzuceniem ze szkoły, za...

„Niegodne” zdjęcia Nr 75, 76 (30, 31 III). Cena 2x2 zł

Uczennice, które się obejmują, pozując do zdjęć, manifestują swą orientację seksualną i zachowują się niegodnie – uznała dyrekcja liceum i nakazała usunąć fotografie z internetu. Ania ma 17 lat, chodzi do IX LO w Łodzi. Pasjonuje się fotografią. – Mój brat fotografuje krajobrazy. Ja wolę ludzi, bo wyrażają emocje – mówi. Lubi też pozować do zdjęć: – Wcielić się w jakąś rolę, pokazać inną twarz. Jak aktor. Najlepsze zdjęcia umieszcza w swoim fotoblogu. Jest z nich dumna, chce się pochwalić. Niedawno brat sprezentował jej profesjonalną lampę studyjną. Ania natychmiast urządziła sesję w herbaciarni, w której w weekendy zarabia na kieszonkowe. Pozowała razem z Mają, koleżanką ze szkoły. Zdjęcia robiła druga Ania, też z ich klasy. Fotografie z sesji umieściły w fotoblogu. Na początku marca obejrzały je szkolna pani pedagog, wychowawczyni i pielęgniarka. – Wezwały nas i zażądały, byśmy je usunęły. Dlaczego? Ponoć zachęcają do odchudzania, co grozi anoreksją – opowiadają dziewczyny. Naradziły się i poszły do wicedyrektorki szkoły Barbary Obrębskiej, by wyjaśnić sprawę. – Rozmowa trwała półtorej godziny. Właściwie wykład, bo trudno nam było dojść do głosu – relacjonuje Ania. Wicedyrektorka do „propagowania odchudzania” dołożyła drugi zarzut. – Powiedziała, że manifestujemy na tych zdjęciach swoją orientację seksualną, a jako osoby niepełnoletnie i uczennice IX LO nie mamy do tego prawa – relacjonuje Ania. Dyrektorka miała też powiedzieć dziewczynom, że łamią statut szkoły, który zobowiązuje uczniów do jej godnego reprezentowania. – Dlatego „zdjęcia z internetu mają zniknąć, a jeśli ich nie usuniemy, ona usunie nas ze szkoły” – powiedziały, przytaczając usłyszane słowa. Są do siebie podobne. Wysokie i szczupłe. W szerokich i falbaniastych sukniach, jak Alicja w krainie czarów, nawiązujących do subkultu-

ry lolit wyrażającej bunt wobec tradycyjnego wyglądu i roli nastolatki. Ubierają się tak na co dzień, także do szkoły. Uczą się dobrze. – Mają mnóstwo zainteresowań – Marta Konarzewska, ich polonistka i była wychowawczyni, nie może się ich nachwalić. – Znają nie tylko lektury. Także prozę Edgara Allana Poe, Dostojewskiego, Jelinek. Kiedy mówię: „Potworne jak u Kafki”, rozumieją doskonale, bo „Proces” też już czytały. „Co z tego, że jesteśmy niepełnoletnie, skoro nasi rodzice wiedzą o tych fotografiach i je akceptują? W fotoblogu reprezentujemy tylko siebie, nie szkołę, bo nie ma nawet jej numeru. No i w końcu obejmując się, nie robimy niczego złego” – mówiły po wyjściu od wicedyrektorki. „Te zdjęcia to nasza prywatna sprawa” – uznały i ich nie usunęły. Po kilku dniach Ania ponownie lą-

duje na dywaniku. Dyrekcja chce wiedzieć, dlaczego zdjęcia wciąż są w fotoblogu. Znów straszy konsekwencjami. Ani skoczyło ciśnienie, rozbolał ją brzuch. Ze szkoły zadzwoniono po rodziców. Przyjechała mama i dużo od Ani starszy brat. – Pani wicedyrektor powiedziała, że dziewczyny wyglądają na tych zdjęciach jak lalki, z których emanuje erotyzm – cytuje pan Przemek, brat Ani. – A przecież to zdjęcia artystyczne! Kreacja! Ktoś dostrzeże na nich lesbijki, a ktoś inny coś innego. Jak z obrazami Picassa. Tłumaczyłem, ale nie docierało. – Pani Obrębska powiedziała, że albo zdjęcia zostaną usunięte, albo mam porozmawiać z Anią o zmianie szkoły. Wyznaczyła nawet termin na po świętach – mówi pani Alicja, mama licealistki. Ania: – Jestem rozdarta. Po ostatniej rozmowie w gabinecie u pani

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

dyrektor najzwyczajniej w świecie się popłakałam. Chciałabym móc być sobą, jednocześnie nie będąc zmuszaną do rezygnacji ze szkoły. Bo jak to wszystko się ma do prawa do nauki? Do konstytucyjnej wolności? Nie chcę wylecieć ze szkoły, ale nie chcę też usuwać tych zdjęć, bo tym przyznam, że mają rację. A ewidentnie jej nie mają. Wczoraj pokazałem zdjęcia z herbaciarni dyrektorowi IX LO Andrzejowi Kolasińskiemu i wicedyrektorce Barbarze Obrębskiej. Zapytałem, dlaczego kazali dziewczynom je usunąć. Odmówili komentarza. – Na Naszej-klasie są tysiące zdjęć, na których uczniowie przytulają się do swoich ukochanych. W dodatku podają swoje nazwiska i numery szkół, ale nikomu to nie przeszkadza. Wie pan dlaczego? – pyta Marta Konarzewska, polonistka i była wychowawczyni Ani i Mai. – Gdy dziewczyna przytula się do chłopaka, wszystko jest OK. Manifestują uczucie, a nie orientację seksualną. Nikt nie ocenia. Nie zastanawia się, czy to godne. Nie każe usuwać zdjęć i nie grozi wyrzuceniem ze szkoły. Problem pojawia się wtedy, gdy dziewczyna obejmie dziewczynę lub chłopak chłopaka. Konarzewska uważa, że ultimatum „zdjęcia albo szkoła” Ania i Maja miały prawo odebrać jako przemoc, a takie zdarzenia świadczą o nietolerancji i homofobii. Wie, że naraża się dyrekcji, ale – jak twierdzi – „pozostając w zgodzie z własnym sumieniem, nie mogła odmówić uczennicom, które poprosiły ją o wsparcie w słusznej sprawie”. *** (...) Sprawą zainteresowało się łódzkie kuratorium. – Dyrektor liceum zapewnił, że nie wyrzuci uczennic – mówi „Gazecie” Konrad Czyżyński, p.o. kurator. Do szkoły zadzwoniła też Wiesława Zewald, wiceprezydent Łodzi odpowiedzialna za oświatę. Ją z kolei Kolasiński miał przekonywać, że o takiej karze nie było nawet mowy. – Młodzież potrafi zaskakiwać dorosłych. Dlatego trzeba z nią rozmawiać i poświęcić więcej czasu, niż przewiduje program – radzi na przyszłość Zewald, która przez wiele lat była dyrektorem I LO im. Mikołaja Kopernika. Do redakcji zgłosiło się też kilka osób oferujących bezpłatną pomoc w ewentualnym sporze prawnym rodzin uczennic ze szkołą, a także Czytelniczka, której zdjęcia tak się spodobały, że chce je kupić (...).

MARCIN MARKOWSKI

Zdjęcie z pierwszej strony łódzkiej „Gazety Wyborczej” nr 75

Tytuł oryginalny: „«Niegodne» zdjęcia łódzkich licealistek”

a1533-35.qxd

2010-04-02

18:55

Page 1

33

POD CELĄ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Maciek odsiaduje wyrok. Beata weszła w jego więzienny świat

Na widzenie robię makijaż Nr 72 (26 III). Cena 2,20 zł

Powiem tylko, że jak dla mnie to jest wstrząsające, nie pomyślałam o smrodzie w takiej celi, a on ma taki czuły węch, no i kolejka do kibla, nie mówi mi tego, aby mnie nie martwić, ale już wiem, czemu jest taki stłamszony... Nie wiem, jak on latem wytrzyma, ponoć okna zamknięte, wysoka temperatura, zaduch, zaburzenia orientacji seksualnej, makabra i jak ja mam się nie martwić i nie denerwować, kurczę, w jakim on stanie stamtąd wyjdzie? Powiem szczerze, że przeraża mnie „to tam”, choć fakt – ma to trochę przez własną głupotę i niepilnowanie swoich spraw, ale... Kara jest okrutna i dotyka również nas, którzy go kochamy... Osiwiałam i nic tego nie zmieni. Staram się nie dać mu odczuć, jakim ciosem jest dla mnie to, że on tam siedzi. Piszę do niego codziennie. Wysyłam już nie trzy-cztery listy na tydzień, ale na przykład w ostatnim tygodniu – sześć. To była jedna z pierwszych rozmów telefonicznych z Beatą, cztery tygodnie po zatrzymaniu Maćka.

List – dzień 55 Panie Redaktorze. Pytał pan, co u mnie. Już nie wpadam w histerię. Już wiem, że jak mówi, że siedzi „pod celą”, to nie oznacza to, że siedzi na korytarzu pod drzwiami. Jest mi przykro, ale skupiam się na tym, co mogę dla niego zrobić, jak mogę mu pomóc przetrwać „to tam”. Dziś 55 dzień naszej rozłąki. Wysyłam 29 list do niego. Wiem, że wczoraj miał być u psychologa, jak mu poszło, dowiem się za tydzień, jak będzie mógł do mnie zadzwonić. Idę dziś do psychiatry po kolejną porcję leków antydepresyjnych. I jeszcze jedno – pytał pan, w którym momencie uzmysłowiłam sobie istnienie tego drugiego, innego świata, w którym jest ktoś, kogo kocham. Ten moment to pierwsze widzenie. Poszłam, choć nie wiedziałam, czy mnie wpuszczą. Byłam na liście, to już coś. Na miejscu pełna poczekalnia. Było tam lustro weneckie.

Dziwnie się czułam, jakby podglądana. Co mam zrobić? Gdzieś zgłosić to widzenie, że już jestem? Zapytałam. Kobieta wskazała mi niewielkie okienko z normalną, przezroczystą szybą. Ładna i miła funkcjonariuszka spytała, czy jestem na liście. – Konkubent mówił, że wpisze na listę. Musiałam się nauczyć słowa „konkubent”. Nie wiedziałam wtedy, czy konkubina ma prawo do odwiedzin swojego konkubenta. Rzut oka na listę. Ręka funkcjonariuszki wyciągnięta w stronę przygotowanego identyfikatora. Jest. Poczułam ulgę. Mam teraz swój numer. Większość kobiet stała. Rozdygotane, niemal wariowały od niepokoju. Ja z nimi. Miałam czas, przypatrywałam się im. W poczekalni czekały na widzenia dwa rodzaje kobiet. Starsze przyszły w odwiedziny do synów, raczej zaniedbane i bardziej zgnębione. Te młodsze – odstawione. Włosy – głównie blond i balejaż. Po solarium lub wysmarowane kremami samoopalającymi. Makijaże. Dość seksownie ubrane. Kuse, obcisłe bluzeczki, dekolty. Ja rano nie miałam głowy, żeby się stroić. Przypomniało mi się zdjęcie z Powstania Warszawskiego, na którym młoda dziewczyna trzyma lusterko i maluje się. Panie Redaktorze. Pytał pan, o czym rozmawialiśmy na koncercie w Uchu, w czasie tych ostatnich naszych wspólnych godzin. Problem w tym, że nie rozmawialiśmy, bo był hałas. Ja chodzę na koncerty, i to głównie punkowe, od ponad 20 lat i co za tym idzie, słuch mi się nieco stępił. Jak gra muza, nie słyszę własnej komórki i mam problem z usłyszeniem, kto i co do mnie mówi. Nie lubię tego i Maciek wtedy do mnie nie mówi. Stałam oparta o barierkę na antresoli z jego kolegą, on siedział na kanapie z moim kumplem. Rozmawiał z nim i mi się przyglądał. W pewnym momencie przeprosił go i podszedł do mnie po cichu. Skradał się jak kot do myszki. Jak był tuż-tuż, objął mnie wpół od tyłu, nachylił się i wyszeptał mi do ucha „kocham cię”.

Widzenie. Schabowe Usiłuję czytać, ale nie mogę się skupić. Zrywam się, gdy jedna z kobiet przynosi paczkę do ważenia i jakaś inna pyta ją, co można do niej włożyć. Dociera do mnie, że ja też

tego nie wiem, więc podchodzę szybko bliżej. – Chcę posłuchać, bo jestem pierwszy raz i nic nie wiem – usprawiedliwiam się. Kobieta mówi, czego nie można wkładać do paczki, i puchnie mi od tego głowa. Nie można papierosów, nic szklanego, nic w płynie, i chyba nic sypkiego? Gubię się w tym, tyle tego. Co można – pamiętam: czekolady, herbaty, zapakowane fabrycznie, upieczone ciasto, ale nie tortowe. Ktoś kiedyś urodzinowy tort posypał amfetaminą. Ponoć jedna matka na widzeniu bezdozorowym z synem nawaliła się z nim do nieprzytomności – żadna z nas w poczekalni nie wie, jak to zrobili. Powiedziałam „nas”. Więc jestem już jedną z „nich”? Jedna z nich mówi do mnie, że mogę usmażyć schabowe. – Jestem wegetarianką, nie będę mu raczej smażyć kotletów – odcinam się od tego wątku. Po wszystkim pamiętam tylko te kotlety, herbatę, czekolady i tę całą masę zakazów.

Znęcał się Panie Redaktorze. Pytał pan, za co Maciek siedzi. Z aktu oskarżenia wynika, że jest oskarżony z art. 207 §1 kk o to, że w okresie od 1994 roku do sierpnia 2002 roku w Sopocie znęcał się psychicznie i fizycznie nad byłą żoną Danutą. Fakt użycia przemocy w stosunku do żony potwierdzili jej rodzice Elżbieta i Zygmunt – zeznali, że nie byli bezpośrednimi świadkami gróźb oraz pobicia ich córki przez męża. Agresywne zachowanie Maćka zauważyła też mieszkająca z nim po porzuceniu go przez matkę ciotka Marianna. Stwierdziła jednak, że nie wie, gdzie i kiedy doszło do pobicia Danuty C. przez Maćka C., polegającego na szarpaniu pokrzywdzonej oraz używaniu słów powszechnie uznanych za obelżywe. Kuzynka Barbara w trakcie przesłuchania zasugerowała, że Danuta C. nosi się z zamiarem wyrzucenia męża z mieszkania z powodów finansowych oraz z chęcią wyjazdu do Niemiec, co w konfrontacji z zeznaniami Danuty C. należy uznać za dalece wątpliwe. Napiszę szczerze, jak czuję. Nie wierzę, żeby on mógł uderzyć swoją byłą żonę. Wiem, że może mi Pan nie wierzyć, przecież dostał

wyrok. Kiedy go poznałam w sopockim Spatifie, pił, zaniedbał alimenty. Nie był grzecznym chłopcem, to prawda. Ale też, moim zdaniem, nie był i nie jest zdolny do przemocy. Gdyby chciał Pan zapytać jego byłą żonę o to, czy ją bił, nie będzie to możliwe. Zmarła kilka lat temu na raka mózgu. Ostatnie dwa lata mieszkał ze mną i z moją córką z poprzedniego małżeństwa, ostatni rok również z moim ojcem. Problem alkoholowy przestał istnieć. Wszyscy go pokochaliśmy. Jego sprawy, za którą siedzi, nie da się już wznowić, odwołać od wyroku sądu. Pokrzywdzona nie żyje. Najgorsze jest to, że mimo to sprawa nie jest za stara, by za nią siedzieć.

Widzenie. Ułańska fantazja Jedna ze starszych mówi, że trzepią te paczki i sprawdzają, bo ludzie kombinują i próbują wnosić niedozwolone rzeczy. Ocenia to jako głupotę. – Mój syn był narkomanem – mówi. – Czy to znaczy, że chcę przemycić narkotyki? – zadaje retoryczne pytanie. – Przecież jestem jego matką i chcę, aby wyszedł z tego, chcę mu pomóc. Nie chodzi o ryzyko, tylko o to, że to jest złe. Przytakujemy jej. – Faceci mają ułańską fantazję, narozrabiają, nie dopilnują czegoś, a potem zestresowane kobiety tłoczą się w więziennej poczekalni – mówię. Przychodzi mi do głowy, że powinni, jak zapadnie wyrok, brać delikwenta na tydzień do paki, żeby wiedział, co go czeka, jak nie dopełni warunków zawieszenia, że wtedy by wiedzieli, większość by się pilnowała. Kobiety zgadzają się ze mną. Oprócz jednej, starszej, zgnębionej matki, która uważa, że niektórym to nie pomoże, bo nie radzą sobie z życiem i popełniają błędy. Reszta zgadza się jednak ze mną, zwłaszcza te młodsze. Ja jestem pewna, że Maćkowi wystarczyłby taki tydzień na całe życie.

List gończy Panie Redaktorze. Pyta pan, jak to było. To była ciepła, mimo pory roku, noc. Wracaliśmy z Ucha, z dość przeciętnego koncertu Dr. Hackenbusha. Jakoś tak niespiesznie sunęliśmy po jezdni. Rozmawiając sobie. I od tego się to zaczęło. Jechaliśmy zbyt wol 34

a1533-35.qxd

2010-04-02

18:55

Page 2

34

Z WOKANDY

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Zabójstwo na zlecenie(1)

Zakazana miłość? Zarzuty brzmią bardzo poważnie. Piotr L. miał być zleceniodawcą, Eugeniusz W. pośrednikiem, a dwaj pozostali oskarżeni wykonawcami, czyli po prostu zabójcami. I zarzuty, i uzasadnienie aktu oskarżenia przypominają niemal scenariusz gangsterskiego filmu. Tyle że bohaterów tej opowieści na pewno każdy wyobrażałby sobie inaczej. W rzeczywistości oprócz Piotra L. pozostali oskarżeni dawno już skończyli 60 lat i nie obrażając nikogo, najlepiej nie wyglądają. Czują się zresztą też nie najlepiej. Wizyty pogotowia ratunkowego w trakcie tego procesu to powoli standard.

Chory czy zdrowy? Proces rozpoczął się na początku roku, a do dzisiaj sąd nie zdołał jeszcze przesłuchać wszystkich oskarżonych, o biegłych psychologach i psychiatrach nie wspominając. Właściwie nie ma rozprawy, która zaczęłaby się normalnie, spokojnie i tak skończyła. Jej rozpoczęcie uniemożliwiają oskarżeni zwykle skarżący się na fatalny stan zdrowia, albo ich obrońcy, którzy zarzucają sąd

Oskarżeni: Piotr L., przedsiębiorca (49 lat), Eugeniusz W. (64 lata), Wiesław J. (65 lat), Tadeusz B. (63 lata) O: zabójstwo i podżeganie do zabójstwa Ofiara: Konrad P. (przyjaciel córki Piotra L.) Obrońcy: Piotra L. – mecenasi Jerzy Porczyński i Sławomir Szatkiewicz, Eugeniusza W. – mecenas Ewa Skowron-Chorążak, Wiesława J. – mecenas Alicja Sowińska-Szlanta, Tadeusza B. – mecenas Mariusz Jaszecki Oskarżenie: prokurator Mirosław Mospinek, Prokuratura Rejonowa Łódź-Śródmieście Sąd: Jarosław Papis, Krzysztof Szynk (sędziowie zawodowi), Sąd Okręgowy w Łodzi najróżniejszymi wnioskami. Jeszcze zanim sąd zdążył otworzyć postępowanie dowodowe, swój pierwszy wniosek złożyli już obrońcy Piotra L. – Może najpierw rozpoczniemy? – pyta sędzia Jarosław Papis stojącego już za swoim biurkiem mecenasa Jerzego Porczyńskiego. – Chcę złożyć wniosek właśnie przed rozpoczęciem przewodu sądowego, ponieważ obronie chodzi o zwrot sprawy do prokuratury – mówi adwokat. Przez następne kilkanaście minut prawnik tłumaczy potrzebę ponownej obserwacji psychiatrycznej swojego klienta oraz sporządzenie pełnej dokumentacji jego kilkudziesięcioletniego leczenia psychiatrycznego. – Wątpliwości dotyczące stanu poczytalności naszego klienta powinny być rozstrzygnięte na etapie postępowania przygotowawczego – tłumaczy adwokat. – Do czasu rozstrzygnięcia tej

Na widzenie robię makijaż 33  no. Zatrzymała nas kontrola drogowa. Zjechaliśmy. Po chwili poprosili Maćka, aby wysiadł. Wszystko dziwnie się przedłużało. Nie wiedziałam, co się dzieje, aż wybuchła bomba. Okazało się, że Maciek jest poszukiwany. Pojechaliśmy do najbliższego komisariatu w Oliwie. Wtedy pomyślałam sobie, że to nawet dobrze, niech to się wyjaśni. Wiedziałam oczywiście, że miał wyrok za znęcanie się nad rodziną, który się już przedawnił, i że ma zawiasy za alimenty. Głupia sprawa, ale dzięki niej w końcu zmądrzał. Zmienił się. Spoważniał. Zaczął płacić regularnie alimenty i spłacać komornikowi zaległości. Minęły prawie dwa lata od tej nieszczęsnej sprawy. W komisariacie poszłam z nim, ale mnie nie wpuścili dalej niż na pocze-

kalnię. Czekałam spokojna. Po chwili policjanci wyszli i wtedy się dowiedziałam, że Maciek jest oficjalnie zatrzymany do, jak to powiedzieli, „wyjaśnienia sprawy”. Potem go skuli kajdankami. Na pożegnanie pogłaskałam go tylko po udzie, nie miałam śmiałości pocałować go ani przytulić przy policjancie. Panie Redaktorze. Maciek zamieszkał u mnie – zmienił adres zameldowania i zbagatelizował albo nie wiedział, że musi to zgłosić. Przychodziły wezwania na stary adres – my nie mieliśmy o tym pojęcia. W rezultacie odwiesili mu wyrok i wysłali za nim list gończy. Tak się składa, że w tym czasie kiedy już był „ścigany”, składał zeznania w komisariacie – w innej zupełnie sprawie, jako świadek. Spisali go oczywiście. I nie powiedzieli mu nawet, że jest ścigany listem gończym, nie zatrzymali go. Tamci poli-

kwestii zdaniem obrony nie ma możliwości prowadzenia procesu. Prowadzenie procesu przed rozstrzygnięciem tego wniosku byłoby naruszeniem prawa do obrony. – Co na to druga strona? – sąd prosi oskarżenie o zabranie głosu. – Ten wniosek obrońców to nic nowego – wzrusza ramionami prokurator Mirosław Mospinek. Po kilkuminutowej argumentacji prokuratury sędzia ponownie przenosi wzrok na obrońców. – Tak to nic nowego – mówi wzburzony Sławomir Szatkiewicz, drugi z adwokatów Piotra L. – Nic nowego, bo dobijamy się bezskutecznie o ponowne przebadanie naszego klienta któryś już raz. On leczy się psychiatrycznie od 36 lat, a w opinii psychiatrycznej sporządzonej na potrzeby tego postępowania można wyczytać, że jest zdrowy. Adwokaci pozostałych oskarżonych także nie próżnują. Chyba każdy z nich cjanci sami o tym nie wiedzieli. Ci z drogówki już tak. I jeszcze jedno, znalazłam taką notkę w internecie: W tej chwili, według oficjalnych danych, liczba osadzonych w polskich więzieniach przekracza 80 tysięcy. Według danych Ministerstwa Sprawiedliwości na wyznaczony sądownie termin odbywania kary dotychczas nie zgłosiło się do więzień 30 tysięcy skazanych. I nikt nie zamierza ich do tego namawiać. – Gdyby ich posadzić, to na pewno w całej Polsce więzienia by wybuchły – mówi b. szef więziennictwa, Paweł Moczydłowski.

Widzenie W końcu wyczytali mój numer. Metalowe drzwi się przede mną otworzyły. Pamiętam, czułam niemal fizycznie, że za nimi jest inny kosmos. Wszystko jest obskurne. Brzydko pomalowane ściany, odrapane drzwi. Sufit się łuszczy grubymi płatami. Na sali widzeń – ohydne

składa jakiś wniosek. Przeważnie dotyczą one próśb oskarżonych o możliwość zapoznania się z aktami sprawy. Sąd odrzuca wniosek obrońców Piotra L., ale zanim to zrobi, długo się zastanawia i prokurator ma szansę na odczytanie aktu oskarżenia dopiero podczas kolejnej rozprawy.

160 tysięcy za zlecenie Konrad P. zginął w listopadzie 2007 roku. Oddano do niego dwa strzały w klatkę piersiową i głowę. Zdaniem prokuratury zabójcami byli Tadeusz B. i Wiesław J. Zabójstwa mieli zaś dokonać na zlecenie Piotra L. za pośrednictwem Eugeniusza W. Piotr L. to znany łódzki przedsiębiorca, właściciel ogromnej hurtowni tkanin i dodatków krawieckich. Jak ustalono w trakcie śledztwa Konrad P. od 2006 roku utrzymywał bliską znajomość z córką przedsiębiorcy. Młodzi poznali się w czasie leczenia psychiatrycznego. Ich związek nie był akceptowany przez rodziców dziewczyny. Głównie mieli oni zastrzeżenia do nie najlepszego trybu życia chłopaka, który był znany policji. Eugeniusza W. oskarżony L. znał wcześniej. To jemu zdaniem śledczych najpierw skarżył się na znajomego córki, aż wreszcie poprosił, aby ten znalazł kogoś, kto spowoduje, że Konrad P. „odczepi się” od dziewczyny. „Odczepi się” – tak na początku miała wyglądać prośba. Początkowo mowa była wyłącznie o pobiciu. Jednak po jakimś czasie, zdaniem prokuratorów, Piotr L. zmodyfikował swoje oczekiwania i zlecił zabójstwo chłopaka. Za zleceniem poszła też zaliczka, 15 lub 30 tysięcy złotych. W tym miejscu wyjaśnienia oskarżonych są rozbieżne. Eugeniusz W. znalazł chętnych na wykonanie zlecestoliki. Zaskakująco ładne kute kraty w oknach. Usiadłam przy stoliku. Czekam. Maćka nie ma. Zaczynam się denerwować – pozostali już są na sali widzeń. Pytam strażnika, kiedy przyjdzie do mnie „ta osoba”. Wtedy dopiero uczyłam się używać słowa „konkubent”. Odpowiedział, że będzie, jak go doprowadzą. Nie poznałam go. Po czerwonych włosach ani śladu. Jakby chudszy. Przygarbiony. Więzienny uniform zamiast punkowego sztafażu. Dzielił nas stolik. Mieliśmy godzinę. Panie Redaktorze. Zaczyna pan swój reportaż od tego, jak mówię o smrodzie w celi... itd. Pamiętam, tak mówiłam. Spanikowałam. W rzeczywistości nie jest tak źle. Dzisiaj jest 104 dzień – już wiem, że można to przetrwać. Antydepresanty odstawiłam. I jeszcze jedno – rano byłam na widzeniu. Założyłam minispódniczkę, odsłoniłam dekolt, zrobiłam makijaż.

TOMASZ SŁOMCZYŃSKI

a1533-35.qxd

2010-04-02

18:55

Page 3

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Zdaniem prokuratury na ławie oskarżonych siedzą dwaj zabójcy, zleceniodawca zabójstwa i pośrednik Fot. Piotr Kamionka/Ag. Fot. Angora nia wśród starych znajomych. Przekazał im otrzymane od Piotra L. dane i zdjęcie ofiary. Zastrzegł też, że zleceniodawca życzy sobie, aby do zabójstwa doszło w sierpniu 2007 roku. Piotr L. w tamtym okresie planował bowiem pobyt za granicą i to miało odsunąć od niego podejrzenia. Jego życzenie nie zostało jednak spełnione. „...miał pretensje, że zabójstwa nadal nie dokonano i wyznaczył ostateczny termin – do końca listopada – jeśli nie, to zaliczka ma być zwrócona. Nadmienił też, że w takim przypadku weźmie drugą ekipę...” – czytamy w akcie oskarżenia. Wiesław J. i Tadeusz B. pieniędzy z zaliczki zwrócić nie mogli, bo już ich nie mieli. Przestraszyli się też ponoć ewentualnej „drugiej ekipy”, zwłaszcza że nie mieli – jak twierdzą – pojęcia, kto tak naprawdę stał za zleceniem. Od tego czasu, zdaniem śledczych, rozpoczęli poszukiwania Konrada P. Wcześniej mieli bowiem poważne kłopoty z ustaleniem miejsca pobytu chłopaka, nie znali też jego zwyczajów. Krótko mówiąc, nie mogli go zlokalizować. Jeden z jego kolegów zeznał w prokuraturze, że to właśnie dwaj mężczyźni oskarżeni o zabójstwo Konrada P. kilka razy wypytywali go o ofiarę. Nie dość tego. Grozili nawet świadkowi śmiercią. Pokazywali mu broń i zapowiedzieli, że Konrad P. „ma być odstrzelony”. W końcu ów świadek umówił się z Konradem P. O spotkaniu powiedział oskarżonym, a sam na nie nie przyszedł. Był 30 listopada 2007 roku. Wiesław J. i Tadeusz B. podjechali pod kamienicę w centrum Łodzi, z której miał wyjść Konrad P. W pewnym momencie Tadeusz B. wszedł do bramy tej kamienicy. Po jakimś czasie wyszedł i kazał koledze odjechać. Miał wtedy powiedzieć, że „jest już dobrze”. Dopiero następnego dnia przyznał, że gdy w bramie kamienicy zobaczył Konrada P., przedstawił mu się jako oficer Centralnego Biura Śledczego. – Zapytałem go o jego personalia – tak pewnie mógł opowiadać oskarżo-

ny. – Gdy chłopak powiedział, jak się nazywa, strzeliłem. Najpierw w plecy, potem w głowę. Zapłatę za wykonane zlecenie oskarżeni mieli odebrać w grudniu. Ustalono, że w sumie dostali od Piotra L. 160 tysięcy złotych.

Znajomy ze sklepu Mimo pobytu w areszcie śledczym Piotr L. dba o swój ubiór. Na każdej rozprawie stawia się w nienagannie skrojonym garniturze. Zawsze pod krawatem. Pozostali oskarżeni raczej nie przejmują się swoim wyglądem. Bardziej uważają na to, aby fotoreporterzy nie zrobili im zdjęć. Do tego celu najlepiej służą zeszyty, którymi co poniektórzy namiętnie przysłaniają sobie twarze. Te zabiegi i tak nie mają większego sensu, ponieważ sąd nie wyraził zgody na podawanie danych osobowych oraz ujawnianie wizerunku oskarżonych. Piotr L. jest przesłuchiwany przez sąd jako pierwszy. Tyle że podobnie jak w prokuraturze tak i na sali sądowej mężczyzna mówi niewiele. – Zrozumiał pan treść zarzutów? – Tak. – Czy przyznaje się pan do ich dokonania? – Nie. – Czy zamierza pan złożyć wyjaśnienia przed sądem? – Na tym etapie nie będę składał wyjaśnień. Między sędzią Jarosławem Papisem a oskarżonym odbyła się niemal standardowa wymiana zdań. Po niej sędzia może już tylko odczytać protokoły przesłuchań Piotra L. z prokuratury. Tego czytania nie ma za wiele. Także w śledztwie Piotr L. nie przyznał się do niczego i zaprzeczał wszystkim ustaleniom organów ścigania. Potwierdził jedynie, że rzeczywiście znał Konrada P. – Był chłopakiem mojej córki, ale młodzi zerwali ze sobą – tłumaczył w czasie przesłuchania.

31 35

ZSYP

Z WOKANDY

Przyznał, że zna też Eugeniusza W. – Skąd? – pytali śledczy. – Robi zakupy w moim sklepie spożywczym – spokojnie odpowiadał przesłuchiwany. Z całą stanowczością jednak Piotr L. zaprzeczył, aby kiedykolwiek i z kimkolwiek rozmawiał o zabójstwie Konrada P. Zapewnił, że nikogo także do tego nie namawiał. Między oskarżonymi siedzą policjanci. To jednak nie przeszkadza im, co jakiś czas wymieniać między sobą uwagi. Są na tyle blisko stołu sędziowskiego, że ich zachowanie jest pod stałą kontrolą. Musi być w nim coś niepokojącego, bo w pewnym momencie sędzia Papis podnosi głos. – Panie oskarżony! – sędzia zwraca się do Piotra L. – Tak? – Proszę zaniechać kontaktów z pozostałymi oskarżonymi! – To nieprawda... – Sąd widzi, że próbuje pan się porozumiewać. – To proszę mnie przesadzić, żebym był poza podejrzeniami – stanowczo odpowiada mężczyzna. Z pewnością sąd wolałby, aby przed odebraniem wyjaśnień od wszystkich oskarżonych panowie raczej nie porozumiewali się ze sobą. Choć Piotr L. zdaje się być zdziwiony uwagą sędziego, to musi być w niej jednak coś na rzeczy. Na kolejny incydent długo nie trzeba było czekać. Za chwilę wszystkim oskarżonym kończy się czas pobytu w areszcie śledczym. Trzeba zatem ustalić, czy powinni nadal tam przebywać. To w końcu najsurowszy środek zapobiegawczy stosowany w polskim prawie karnym. – Nasz klient jest poważnie i ciężko chory. W areszcie zaś nie jest leczony – mecenas Szatkiewicz przedstawia argumenty, które jego zdaniem powinny pomóc Piotrowi L. w wyjściu na wolność. Gdyby te argumenty nie pomogły, Piotr L. zobowiązuje się do wpłacenia poręczenia majątkowego w wysokości 500 tysięcy złotych. Suma ta robi na kompanach z ławy oskarżonych niemałe wrażenie. Panowie wymieniają między sobą znaczące spojrzenia. Ich adwokaci także proszą sąd o możliwość wyjścia z aresztu każdego z nich. Na początku swojej wypowiedzi po kolei zaznaczają jednak: – W przypadku mojego klienta nie będzie deklaracji majątkowej... Sąd odrzuca wnioski obrony. Przynajmniej te dotyczące przesłuchania wszystkich oskarżonych. – Tym bardziej że policja sądowa przejęła właśnie gryps autorstwa Piotra L., który próbuje wpływać na współoskarżonych – dodaje sędzia. Ciąg dalszy za tydzień

KATARZYNA PASTUSZKO

15 lat spokoju Amerykański sąd skazał na 15 lat pozbawienia wolności 25-latka za próbę włamania się do więzienia, które trzy dni wcześniej opuścił. Sylvester Jiles tłumaczył, że na wolności obawiał się odwetu ze strony rodziny człowieka, do którego zabójstwa się przyznał. Mężczyzna spędził wcześniej dwa lata w zakładzie karnym na Florydzie. Kiedy przyznał się do zarzucanego mu czynu, na mocy ugody z sądem mógł opuścić więzienie i otrzymał wyrok w zawieszeniu. Po dwóch dniach od wyjścia na wolność zwrócił się jednak do władz więzienia, aby przyjęły go z powrotem. Twierdził, że przed jego domem w nocy czekali dwaj mężczyźni w zaparkowanej ciężarówce. Kierownictwo zakładu poradziło mu, żeby złożył zawiadomienie na policji. Sylvester Jiles wybrał jednak inną drogę zapewnienia sobie bezpieczeństwa – nad ranem wspiął się na czterometrowy płot otaczający więzienie i przedostał na jego teren. Tam został złapany przez strażników i przekazany policji. Sąd zdecydował o tak wysokiej karze, gdyż Jiles miał już wymierzony wyrok w zawieszeniu. (www.wp.pl) „Zawiasy” za zabójstwo w porównaniu z wyrokiem 15 lat pozbawienia wolności za włamanie dają obraz dość osobliwego podejścia do pojęcia „sprawiedliwość” w USA...

„Posterunek 13” Napastnik, który z siekierą i młotkiem wtargnął do komendy policji w Częstochowie, to 42-letni rzemieślnik z tego miasta. Mężczyzna został pięciokrotnie postrzelony przez policjantów. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. – Jak dotąd nie dostrzegamy żadnych racjonalnych motywów jego działania – powiedział rzecznik Prokuratury Okręgowej w Częstochowie Romuald Basiński. („Express Ilustrowany” nr 59) My mamy pewną propozycję... Facet z młotkiem i siekierą mógł być miejscowym stolarzem, który przyszedł naprawić szafę.

Tępy umysł Utratą prawa jazdy przypłacił pewien Anglik wyprowadzanie swego psa przy użyciu samochodu. Pies biegł na smyczy, przełożonej przez okno i przymocowanej wewnątrz auta, którym jechał właściciel. Sąd wymierzył 23-letniemu Paulowi Railtonowi grzywnę w wysokości 124 funtów i zasądził trzy punkty karne. Ponieważ kierowca przekroczył tym samym limit, utracił prawo jazdy. („Express Ilustrowany” nr 59) I dobrze! Odtąd, tak jak on swojego psa, tak traktować powinni leniwego drania kierowcy autobusów.

SZPERACZ

a1536.qxd

2010-04-02

17:29

Page 2

36

PŁATNA MIŁOŚĆ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Sąd w Karolinie Północnej orzekł, że kochanka zapłaci żonie 9 mln dolarów

Słodka zemsta z łaski Temidy jego kochankę z całą surowością prawa. Anne Lundquist jest Nr 13 (5 IV). Cena 5 zł

zaskoczona wyrokiem.

Wyrok, który zapadł w sądzie w Guilford County (Karolina Północna), wywołał zdumienie. Przysięgli orzekli, że kochanka musi zapłacić skarżącej ją kobiecie odszkodowanie w wysokości 9 mln dol., ponieważ „świadomie uwiodła” jej męża. Sąd powołał się na archaiczne, ale wciąż obowiązujące prawo, zgodnie z którym rozbicie cudzego małżeństwa, czyli „alienacja uczuć”, jest czynem karalnym. Prawo to pochodzi jeszcze z czasów, kiedy kobieta uważana była

za własność męża. Człowiek, który tę własność zabrał, poczynił szkody i musiał za to zapłacić. Obecnie prawo jest równe dla wszystkich, więc także kobiety mogą podawać kochanki swych mężów do sądu. Karalna jest także „kryminalna konwersacja”, co jest prawniczym eufemizmem, oznaczającym akt seksualny z osobą pozostającą w związku małżeńskim. Powyższe prawa obowiązują także w stanach: Hawaje, Illinois, New Hampshire, Nowy Meksyk, Dakota Południowa i Utah. 60-letnia Cynthia Shackelford oskarżyła 49-letnią Anne Lundquist w 2007 r. Była nauczycielką, jej mąż – 62-letni Allan, prawnikiem w Greensboro. Cynthia zrezygnowała z pracy zawodowej, aby zająć się wychowaniem dwojga dzieci i umożliwić mężowi karierę. Kiedy w 2004 r. Allan świadczył usługi prawnicze dla prywatnej szkoły Guilford College, poznał jej administratorkę, Anne Lundquist. Oboje szybko się

Rys. Katarzyna Zalepa

zaprzyjaźnili, Allan podwoził nową znajomą do domu. Cynthia nabrała podejrzeń, kiedy przejrzała wyciągi z karty kredytowej męża. Allan wydawał dużo na kolacje w eleganckich lokalach i prezenty, które nie były przeznaczone dla żony. „Kochałam go, on mnie kochał. Nigdy nie przypuszczałam, że mnie zostawi. Kiedy pytałam go, co to wszystko znaczy, zapewniał, że to tylko niewinna przyjaźń”, żaliła się pani Shackelford. W końcu Cynthia wynajęła prywatnego detektywa, który bez trudu znalazł dowody świadczące, że Allan nie przejmuje się przysięgą wierności. Shackelfordowie rozstali się w 2005 r., aczkolwiek formalnie pozostają małżeństwem. Sprzedali dom

z pięcioma sypialniami. Allan zamieszkał z kochanką. Pozbawiona środków do życia Cynthia musi gnieździć się w małym mieszkaniu. Próbuje związać koniec z końcem, pracując dorywczo w sklepie. „W moim wieku opcji pozostaje niewiele”, opowiada. Dzieci nie pozostawiają na tatusiu suchej nitki. 23-letnia Amy Shackelford nazwała ojca „brudnym łobuzem” i zakochanym w sobie egoistą, który nie wspierał finansowo i emocjonalnie nikogo z rodziny przez ostatnie pięć lat. Decyzją sądu Allan ma płacić żonie alimenty w wysokości 5 tys. dol. miesięcznie, do tej pory jednak nie dał ani centa. Przysięgłych w Guilford County zdenerwowała bezduszność męża i skazali

Zapewnia, że nie zniszczyła małżeństwa Shackelfordów, które praktycznie rozpadło się już wcześniej. Żaliła się, że kiedy sprawa trafiła do mediów, odwrócili się od niej przyjaciele. „Nie było mnie stać na adwokata. Nie mam dużo pieniędzy. To wszystko jest po prostu histeryczne”, lamentuje Anne i zapowiada apelację. Adwokat Cynthii Shackelford, Will Jordan, nie wątpi jednak, że uzyska od skazanej jeśli nie 9 mln, to z pewnością niebagatelną kwotę. Cynthia zapewnia, że nie chodzi jej tylko o pieniądze. Oskarżając kochankę, chciała także udowodnić, że tamta postąpiła źle i że małżeństwo powinno być nienaruszalne. Lee Rosen, prawnik z Karoliny Północnej specjalizujący się w sprawach rozwodowych, opowiada, że do sądów tego stanu trafia każdego roku ponad 200 oskarżeń o „alienację uczuć” i „nielegalną konwersację”. Christine Cooper z Greensboro uzyskała w 2001 r. wyrok skazujący kochankę męża na zapłatę 2 mln dol. odszkodowania. Trener zapasów Thomas Oddo dostał na drodze prawnej od lekarza, który uwiódł mu żonę, 1,4 mln. Dziewięć mln dol. to jednak rekord. Prawnik Rosen opowiada, że do rozpraw dochodzi rzadko. Oskarżeni, obawiając się wstydu, rozgłosu i kompromitacji, wolą po cichu zawrzeć ugodę pozasądową i sięgnąć do portfela. Rosen zaznacza jednak, że opłaca się podawać do sądu za „alienację uczuć” tylko osoby majętne. Prawnicy zastanawiają się, czy

jakiś zdradzony mąż nie pozwie najbogatszego golfisty świata, Tigera Woodsa. Frywolny Woods mieszka wprawdzie na Florydzie, ale gdyby okazało się, że popełnił „grzech”, w którymś z wymienionych wyżej stanów, może stać się idealną ofiarą. Ustawodawcy stanowi zdają sobie sprawę, że prawa są przestarzałe, jednak nie występują z inicjatywą, aby je zmienić. W konserwatywnych społecznościach Ameryki nikt nie chce uchodzić za promotora cudzołóstwa. Komentatorzy ostrzegają, że „alienacja uczuć” nie musi oznaczać aktu seksualnego, lecz także platoniczny romans. Turyści, którzy przybywają na Hawaje w poszukiwaniu przygód, powinni zdawać sobie sprawę z możliwych konsekwencji. Jak napisał dziennikarz wiadomości ABC, najlepszą ochroną przed wciąż obowiązującymi prawami jest przestrzeganie wierności małżeńskiej.

KRZYSZTOF KĘCIEK R E K L A M A

a1537_prawnik.qxd

2010-04-02

17:31

Page 1

Prawnik radzi

Rys. Katarzyna Zalepa

Spadkodawca sobie, a spadkobiercy sobie Proszę o opisanie procedury dotyczącej spełnienia woli kremacji zwłok. Osoba, która wyraża taką chęć, jest pełnoletnia i chce pochówku (kremacji) w ceremonii świeckiej. Obawia się jednak, że rodzina dokona tradycyjnego pochówku kościelnego. Co zrobić, by zapewnić sobie prawo do pochówku zgodnie ze swoją wolą? – Piotr Rutkowski (e-mail) Można sporządzić testament i wskazać w nim wytyczne co do pogrzebu. Problem jednak w tym, że takie wytyczne są postanowieniami o charakterze jedynie moralnym, nierodzącym skutków prawnych, co oznacza, że nie można zagwarantować ich wyegzekwowania. Poglądy prawne są w tym zakresie niejednolite. W wyroku z dnia 6 listopada 1978 r. (sygn. IV CR 359/78) Sąd Najwyższy orzekł, iż „wola osoby zmarłej, gdzie ma być pochowana, ma znaczenie, jednakże wiążące tylko w płaszczyźnie moralnej i tym samym mogące mieć wpływ na ocenę, czy w razie kolizji ze strony uprawnionych do pochowania zwłok z art. 10 ustawy z dnia 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych postępowanie uprawnionego w pierwszej kolejności nie jest sprzeczne z zasadami współżycia społecznego”. Wspomniany wyżej art. 10 wskazuje osoby uprawnione do pochówku. Zgodnie z jego treścią, prawo pochowania zwłok ludzkich ma najbliższa pozostała rodzina osoby zmarłej, a mianowicie: 1) pozostały małżonek(-ka), 2) krewni zstępni, 3) krewni wstępni, 4) krewni boczni do 4 stopnia pokrewieństwa, 5) powinowaci w linii prostej do 1 stopnia. W uzasadnieniu wyroku z dnia 14 maja 1982 r. (sygn. IV CR 171/82) SN wskazał, że „dla istoty sprawy znaczenie ma wyjaśnienie, jakie znaczenie ma wola

37

WARTO WIEDZIEĆ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

(323)

osoby zmarłej co do miejsca i sposobu jej pochowania. Artykuł 10 ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych tej kwestii nie reguluje, ale zasada, że decyzje te dotyczą dóbr osobistych osoby, która liczy się ze swą śmiercią, nakazuje przyjęcie stanowiska, że o miejscu swego pochowania, sposobie tego pochowania, a także o wyborze osób, które mają się zająć pogrzebem i podjąć w związku z tym decyzje, jakich zmarły nie pozostawił, decyduje przede wszystkim wola zmarłego, dopiero w razie braku takiej woli zajęcie się pogrzebem, a więc także podjęcie koniecznych w związku z tym decyzji, należy do osób wymienionych w art. 10 wymienionej ustawy, z zachowaniem wskazanej tam kolejności. Wykładnię tę potwierdza zresztą powszechna praktyka społeczna”.

Jak mam szukać testamentu? Mieszkam za granicą. W Polsce niedawno zmarła moja owdowiała siostra, która zostawiła dwoje dorosłych dzieci. Nie mam od nich żadnej informacji, czy zostawiła jakiś testament. Czy jeśli był to testament rejentalny, to jest on gdzieś zarejestrowany i mogę mieć do niego wgląd? Co, jeśli siostra sporządziła testament własnoręczny? Czy gdyby siostra nie zostawiła testamentu, mam prawo do udziału w spadku po niej? – Tadeusz Niemczyk (e-mail) Akt notarialny zawierającego testament jest zarejestrowany w księdze notarialnej (repertorium A). Zarówno taka księga, jak i sam akt są przechowywane u notariusza w jego kancelarii przez okres 10 lat – później akt przekazuje się do archiwum ksiąg wieczystych sądu rejonowego właściwego ze względu na siedzibę kancelarii (nie dotyczy to dokumentów przyjętych przez notariusza na przechowanie). Wglądu do takiego testamentu przed jego otwarciem i ogłoszeniem nikt mieć nie powinien. Wedle art. 646 kodeksu postępowania cywilnego osoba, u której znajduje się testament, jest obowiązana złożyć go w sądzie spadku, gdy dowie się o śmierci spadkodawcy, chyba że złożyła go u notariusza (kto bezzasadnie uchyla się od wykonania powyższego obowiązku, ponosi odpowiedzialność za wynikłą stąd szkodę, a sąd spadku może nałożyć na uchylającego się grzywnę). Sąd albo notariusz otwiera i ogłasza testament, gdy ma dowód śmierci spadkodawcy. O terminie otwarcia i ogłoszenia nie zawiadamia się osób zainteresowanych, jednakże mogą one być obecne przy tej czynności. O dokonanym otwarciu i ogłoszeniu

testamentu sąd spadku albo notariusz zawiadamia w miarę możności osoby, których rozrządzenia testamentowe dotyczą, oraz wykonawcę testamentu i kuratora spadku. W opisanej sytuacji, w razie dziedziczenia ustawowego, do całości spadku po zmarłej zostaną powołane wyłącznie jej dzieci.

Sprzedaż bez opodatkowania W 1989 roku nabyłam z mężem mieszkanie. W 2002 r. mąż zmarł. W wyniku zniesienia współwłasności i działu spadku mieszkanie stało się współwłasnością moją (5/8) i trójki naszych dzieci (każde po 1/8). W 2005 r. dzieci darowały mi swoje części i odtąd stałam się jedyną właścicielką lokalu, który w ubiegłym roku sprzedałam swojej córce. Czy mam obowiązek zapłacić podatek dochodowy od tej sprzedaży? – Halina Bander z Jawora Nie, choć należy zwrócić uwagę, że poszczególne udziały w zbytym mieszkaniu nabywała Pani w różnych okresach czasu i na podstawie różnych tytułów prawnych. W zakresie przypadającego na Panią jeszcze przed śmiercią męża udziału we własności mieszkania (1/2), jego zbycie miało miejsce po upływie 5 lat, licząc od końca roku kalendarzowego, w którym nastąpiło nabycie, co wyłącza opodatkowanie. Pozostałe udziały w lokalu otrzymała Pani na skutek spadkobrania (1/8) lub dziedziczenia (3/8). W okresie, gdy miały miejsce te zdarzenia, obowiązywały przepisy, na podstawie jakich wolne od podatku w całości były przychody uzyskane ze sprzedaży własności, prawa użytkowania wieczystego lub ograniczonych praw nieruchomości lokalowych, jeżeli ich nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny. Osoby, które nabyły w okresie obowiązywania owych korzystnych przepisów nieruchomości lub prawa majątkowe do nich, korzystają z tego zwolnienia nadal, pomimo że przepisy te już nie obowiązują.

Wycena z daty orzeczenia Córka rozwiodła się kilka lat temu. Od trzech lat toczy się postępowanie o zniesienie współwłasności i dział majątku wspólnego eks-małżonków, w skład którego wchodzi spółdzielcze lokatorskie prawo do lokalu mieszkalnego. Na początku sprawy córka przedstawiła zaświadczenie ze spółdzielni, które określało wartość zwaloryzowanego wkładu mieszkaniowego, po uwzględnieniu wskaźnika korygującego. Po 2007 roku zmieniły się przepisy i wartość takiego mieszkania (wkładu) jest wyceniana według jego pełnej wartości rynkowej, bez stosowania wskaźnika. Według jakich zasad powinna zostać

dokonana wycena w opisanym postępowaniu – obowiązujących w dacie rozwodu czy obecnie? – Ryszard Kotecki (e-mail) Zgodnie z treścią art. 46 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, w sprawach nieunormowanych w tym kodeksie do podziału majątku wspólnego małżonków stosuje się odpowiednio przepisy o wspólności majątku spadkowego i o dziale spadku (art. 1035 i nast. kodeksu cywilnego). Art. 1035 k.c. odsyła z kolei do jeszcze innych uregulowań, a mianowicie przepisów o współwłasności w częściach ułamkowych. Także procedura postępowania o podział majątku wspólnego będzie odpowiednio opierać się na przepisach o dziale spadku (art. 567 § 3 kodeks postępowania cywilnego), a przez art. 688 k.p.c., również na przepisach o zniesieniu współwłasności. W świetle powyższego należy uznać, że ustalenie składu i stanu majątku wspólnego byłych małżonków winno nastąpić według daty ustania wspólności majątkowej, zaś ustalenie jego wartości – według wartości rynkowej majątku z chwili wydania orzeczenia o podziale.

Zatarcie skazania, czyli niekaralność W marcu ubiegłego roku zostałam skazana na 10 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata. Czy jeśli wyrok ulegnie zatarciu (według mnie będzie to we wrześniu 2011 roku), będę mogła ubiegać się o licencję rzeczoznawcy majątkowego? Warunkiem przystąpienia do egzaminu na takiego rzeczoznawcę jest złożenie przeze mnie oświadczenia, że nie jestem karana. Czy składając oświadczenie tej treści, podam prawdę? Czy mogę ubiegać się o tę licencję po wrześniu 2011 roku? – Ewa Nowak (e-mail) Tak. Zgodnie z art. 76 § 1 kodeksu karnego, skazanie ulega zatarciu z mocy prawa z upływem 6 miesięcy od zakończenia okresu próby. Wedle zaś art. 106 k.k., z chwilą zatarcia skazania uważa się je za niebyłe; wpis o skazaniu usuwa się z rejestru skazanych. Oznacza to, że po pomyślnym upływie okresu próby przyjmuje się pewnego rodzaju fikcję prawną polegającą na uznaniu skazania za niebyłe, a osobę za niekaraną. Oświadczając po zatarciu skazania, że jest Pani osobą niekaraną, z prawnego punktu widzenia jest twierdzeniem prawdziwym.

Mecenas JAN PARAGRAF Pytania, z dopiskiem „Prawnik radzi”, prosimy wysyłać pod adresem redakcji lub elektronicznym: [email protected]. Z uwagi na ogromną ilość pytań prosimy o cierpliwość.

a1538 superfakty.qxd

2010-04-02

17:34

38

Page 2

ANGORA POD GRUSZĄ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Supereksfakty

TELEWIZOR POD GRUSZĄ Jeszcze raz o skonfliktowanej radiowej TRÓJCE. Z dużym zainteresowaniem patrzymy na zagrywki dyrektora Sobali. Podziwiamy upór, z jakim robi z kultowej rozgłośni PiS-owski propagandowy radiowęzeł. A to znak, iż trójkowe protesty psu na budę się zdały. Widać załoga podkuliła ogony, skoro Sobala, nie oglądając się na nic, robi co chce. Ściąga na Myśliwiecką kolejnych, ultraprawicowych propagandzistów. Już zapowiedział powrót do Trójki Marcina Wolskiego, byłego sekretarza PZPR w tej rozgłośni. Na antenę ma wrócić redagowany przez niego magazyn „60 minut na godzinę”. Na ten między innymi temat rozmawiała z Wolskim w „Gazecie Wyborczej” (25.03.2010) red. Agnieszka Kublik. Jak satyryk tłumaczy swoje niegdysiejsze zaangażowanie w struktury PZPR? No jak, bardzo zabawnie, cyt.: „...Tak, byłem I sekretarzem PZPR w Trójce (zostałem wybrany przez zespół) do lata 1981 r., czyli w czasie rewolucji (...). Byłem jednym z 3 mln martwych członków, który meblował partię... (...) Wstąpiłem do partii (w 1975 r. – dop. S i Sz) z powodu obawy, że mi zniszczą audycję. Więc jak mi otworzyli furteczkę: wstąp do partii, łatwiej ci będzie bronić swojej sprawy, to wstąpiłem. W 1975 r. nie było jeszcze KOR-u, podziemia. Rok później pewnie bym do partii nie wstąpił...”. No masz, wstąpiłby do KOR-u, ale go nie było. A PZPR był, więc po drodze mu było! O Kuroniu, Michniku, Modzelewskim i innych nic nie słyszał, bo był zajęty meblowaniem partii. W sierpniu 1980 r. nie rzucił pezetpeerowskiej legitymacji, bo jeszcze nie wiedział, czy przy Wałęsie i „Solidarności” będą konfitury. Odkrył je dopiero w połowie 1981 r. No długo trwało, zanim satyryk przejrzał na oczy. I jeszcze jeden fragment: „Red. Kublik – W radiowej Trójce toczy się wojna Sobali z zespołem. To dobry moment na powrót? Wolski: – Mam czekać, aż wojna się skończy? Gdzieś pracować muszę. Alternatywą jest jechać do Holandii i poddać się eutanazji...”. Marcin, wyjedź i zrób to! Będzie to Twoja pierwsza męska i na czasie decyzja! Aha, i zabierz z sobą Sobalę.

SOBCZAK i SZPAK

„Fakt” dotarł do najgłębiej skrywanej tajemnicy w polskiej polityce. „Wiemy, kiedy wyborcy oddadzą głos, wyłaniając najważniejszą osobę w państwie. Mamy ruszyć do urn 19 września. Na taki termin elekcji, jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, zdecydował się marszałek Sejmu Bronisław Komorowski (58 l.). Zgodnie z konstytucją, to on wyznacza dzień wyborów. Sam stanie do nich jako kandydat Platformy Obywatelskiej (…). Do tej pory partyjni działacze obstawiali, że do prezydenckiego starcia dojdzie później (…). Skąd ten nagły zwrot akcji? Odpowiedź jest prosta. Bronisław Komorowski po wygraniu wyścigu w Platformie jest na fali. Sondaże wskazują, że w cuglach wygra elekcję. Chce więc jak najszybciej wykorzystać przewagę (…)”.  Padł pierwszy milion w teleturnieju „Milionerzy”, prowadzonym przez Huberta Urbańskiego. Zwycięzcą okazał się 27-letni Krzysztof Wójcik ze Szczecina. Polska czekała na to od 1999 roku. „Super Express” napisał, że „Krzysztof jest doktorantem katedry technologii mięsa na Zachodniopomorskim Uniwersytecie Technologicznym. Jest specem od dziczyzny (…). Ostatnie dwunaste pytanie – z gry, na jakim instrumencie słynie Czesław Mozil – otwierało mu bramy do bogactwa. Krzysztof się wahał, próbował rzucać monetą, nie był pewien prawidłowej odpowiedzi. Wreszcie zdecydował się odpowiedzieć: akordeon – już było wiadomo, że to pierwszy polski milioner (…)! – Pieniądze dostanie na konto. Ale podatek będzie musiał zapłacić sam – powiedziała nam Katarzyna Barylak z TVN-u (…)”.  „Grzegorzu! Zachowaj w politycznej dyskusji standardy, pamiętaj, że

Małe żarty – Czy ten zegarek chodzi? – pyta klient. – Nie, trzeba go nosić – odpowiada sprzedawca. *** – Udała się randka? – Pół na pół. – Czyli? – Ja przyszedłem, ona nie. *** Doping – to wtedy, kiedy przyłapali. A dopóki nie przyłapią, to witaminy!

w naszym statucie zapisane jest, iż członkowie Platformy Obywatelskiej RP mają obowiązek «przestrzegać koleżeńskich relacji z pozostałymi członkami partii», nie poniżaj Koleżanek i Kolegów i nie deprecjonuj odmiennych od Twoich poglądów. I przede wszystkim nie dramatyzuj! Twoja przegrana w walce o stanowisko Sekretarza Generalnego to nie będzie przecież koniec świata! Rankiem, w poniedziałek, 17 maja 2010 roku, naprawdę słońce wstanie i nadejdzie nowy dzień! Uwierz w to!” – napisał na swoim blogu Janusz Palikot (46 l.), wiceszef klubu Platformy Obywatelskiej, który ostatnio nie żyje w zgodzie z Grzegorzem Schetyną (47 l.), swoim partyjnym szefem. „Super Express” odkrył, że Palikot skrytykował ostatnio Schetynę publicznie za słabą frekwencję podczas prawyborów. 

W „Milionerach” padła wreszcie główna nagroda Fot. TVN *** Matka mówi do małego synka: – Pocałuj ciocię, Maciusiu. – Dlaczego? Przecież byłem grzeczny! *** Ona do niego z pretensją i wyrzutem: – Marian, wiesz, ile moglibyśmy kupić rzeczy, gdybyś przestał pić? – Tak, Łucjo, wiem. Mnie nic, a tobie futro z norek. *** – Zbieraj się, Mariolka, idziemy do teatru. – Wielkiego? – Nie przeżywaj tak, zmieścisz się. *** – Jaka jest różnica między bogatym a biednym studentem? – Biedny podchodzi do wszystkich egzaminów, a bogaty podjeżdża...

Były prezydent Aleksander Kwaśniewski (56 l.) nie może się doczekać, kiedy będzie dziadkiem – dowiadujemy się z „Faktu”. Ponoć już buduje dla swojego przyszłego wnuka dom. „To nie będzie zwykły letniskowy domek, to będzie rezydencja. W mazurskiej posiadłości Aleksandra Kwaśniewskiego wraz z początkiem wiosny ruszyły prace budowlane. Niedługo staną tu: 200-metrowy dom z kilkoma sypialniami, kryty basen, oczko wodne i domek dla służby. Jednego tylko na razie brakuje – wnuka, którego wymarzył sobie były prezydent (…). Cała posiadłość ma być gotowa mniej więcej za dwa lata. Po przerwie spowodowanej srogą zimą ekipy budowlane uwijają się jak w ukropie. – Pan prezydent przyjeżdża raz na jakiś czas i kontroluje. Wszystko musi być na czas – opowiadają nam budowlańcy. I oby na czas pojawił się też wymarzony wnuczek (…)”.  „Sława Przemysława Gosiewskiego (46 l.) przekroczyła granice Włoszczowy (…). Choć nie jest już wicepremierem ani nawet szefem klubu PiS i nie pokazuje się ostatnio w mediach, to nadal ma wiernych fanów (…) – oznajmił «Super Express». Okazuje się, że nasz śliczny Gosiu rozdaje autografy, i to gdzie?! W pizzerii! W samym centrum Warszawy! Poseł poszedł do lokalu ze swoimi dziećmi na pizzę. Na odchodne został poproszony o autograf przez samego właściciela pizzerii. Oczywiście nie odmówił”. – Nigdy nie odmawiam nikomu w tego typu sytuacjach. Bardzo często ludzie proszą mnie o autografy. To jest bardzo miłe. Ten pan powiedział mi, że nie jest sympatykiem mojej partii, ale prosi mnie o autograf, ponieważ mnie szanuje – wyznał wzruszony Przemysław Edgar Gosiewski.

Zebrała: KATARZYNA GORZKIEWICZ *** – Statek ma 20 łokci długości. Ile łokci ma kapitan? – Dwa. *** – Po czym poznać, że Polacy rozpoczęli swój program kosmiczny? – Zniknął Wielki Wóz. *** Mały gołąb pyta mamę: – Mamo, skąd się biorą gołąbki? – Z kapusty. *** – Skąd się wzięła na świecie pierwsza kobieta? – Adam ją sobie wyżebrał! *** – Jaki jest szczyt niezdarności? – Zaplątać się w telefon bezprzewodowy. Internet Zebrał: R.K.

a1547 spodprasy.qxd

2010-04-02

17:32

Page 1

PROSIMY POWTARZAĆ

47

operowy Mariusz Treliński (48 l.). Choć para spotyka się już od kilku miesięcy, dopiero teraz postanowili podzielić się swym uczuciem ze światem. – Oni mają już dość ciągłego ukrywania się. Wspólnie doszli do wniosku, że nie ma to sensu – zdradza znajomy celebrytów. I jak powiedzieli, tak zaczęli robić, zauważają „Gwiazdy”. Ostatnio Edytę i Mariusza można spotkać w najmodniejszych warszawskich klubach, gdzie potrafią bawić się przez kilka godzin, nie szczędząc sobie przy tym czułości.    Julia Kamińska (23 l.) to jedna z faworytek najnowszej edycji „Tańca z gwiazdami”. U boku Rafała Maseraka (26 l.) serialowa „BrzydUla” rozkwitła i nabrała pewności siebie. Mało kto jednak wie, że występując w tanecznym show, aktorka bardzo ryzykuje. Kamińska od lat zmaga się z zaburzeniami błędnika. Już na pierwszym treningu

Rafał zauważył, że Julia ma problemy z utrzymaniem równowagi. Wziął to pod uwagę w opracowywaniu choreografii – unika zbyt gwałtownych kroków i obrotów. Ale... – Niedawno, podczas ćwiczeń ognistej rumby, Julia w trakcie obrotu straciła równowagę i upadła. Naprawdę wyglądało to groźnie – zdradziła „Na żywo” osoba z produkcji. Kamińska sprawę zdaje się bagatelizować: – Na szczęście nieczęsto wywracam się na treningach – mówi z uśmiechem.    Magda Mołek (34 l.) bardzo pragnie zostać mamą. Ostatnio w jednym z prowadzonych przez nią programów wyszło na jaw, że regularnie odwiedza warszawski dom dziecka. – Wiem, że marzy o dzieciach, ale los jej ich nie daje. Być może podjęła decyzję o adopcji albo po prostu odwiedza dzieci, bo chce zrobić dobry uczynek – wyznała „Światu&Ludziom” znajoma prezenterki. Mołek już od czasów studiów miała silnie rozwinięty instynkt macierzyński. Zawsze powtarzała, że natychmiast zostanie mamą, gdy tylko osiągnie stabilizację finansową i zawodową. I chyba nadszedł ten czas. Podczas rozmowy z Olivierem Janiakiem, gdy ten opowiadał o synku Fryderyku, zaczęła... płakać na wizji. – Magda nie będzie tracić czasu na łzy. Jeśli naprawdę chce zostać mamą, zostanie. Nawet jeśli nie biologiczną – zapewnia koleżanka Mołek.    Ten mężczyzna żadnej pracy się nie boi! Bezrobotny Tomasz Kammel (38 l.) wpadł na kolejny genialny pomysł, jak podreperować swój ostatnio mocno nadszarpnięty budżet. Otóż celebryta zamierza... przygotowywać maturzystów do egzaminów! Chodzi o doradztwo, jak najlepiej zaprezentować się podczas ustnego wystąpienia, donosi pudelek.pl. – Zabieram się za dwa projekty, jeden dla dzieci – chodzi o poranki muzyczne, drugi dla licealistów – chodzi o matury – ogłosił prezenter. Drugi błyskotliwy pomysł Kammela dotyczy cyklu zajęć edukacyjnych dla najmłodszych w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury. Spotkania odbędą się w ramach projektu „Muzyka górą”, nawiązującego tytułem do prowadzonego przez niego programu telewizyjnego „Dzieciaki górą”.

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

SPODPRASY Sensacja! Nowym menedżerem najbardziej kapryśnej diwy polskiego show-biznesu Edyty Górniak (38 l.) została... była menedżerka królowej Dody (26 l.) Maja Sablewska – donosi „Rewia”. – Tak, jestem jej menedżerką. Mamy wiele planów i mam nadzieję, że teraz to dokonania artystyczne Edyty, a nie jej życie prywatne, będą tematem dla mediów – zapowiada Majka, która już rozpoczęła testowanie na swojej nowej podopiecznej sposobów, które tak dobrze sprawdziły się w przypadku Rabczewskiej, zauważa pudelek.pl. Panie zaprzyjaźniły się i nie odstępują się na krok. Ostatnio wybrały się wspólnie do dentysty, na jogę i na nagranie do telewizyjnego studia. – Jak spotkałyśmy się z Mają, to gadałyśmy aż do rana, chociaż spotkanie miało trwać kilkadziesiąt minut – opowiadała podekscytowana Edyta w „Dzień Dobry TVN”. Jak długo potrwa ta wspólna ekscytacja i czy prawdą okaże się, że panie połączyły siły, aby wspólnie dokopać... Dodzie – czas pokaże.    Tymczasem Doda (26 l.) zdaje się coraz bardziej zagubiona po utracie menedżerki. Mimo butnych zapewnień, że nic sobie nie robi z rozstania z Mają Sablewską, królowa podejmuje coraz gorsze decyzje. Jako jurorka show „Tylko nas dwoje” znana z ciętego języka diwa nie może być sobą. – Doda ma zapis w kontrakcie, że jeśli odważy się poniżyć uczestnika, nie dość, że zostanie wyrzucona z programu, to jeszcze grozi jej za to kara finansowa – wyjawił „Na żywo” pracownik Polsatu. Dlatego skandalistka znalazła inny sposób na zwrócenie na siebie uwagi – ubrania. Ostatnio wystąpiła w stroju, który można nazwać „koszmarem właściciela sex shopu”, zauważa pudelek.pl. Doda zaprezentowała się w lateksowo-plastikowym kostiumie, z odsłoniętymi piersiami, dziwacznej czapce i wielkich „spawalniczych” okularach. W kuluarach szeptano, że Majka nigdy nie pozwoliłaby swej podopiecznej na tego typu... stylistyczną masakrę.    Edyta Herbuś (29 l.) zakochana! Tym razem urokowi pięknej tancerki uległ wybitny reżyser

Siedzi turysta na brzegu Nilu i wydłubuje coś spomiędzy zębów. – Ciekawe – mówi. – Wszyscy wołają „turysta, turysta”, a smakuje jak kurczak. (Świeże dowcipy” nr 4) *** – Dlaczego na polowaniu strzelał pan do kolegi? – Wziąłem go za sarnę. – A kiedy pan zauważył swoją pomyłkę? – Gdy sarna odpowiedziała ogniem. („Nowiny” nr 58)

Doda w nowej i jak zwykle szokującej kreacji Fot. M. Dławichowski/Forum

*** – Wciąż nie mogę się zdecydować, czy iść na ten ślub. – A kto cię zaprosił? – Moja narzeczona. („Kontakty” nr 13) *** Ojciec i syn pochylają się nad martwym listonoszem: – Pamiętasz, synu, jakie były jego ostatnie słowa? – „Dobry piesek”. („Nowa Trybuna Opolska” nr 66) *** Córeczka pyta się mamy po wysłuchaniu bajki: – Mamusiu, czy wszystkie bajki zaczynają się od: „Dawno, dawno temu”? – Nie kochanie – odpowiada mama. – Niektóre z nich zaczynają się

od: „Skarbie, muszę dziś zostać dłużej w pracy”. („Kurier Lubelski” nr 34) *** – Co mówi bezrobotny absolwent wyższej uczelni do pracującego absolwenta? – Frytki i colę proszę! („Kontakty” nr 13) *** Gość pyta kelnera: – Czy macie dziką kaczkę? – Nie, ale dla pana możemy rozwścieczyć domową... („Życie Podkarpackie” nr 9) *** Babcia i dziadek siedzą na ławce i rozmawiają: – Wiesz, Marian, trochę czuję się głupio, siedząc na ławce w parku. Młodzi tak dziwnie na nas patrzą.

MAŁGORZATA KOPEĆ – Czuję się podobnie. Może chodź do domu, zaparzę herbatkę i pooglądamy sobie leki... („Miasto. Dziennik Koszaliński” nr 56) *** Po polowaniu główny łowczy skrupulatnie podlicza upolowaną zwierzynę: – Dwadzieścia zajęcy, sześć lisów, trzy dziki i jeden naganiacz. („ABC” nr 22) *** Rozmawiają dwie koleżanki: – Mój mąż to na islam przeszedł! – Jak to? – Wracam do domu wczoraj rano, a on do mnie „niewierna” i „niewierna”! („Dziennik Wschodni” nr 13) Zebrał: R.K.

a1548-49 ploty + Halber.qxd

2010-04-02

48

18:04

Page 2

ŚWIATOWE ŻYCIE

ANGORA NA SALONACH WARSZAWKI Prywatne teatry wyrastają w Warszawie jak grzyby po deszczu. To najlepszy dowód na to, że aktorzy poszli wreszcie po rozum do głowy i zrozumieli, że zarobić da się nie tylko we własnej knajpie, ale i na własnej scenie. A ludzie pchają się do prywatnych teatrów drzwiami i oknami. Szczęśliwym posiadaczem prywatnego teatru został właśnie Tomasz Karolak. Na siedzibę wybrał dawny budynek organizacji YMCA – zrzeszającej wiele lat temu młodych mężczyzn chrześcijan, stąd nazwa nowego teatru IMKA. Czy u Karolaka też będzie po chrześcijańsku, to się dopiero okaże, na razie wiadomo tyle, że na premierze było na bogato. Reflektory i czerwony dywan na zewnątrz, zacni goście na widowni i wielki bankiet z jedzeniem prosto z knajpy Piotra Adamczyka. Ale po kolei. Na premierę pofatygował się sam Tadeusz Mazowiecki, który swoją premierę jako premier miał już ponad 20 lat temu. I ludzie wciąż mu tę rolę z życzliwością pamiętają. Mazowiecki to jeden z tych nielicznych polityków, którzy budzą głównie sympatię i szacunek. Zawitał oczywiście tłumnie świat show-biznesu. Jako że Karolak właśnie zmienił barwy klubowe i porzucił TVN na rzecz Polsatu, nie było nikogo z TVN-owskich władz. Czy nie dostali zaproszeń, czy nie chcieli przyjść? Nie wiadomo. Była za to sama „Caryca” Nina Terentiew, więc o relacje ze stacją Solorza Karolak może być spokojny. Pani prezes (z piękną czerwoną kopertówką od samego Vuittona) biła brawo i świetnie się bawiła. Premierowy spektakl pt. „Opis obyczajów III” wyreżyserował Mikołaj Grabowski, który też pojawia się na scenie. To opowieść o Polsce widzianej oczami cudzoziemca, o Polsce sarmackiej, przedrozbiorowej, ale zagrana tak, jakbyśmy słuchali o roku 2010. Reżyserowi udało się

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Premiera z premierem u Karolaka XVIII-wieczny tekst przełożyć na język współczesnej sceny i to przełożyć tak dobrze, że nawet archaiczne słowa nabierają tu komicznego brzmienia. Jeśli ktoś chce przejrzeć się w krzywym zwierciadle i nie boi konfrontacji serialowego wizerunku Karolaka z jego rolą w tym spektaklu, powinien już rezerwować bilety do IMKI. Po premierze do Aktora Właściciela, a może należałoby raczej powiedzieć Ojca Dyrektora, ustawiła się długa kolejka chętnych, by składać zasłużone gratulacje. Wyjątkowo czule ściskała go Magda Lamparska, ponoć eksnarzeczona. Inna eks, a może wciąż nie eks – Magda Boczarska – gra również w „Opisie obyczajów”, ale przynajmniej na scenie nie ściska się z Karolakiem. W dziewczynach aktora trochę można się pogubić, jedno jest pewne – nie było tej, która chyba oficjalnie ma wciąż status aktualnej, czyli Violi Kołakowskiej. Uff, strasznie to skomplikowane. Kto się pogubił, niech przeczyta ten akapit ze trzy razy. Dużo prościej było na gali z okazji drugiej już edycji konkursu na hotel przyjazny dziecku. Tu wszystko od początku jest jasne. Hotel musi spełniać określone wymogi, by maluch czuł się w nim bezpiecznie i wygodnie. Im więcej różnych udogodnień, tym większa szansa na zwycięstwo. W kapitule konkursu zasiadają znane mamy i tatusiowie, m.in. Ewa Gawryluk, Beata Tadla, Dorota Zawadzka – wszystkie z mężami. Źle nie mają, przez kilka miesięcy podróżują po Polsce, odwiedzają hotele, ośrodki, pensjonaty, śpią, jedzą, pływają w basenie i na koniec wystawiają surową opinię. Chyba jak zacznę jeździć za granicę, to też poproszę o członkostwo w kapitule. Żarty żartami, ale kto jest matką lub ojcem, ten wie, że podróżowanie z dzieckiem to nie lada wyczyn, zwłaszcza w polskich

Tomasz Karolak otworzył w Warszawie swój teatr

Fot. AKPA

Pokaz mody Ewy Minge wyreżyserował sam Janusz Józefowicz Fot. East News

hotelach, gdzie mały gość nie zawsze jest chętnie widziany. Wyniki głosowania warto znaleźć w internecie na stronie dzieckowhotelu.pl, bo jest to dobra ściągawka przy planowaniu rodzinnych wakacji. Galę prowadziła Joanna Racewicz, która w krótkiej fryzurze nabrała szyku i szlachetności. Największym zaskoczeniem był jednak widok Doroty Zawadzkiej, chudszej o – uwaga! – szesnaście kilogramów. Superniania mówi, że to jeszcze nie koniec jej walki o superfigurę. Trzymam kciuki. W przypadku modelek o zbędnych kilogramach nie może być mowy, tu raczej w grę wchodzi ich niedobór. Na szczęście na pokazie Ewy Minge dziewczyny nie wyglądały na zabiedzone. Może to za sprawą bajecznie kolorowych sukienek, które przypominały wiosenne kwiaty. Tym razem projektantkę zainspirowały najnowsze żele pod prysznic Palmolive o apetycznych owocowych zapachach. Pokaz wyreżyserowany przez Janusza Józefowicza zaskoczył nawet zblazowaną warszawkę.

Apetyczne dziewczyny i całkiem przystojni faceci na naszych oczach myli się pod prysznicami – to nie żadna przenośnia, naprawdę polewali się tymi żelami, a z góry leciała na nich woda. Nad nimi po przezroczystym suficie przechadzały się modelki w sukienkach od Minge. Na koniec również na nie, tańczące w rytm piosenki George’a Michaela, polały się strumienie deszczu. Jednym z gości pokazu była zaprzyjaźniona z projektantką Małgorzata Wyszyńska, która właśnie straciła pracę w Wiadomościach. Jej szefowie tego samego dnia rano ogłosili, że prezenterka źle wypada w badaniach wizerunkowych. O jej kompetencjach zawodowych nie będziemy tu dyskutować, ale salonowy wizerunek ma niezły – czerwona marynarka Ralph Lauren i gigantyczna torba Louis Vuittona aż krzyczały: „Należymy do kobiety sukcesu”. Teraz tylko pozostaje jej odkryć, że istnieje życie bez telewizji.

PLOTKARA

a1548-49 ploty + Halber.qxd

2010-04-02

18:04

Page 3

49

ŚWIATOWE ŻYCIE

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Jak powstają przeboje(89)

Szparka sekretarka Zacznijmy poważnie. Od wyjaśnienia znaczenia przymiotnika „szparki”. Otóż znaczy on tyle co „bystra, żwawa, raźna, żywa, chybka, wartka, prędka” (wg Słownika języka polskiego, tzw. warszawskiego, Jana Karłowicza, Adama Kryńskiego i Władysława Niedźwiedzkiego, Warszawa 1915, t. VI, s. 652). Skoro mamy jasność, mogę przystąpić do opowiadania o piosence, którą Maryla Rodowicz do dziś śpiewa w finale każdego koncertu. Bo, jak powiada, „to energetyczny numer, prosto napisany, ma nośny, hitowy refren”. Jest pierwsza połowa lat osiemdziesiątych. Warszawskie Bródno, osiedle drewnianych domków Zacisze. Tam mieszkał Jan Wołek. – To była niepowtarzalna, artystyczna enklawa – wspomina. – Mieszkałem przez płot z Haliną Frąckowiak, dalej przez płot mieszkali Łucja Prus z Ryszardem Koziczem, dalej przez płot był dom Janusza Strobla. Dwie uliczki dalej mieszkała Ala Majewska. Jeśli do tego dodać wszystkich wspólnych i oddzielnych znajomych, jacy nas odwiedzali, można śmiało powiedzieć, że stworzyło się branżowe getto. – Rysiek Kozicz był moim menedżerem – opowiada Maryla. – Często bywałam u niego w domu, można powiedzieć, że przesiadywałam na tym Zaciszu. No i w takich okolicznościach doszło do bliskich kontaktów z Wołkami. Ola, Janka żona, była moją stylistką, a sam Janek zaczął pisać dla mnie teksty. – Z Marylą pracuje się ciężko – opowiada poeta. – Bo z jednej strony ma silne parcie na przebój, a jednocześnie, co wydaje się trudne do pogodzenia, na rzeczy ambitne. Poza tym Mańka jest taką osobą, że – powiedzmy – dostaje o dwunastej w południe jakiejś genialnej idei. Natychmiast dzwoni do autora z prośbą o „przekucie” tej idei w byt i jest do tego bardzo niecierpliwa. Pogania,

wydzwania. Zdarzało mi się, że musiałem napisać tekst w dwie-trzy godziny. I tak było ze „Szparką sekretarką”. Zadzwoniła, że potrzebuje kilku lekkich, fajnych tekścików, które mogłyby „pojechać” (cokolwiek to znaczy – przyp. A.H.). Trochę mi to było nie w smak, bo najbardziej lubię pisać do gotowej muzyki. Po prostu jako ostatni twórca piosenki mam pewność, że nikt jej już nie zepsuje. No, chyba że wykonawca, ale Maryla gwarantowała najwyższą jakość. W dodatku muzykę miał pisać Andrzej Korzyński, a to jest majster. – To było po wielkim sukcesie Franka Kimono – wspomina kompozytor. – Maryla przyniosła mi parę tekstów Wołka z propozycją, żebym coś w stylu Franka dla niej zrobił. Tak powstała „Gimnastyka”, i to jest muzycznie jakaś tam „kuzynka” Franka, oraz „Szparka sekretarka”. Dodać trzeba, że tę ostatnią piosenkę artystka zmieniła. Był to bowiem czas, kiedy Maryla Rodowicz bardzo chętnie spoglądała w stronę muzyki country („to muzyka najbliższa mojemu sercu” deklaruje). Jeździła na festiwale do Mrągowa, a nawet, o czym niewiele osób pamięta, reprezentowała Polskę na konkursie muzyki country w Nashville. W każdym razie przearanżowała utwór, który teraz rzeczywiście stał się pełen energii i żywiołu. Tekst niby banalny. Któż nie zna instytucji sekretarki. Wszechwładnej, wpływowej. Któż się nie przymilał, nie nosił czekoladek do pani Krysi albo Zosi, żeby zdobyć jej przychylność. Wołek napisał swój tekst z pozycji takiej pani Krysi lub Zosi, ale, jak to poeta, stworzył postać megasekretarki, gigasekretarki, obsługującej wszystkich szefów świata i cierpiącej za wszystkie swoje koleżanki. To jest właśnie ten haczyk, którym utwór zaczepia słuchacza i zostaje przebojem. – Ta piosenka miała wielkie kłopoty z cenzurą obyczajową – opowiada autor. – Cenzorzy, choć to byli wykształceni ludzie, nie mogli uwierzyć, że nie miałem zamiaru nikogo obrażać. Ba, pracownicy cenzury mieli coś takiego, że koniecznie chcieli się wykazać czujnością. Jak nie było powodów politycznych, żeby się przyczepić, to chociaż pilnowali dobrego obyczaju. Na moje dictum, że chodzi mi o osobę żwawą, sprawną powołali jednak własnego eksperta, który wydał mniej więcej taką opinię: „Przykro nam, ale pan Wołek ma rację. Oczywiście wszyscy wiemy, o co mu chodzi, że świadomie użył takiego przewrotnego chwytu, ale z formalnego punktu widzenia piosenka nadaje się do publikacji”. Do publikacji doszło w 1986 roku. Album zatytułowany „Gejsza nocy” przyniósł kilka wspaniałych przebojów, z których do dziś przetrwały i mają się świetnie „Niech żyje bal” i nasza „Szparka sekretarka”. – Bardzo mi się podoba ta zbitka w tytule, dosyć ryzykowne skojarzenie, ale myślę, że to w tej piosence jest najbardziej rajcujące – śmieje się Maryla.

ADAM HALBER Gdy twoje żony, piłują szpony... Fot. Andrzej Wiernicki/Forum

[email protected] Dźwiękowe wydania felietonów na antenie Programu Pierwszego Polskiego Radia w soboty ok. godz. 17.45.

Fot. East News

Pobiła nawet Marilyn Monroe

Joanna Krupa najseksowniejszą kobietą świata! Nr 74 (29 III). Cena 1,40 zł

Piękna Joanna to najseksowniejsza kobieta świata. W najnowszym rankingu „Playboya” nawet największe symbole seksu nie miały przy niej żadnych szans. Gdyby ktoś jeszcze wątpił, że polskie kobiety są najpiękniejsze – najnowszy „Playboy” powinien uciszyć wszystkich niedowiarków. Słynny magazyn dla panów przygotował specjalny numer, poświęcony setce najseksowniejszych gwiazd, które kiedykolwiek pojawiły się na okładce tego czasopisma. Gorące zestawienie bezapelacyjnie wygrała polska modelka Joanna Krupa (30 l.). Okazała się lepsza od seksbomby wszech czasów Marilyn Monroe (36 l.), powabnej Pameli Anderson (43 l.), modelki Anny Nicole Smith (40 l.), aktorek Drew Barrymore (35 l.) i Kim Basinger (57 l.), a nawet słynnych króliczków „Playboya” Holly Madison (30 l.), Bridget Marquardt (37 l.) i Kendry Wilkinson (25 l.). Według „Playboya” sesje zdjęciowe z Joanną w roli głównej są najseksowniejsze. I nic dziwnego – to przecież piękna dziewczyna, która do czerwoności rozpala mężczyzn na całym świecie. Brawo, Joasiu! OZ

a1550-51 ogrod i janik.qxd

2010-04-02

19:14

50

Page 2

TRZEBA ŁYSYCH...

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Tylko ludzkie włosy nigdy nie przestają rosnąć

Wiosenne porządki i cięcia Najwyższa pora, aby zakończyć prace porządkowe w ogrodzie.  Delikatnie usuwamy zeszłoroczne zeschnięte liście i kwiaty bylin, aby nie uszkodzić wschodzących młodych pędów. Przy okazji spulchniamy glebę wokół roślin.  Można już ocenić, które rośliny ucierpiały tej zimy. Usuwamy więc przemarznięte, obumarłe i stare pędy krzewów.  Silnie przycinamy tawuły, pięciorniki, derenie.  Wszystkie powojniki przez pierwsze 3-4 lata po posadzeniu tniemy ok. 30 cm od ziemi. Usuwamy również suche pędy i liście. Powojników kwitnących wiosną teraz nie tniemy. Clematisy wielkokwiatowe i z grupy Viticella kwitnące latem (na tegorocznych pędach) ścinamy nad 2-3 parą pąków od ziemi. Odmiany powtarzające kwitnienie skracamy o połowę. Przycięcie zmusza roślinę do rozkrzewiania, a tym samym uzyskamy więcej kwiatów. Tniemy ok. 1 cm nad parą nabrzmiałych pąków.  Przycinamy wrzosy i wrzośce kwitnące latem oraz strzyżemy lawendę. Witam, chciałabym się pochwalić moim wiciokrzewem (na zdjęciu poniżej). Znalazłam dla niego miejsce, jak był malutki (ok. 30 cm wys.), ale tak się rozrósł, że mąż zrobił dla niego drewnianą podpórkę. Pozdrawiam Anna Nycz, Krosno



JOLANTA PIEKART-BARCZ [email protected] Przysyłajcie zdjęcia Waszych pięknych ogrodów. Podzielcie się swoim doświadczeniem z innymi Czytelnikami. Najciekawsze listy ze zdjęciami opublikujemy.

Od małpy do fryzjera 16 III 2010

Bujna czupryna stanowi powód do dumy i radości, o czym przekonują nas zazdrosne spojrzenia, śledzące mijaną na ulicy osobę o szczególnie zadbanej grzywie. Wrażenie to podtrzymują również telewizyjne reklamy – piękne włosy, brak łupieżu – to cel człowieka sukcesu. Przy tym wszystkim nasuwają mi się pytania. Po co „nagiej małpie” włosy akurat na głowie i to rosnące nieprzerwanie? Czemu wzbudzają one tak silne emocje? No i dlaczego mężczyźni (podobno) wolą blondynki? Możliwe że nigdy was ten problem nie nurtował, ale mnie osobiście zaczął. Dlaczego? Cóż, będąc dziecięciem, przeklinałem swoje wyjątkowo gęste i twarde włosy, które skazywały mnie na fryzurę „na jeża”. Przeklinałem je niemal tak głośno jak fryzjer, który nie posiadając wówczas maszynki elektrycznej, spędzał bitą godzinę z nożyczkami w rękach, aby nadać mojej fryzurze jakiś regularny kształt. Dziś moje włosy są równie gęste, lecz ich zasięg coraz bardziej się zawęża. Zaczynało się od „wysokiego czoła”, które dziś nieubłaganie zbliża się do czubka głowy. A ja zadałem sobie pytanie: Po co mi właściwie włosy?

na jego miejscu zaczyna rosnąć następca. Dzięki temu futra zwierząt zawsze mają określoną długość, gęstość i kolorystykę. Dzięki temu lew nigdy nie przydepnie sobie grzywy, a wydra nie „wyłysieje”. W naturze istnieją tylko dwa wyjątki: człowiek i wół piżmowy. Na czym polega różnica? Ludzkie włosy nigdy nie przestają rosnąć: czy są to brwi, włosy łonowe czy bujne loki na głowie. Szybkość również jest stała, około 1,5 cm

nia mnóstwo energii, a bujne futro jest kryjówką dla niebezpiecznych pasożytów, których wyjątkowo trudno się pozbyć. Na dodatek człowiek jako gatunek powstał w rejonach raczej ciepłych, gdzie ważniejsze bywa pozbywanie się nadmiaru ciepła, niż jego zatrzymywanie. Gdzieś w naszej ewolucyjnej drodze pozbyliśmy się większości owłosienia, choć natura zostawiła sobie cebulki „na wszelki wypadek”.

Włos niepohamowany Człowiek jest istotą pod wieloma względami wyjątkową. Oprócz cech, które uczyniły nas gatunkiem dominującym na Ziemi, takich jak przeciwstawny kciuk i wyjątkowa inteligencja, nasze ciało nosi liczne ślady ślepych uliczek ewolucji. Takie zbędne dodatki jak kość ogonowa dowodzą, że ojczulek Darwin miał rację i kształt ludzkiego ciała to owoc długiej selekcji i odrzucania zmian zbędnych. Skoro tak, to czemu służą nasze bujne fryzury, które stanowią w naturze prawdziwy ewenement? Wbrew pozorom, człowiek jest owłosiony równie bujnie co np. szympans. Na naszym ciele jest tyle samo cebulek włosowych co u innych naczelnych, czyli około 5 milionów. Różnica leży w „programowaniu” działania owych cebulek. U większości zwierząt włos rośnie tylko do ściśle zaprogramowanej długości, potem przechodzi w stan „uśpienia”, w którym trwa aż do wypadnięcia, gdy

Człowiek ma tyle samo włosów, co małpa a... miesięcznie. Dlaczego więc nie możemy zapleść sobie warkoczyków pod pachami? Ponieważ ludzkie włosy nie przechodzą w stan „spoczynku”, ale wypadają po określonym czasie. Większość włosów na naszej skórze żyje od kilku tygodni do kilku miesięcy. Jak łatwo się domyślić, rekordzistami w „długowieczności” są włosy na głowie. Dobrze traktowany włos może dożyć nawet szóstych urodzin. Są też ekstremalne wyjątki, jak Chinka Xie Qiuping, która dorobiła się grzywy długości 5,627 metra, co – jak łatwo obliczyć – wymagało ponad 31 lat dbania o fryzurę.

Co ma grzywa do ewolucji? Włos to dla organizmu ciężka sprawa, dosłownie i w przenośni. Jego wzrost i odżywianie pochła-

Fot. Corbis

Bujne włosy pozostały tam, gdzie spełniały określone zadania: wokół węzłów chłonnych i gruczołów zapachowych mamy owłosienie utrzymujące zapach i temperaturę, wokół oczu chroniące je rzęsy i brwi. No i ta nieszczęsna grzywa, która obciąża nam głowę. Tylko czemu ona służy? Zdaniem naukowców kluczem do odpowiedzi – po co? – jest pytanie – kiedy? Zdaniem jednego z niemieckich badaczy ta drobna zmiana w DNA, która pozbawiła nas większości owłosienia, nastąpiła około 240 tys. lat temu. Jest to mniej więcej ten moment w naszej historii, gdy opanowaliśmy umiejętność posługiwania się ogniem. Jeśli rozpalanie ognia było mniej kłopotliwe, niż posiadanie futra, to ta zmiana szybko roz-

a1550-51 ogrod i janik.qxd

2010-04-02

19:14

Page 3

przestrzeniła się w populacji, gdyż zapewniała przewagę. No tak, powiecie, ale gdzie tu miejsce na bujne loki? Okazuje się, że odpowiedzi trzeba szukać nie w czystej biologii, lecz w socjologii. Włosy na głowie potrzebne nam były dla zachowania hierarchii i więzów społecznych. Spójrz na otaczających cię ludzi, na ich fryzury. Zadbane włosy są oznaką zdrowia i statusu społecznego. Świadczą o tym, że ich właściciel dba o siebie, jest zdrowy i dobrze odżywiony. Zniszczona, skudlona fryzura jest kojarzona z outsiderami i postawami aspołecznymi. Słabe czy przerzedzone włosy są zaś oznaką choroby, starości lub niedoży-

51

...POKRYĆ PAPĄ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

ku innego owłosienia, włosy na głowie miały kluczowe znaczenie dla podtrzymania więzi społecznej naszych przodków sprzed 240 tysięcy lat. Ewolucja zrobiła swoje, odsiewając gdzieś po drodze zbyt łysych i zbyt owłosionych. Gdy wreszcie nauczyliśmy się mówić i formułować złożone komunikaty, miejsce iskania zajęły rozmowy, a szczególnie codzienne ploteczki. Stało się to stopniowo, o czym możesz się przekonać, odwiedzając damskiego fryzjera, który jest istnym wehikułem czasu, łącząc funkcję społeczną i higienę. Włosy spełniały też ważną funkcję w dobieraniu się par, sta-

...małpa tyle samo, co człowiek

Fot. Reuters/Forum

wienia. Tak również dziś postrzegamy wymowę fryzury, nie zdając sobie sprawy, że jest to atawizm. To cecha, która łączy nas z innymi naczelnymi, a wynika z naszych wspólnych, pierwotnych zachowań stadnych. Jedną z podstawowych czynności społecznych wśród małp jest wzajemne iskanie się z pasożytów. To, kto kogo iska i w jakiej kolejności, stanowi wyraźny wyznacznik hierarchii grupy. Na szczycie jest szef, do którego ustawiają się kolejki chcących mu usłużyć. On zdecyduje, kogo do siebie dopuścić i komu, w akcie łaskawości, odwzajemnić się tym samym, dając wyraz specjalnym względom. Ktoś posiadający skudlone futro musiał więc być na samym dole społecznej drabiny lub poza nią. Jak widać, przy bra-

nowiąc ludzki ekwiwalent pawich piór czy okazałych rogów. Jakość i bogactwo grzywy to jeden z najszybszych sposobów oceny „potencjału” partnera do rozmnażania. Organizm chory lub wyczerpany głodem ogranicza „zbędne wydatki” i włosy stają się cienkie i rzadkie, a nawet zaczynają wypadać. Wie to każda dziewczyna, która przesadziła z odchudzaniem albo przeszła ciężką chorobę. Nie bez przyczyny też gest przeczesywania włosów ręką jest odruchową reakcją wielu kobiet na pojawienie się przystojnego mężczyzny. I vice versa. Wraz z właściwą postawą prezentacja tej „ozdoby” to element tańca godowego starszy niż gatunek ludzki. Ale idźmy dalej. Miało być przecież o blondynkach.

Dotknij włosów blondynki Pewnie trudno wam to sobie wyobrazić, oglądając okładki magazynów, ale kiedyś wszyscy ludzie byli brunetami. Odmienny kolor włosów zdarzał się czasem jako wynik mutacji, lecz przeważała ciemna karnacja, kolor włosów i oczu. Na dodatek geny „ciemne” są silniejsze od „jasnych” i mogą się objawić np. w drugim czy trzecim pokoleniu. Możemy to zaobserwować również dziś, gdy dziecko może mieć ciemne włosy, nawet gdy oboje rodzice są urody czysto skandynawskiej. Wbrew pozorom, dzisiaj również blondynki stanowią niewielki procent ludzkości, w sumie mniej niż 2% całej populacji. Wyjątek od tej reguły stanowi Europa Północna. Tu zdarzyło się coś niespotykanego. Jakieś 11 tysięcy lat temu, po ostatniej epoce lodowcowej, „zagęszczenie” blondynek w populacji gwałtownie skoczyło. W niektórych regionach, na przykład na terenie Skandynawii i południowo-wschodniego wybrzeża Bałtyku, wręcz zdominowały one liczebnie brunetki (i brunetów). Zdaniem naukowców, zawdzięczamy to znacznemu przetrzebieniu mężczyzn. Trudy epoki lodowcowej spowodowały, że kobiet, prowadzących bezpieczniejsze od swych partnerów życie, było znacznie więcej niż mężczyzn. Panowie, mogąc do woli przebierać wśród partnerek, zwracali uwagę na nietypową urodę blondynek i doczekali się dużej liczby jasnowłosego potomstwa. Stan ten utrzymuje się po dziś dzień na przykład na Litwie, gdzie statystycznie jest najwięcej jasnowłosych na świecie. Tak więc o szczególnej popularności blondynek wśród mężczyzn decyduje ich wyjątkowa rzadkość... a przynajmniej decydowała do czasu wynalezienia farb do włosów. Dziś człowiek nie może być niczego pewien, więc pewnie z czasem blondynki stracą swoją przewagę. Znając tempo działania natury, już za kilka tysięcy lat. Do tego czasu trzeba sobie jakoś radzić. A tym, którzy tak jak ja mają temat włosów coraz bardziej za sobą, pozostaje się pocieszyć, że ewolucyjnie jesteśmy dalej od naszych małpich przodków niż ci bardziej owłosieni. No i włos nam z głowy spaść nie może. Z braku grzyw pozostaje nam brylować innymi przymiotami ciała i umysłu. A może jednak warto sobie coś przeszczepić?

JULIUSZ SABAK

Cofka w kotłowni Brak nawiewu powietrza do kotłowni, w której zainstalowany jest piec grzewczy z otwartą komorą spalania, przeważnie powoduje cofkę spalin poprzez kanał wentylacji grawitacyjnej. Najszybciej odczujemy to, gdy kanały wentylacji i spalinowy są blisko siebie. Piec pobiera wtedy powietrze i spaliny przez kratkę wentylacyjną. Przypadek taki przedstawił nam Pan Ryszard Ludwiczak z Łodzi. Po 3-godzinnej pracy pieca stwierdził, że ściany i sufit w kotłowni pokryły się warstwą sadzy. Po wykonaniu otworu o wymiarach 20x20 cm w ścianie zewnętrznej, w pobliżu pieca, problem zasysania spalin przestał istnieć. Usunięcie sadzy stanowiło również bardzo duże wyzwanie. Użycie mydła malarskiego oraz farby izolującej plamy (renostyl) nie do końca rozwiązało problem. Sufit musiał być zakryty poprzez zamocowanie na stelażu płyt gipsowo-kartonowych.

Uchwyt na akcesoria do myjki Znaczna różnica w cenach myjek wysokociśnieniowych zależy nie tylko od parametrów technicznych, ale również od dodatkowego wyposażenia w akcesoria oraz uchwytów na przewody (wieszaki, zwijacze). Parametrów technicznych sami nie poprawimy, ale wieszak możemy zrobić. Uchwyt na węże ogrodnicze mocujemy bezinwazyjnie do rączki myjki za pomocą obejm do rur. Kilka minut pracy, wydatek 20 zł i uzyskujemy myjkę z wyższej półki.

ALEKSANDER JANIK [email protected]

a1552-53 koprowa + zagadka.qxd

2010-04-02

18:58

52

Page 2

RING WOLNY

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Ukraiński mistrz świata na walce z Albertem Sosnowskim zarobi jako promotor 5 milionów euro, a na ringu 3 miliony

Kliczko szykuje show dla Polaków Nr 63 (31 III). Cena 2,60 zł

Witalij Kliczko promował we wtorek w Warszawie swoją walkę z Albertem Sosnowskim. 29 maja w Gelsenkirchen pięściarze zmierzą się o mistrzostwo świata wagi ciężkiej federacji WBC. Obaj nieźle na tym zarobią. Na pytanie o budżet walki i zarobki dla bokserów menedżer Kliczki Bernd Boente zasłaniał się tajemnicą. Uchylił jednak jej rąbka, dając do zrozumienia, że walka nieprzypadkowo odbędzie się na stadionie Veltins Arena w Gelsenkirchen.

Stadion pełen Polaków – W tym mieście, a także w Essen czy w Dortmundzie, mieszka bardzo wielu Niemców polskiego pochodzenia – mówił Boente. – Wystarczy spojrzeć na skład grającego na tym stadionie Schalke. Jest tam mnóstwo piłkarzy z polskimi korzeniami. Tak samo jest wśród kibiców. Liczymy, że przyjdą na walkę Witalija z Albertem. Wcześniej myśleliśmy o pojedynku z Tomaszem Adamkiem, ale, niestety, nie do-

Witalij Kliczko z Albertem Sosnowskim promują przyszły Fot. Reuters/Forum pojedynek szliśmy do porozumienia – przyznał. Sosnowski za walkę z Ukraińcem ma zarobić milion dolarów brutto, czyli ok. 600 tys. netto. Takich pieniędzy polscy bokserzy na co dzień nie zarabiają. Kliczko jako wielka gwiazda w Niemczech zarobi więcej – 3 mln euro. Ale to tylko część zarobków. Ukra-

Pić albo nie pić

(23)

– Tak, to kotłownia – myślałam. – To właściwe słowo dla tego miejsca. Wstałam i zygzakiem podeszłam do stołu, duszkiem wypiłam szklankę wódki. Dołożyłam do pieca trochę koksu i zataczając się, ruszyłam do pokoju kobiet. Po drodze w łazience obmyłam twarz z kurzu. Była czerwona i cała w drobnych krostkach. W ustach czułam smak koksowego pyłu. Pokasływałam. Rankiem zobaczyłam pobojowisko, pośród którego leżały pijane kobiety. Wparowała wymalowana Basia. Budziła panienki do pracy. Wyglądała, jakby nie brała alkoholu do ust. Przysiadła przy mnie: – Jak się czujesz? – zapytała. Machnęłam ręką: – Wyglądasz, jakby cię osy pogryzły. – Mam uczulenie na kurz. – Wczoraj – kontynuowała, lekceważąc moje słowa – wybierał się tu taki jeden. Ale powiedziałam, że jesteś pod moją opieką. – Dziękuję – powiedziałam. – Ale on chce, żebyś dziś wieczorem z nim była. On stawia. – Nic z tego! Ja dzisiaj wracam do hotelu. – Nie! – odpowiedziała stanowczo, a wychodząc, zamknęła drzwi na klucz. Pod stołem znalazłam resztkę wódki. Wypiłam ją. Zasypiając, pomyślałam: – Ja tu dostanę jakichś robali. Kobiety biegały w tę i z powrotem. Mnie już nigdzie nie było spieszno. W okolicach obiadu młoda, w ciąży, przyniosła mi na talerzu makaron z szarym sosem. Zjadłam pomaleńku. Wydawało mi się, że jem fasolkę. Smakowała. Ponownie sięgnęłam pod stół. Dopiłam pozostałość. Wieczorem sytuacja się powtórzyła. Kotłownia i pijani pracownicy. Ja przy

iniec zorganizował walkę na wielkim 70-tysięcznym stadionie, licząc na to, że zapełni się on w komplecie polskimi kibicami. Zwykle walki bokserskie organizuje się w halach mieszczących nie więcej niż 20 tysięcy osób. Promotorem walki Kliczko-Sosnowski jest... sam Kliczko. A konkretniej fir-

drzwiczkach do pieca. Coś mnie ciągnęło w stronę ognia. Miałam już tylko jedno w głowie. Odebrać swoje ubranie i wyjść z tej pijackiej meliny. Ta w ciąży płakała i łapała za kolana umorusanego typa. Basia odkrywała piersi. A ja, popijając z butelki wódę, dokładałam do pieca. Gołymi rękoma! Pochylił się nade mną facet. Był młody, przystojny i ubrany na biało. Cmoknął mnie we włosy. – Co robisz w tym piekle? – zapytał. – Ja... ja... nie wiem! – A ty? – Jestem salowym w tym szpitalu. – Oj! – wytarłam rękę i podałam mu na przywitanie. – Czy mogę poprosić cię do tańca? – Prosić możesz, ale ja nie tańczę. – To zapraszam do stołu. Myśl lotem strusia przetuptała przez moją głowę. Może on pomoże mi w odebraniu ubrań i zegarka. Muszę być milsza. – Jak masz na imię? – zapytałam. – Marek – otworzyłam usta. – Marek? – powtórzyłam. – Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał. – Napijmy się – odpowiedziałam. Po chwili zobaczyłam dwóch Marków. Potrząsnęłam głową. – Oj – pomyślałam – będzie źle. Co tu robisz? – zapytał. – Jestem! – Masz kłopot? – Był coraz bliżej mojej twarzy. – Mam. Choruję na syfa! – zamarł w pół drogi do pocałunku. – Co masz?! – To, co słyszysz. Syfilis! Piekielną chorobę. Chyba niedługo umrę. Przyszła Baśka. Marek zapytał: – Czy to prawda, że ona jest chora wenerycznie?! – Najprawdziwsza! – odpowiedziała. A ja pokazałam mu plecy, caluteńkie obsypane trądzikiem. Na wszystkich zrobiłam piorunujące wrażenie. – Gdyby ktoś miał ochotę, żeby potem nie było! Ostrzegałam! – Atmosfera w towarzystwie wyraźnie posmutniała. W tej samej chwili

ma Klitschko Management Group (KMG), należąca do Witalija i jego brata Wołodymira. Szacunkowo KMG na walce zarobi ok. 5 mln euro. Po dodaniu do tego gaży Witalija za walkę wychodzi wcale niezła sumka. Bracia Kliczko wiedzą, jak zarabiać i inwestować pieniądze. W końcu Witalij to najlepiej wykształcony bokser na świecie – jest doktorem filozofii na Uniwersytecie w Kijowie. Zapytany o to, gdzie inwestuje, odpowiedział wczoraj: – Najlepszą inwestycją są moje dzieci. Mam ich trójkę: Igora – 10 lat, Lizę – 7 lat i Maksyma – 5 lat. Mam plan, że każde z nich ukończy Uniwersytet Harvarda, a to kosztuje naprawdę duże pieniądze – zdradził Witalij. Tak naprawdę bracia Kliczko inwestują nie tylko w dzieci. Obaj mają kilka rezydencji w różnych krajach świata, m.in. Los Angeles i Hamburgu. Ich domem pozostaje jednak Kijów. Są tam właścicielami najbardziej ekskluzywnego centrum handlowego w mieście – City Areny. Czteropiętrowy budynek mieści najelegantsze, superdrogie sklepy w mieście i salony eks-

zdałam sobie sprawę, że wśród nich mógł znaleźć się gość z tą samą przypadłością. – Kurczę! On by się nie bał! – No, to po kielichu. Za wasze zdrowie! – zaproponowałam. Teraz już naprawdę czułam w głowie wir pralki „Frani”. Ledwo dotarłam do łóżka i natychmiast usnęłam.

JONA KOPROWA

R E K L A M A

a1552-53 koprowa + zagadka.qxd

2010-04-02

18:58

Page 3

kluzywnych aut – bentleya i lamborghini. W City Arenie jest też najdroższa dyskoteka w mieście, w której za wstęp trzeba płacić 30 dolarów.

Tak jak Golden Boy KMG też jest dość śmiałym pomysłem biznesowym. Wcześniej na taką skalę własną firmę promocyjną rozkręcił tylko Oscar de la Hoya. Kiedy wyrwał się spod opieki Dona Kinga, postanowił sam być swoim promotorem i założył firmę Golden Boy Promotion. Teraz opiekuje się dwudziestką bokserów, a jego firma mieści się w MGM Grand Hotelu w Las Vegas, gdzie de la Hoya organizuje wszystkie walki swoich zawodników i ma spore udziały w tamtejszym kasynie. Na wczorajszej konferencji jeden z dziennikarzy zdenerwował Kliczkę, pytając go, czy wybrał sobie na rywala tak mało znanego zawodnika jak Sosnowski, żeby zakończyć ka-

53

RING WOLNY

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

rierę zwycięstwem. Irytacja Kliczki miała drugie dno. Wymarzył on sobie, że karierę zakończy, walcząc na otwarciu Stadionu Olimpijskiego w Kijowie – areny modernizowanej na finał Euro 2012. Na pewno stadion też by się zapełnił. Ale to nie na zwykłych kibicach KMG zarobiłoby najwięcej. Nowy stadion ma mieć kilkadziesiąt lóż VIP-owskich. W Gelsenkirchen bilety na takie miejsca kosztują 602 euro. Podczas gdy na spotkania Ligi Mistrzów Dynama Kijów za VTP-owskie wejściówki trzeba było zapłacić po 3 tysiące dolarów. I to na przestarzałym obiekcie Dynama. Na walkę Kliczki ceny byłyby na pewno podobne albo i wyższe. Zysk z walki w rodzinnym mieście byłby gigantyczny. Teraz okazuje się, że stadion w Kijowie przed Euro 2012 może w ogóle nie powstać – budowa ma wielomiesięczne opóźnienie. Kliczko na pewno słyszał irytację

szefa UEFA Michela Platiniego, który zapowiedział, że Ukraina może stracić Euro 2012.

Miłe wspomnienia z Warszawy Ta wiadomość zapewne smuci także Kliczkę polityka. Witalij stoi bowiem na czele partii Kliczko Blok. Jego politycznym celem numer jeden jest wygrana w wyborach na mera Kijowa. Wczoraj bokser przyznał, że czas spędzony poza halą treningową i bokserską niemal w całości poświęca na działania polityczne. – Jesteśmy młodym krajem, niepodległym od mniej niż 20 lat. Mamy jednak gigantyczny potencjał ekonomiczny. Euro 2012 może pomóc naszej gospodarce odrobić straty do reszty Europy. Sport daje naprawdę wielką szansę na zmianę naszego kraju na lepsze – mówił starszy z braci Kliczków na konferencji w war-

szawskim Hiltonie. Wizyta w stolicy Polski była dla niego okazją do wspomnień. W 1995 r. bracia Kliczko przez rok mieszkali w Warszawie. Wołodymir boksował w klubie Gwardia, a Witalij studiował na AWF i uprawiał kick-boxing. O wielkiej sławie i pieniądzach jeszcze wtedy nie marzyli. – Mam stąd same dobre wspomnienia. Zostawiłem w Warszawie wielu przyjaciół. Byłem tu bardzo szczęśliwy – wspominał Witalij. Miłych słów nie żałował także Sosnowskiemu, którego uważa za bardzo utalentowanego boksera. – On przypomina mnie samego przed laty. Kiedy stawałem w ringu z Lennoksem Lewisem, też nikt na mnie nie liczył. Dlatego niech nikt mi już więcej nie mówi, że będę walczył ze słabym bokserem. Ocenimy to po walce – zaapelował Kliczko.

ARTUR SZCZEPANIK

ZAGADKA KRYMINALNA NR 25

Wypadek czy morderstwo? Natarczywy sygnał telefonu przerwał oficerowi dyżurnemu lekturę. Odłożył gazetę i podniósł słuchawkę. Zdenerwowany głos młodego mężczyzny informował o nieszczęśliwym wypadku, do którego doszło w siedzibie jednej z większych spółek działających w mieście. Kilka minut później do starannie odremontowanej secesyjnej willi, w której mieściły się biura spółki, przyjechał inspektor Nerak w towarzystwie sierżanta Wrzoska. Przywitał ich młody, łysiejący mężczyzna w okularach. – Nazywam się Wiktor Malinowski i to ja powiadomiłem policję o śmierci prezesa. Jestem jego bratankiem i jednocześnie wspólnikiem. To był nieszczęśliwy wypadek. Wujek spadł z drabiny i zabił się. Proszę do gabinetu, gdzie rozegrała się ta tragedia. Pokój był duży, ponadtrzymetrowej wysokości, a stojące w nim stylowe meble, kosztowny dywan oraz drogie obrazy tworzyły atmosferę przepychu. Jedna ze ścian była zabudowana sięgającym aż po sufit regałem pełnym książek i segregatorów. Obok stała metalowa drabinka, a tuż przy niej leżały zwłoki prezesa. Inspektor dokładnie przyjrzał się nieboszczykowi, który w prawej ręce trzymał niebieski segregator. Na lewej skroni denata dostrzegł niewielką ranę, a wokół niezakrzepłą krew. Głowa nieżyjącego leżała tuż obok masywnego, wykutego z ciemnego metalu, pojemnika na gazety. Na jego brzegu było widać kilka kropel krwi. Prezes ubrany był w elegancki garnitur, lecz na nogach miał skórzane kapcie typu klapki. Widząc na twarzy inspektora zdziwienie, Malinowski szybko wyjaśnił: – Wujek miał problemy ze stopami i gdy tylko przychodził do pracy, natychmiast ściągał buty i wkładał pantofle. Wszyscy pracownicy byli już do tego przyzwyczajeni i nikogo to nie śmieszyło. – Czy pan wie, jak doszło do tej tragedii? – spytał Nerak. – Siedzieliśmy w gabinecie i dyskutowaliśmy o nowej strategii firmy. Wujek był zbyt konser-

watywny i nigdy nie chciał słuchać o żadnych nowych, mimo że opłacalnych, przedsięwzięciach. Przez cały czas namawiałem go na fuzję z pewną firmą, gdyż uważałem, że takie połączenie dałoby nam wiele korzyści. W pewnym momencie, kiedy się spieraliśmy, wujek wstał zza biurka, podszedł do regału i wdrapał się na szczyt drabinki, by sięgnąć po segregator z prasowymi wycinkami. Chciał mi pokazać artykuł, w którym były ponoć niepochlebne informacje o spółce, o której rozmawialiśmy. Kiedy już trzymał segregator w ręce, zachwiał się nagle i zleciał z drabiny. Spadając, uderzył głową w metalowy pojemnik na gazety. Gdy podbiegłem do niego, już nie żył. – Nie wierzę w tę historyjkę – oznajmił inspektor Nerak. – Jestem przekonany, że to pan zabił wujka, aby jako jedyny spadkobierca przejąć firmę. Sierżancie, proszę temu młodemu człowiekowi założyć kajdanki i odwieźć na komendę. Rozwiązanie zagadki za dwa tygodnie. Na odpowiedzi Czytelników detektywów czekamy do 18 kwietnia. Wśród osób, które udzielą poprawnej odpowiedzi, rozlosujemy nagrodę książkową. Rozwiązanie zagadki prosimy przesyłać pod adresem: [email protected] lub na kartkach pocztowych: Tygodnik Angora, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94. Rozwiązanie zagadki sprzed dwóch tygodni:

Rys. Mirosław Stankiewicz

Na jakiej podstawie Nerak domyślił się, że Malinowski skłamał? Miał ku temu dwa powody.

WOJCIECH CHĄDZYŃSKI Kto porwał Andrzejka? Niania zeznała, że najpierw podbiegła do łóżeczka, a potem do okna, przez które wzywała pomocy. Gdyby tak było istotnie, to na podłodze byłyby również ślady jej butów. Skłamała, więc była w zmowie z kidnaperem. Wpłynęło 12 prawidłowych odpowiedzi na kartkach pocztowych i 89 e-mailem. Książkę Jamesa Lee Burke’a „Elektryczna mgła” wylosowała pani Alina Tatar z Cieszyna. Gratulujemy! Nagrodę wyślemy pocztą.

a1554-55.qxd

2010-04-02

18:42

Page 2

54

SZEWSKA PASJA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Buty trzeba wymyślić na nowo Rozmowa z dr. ROBERTEM ŚMIGIELSKIM*, ortopedą traumatologiem Nr 71 (25 III). Cena 2 zł

Po 30 latach ścigania się na kosmiczne technologie ortopedzi ogłosili zwycięstwo natury. Chcecie mniej kontuzji? Zadbajcie o fundament – radzą biegaczom. Ta genialna, ale zniszczona cywilizacją konstrukcja wciąż jest do uratowania. Oto program „Stopa – reaktywacja”. – Naukowe publikacje przekonują, że najzdrowsze jest bieganie boso. Korespondentka „Gazety” z USA donosi: Ludzie biegają w pięciopalczastych cichobiegach. O co tu chodzi? Ortopedzi zwariowali? A może to tylko chwilowa moda? – Nie, to prawdziwy przewrót. Trzy tygodnie temu byłem w Niem-

czech na medycznej konferencji o bieganiu, gdzie wszyscy najwięksi producenci sportowych butów mają swoje projektowe laboratoria. I buty dobrego PR-u tam nie miały. Wszyscy na nie strasznie jechali – że biegaczom szkodzą, że są winne takiej dużej liczby kontuzji, że upośledzają stopy, że trzeba wrócić do pierwotnej formy biegania, którą zatraciliśmy. – Czyli jednak boso?! – Niekoniecznie. Biegajmy w butach, ale szukajmy rozwiązań, które będą najbliższe naturalnemu biegowi, dadzą stopie więcej swobody. Latami zastępy konstruktorów pracowały nad butami, które chronią stopę. Szukały najlepszej amortyzacji. Przerabialiśmy w podeszwach systemy air, plaster miodu i sprężyny. Jednak cokolwiek by się wymyśliło, stopa i tak daje o wiele lepszą amortyzację dzięki swojej genialnej konstrukcji – systemowi łuków poprzecznych i podłużnych. Ale coraz lepsze buty wyłączyły stopę z użycia, zagipsowały ją. Mamy więc świetny narząd, który przestaje spełniać swoją funkcję.

– Brzmi to tak, jakby sportowe buty były groźniejsze niż szpilki. – Nie są, ale w szpilkach się nie biega. Czyli nie wykonuje się tysięcy silnych cyklicznych uderzeń o podłoże. Stopy deformują się całe życie. Malutkim dzieciom, które jeszcze nie chodzą, kupuje się buciki. Bo fajnie w nich wyglądają. Zresztą lekarze nie są bez winy, często radzą: proszę wkładać buty z twardym obcasikiem trzymającym piętę. A przecież tę piętę mają trzymać mięśnie! Dzieci powinny jak najwięcej chodzić boso po piasku, kanapie czy grubym dywanie. Zawsze kiedy stają na nierównym podłożu, ich mięśnie pracują. W sztywnym bucie tak nie jest. Starsi też noszą sztywne buty i nawet jeśli mieli zdrowe stopy, ich mięśnie się rozleniwiają. Stopa stworzona jest do działania. To organ czuciowy. Wysyła sygnał do układu nerwowego: uwaga, nierówność. I wiadomo, jakie mięśnie mają być w danej chwili napięte. To układ sprzężenia zwrotnego – jeśli stanę prawidłowo, napną się inne mięśnie, niż

gdy staję mocno na zewnętrznej krawędzi stopy. To działa jak w animowanym filmie „Było sobie życie”: sygnał pędzi jak posłaniec z wiadomością, że trzeba napiąć mięsień strzałkowy, bo inaczej się przewrócisz. Stopa jest więc fundamentem. Jeśli jest wykrzywiona, to wszystko powyżej też się wykrzywia – kolana, biodra, kręgosłup. Biegacz korzysta ze stóp bardziej niż niebiegający. Gdy są słabe, cała jego konstrukcja jest niestabilna. I tak powstają przeciążeniowe kontuzje. – Myśląc logicznie – ten fundament trzeba wesprzeć, a nie odzierać go z butów. – Myślenie projektantów obuwia było logiczne. Gdy ludzie zaczęli masowo biegać po ulicach i przybyło kontuzji, winę zwalano na asfalt. Zaczęło się poszukiwanie amortyzacji. A potem kolejnych udoskonaleń chroniących stopę. Miało to wiele pozytywnych skutków. Więcej wiemy o mechanice stopy, bo to były poważne badania. Mogłem się im przyglądać, bo w butowej rewolucji brał udział mój dawny szef z kliniki w Szwaj-

Jaką masz stopę? Zmocz stopę i stań na papierowym ręczniku. Odciśnięty ślad porównaj ze schematami z rys. 1. A) Stopa neutralna, prawidłowa. Gratulacje. B) Pronator. Stopa ucieka ci za bardzo do środka. Masz płaskostopie, może podłużne, co grozi haluksami. Prawdopodobnie masz niewydolny mięsień piszczelowy tylny. Twój but powinien być wyprofilowany w środku – podnosić stopę na środku jej wewnętrznej krawędzi. Mówiąc prościej: tam, gdzie stopa A jest elegancko wcięta. C) Supinator. Stopa nadmiernie wydrążona, czyli stajesz mocno na zewnętrznej krawędzi. Możesz mieć niewydolne mięśnie strzałkowe, albo niestabilny staw skokowy. Twój but powinien lekko podnosić stopę od zewnątrz. Na rys. 2 widać, jak w biegu stopę stawia pronator (B) i supinator (C). Między pronacją a supinacją jest cała gama miksów. Wydaje ci się, że z twoją stopą wszystko jest OK? To jeszcze spójrz na zużyte buty (rys. 3). Mocno wytarte wewnętrzne krawędzie oznaczają pronatora (A). Zewnętrzne – supinatora (B). Starta niewielka część w okolicy dużego palca i przy pięcie to stopa neutralna (C). I znowu: wytarcia na wewnętrznej lub zewnętrznej krawędzi to znak, że potrzebujesz podparcia. Właśnie w tych miejscach, gdzie na butach masz największe ślady używania. Stare buty zabieraj do sklepu i do lekarza. Specjalista wiele z nich wyczyta. Jeśli twoja stopa odbiega od ideału, pomyśl o wkładkach. Nie kupuj gotowych, bo nic nie dają, muszą być dopasowane do ciebie. Idź do lekarza po skierowanie albo prosto do zakładu ortopedycznego. Tam zrobią odcisk twojej stopy – staniesz na urządzeniu podobnym do wagi, a komputer zaprojektuje odpowiednie wkładki. Wkładki mają sens, jeśli będziesz je nosić nie tylko do biegania, ale też w innych butach. Z czasem mogą „wymodelować” twoje stopy.

Rys. 1

A

Rys. 2

A

Rys. 3

A

B

B

B

C

C

C

a1554-55.qxd

2010-04-02

18:42

Page 3

SZEWSKA PASJA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Patent

Boso w praktyce Dwa tygodnie temu dział nauka opublikował tekst Tomasza Ulanowskiego „Bosy maratończyk” i się zaczęło. Biegacze zarzucają nas pytaniami i wątpliwościami: Czy, jeśli chcę być trendy, mam wyrzucić buty? To chyba dla hardcore’owców! Albo mieszkańców wybrzeża z dostępem do plaży. Jak to w końcu jest z tym bieganiem boso? Śmigielski: – Gdy możesz, biegaj bez butów. Ale tylko na mięk-

kim i bezpiecznym podłożu. W praktyce uda ci się to kilka razy w roku, np. po plaży. Jeśli chcesz naśladować zawodowców, potrzebujesz dwóch par butów. Do biegania po asfalcie, tartanie i bieżni – „normalne” buty z amortyzacją.

Druga para będzie na parkową czy leśną ścieżkę – buty ochraniacze do biegania a` la boso. Przyzwyczajaj się do nich stopniowo. Najpierw idź tylko do sklepu albo na spacer z psem, potem spróbuj biegać – codziennie o kilka minut dłużej. Na początku najprawdopodob-

carii Bernhard Segesser. Jest projektantem słynnego systemu torsion. Polega on na takiej konstrukcji podeszwy, że umożliwia niezależny ruch przedniej i tylnej części stopy. Dzielone podeszwy wprowadził Adidas, a potem swoje wersje zaprojektowały kolejne firmy. Pozytywne jest też dostrzeżenie potrzeb sportsmenek. Kobiety mają inne proporcje ciała niż mężczyźni, krótsze nogi. Żeby przebiec tyle samo, muszą wykonać więcej kroków, są bardziej narażone na kontuzje, potrzebują lepszej ochrony. – Czyli słusznie kupujemy tak wiele par butów! To nie słabość, tylko intuicyjna dbałość o zdrowie. Można mówić mężowi: robię więcej kroków, więc należy mi się więcej butów. – (Śmiech) Chodzi mi raczej o to, żeby kupować buty zaprojektowane dla swojej płci. Od kilku lat firmy robią specjalne modele dla kobiet i dla mężczyzn. Uwzględniają różnice w budowie ciała. – Mieliśmy mówić o bieganiu boso, a wciąż jesteśmy przy butach. – Bo butologom coś niecoś zawdzięczamy. W jednym się jednak całkiem pomylili – wprowadzili za

grube podeszwy. To one sprawiają, że zamiast na środku stopy biegnący ląduje na pięcie – tak mu wygodnie. A to oznacza przy każdym kroku nieprawidłową mechanikę ruchu – hamowanie i szarpanie. I tak ta wybajerzona podeszwa, która miała chronić przed kontuzjami, może stać się ich powodem. Bo gdy stopa nie ustawia się na ziemi prawidłowo, nic wyżej nie ustawia się prawidłowo. Firmy zaczynają się z podeszew gigantów wycofywać. Zmienia się design butów. Już popularne są buty pięciopalczaste, coś jak skarpetki do biegania czy buty na windsurfing. Dają ochronę stopom, ale używa się w nich własnych mięśni – jak w bieganiu boso. – Poczujemy, że nasza stopa nareszcie jest wolna? – Pierwsze wrażenie może być upiorne. Ból rozrywa nogi, bo mięśnie, które w normalnych butach nie pracują, tu muszą. Trzeba się do tych ochraniaczy przyzwyczajać stopniowo. Już część zawodowych biegaczy robi w nich 40-50 proc. treningu. I są dane, że poprawili wyniki, mają mniej kontuzji. Buty a ` la bieganie boso odbudowują zawodnikowi mięśnie, które

zanikały w normalnych butach. Ustawiają stopę, a to działa potem na resztę nogi. Wzmacniają się mięśnie potrzebne biegaczom: strzałkowe, piszczelowy tylny i przedni, zginacze palców i palucha, oraz wszystkie mięśnie krótkie stopy. Biega się zdrowiej i szybciej.

Jak to działa

Jeśli chcesz zrozumieć, co ci robi krzywa stopa, pomyśl o windsurferze. Gdy ma stabilną postawę, zachowuje równowagę i płynie z napiętym żaglem. Kiedy żeglarzowi brak stabilności, wiatr szamoce żagiel, a on balansuje na desce, próbując nie wpaść do wody. To samo, tylko niewidoczne gołym okiem, dzieje się z nogą podpartą na zdeformowanej stopie. Nodze brak stabilności, bieg nie jest symetryczny, obcią-

Rozmawiała: KATARZYNA STASZAK Infografika: W. Święcicki/Ag. Gazeta

55 niej będą cię bolały nogi, bo zaczną pracować nieużywane dotychczas mięśnie. Gdy się przyzwyczaisz, możesz w pięciopalczatkach biegać jak zawodowcy – do 40-50 proc. treningów. Jeśli buty pięciopalczaste to dla ciebie za duża ekstrawagancja, wybierz którąś z par inspirowanych bieganiem boso (wyglądają jak zwykłe buty, ale mają cieńsze podeszwy). Mają je w ofercie największe firmy (kieruj się opisem – barefoot/natural/free running). Używaj jak tych pięciopalczastych – na miękkim podłożu. Ale te buty nie dadzą już takiego efektu jak bieg w butach ochraniaczach. Gdy kupujesz „normalne” buty, wybierz te z niższą piętą. * Dr Robert Śmigielski – wiceprzewodniczący Polskiego Towarzystwa Traumatologii Sportowej, szef komisji medycznej PZPN, członek zarządu ISAKOS (Międzynarodowe Towarzystwo Artroskopii, Chirurgii Kolana i Ortopedii Sportowej), były przewodniczący komisji medycznej Polskiego Komitetu Olimpijskiego, współzałożyciel kliniki Carolina Medical Center w Warszawie.

żenia nieprawidłowo się rozkładają. To prosta droga do kontuzji. *** Gdy biegniemy boso, odległość od środka stawu skokowego – osi nogi – do miejsca kontaktu z podłożem jest mała. W butach wzrasta – im grubsza podeszwa, tym bardziej. Tak tworzy się dźwignia, która działa na stopę i staw skokowy. W biegu boso obciążenia rozkładają się bardziej równomiernie. R E K L A M A

a1556-57.qxd

56

2010-04-02

17:31

Page 2

ŻEBY POLSKA...

KINO

„WYSPA TAJEMNIC”

Pochylam głowę Akcja psychoanalitycznego thrillera „WYSPA TAJEMNIC ”, najnowszego dzieła Martina Scorsese rozgrywa się w 1954 r. na jednej z wysp Zatoki Bostońskiej. Tam właśnie został zbudowany olbrzymi szpital psychiatryczny dla umysłowo chorych, mających za sobą paskudną kryminalną przeszłość. Do tej niezwykłej, silnie strzeżonej placówki penitencjarno-medycznej przybywa szeryf federalny Teddy Daniels (Leonardo DiCaprio) i jego partner Chuck Aule (Mark Ruffalo), w celu przeprowadzenia śledztwa w sprawie zniknięcia jednej z pacjentek. Ich dochodzeniu przygląda się wnikliwie służba więzienna, personel szpitalny i pacjenci przestępcy. Martin Scorsese, ekranizując bestsellerową powieść Dennisa Lehane’a, zadbał o to, by nie stracić nic z jej tajemniczego i mrocznego ducha. Żeby wszystko to, co widzimy na ekranie, nie dawało się łatwo i jednoznacznie zinterpretować. Scorsese w „WYSPIE TAJEMNIC” prowadzi z widzami swoistą grę. Od początku do końca filmu wodzi za nos, pokazuje tropy, które prowadzą donikąd. Tu naprawdę nic nie jest takie, jakim się wydaje. Wspaniałe, pod każdym względem znakomite kino. Pochylam głowę przed mistrzem i zachęcam gorąco do obejrzenia jego dzieła. „SHUTTER ISLAND”, USA 2010

„JAK WYTRESOWAĆ SMOKA”

Pod dostatkiem Twórcy z DreamWorks, w ramach odpoczynku od „Shreka” i „Madagaskaru”, zajrzeli do świata wikingów i natychmiast zrealizowali przezabawną komedię, pełną strasznie strasznych smoków i niesamowitych przygód. Dokładnie taką komedię, która trafia do widzów w każdym wieku. Mowa tu oczywiście o filmie „JAK WYTRESOWAĆ SMOKA”. Tej zupełnie nieprzydatnej dziś umiejętności możemy nauczyć się od Czkawki, nastoletniego wikinga, głównego bohatera bajki. Możemy, ale nie ma takiego obowiązku. W końcu na filmy wytwórni DreamWorks idzie się nie po naukę, a po znakomitą rozrywkę i zabawę. A tej w „JAK WYTRESOWAĆ SMOKA” jest pod dostatkiem. „HOW TO TRAIN YOUR DRAGON”, USA 2010

BEATA KLAPS

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

50-lecie działalności artystycznej pana Janka

Pietrzakowi wciąż się chce Nr 14 (2 IV). Cena 3,50 zł

O zdolnościach organizacyjnych Jana Pietrzaka, jego otwartości na ludzi i łatwości odkrywania talentów kabaretowych u osób, które nawet tego u siebie nie podejrzewały, mówią wszyscy, którzy znaleźli się w zasięgu artystycznego przyciągania Kabaretu pod Egidą. Z tych opowieści wyłania się postać opiekuńczego lidera, sprawującego rząd dusz z naturalną charyzmą, zdecydowanego w gestach, decyzjach i sformułowaniach, ale zupełnie pozbawionego ciągot autokratycznych.

Trybun ludowy z przesłaniem Na kabaretowej scenie studenckiego teatru Hybrydy, którym Pietrzak kierował w początkach działalności artystycznej, debiutowali m.in. Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Maciej Pietrzyk, Wojciech Młynarski, Krzysztof Paszek, Piotr Fronczewski. Po rozwiązaniu kabaretu oskarżanego o wrogość wobec socjalizmu, Pietrzak odszedł z Hybryd. Jesienią 1967 roku powstał legendarny już Kabaret pod Egidą, który mimo przeszło 40 lat nieprzerwanej działalności nie ma w Warszawie swojej stałej siedziby. – Uwielbiałem Egidę, to było naprawdę ważne miejsce – wspomina Wojciech Pszoniak, wybitny aktor teatralny i filmowy. – Z Jankiem znaliśmy się jeszcze z czasów studenckich, gdy udzielałem się w kabarecie w Gliwicach. Byłem szczęśliwy, gdy mi zaproponował występy w piwnicy przy ulicy Chmielnej, która wtedy nazywała się Rutkowskiego. – Janek Pietrzak znakomicie wyczuwał audytorium. Potrafił być liryczny, refleksyjny, delikatny, ale potrafił też przemówić do publiczności językiem trybuna ludowego – analizuje znakomity aktor Piotr Fronczewski. – I ta rozpiętość skali ułatwiała mu dotarcie do bardzo różnych słuchaczy. W czasach najlepszej Egidy, tej z Rutkowskiego, z udziałem Kreczmara, Kofty, Jana Tadeusza Stanisławskiego, prof. Kazimierza Rudzkiego oraz ekipy świetnych aktorów, rozmowy o życiu i świecie, prowadzone po spektaklu przez artystów oraz część elitarnej widowni, trwały nieraz do białego rana. – Pamiętam Egidę z Chmielnej, później w Melodii sama już z nimi wy-

stępowałam. Podziwiałam wtedy Janka za sposób, w jaki prowadził te wieczory. Był przyjaznym i bardzo otwartym człowiekiem, ale potrafił też trzymać artystów krótką ręką – opowiada Krystyna Janda, która właśnie rozpoczynała swoją karierę zawodową. – Przychodziłam tam zmęczona po pracy na planie filmowym, po spektaklu w teatrze, i w przerwach między piosenkami zasypiałam na metalowym parapecie, z gitarą Jacka Kaczmarskiego pod głową. A Janek tonem sierżanta budził mnie do kolejnych wyjść i na finał: „Żeby Polska była Polską”.

Wyrąbywał sobie przestrzeń Mądry, dowcipny, inteligentny, śmieszny, ale zawsze z przesłaniem. Tak charakteryzuje Pietrzaka znany aktor Kazimierz Kaczor, który z Kabaretem pod Egidą współpracował ponad 20 lat. – Programy zmuszały ludzi do zastanawiania się, w jakiej rzeczywistości przyszło im żyć. Miłość do ojczyzny? Bez wątpienia. Zawsze szło o to, by coś ważnego powiedzieć o świecie, ale patriotyzmu na koturnach nigdy tam nie było – zapewnia Kazimierz Kaczor. – Przecież ani Janek, ani Włodek Korcz nie zamierzali napisać trzeciego hymnu. Początkowo piosenka „Żeby Polska była Polską” była śpiewana tuż przed przerwą. Dopiero reakcja publiczności zdecydowała o przesunięciu jej do finału. – Pietrzak był dosadny w swej krytyce rzeczywistości. Owszem, zdarzały mu się i liryczne teksty, głównie do śpiewania, ale gdy wychodził na scenę z monologiem, to jakby wyrąbywał sobie przestrzeń siekierą – wspomina Krystyna Janda. – Co subtelniejsi artyści trochę wprawdzie wybrzydzali, jednak na publiczność to działało. I ten wpływ na ludzkie myślenie rozciągał się daleko poza piwnicę przy Chmielnej.

Chichot PRL-u – Za czasów PRL prawie wszystkiego brakowało, ale np. „Szpilki” istniały, a dziś mądrego czasopisma satyrycznego brak – mówi Wojciech Pszoniak, który uważa, że Polacy, w przeciwieństwie do Francuzów czy Anglików nie potrafią się śmiać bezinteresownie, życzliwie, po prostu dla relaksu. Dominuje śmiech szyderczy, śmiech jako oręż walki politycznej, światopoglądowej, nawet międzypokoleniowej. Jego zdaniem, widać to wyraźnie choćby we współczesnym polskim teatrze.

– Myśmy się też spierali, ale w tym sporze ze starszymi kolegami dojrzewaliśmy artystycznie. Natomiast dziś panuje zwykła wrogość: młodzi chętnie wykasowaliby starszych, traktując ich jako niepotrzebną konkurencję – twierdzi Pszoniak. – Pietrzak ukazał specyfikę polskiego poczucia humoru z czasów PRL. Amerykanie śmieją się z głupoty, Anglicy z dziwactw, Niemcy ze spraw rubasznych, a Polacy śmiali się z tego, co ich przez lata przerażało, ale wydawało się nieuchronne – twierdzi Rafał Ziemkiewicz, prozaik i publicysta, który również przez kilka lat występował w XXI-wiecznej edycji kabaretu prowadzonego przez jubilata. – Janek był przenikliwy, trafiał w samo sedno, zmierzał do celu najkrótszą drogą – precyzuje Krystyna Janda. – W normalnym kraju Pietrzak nie byłby satyrykiem, bo przecież wygłaszał na scenie śmiertelnie poważne rzeczy, np. że socjalizm szybko doprowadziłby do braku piasku na Saharze, że krajem rządzą głupcy, a wszystko jest postawione na głowie – uważa Ziemkiewicz. – I co pozostawało wtedy Polakom poza ucieczką w śmiech? Jednego z naszych premierów – już po roku 1989 – który po kilku miesiącach sprawowania władzy oświadczył, że gdyby wcześniej poznał prawdziwy stan gospodarki, to nigdy by się na objęcie teki szefa rządu nie zdecydował, Pan Janek skwitował krótko: przecież mógł wcześniej do mnie zadzwonić.

Kabareciarz obywatelski – Dla Pietrzaka zawsze była ważna postawa obywatelska – tłumaczy Marcin Wolski. – Wprawdzie wszystkie kabarety na swój sposób atakowały komunę, ale kładły nacisk na formę albo próbowały jakoś swe ataki oswajać. Janek nigdy nie bawił się w formalizmy, od początku był człowiekiem walki, a z upływem lat jeszcze ten kurs zaostrzał. Wolski twierdzi, że można wręcz mówić o pewnej szkole Pietrzaka, sam zresztą – mimo dzielących ich różnic – uważa się za jego ucznia. I podkreśla wielki talent twórcy Kabaretu pod Egidą do gromadzenia wokół siebie ciekawych indywidualności. – Nie wiem, czy bez Janka Pietrzaka rozbłysnęłyby talenty Kofty i Kaczmarskiego, czy swoje talenty estradowe odkryliby Gajos i Fronczewski? – zastanawia się Wolski.

a1556-57.qxd

2010-04-02

17:31

Page 3

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

...BYŁA POLSKĄ

WARTO POSŁUCHAĆ

57

EUROPE – „THE COLLECTION”

Finałowa kompilacja W zasadzie powinienem napisać, że hardrockowy szwedzki kwintet to grupa jednego przeboju. Glam metalowy „Final countdown” okazał się takim megahitem, że żaden kolejny utwór nie potrafił go zdyskontować. A aspirowały do tego miana melodyjne „Cherokee”, „Sign of the times”, czy ballady „Carrie” i „Open your heart”. Ponadto w okresie największego rozkwitu (połowa lat 80.) muzycy o długich blond włosach i twarzach cherubinów, złamali niejedno dziewczęce serce. Nie wytrzymali tylko presji sukcesu, co prowadziło do wielu niesnasek i obniżenia lotów. Na szczęście „Finałowe odliczanie” wciąż trwa, trwa i trwa. Do kolekcji. Sony. Cena ok. 30 zł.

CARMEN CUESTA – „MI BOSSA NOVA”

Plaża i ja Fot. Donat Brykczyński/Reporter

Po latach widać, że Pietrzak wciąż trwa na posterunku, że mimo różnych kolei losu zachowuje witalność i siłę przyciągania. Zmienia się skład osobowy kabaretu, na afiszu pojawiają się kolejne programy, nowa publiczność przychodzi do zmieniającej wciąż adres Egidy. Joanna Jeżewska, która przez kilka lat brawurowo imitowała Pod Egidą charakterystyczną modulację głosu Jolanty Kwaśniewskiej, na pytanie, co stanowi najważniejszy wkład Pietrzaka w dzieje humoru, satyry i zdrowego rozsądku w Polsce, odpowiada krótko i bez wahania: – Piosenka „Żeby Polska była Polską”. Jeżewska widzi w tym utworze kwintesencję poglądów Pietrzaka, wyraz jego stosunku do państwa oraz sposobu myślenia o historii.

W cywilu człowiek serio – Janek, postrzegany zwykle jako człowiek nad wyraz dowcipny, wręcz estradowe zwierzę, poza sceną jest raczej osobą poważną. Myślę, że stąd wziął się jego pomysł zostania prezydentem – mówi Joanna Jeżewska. – Przez całe życie starał się w kabarecie przekazywać naprawdę ważne rzeczy, toteż w jego decyzji, by startować w wyborach prezydenckich, nie było nic z żartu czy wygłupu. – Udział Pietrzaka w kampanii z roku 1995 odebrałem jako akt desperacji, jakąś próbę stworzenia alternatywy wobec niezadowalającego Polaków kształtu sceny politycznej – tłumaczy Ziemkiewicz. – Janek miał fenomenalne hasło prezydenckie: „Głosujcie na mnie,

może nie będzie lepiej, ale z pewnością śmieszniej”. Gdyby tylko przy tym pozostał, byłby zwycięzcą – uważa Fronczewski. Sam zainteresowany swój start wyjaśnia chęcią przetestowania naszej młodej demokracji: – Całe życie mówiłem o polityce, wydaje mi się, że wiem o niej wszystko, więc chciałem na własnym organizmie sprawdzić, jak to działa od wewnątrz. Gdybym osiągnął parę procent więcej, to może nawet założyłbym własną partię. – Polityczne diagnozy Pietrzaka były zawsze rzetelne – mówi Ewa Dałkowska, wspominając pamiętny czas z lat 1980-81, triumfalne występy w największych krajowych amfiteatrach, wypełnionych po brzegi ludźmi złaknionymi słów prawdy oraz śmiechu dla neutralizacji wiszącego w powietrzu poczucia zagrożenia. Znana aktorka wspomina, że na spektaklach kabaretu spotykała się wtedy cała Warszawa, że bywali tam przedstawiciele władzy i opozycji, że o wejściówki zabiegali także goście z zagranicy.

Magnetyzm Pana Janka – Zresztą Egida do dziś pozostaje dla mnie miejscem obywatelskim – mówi Dałkowska. – Janek, z którym jestem zaprzyjaźniona, stale wymaga od nas nowych tekstów, świeżych pomysłów. To zmusza wprawdzie do wysiłku, ale i pozwala odnieść się do sytuacji odczuwanej jako nieznośna, na bieżąco wyrazić emocje, upuścić trochę złej krwi. – Pietrzak, o czym nie wolno zapominać, jest także kompozytorem,

który napisał muzykę do kilku świetnych piosenek – mówi Ryszard Makowski, kiedyś podpora Kabaretu OT.TO, który już od blisko dekady śpiewa Pod Egidą. „Pamiętajcie o ogrodach”, „Czy te oczy mogą kłamać”, „Taki kraj”, „Przesłanie Pana Cogito”, by wyliczyć choćby te najważniejsze kompozycje w dorobku Pana Janka. – Pietrzakowi zdarzały się niedokładne, tzw. żółte rymy, ale ten brak puryzmu warsztatowego rekompensował zawsze umiejętnością znalezienia prostej, nieraz wręcz genialnie prostej formuły, która trafiała w samo sedno i zapewniała jego tekstom niesłychaną nośność – tłumaczy Marcin Wolski. – Jak Janek to robi, że przykuwa uwagę publiczności na festynie albo dostaje owacje na stojąco od audytorium w karczmie piwnej, pozostanie miarą i tajemnicą jego talentu. Przyjaciele z dawnych i nowszych lat podziwiają estradowy kunszt, przenikliwość ocen, odwagę w głoszeniu niepopularnych poglądów oraz wigor twórczy Pana Janka, który m.in. wyraża się w całkiem praktycznym zainteresowaniu nowymi technologiami. Jego wideofelietony są dostępne w sieci już od kilku lat, ale niedawno w autorskiej witrynie Pietrzaka pojawiły się coraz popularniejsze teraz „podcasty”, czyli nagrania audio zamieszczane jako „Kabaretowa Alternatywa”. Co oznacza, że mimo świętowanego właśnie półwiecza działalności artystycznej Pietrzakowi nadal się chce!

WALDEMAR ŻYSZKIEWICZ

Pół wieku minęło, kiedy Antonio Carlos Jobim skomponował pierwszą bossa novę. Muzyka brazylijskiego kompozytora doczekała się wielu odtwórców – promotorów z Joao Gilberto i Stanem Getzem na czele. Zafascynowana twórczością Jobima hiszpańska wokalistka także uległa jej urokowi. Prawie wszystkie z 11 utworów wyszły spod pióra Mistrza. Choć Cuesta Ameryki nie odkryła i jej aranżacje nie stanowią jakiegoś novum, to trzeba jej przyznać kunszt i wyczucie gatunku. Kojące dźwięki omal nie doprowadziły mnie do drogowej kraksy, bo zdecydowanie nie jest to album do słuchania w aucie. Klimat południowoamerykańskiego wybrzeża należy przeżywać w domowym zaciszu (lub na plaży Copacabana). Sony. Cena ok. 50 zł.

ANIA DĄBROWSKA – „ANIA MOVIE”

Kulisy białego ekranu Ania nie „mówi”, Ania śpiewa. Filmowe kawałki. Albowiem, jak sama przyznała, chciała nagrać krążek z ulubionymi piosenkami, a te w większości pochodziły z kina właśnie. Uznanie w jej uszach i sposobie interpretacji (wyciszonej, ale jednocześnie momentami ekstatycznej) znalazły m.in. „Sound of silence” Simona i Garfunkela („Absolwent”), „Suicide is painless” Johnny’ego Mandela („M.A.S.H.”), czy „Everybody’s talkin” Harry’ego Nilsona („Nocny kowboj”). Artystka, jako jedna z niewielu w branży, potrafi stworzyć nastrój skupienia i medytacji. Czasem tylko zapomina, że nie śpiewa dla siebie, a dla słuchacza. Tego kontaktu bardzo mi zabrakło. Sony. Cena ok. 50 zł.

Wysłuchał: PRZEMYSŁAW BOGUSZ

a1558-59-gadomski.qxd

2010-04-02

58

18:05

Page 2

KOBIETA PO PRZEJŚCIACH

SALONOWE BURZE BOHDANA GADOMSKIEGO Była jedną z naszych eksportowych gwiazd, której głosem, muzykalnością i urodą zachwycano się na Zachodzie. Ponieważ jej najlepsze lata przypadały na epokę socjalizmu, nie zrobiła światowej kariery, chociaż śpiewała na obu półkulach. Za to do dzisiaj zachowała status wielkiej damy polskiej wokalistyki jazzowej. Właśnie (po jedenastu latach przerwy) wróciła do show-biznesu. Jej powrót odnotowały wszystkie stacje telewizyjne. Recital Marianny Wróblewskiej w towarzystwie Macieja Zakościelnego i tria jazzowego bardzo się podoba. Kończą go przeważnie owacje na stojąco, tak jak w łódzkiej „Przechowalni” czy w warszawskim Teatrze Żydowskim. – Obserwujemy dość niespodziewany pani comeback. – Niespodziewany? Dlaczego? – Nie było pani 11 lat na rynku muzyczno-estradowym i nic nie zapowiadało, że pani wróci. – Byłam i jestem, tylko nie występowałam. A jeśli już, to sporadycznie w moich ulubionych klubach w Europie Zachodniej i czasem w Polsce. – Co działo się z panią przez te lata? – Przeszłam kilka operacji i jeszcze dwie mam przed sobą. Zmieniłam miejsce zamieszkania i przeniosłam się na wieś, pod Warszawę. Mam prawdziwy wiejski dom i ogród, który wciąż poprawiam i ulepszam. Od dwóch lat jestem zaangażowana w nowy muzyczno-estradowy projekt, który już prezentuję w kraju. To druga edycja cyklu „Śpiewając jazz”, o pierwszej – z Carmen Moreno, Anną Serafińską i Maciejem Zakościelnym pisał pan w ANGORZE. Po reakcjach publiczności widzę, że nasz projekt bardzo się podoba i zapowiada się jego długi żywot w kilku innych wersjach, na przykład z moimi dawnymi polskimi piosenkami. – Byłem na jednym z pani koncertów w łódzkiej „Przechowalni” i... zaniemówiłem z wrażenia. Pani forma wokalna i wizualna jest jak przed laty. Zastanawiałem się, patrząc na panią w młodzieżowym stroju (szczególne wrażenie zrobiła koronkowa prawie przezroczysta bluzka bez ramiączek eksponująca pani wspaniały biust), i pomyślałem, ile czasu zabiera

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Przeszłam kilka operacji, a jeszcze dwie mam przed sobą...

Wróciłam, by śpiewać Rozmowa z MARIANNĄ WRÓBLEWSKĄ, wokalistką jazzową pani utrzymanie tak imponującej formy? – Zawsze dbałam o higienę głosu i urodę. Od jedenastu lat nie palę papierosów, co pewnie też ma znaczenie. Jednak po recitalu czuję się straszliwie zmęczona, bo należę do tych piosenkarek, które gdy wchodzą na scenę, zapominają o wszystkim, także o chorobach. Zapominam, że dawno skończyłam dwadzieścia lat, że przeszłam ciężkie operacje... – Co za choroby panią dopadły? – Lista moich schorzeń jest długa. Odkleiła mi się rogówka i od piętnastu lat mam plombę w oku. Groziła mi nawet utrata wzroku i wstawienie sztucznego oka. W Polsce źle mnie leczono, przeszłam poważną operację we Włoszech. Na szczęście wszystko poszło dobrze i widzę na to oko. Przede wszystkim jednak zaatakował mnie artretyzm, reumatyzm, przeszłam zapalenie stawów, kolan, bioder, wszystkiego naraz! Miałam też usuwane kamienie, przepuklinę z naciekiem na przełyk, chorą trzustkę i inne dolegliwości. Zrozumiałam, że lata lecą i trzeba zacząć się reperować. Poddałam się trzem skomplikowanym operacjom, które w ciągu jednego dnia przeprowadził prof. Tadeusz Wróblewski. To dzięki niemu jestem prawie jak nowa. – Jak przy tak wielu schorzeniach daje sobie pani radę z prowadzeniem i utrzymaniem dużego domu? – Dom na wsi dał mi spokój, swobodę, nakłonił do refleksji, tu czuję się wolna. W jego prowadzeniu pomagają mi sąsiedzi. Do prac domowych, ogrodowych, angażuję ludzi. Mam zawsze gości, bo prowadzę dom otwarty. Z dobrą kuchnią. Nieskromnie mówiąc, jestem dobrą kucharką, bardzo lubię gotować. – Leżąc w szpitalu, nie pomyślała pani czasem, że nie będzie już śpiewała? – Już dawno postanowiłam, że kończę działalność wokalną, bo przecież są nowe wokalistki jazzowe, młode, ładne, zdolne... Niech one teraz śpiewają. Ale później poczułam, że muzyka ciągle jest we mnie, że kłębi się i niebawem wybuchnie jak wulkan. Pierwsze koncerty utwierdziły mnie, że warto dalej śpiewać. Trzykrotne bisy, owacje na stojąco w warszawskim Teatrze Żydowskim. Ktoś z widzów powiedział: „Pani Ma-

rianno, pani jest wulkanem, gejzerem, który nagle wybuchł, a my jesteśmy tego świadkami!”. Kiedy jestem na scenie, czuję, jak przepływają fale pomiędzy mną a publicznością, co dodaje mi skrzydeł. Wtedy czuję, że muszę dalej śpiewać. – Tym bardziej że śpiew to pani całe życie... – Może nie całe, ale duża jego część. Obok śpiewu i muzyki kocham też zwierzęta, naturę, poznawanie świata... – Objechała pani z koncertami kawał świata. Dlaczego nie zdecydowała się pani pozostać na stałe za granicą? – Zrozumiałam, że mogę żyć tylko w Polsce. Miałam przeróżne propozycje zarówno osobiste, jak i zawodowe, ale wolałam wyjeżdżać do różnych zagranicznych klubów, śpiewać, zbierać komplementy, zarabiać... Miałam wtedy wszystko. I chociaż moja mama mieszkała w Anglii, to ja za każdym razem wracałam do Polski. – W PRL-u trudno było piosenkarzom zrobić karierę zagraniczną. Pani wyjeżdżała, ale czy zdarzało się, że odmawiano pani zgody na wyjazd i blokowano koncerty na Zachodzie? – Na początku ograniczano mi wyjazdy i chociaż do PAGART-u przychodziły dla mnie kontrakty zagraniczne, odpowiadano, że w podanych terminach Marianna Wróblewska jest zajęta. W zamian proponowano inne wokalistki, pozostające na usługach tej albo innej instytucji. – Ale i tak udało się pani zarobić niezłe pieniądze, jak na tamte czasy, i nieźle się urządzić (dwa mieszkania w Warszawie). – Nie dwa, tylko pięć mieszkań. W jednym mieszka teraz moja mama, drugie wynajęłam, a trzecie sprzedałam. Pozostałe straciłam, bo wpadłam w Warszawską Grupę Inwestycyjną, przez którą straciłam dużo zaoszczędzonych pieniędzy. To była głośna sprawa, pokazywana w telewizji. Coś nam teraz zwracają, ale bardzo powoli. Kręcili się przy tym oficerowie ABW, byli też u mnie... – Jaki jest ten podwarszawski dom? – Ma 180 metrów, jest z drewna, z tarasami. Kupiłam gotowy, właśnie go przemalowuję i urządzam. Zmieniam dach ze srebrnej karbowanej blachy na zieloną dachówkę, bo mój

dom ma kolor brązowy. – Jak się czuje na wsi światowa dama, z pochodzenia baronówna? – Świetnie! Całe życie marzyłam, że gdy będę starsza, to posprzedaję wszystko, co mam, i osiądę niedaleko Warszawy, ale na wsi. Zjeździłyśmy z siostrą prawie 900 kilometrów wokół stolicy, żeby znaleźć odpowiednią posiadłość, z której będę mogła swobodnie dostać się do Warszawy, do przyjaciół, lekarzy. – Kiedy rozmawialiśmy w 1994 roku, miała pani napisaną połowę książki pt. „Jazzowe życie Marianny W.”, z której kilka odcinków drukował „Sztandar Młodych”. Czy dokończyła pani jej pisanie? – Zerwałam współpracę ze „Sztandarem Młodych” tuż po powrocie do Polski, gdy przeczytałam w trzech wydrukowanych odcinkach masę nie moich słów i zdań, nawet zostały przekręcone nazwiska znanych muzyków, co było dla nich obelgą. W tej sytuacji, zdenerwowana, przestałam pisać książkę, tylko czasami do niej wracałam i coś tam dopisywałam. Dwa lata temu, gdy zaczęłam prowadzić rozmowy z reżyserem Zbigniewem Dzięgielem i aktorem Maciejem Zakościelnym w sprawie mojego powrotu i udziału w drugiej edycji „Śpiewając jazz”, dowiedziałam się, że pan Dzięgiel pisze książkę o wszystkich jazzowych wokalistach w Polsce. Dałam mu swoje materiały i w ten sposób informacje o mnie znalazły się w jego tekście. Wśród nich był też fragment książki pisanej przeze mnie, uznał go za ciekawą, ale niebezpieczną lekturę. – Dlaczego niebezpieczną? – Piszę w niej prawdę, a ona zaczyna mieszać ludziom w głowach. Kilka osób miało już do mnie pretensje, a chodziło im o bzdury. Być może za jakiś czas dokończę tę książkę, jestem przekonana, że zainteresuje nie tylko moje pokolenie. – Sądzi pani, że ludzie wolą dzisiaj słuchać żywej muzyki? – Zdecydowanie. Po koncertach przychodzi do mnie za kulisy wielu młodych ludzi. Mówią, że odkąd usłyszeli mnie na żywo, zostali moimi fanami i mojej muzyki. – Na rynku pojawiły się nowe wokalistki jazzowe. Co pani sądzio młodszych koleżankach? – Powiem coś brzydkiego, ale nie uważam Anny Marii Jopek za wo-

a1558-59-gadomski.qxd

2010-04-02

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

18:05

Page 3

59

KOBIETA PO PRZEJŚCIACH

Mój anioł podpowiada mi, co mogę, a czego nie powinnam robić

Fot. Forum

jakim kosztem wszystko to robię. – Nie jest pani już młoda i rzeczywiście może nie wytrzymać tego zawirowania wokół swojej osoby. – Właśnie. Ale mój anioł podpowiada mi, co mogę, a czego nie powinnam robić. Dzięki tym radom być może będzie mi dane jeszcze trochę pośpiewać. – Zapewne ma pani świadomość, że śpiewanie to zajęcie dla ludzi bardzo młodych? – Młodzi ludzie, którzy uprawiają ten sam zawód, nie mają tego doświadczenia, które mam ja. W tym moja nad nimi przewaga. – Przy pani boku objawił swoje nowe talenty popularny aktor, ulubieniec publiczności, Maciej Zakościelny. Maciej zadziwił mnie tym, czego nauczył się przy pani. Jak postrzega pani jego rozwijający się w kierunku swingowym ciekawy, subtelny wokal? – Maciek to szczery i fajny chłopak, inteligentny, chłonny, bardzo lubi się uczyć. Zauważyłam, że moje uwagi bierze sobie do serca. – Ma szansę nagrać solową płytę i zaistnieć jako wokalista jazzowo-swingujący? – Myślę, że tak. W ciągu roku zrobił ogromne postępy. Teraz śpiewa o niebo lepiej. Twierdzi, że współpraca ze mną, wspólne śpiewanie,

także prywatnie, w moim domu, dało mu tyle, ile nauka w szkole muzycznej. – Uczy go pani jazzowego śpiewania? – Ja tylko mu pewne rzeczy podpowiadam, śpiewam z nim i on to czuje, prawidłowo odbiera. – Nadal lubi pani młodych chłopców? – Kiedyś tak, teraz mam wokół siebie kilku wybranych fajnych ludzi i pieska. To wszystko. – Czyli skoki w bok, wesołe życie to już przeszłość? – W starszym wieku też można spotkać kogoś, kto nas zainspiruje lub oczaruje. – Pamiętam skandal na festiwalu w Sopocie, gdy prasa rozpisywała się nie o pani świetnym występie, lecz o piersi, która niespodziewanie wyskoczyła z dekoltu sukni na oczach milionów telewidzów... – Ja tylko uniosłam rękę do góry i z gorsetu ukazała się połówka piersi. Od razu zrobiło się wielkie halo. A przecież w tym samym czasie piosenkarki pokazywały się prawie nagie w „Playboyu” i nikt nie nazywał tego skandalem. – Czyli wyszła polska zaściankowość i pruderia? – Niestety, dalej jesteśmy zaściankiem.

kalistkę jazzową. Nie wyczułam w jej sposobie śpiewania ani odrobiny feelingu. Ot, takie sobie pioseneczki, zaśpiewane ze świetnymi muzykami. Niedawno słyszałam w telewizji młodą wokalistkę jazzową Agę Zaryan, ale taki śpiew mnie nie interesuje. Byłam natomiast zachwycona technicznym śpiewaniem Anny Serafińskiej, wnuczki Carmen Moreno. W drugiej edycji „Śpiewając jazz” przedstawiamy młodą wokalistkę Beatę Przybytek, która śpiewa na bardzo wysokim poziomie. – Nie było pani długo na rynku jazzowym, czy musi pani od nowa budować swoją pozycję? – Nie muszę. Mam świetną promocję koncertów. I wszystko pędzi samo niczym lokomotywa... – No tak, wciąż jest pani pamiętana i ludzie chcą słuchać pani śpiewu. To pani wystarcza? Nie zamierza pani przygotowywać nowego repertuaru, nagrywać nowych płyt? – Przyzna pan, że po tak długiej przerwie, to jest naprawdę dużo. Najważniejsze, że publiczność wspaniale mnie odbiera. Mam w głowie sporo nowych pomysłów, ale nie wiem, czy na ich realizację pozwoli mi zdrowie. Wszyscy wokół prawią mi komplementy, że świetnie i zdrowo wyglądam, ale nikt nie wie,

– W czasach największej popularności włamano się pani do mieszkania. – Dwa razy miałam duże włamania. Ogołocili mi dom, ukradli biżuterię. Ale powolutku daję sobie radę z jej skompletowaniem. – Ukochanego yorka też pani ukradziono. – Dałam wtedy ogłoszenie w „Kurierze Warszawskim”, wyznaczając nagrodę w wysokości miliona starych złotych. – Czy oddali psa? – Porywacze chcieli mi sprzedać innego. Mojego sprzedali pewnemu starszemu panu, który zgubił swojego yorka. Mojego Koko kupił dla schorowanej żony, na wózku inwalidzkim. Mój ówczesny chłopak Jacek spotkał go z Koko na smyczy na ulicy. Zawołał Koko, a ten się wyrwał i rzucił w ramiona Jacka. To wszystko działo się zaledwie kilka ulic ode mnie. Pan nie chciał mi oddać psa, ale zagroziłam mu policją. Ponadto zaprosiłam go do domu, żeby zobaczył, jak zachowuje się Koko, który natychmiast podbiegł do okna, na ulubiony fotel, wyjrzał na ulicę i zaczął radośnie szczekać. – Który to już pani york? – Czwarty. Poprzedni zmarł, kupiłam go z ciężką wadą serca. Moja obecna yorka też choruje, została ugryziona przez kleszcza. Na szczęście miałam obok klinikę weterynaryjną, w której się nią zaopiekowano. Wróciła do domu, ale z chorą wątrobą i sercem. Dzisiaj ma sześć lat, miewa ataki, ale jest radosna i... żyje! – Yorkshire terriery są pani ulubioną rasą? – Kiedyś miałam spaniela, potem basseta. Ale mój pierwszy york był taki słodki, że pozostałam wierna tej rasie. To takie malutkie pieski, że mogłam je wozić samolotami, statkami po całym świecie. – Zastępują pani dzieci? – Opiekuję się 87-letnią matką. Zamierzam sprowadzić do siebie siostrę, która teraz mieszka w Sopocie. Nie miałam predyspozycji do bycia matką, za to kochałam psy, konie, wszystkie zwierzęta. – Nie przejmuje się pani upływającym czasem? – Nie, aczkolwiek chciałabym być młodsza. Zaczęłam bardziej dbać o wygląd. Może zrobię jakąś drobną poprawkę twarzy? Od miesiąca jestem na diecie. Jem tylko potrawy gotowane, na parze lub duszone, ograniczyłam wieprzowinę i mleko. Chleba też nie jem, może dwie kromki razowca. A poza tym zero alkoholu, zero ulubionego piwa. I efekt: schudłam już 3 kilogramy 200 gramów. – Gratuluję.

Rozmawiał: BOHDAN GADOMSKI

a1560-61_witryna.qxd

2010-04-02

18:32

Page 2

60

WITRYNA

Internauci o książce...

Nocnik... ...czyli dziennik Andrzeja Żuławskiego pisany nocą wywołał skandal towarzyski, bo cięty język autora nie oszczędził żadnego zjawiska i żadnej z opisywanych postaci świata polityki i kultury. Oberwało się Żuławskiemu szczególnie za sportretowanie byłej kochanki występującej w „Nocniku” pod postacią Esterki, ale również za totalny ekshibicjonizm, „kupczenie intymnością” i samouwielbienie. Sam Żuławski o „Nocniku” powiedział: „Nic tu nie jest nieszczere i nic tu nie jest oszczerstwem”. Nie jestem fanką AŻ, choć zrobił parę dobrych filmów, ale swoją skandalizującą książką wpisuje się w klimat ogólnego przyzwolenia dla prania własnych brudów w tzw. literaturze. Nie on jeden leczy swoje rzeczywiste i urojone rany, rozdając kopniaki w powieści z kluczem. Nawet jeśli opisanie jakiejś historii miałoby przynieść ulgę, to warto się czasem zastanowić, czy nie wyrządzamy krzywdy także sobie. Ale takie pytania źle starzejącym się narcyzom (niezależnie od płci) nie przychodzą pewnie do głowy... blondynka www.forum.gazeta.pl Czytając fragmenty jego nowej książki, można wyciągnąć wniosek, że pisał ją stuletni student Sorbony, siedzący na nocniku, wyciskający, co się wycisnąć jeszcze da i wdychający to, co z tego nocnika się wydobywa.... www.lansik.pl Nocnik, do którego, jak poranny mocz spływają wszystkie brudy Żuławskiego. Wstrętna książka. Wbrew pozorom, nie mówi wcale o przyjaciołach i nieprzyjaciołach Żuławskiego, ale o nim, ohydnym, pełnym nienawiści do ludzi, zgorzkniałym, starzejącym się, zapatrzonym w siebie narcyzie. Bebe www.librabooks.osdw.pl Jeden nieustanny słowotok, bez żadnej głębszej refleksji, mocno wypromowany przez media. www.wol.pl Słusznie czy niesłusznie „Żuław” jest zjawiskiem ciekawym. Trudno nie docenić jego inteligencji i specyfiki charakterologicznej. W pewnym sensie (...) przypomina mi mojego ojca z ostatnich lat, kiedy stracił smak na większość tego, co nas otacza. Krytyka książek, filmów, osób zatrważa. Niewiele zostaje z (...) wielkości wielu person (…). Jego rozczarowanie kilkoma osobami (Michnikiem, Miłoszem, Wajdą), a przede wszystkim świadomość osiadania establishmentu w wygodnej tandecie i szmirze (...). O Kwaśniewskim wyraża się dobrze, doceniając jedynie jego talent polityczny stracony w alkoholu. O Kaczorach cięte uwagi – bardzo słuszne. O Holoubku – bardzo trafne (...). Spostrzegawczość wobec ludzi Żuław ma. Nie da się ukryć. Książka pesymistyczna, pisana z rozgoryczeniem starego człowieka. Trochę żółci za dużo, ale momentami trafna. Na koniec nie ulega wątpliwości, że Esterka jest wiadomą osobą. I że ich romans był jak najbardziej prawdziwy (…). W sumie trudno oddzielić z tej książki to, co w miarę rzetelne i obiektywne, od goryczy i żółci. Ten ton „dowalania” z poczuciem „ja wiem więcej” bywa drażniący. hipcio-rybcio www.forum.gazeta.pl Nocnik to po prostu dobra książka. Nie dajmy się zwariować, nie dajmy się wciągnąć w konflikt byłych kochanków, nie to stanowi o wartości tej pracy. www.kacykowo-live.blog.onet.pl Książka świetna, bardzo podobna do Dzienników Tyrmanda w narracji i formie. A to, że używa języka takiego a nie innego... Taki, niestety, 21 wiek. Kto się oburza, to banda pseudofachowców, celebrytów nie wiadomo skąd, gwiazd i gwiazdeczek. Gratulacje, panie Andrzeju... mario lajt.onet.pl

EWA WESOŁOWSKA ANDRZEJ ŻUŁAWSKI. NOCNIK 27.11.2007 – 27.11.2008. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010. Cena 49,90 zł.

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Wydawcą znakomitej książki o łódzkim getcie jest Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau i mało kto wie, gdzie można ją kupić

Nawet Eichmann był wstrząśnięty… Z przysłowiowym kwitkiem odejdą ci, którzy będą szukać tej książki w księgarniach. Żyje ona w zupełnie innym obiegu, choć zasługuje na tradycyjną sprzedaż, do której tradycyjni czytelnicy są przyzwyczajeni. „Europa według Auschwitz. Litzmannstadt Getto” to pozycja szczególna. Nikt do tej pory w ten sposób nie opisał tragedii łódzkich Żydów oraz przedwojennej, wielokulturowej Łodzi. Na czym polega oryginalność tej książki? Przede wszystkim na metodzie jej konstrukcji, opracowanej przez Marka Millera i zespół Laboratorium Reportażu Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. To, jak wyjaśnia we wstępie Marek Miller, kronika – reportaż oparta na relacjach i zeznaniach bezpośrednich uczestników wydarzeń – katów, ofiar i świadków. W taki właśnie sposób zrekonstruowano rzeczywistość łódzkiego obozu „złożoną ze scen i słów”. Dzięki specyficznej narracji i dramaturgii powstała epicka opowieść, będąca ciągle historycznym dokumentem. Piekło żydowskiej dzielnicy jawi się z opowieści tych, którzy przeżyli, oraz z pamiętników, dzienników, a także relacji oprawców. Zanim jednak dojdzie do wstrząsającego zapisu tamtejszej codzienności, a później Zagłady, książka zacznie się nostalgicznie. Rozpoczyna ją bowiem fragment wywiadu z Sychą Kellerem, przewodniczącym Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Łodzi. „Prawnuk cadyka z Aleksandrowa przyjeżdża czasami do naszej gminy żydowskiej w Łodzi i zawsze płacze. Płacze z tęsknoty za tym, co minęło. Tamta Łódź, która żyje we wspomnieniach, to ślad tego, jak piękna była, i jak pięknieć by mogła, gdyby historia potoczyła się inaczej”. Według relacji ówczesnych mieszkańców, Łódź była wtedy „niepowtarzalnie czarowną, pulsującą życiem”, z Synagogą Postępową, uchodzącą za największą i najpiękniejszą w Europie, z restauracją „Tivoli” z uroczym ogródkiem, gdzie grała orkiestra, ale i ze sklepikami, w których sprzedawano śledzie z beczki, z drewnianymi budkami z wodą sodową i Bałutami, gdzie kwitło wielkie łobuzerstwo. Ale też w Łodzi, podobnie jak w całej Polsce, pod wpływem hitleryzmu w Niemczech, narastał antysemityzm…

W piątek, 8 września 1939 roku – jak opisywał Jakub Poznański w swoich pamiętnikach – pierwszy zmotoryzowany patrol niemiecki ze szczękiem wpadł do miasta. „Wyglądali znakomicie, jak bogowie: dumni, w długich eleganckich płaszczach, w chełmach, na motocyklach, z błyszczącymi ryngrafami – wspomina Leo Kowner, obecnie mieszkający w Izraelu. W styczniu 1940 roku rozpoczęło się wysiedlanie Żydów z pojedynczych domów do nieodrutowanego jeszcze getta. A później – jak wspomina Regina (Inka) Milichtajch – „z całego miasta ciągnęły jezdnią furmanki, dwukółki, dorożki i różnego rodzaju wózki, załadowane meblami, pościelą i paczkami. Szli pieszo mężczyźni i kobiety, obciążeni tłumokami bądź maleństwami na rękach. Szły dzieci i starcy, ci ostatni nierzadko pchani na wózkach. Polacy stali na chodnikach i patrzyli na ten posępny widok”. Od stycznia 1942 r. mieszkańcy getta byli stopniowo wywożeni do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem. To tam odbywała się masowa eksterminacja. Nawet Adolf Eichmann, jeden z głównych organizatorów planu eksterminacji Żydów, był… wstrząśnięty, kiedy przyjechał do Chełmna. „To, co tam zobaczyłem, to była czysta groza. A moje wyobrażenie, że wszystko skończy się podobnie jak minionej jesieni pod Lublinem, rozbiło się o najokrutniejszą rzeczywistość, jaką kiedykolwiek widziałem. Zobaczyłem nagich Żydów i Żydówki, jak wchodzili do zamkniętego omnibusa bez okien. Zamykano drzwi i zapuszczano silnik. Ale spaliny nie wychodziły na zewnątrz, w powietrze, lecz do wewnątrz samochodu. Jakiś lekarz w białym fartuchu zwrócił mi uwagę na wizjer koło siedzenia kierowcy, przez który można było zajrzeć do wnętrza, i zaproponował, żebym obejrzał sobie zabieg. Tego już nie mogłem”. 4 września 1942 roku Mordechaj Chaim Rumkowski zwrócił się do mieszkańców getta: „Na getto spadł ciężki cios. Żądają od nas dostarczenia rzeczy najdroższej: naszych dzieci i naszych starców. Nie przypuszczałem nigdy, że moje ręce będą musiały złożyć tę ofiarę. W dniach mojej starości muszę wyciągnąć ręce i błagać: Siostry i bracia, oddajcie je nam! Ojcowie i matki – oddajcie mi swoje dzieci. Wczoraj otrzymałem rozkaz deportowania z getta ponad dwudziestu tysięcy Żydów”. Rumkowski to do dzisiaj kontrowersyjna postać. Prezes, pan łódzkiego getta – jak go nazywano. Sam twierdził, że zrobi z getta… klejnot. Doktorowi Edwardowi Reichertowi mówił tak: „Ja teraz będę królem, jeżeli pan woli – prezydentem pierwszego państwa żydowskiego od dwóch tysięcy lat”. Niewątpliwie kolaborował

a1560-61_witryna.qxd

2010-04-02

18:32

Page 3

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

z Niemcami, ale też dzięki wzorowo funkcjonującemu przedsiębiorstwu, przynoszącemu korzyści ekonomiczne okupantowi, łódzkie getto przetrwało aż do końca sierpnia 1944. Z żadnego innego w Polsce nie uratowało się tak wielu Żydów. Po wojnie plotkowano, że Rumkowski był tak szanowany przez Niemców, iż wyjechał ostatnim transportem z Łodzi do Oświęcimia… salonką. Jakub Poznański wspomina zaś w swoich pamiętnikach, że szef getta Hans Biebow odwiózł Mordechaja Rumkowskiego osobiście na dworzec, wyznaczył mu oddzielny wagon i umieścił w nim jedynie 12 osób spośród najbliższego otoczenia prezesa. „Pożegnał się z nim nawet bardzo serdecznie. Ale ledwie się odwrócił, stojący na posterunku policjant Schupo – widocznie na polecenie tegoż Biebowa – zaczął kierować do tego właśnie wagonu przybywających na dworzec wysiedleńców. Tak, że ostatecznie znalazło się tam przeszło 80 osób. Jak twierdzą «fachowcy», było to rekordowe wprost zagęszczenie”. Ostatni rozdział książki nosi tytuł „Po wojnie”. W nim właśnie zamieszczony został fragment wspomnień Racheli Grynfeld: „Przybyłam do rodzinnego miasta z nadzieją, że spotkam rodzinę, że przynajmniej Minek czy ojciec przeżyli. Albo jakiś wujek czy ciocia. Ale nikt nie ocalał. Było to okrutne odkrycie (…). Zrozumiałam, że zostałam sama jedna, okrutnie osierocona. Nie miałam ochoty żyć”. „Nie było tu już nikogo, kto byłby mi bliski” – dodaje Leo Kowner, w wywiadzie przeprowadzonym w 2008 roku. Monografii na temat łódzkiego getta ukazało się wiele, żadna jednak nie jest tak sugestywna jak ta – mistrzowska dramaturgicznie – kompilacja relacji stworzonych przez samych mieszkańców tej dzielnicy.

xxx Trudno sobie wyobrazić, że takiej książki nie można kupić przynajmniej w łódzkich księgarniach. A trzeba wiedzieć,, że Urząd Miasta Łodzi sponsorował projekt Laboratorium Reportażu i wyłożył na to grube pieniądze. I słusznie. Gorzej natomiast wygląda promocja tej publikacji w mieście, gdzie jest pomnik stacji Radegast. Biuro Promocji UMŁ dostało oczywiście pulę egzemplarzy „Litzmannstadt Getto”, ale książki zalegają w… szafie. Podobno wysłano „ileś tam sztuk” za granicę, część przeznaczono „na nagrody w szkołach”, a resztę mogą dostać dziennikarze i „każda instytucja”. Gdyby jednak zgłosił się ktoś „z ulicy”, to odejdzie z kwitkiem, ponieważ nie wolno tejże książki… sprzedawać. Nie bardzo wiadomo jednak, kto i dlaczego nie pozwala jej eksponować pośród innych wydawnictw poświęconych Łodzi. Pracownicy Biura Promocji rozkładają ręce. – To wydawca tej publikacji powinien zadbać o rozpowszechnianie – tłumaczą. Skandal pozostaje jednak skandalem.

JACEK BINKOWSKI MAREK MILLER. EUROPA WEDŁUG AUSCHWITZ. LITZMANNSTADT GHETTO. Współpraca: Zofia Kraszewska-Kelcz, Joanna Podolska. Przy współudziale: Magdaleny Januszewskiej, Agaty Koryckiej, Beaty Berezy, Pauliny Orłowskiej. Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau, Oświęcim 2009. (www.ksiegarnia.e-oswiecim.pl) Cena 45 zł.

61

WITRYNA

Książki, o których nie wiecie Nr 67 (20 III). Cena 3,40 zł

Czy warto pisać o książkach, które praktycznie nie istnieją w księgarniach, bo niewielu dystrybutorów i księgarzy wie, że się ukazały? Oczywiście, bo tylko wtedy i oni, i potencjalny czytelnik mają szansę dowiedzieć się o tak znakomitych rzeczach jak „Plakat polski” oraz „Dawno temu w Karpatach”. „Plakat polski” Anny Agnieszki Szablowskiej i Mariany Seńkiw to dwujęzyczny katalog prezentujący zbiory ukraińskiego Muzeum Etnografii i Przemysłu we Lwowie, odziedziczone w głównej mierze po przedwojennym polskim Muzeum Przemysłowym w tym mieście. Jest to jedno z wydawnictw departamentu dziedzictwa kulturowego MKiDN prezentujących polskie zbiory za granicą (w serii „Poza krajem”) i można je kupić w siedzibie Ministerstwa Kultury. Album jest lekcją historii polskiego plakatu do 1939 roku w tysiąc stu obrazach, bo aż tyle jest reprodukcji, oraz prezentacją prac znakomitych grafików, m.in. Stefana Norblina, Edmunda Bartłomiejczyka, Kazimierza Sichulskiego, Karola Frycza, Władysława Skoczylasa, Marka Żuławskiego i najbardziej znanego wśród nich twórcy plakatu – Tadeusza Gronowskiego (autor plakatu „Radion sam pierze”). Plakat bardziej niż inne gatunki sztuk plastycznych jest dokumentem czasu. Na kartach albumu wchodzimy więc w epokę, w której jeszcze piwo, jak głosił plakat, korzystnie wpływało na zdrowie i humor („100 lat żyje, kto lwowskie piwo pije”), kiedy cukier dawał siłę i wzmacniał kości. Sylwetce sportowca na bieżni z dwoma pucharami towarzyszył napis: „Na dzielne wyczyny sportowe mogą się zdobyć tylko ci, co dużo cukru jedzą”. Gruźlica i picie denaturatu były wówczas tak rozpowszechnione, że walczono z nimi także za pomocą plakatów. Zachęcano do „prasowania elektrycznością”, nie podając wszakże, czy jest tańsze albo efektywniejsze. Przechodniów atakowały wezwania „Polacy na morze!”, informowano o Święcie Morza („Budujemy okręty we własnej stoczni”). Plakat propagował używanie nawozów sztucznych oraz picie kawy zbożowej. Plakaty reklamowały nieistniejące już marki i towary, jak Stetysz – samochody polskiej konstrukcji, czy mydło Alboril („ W sile pienienia i skuteczności niedoścignione!”), ale także te, które przetrwały do dziś, jak powstała w 1929 r. linia lotnicza LOT, wyroby Wedla, Goplany, mydło Jeleń. Osobna uwaga należy się plakatom związanym z Lwowem. Pierwsza wystawa awiatyczna odbyła się w gmachu Politechniki Lwowskiej we wrześniu i październiku 1910 roku, w związku z pierwszym lotem w tym mieście samolotu konstrukcji inżyniera politechniki – Edmunda Libańskiego. Kilkanaście plakatów reklamowało kolejne odbywające się we Lwowie w latach międzywojennych Międzynarodowe Targi Wschodnie. Plakaty zachęcały do kupowania likierów ze słynnej fabryki wódek Baczewskiego, a także,

niejako w kontraście – napojów Bezalko. Plakatami reklamowała się inna znana lwowska firma, Książnica Atlas. Plakaty informowały o wystawie obrony Lwowa 1918-1919 w pałacu Biesiadeckich na placu Halickim, otwartej 23 listopada 1935 r., i o sezonie zimowym w Truskawcu, który trwał od 1 grudnia do 1 marca.

xxx Od Truskawca dwa kroki do Borysławia, dawnego centrum wydobycia ropy naftowej w Galicji. Zagłębiu, zwanemu borysławsko-drohobyckim, poświęcona jest znaczna część pokaźnego albumu fotografii z lat 18531939 „Dawno temu w Karpatach. Rzecz o polskiej nafcie”. Powstał on z inicjatywy ludzi związanych niegdyś z wydobyciem ropy naftowej i ich rodzin, a dzięki firmie Poszukiwania Nafty i Gazu Kraków, do której zgłaszali się, przynosząc zdjęcia, dokumenty i inne pamiątki. Także i ten album wydany przez PNiGK poza dosłownie kilkoma egzemplarzami nigdy nie trafił do księgarń (nie wykazały zainteresowania!) i był rozprowadzany głównie wśród ludzi z branży. Wydawca, jak deklaruje Agnieszka Sioła, rzecznik firmy, ma jeszcze trochę egzemplarzy do dyspozycji dla zainteresowanych. O ile Ignacy Łukasiewicz i Bóbrka mają trwałe miejsce w naszej pamięci, o tyle dzieje zagłębia borysławsko-drohobyckiego – za sprawą PRL-owskiej cenzury blokującej kresowe tematy – już nie. Album „Dawno temu w Karpatach” przywraca więc, także tekstem pióra Leszka Mazana, pamięć o galicyjskiej ziemi obiecanej i gorączce nafty. Ale też i galicyjskim piekle, jak nazwał Borysław ze względu na warunki pracy robotników – Stanisław Szczepanowski, jeden z najsłynniejszych polskich nafciarzy. Szczyt wydobycia galicyjskiej nafty to rok 1909 – 2 mln 75 tys. ton. Na zdjęciach oglądamy nieistniejące krajobrazy zdominowane przez las drewnianych wież na polach naftowych Borysławia (w roku 1880 było tam 1375 szybów), pożary z najsłynniejszym z nich – szybie Oil City w 1908 w Tustanowicach, robotników przy pracy, pamiątkowe zdjęcia wiertaczy na tle wież, fotografie łebaków – zbieraczy ropy naftowej, uczniów i nauczycieli Krajowej Szkoły Górniczo-Wiertniczej i Państwowej Szkoły Wiertniczej w Borysławiu. Wśród ponad 300 zdjęć znajdują się także i te upamiętniające polskich inżynierów i wiertaczy pracujących w Rosji, USA, Argentynie i na Sumatrze.

TOMASZ STAŃCZYK ANNA AGNIESZKA SZABLOWSKA. MARIANA SEŃKIW. PLAKAT POLSKI. Ze zbiorów Muzeum, Etnografii i Przemysłu Artystycznego Instytutu Narodoznawstwa Narodowej Akademii Nauk Ukrainy we Lwowie. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Warszawa 2009. DAWNO TEMU W KARPATACH. Rzecz o polskiej nafcie. Album fotografii z lat 1853-1993. Tekst: Leszek Mazan. Poszukiwania Nafty i Gazu. Kraków 2010.

a1562 - tarot.qxd

2010-04-02

17:34

Page 2

62

WIERSZÓWKA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

kolorowych złudzeń ci co żebrzą o okruchy miłości i ci, którzy jeszcze nie pogubili swoich marzeń

Remedium Życie ciągle z nas drwi, kiedy stoisz u drzwi, albo siedzisz samotnie na progu. Czasem krzyczysz przez sen, boisz się spojrzeć w cień, dzielisz ludzi na przyjaciół, wrogów. On tam stał wciąż jak słup, on był głuchy jak pień i już nic nie przekazał nikomu. Że raz krzyczał jak ten, co oszalał przez sen, mając wszystkich za swoich wrogów. Nie mógł już zrobić nic, umarł już nie chciał żyć. Nie powiedział też o tym nikomu. Że raz kochał jak nikt, życie przegrał to fakt. Tajemnicę swą zabrał do grobu.

STANISŁAW SZCZEPANOWSKI, Toruń [email protected]

Ziarno Ziarno nadziei zasiane przez Ciebie rozbłyśnie płomykami szczęśliwego domu a przy jego ognisku grzać się będą ci co się włóczą szukając

Horoskop z tarotem BARAN 21.03. – 19.04. PAPIEŻ Sam się zdziwisz, jakim świetnym finansowym strategiem potrafisz być. Papież podpowie najlepszy i – ważne – bezpieczny sposób ulokowania gotówki. Jakiej? Tej, którą możesz znaleźć choćby w grach lub konkursach. W pracy atmosfera wprost bajkowa. Otoczony (bezinteresowną) sympatią kolegów poradzisz sobie z każdym zadaniem. Jedynie ukochanej osobie niektóre jej objawy mogą się nie spodobać...

BYK 20.04. – 20.05. GIERMEK MONET Masz trochę dość rodzinki po świątecznych spotkaniach? Niestety, Giermek Monet zapowiada, że to nie koniec odwiedzin. Ktoś z bliskich oczekuje Twojej pomocy nie tylko słownej, ale i bardziej wymiernej. Jeżeli Cię stać – nie odmawiaj. Gotówki nie braknie – niewykluczony szybki i złotodajny interes ze znajomym. Ale uwaga – żadnych kantów! Fiskus czuwa... Ukochanej osobie należy się podarunek. Podziękowania będą gorące...

BLIŹNIĘTA 21.05. – 21.06. KSIĘŻYC Tarot zachęca do odpoczynku biznesmenów i... kierowców. Księżyc nie wróży wielkich zysków (a nawet małych...). Za kierownicą także nie doda Ci refleksu. Za to artyści (i artystyczne dusze) mogą liczyć na sukcesy przez duże „S”. W pracy, jeżeli nie sposób wziąć urlopu, nie wychylaj się z nowymi pomysłami. W sprawach uczuć będziesz mistrzem w uwodzeniu słowem i spojrzeniem. Ukochana osoba może być zazdrosna...

RAK 22.06. – 22.07. DWÓJKA PAŁEK Dwójka Pałek to zapowiedź końca zawodowych problemów. Będziesz doceniony, chwalony i... otoczony zazdrosnymi współpracownikami. Trzymaj się z daleka od nieformalnych układów i unikaj sytuacji, które mogą stworzyć plotki na Twój temat. Finanse wyraźnie zwyżkują i to bez pomocy totalizatora. Także zdrowie nie da powodów do narzekania. Możliwe spotkanie z dawną miłością. I... skończy się na wspomnieniach.

Ale przecież ognia wystarczy dla wszystkich!

VIOLETTA MICHALAK, Hamburg

Życie Jak dobrze je mieć... Gdy w koło ma się tylu ludzi, którzy kochają Cię... Choć przeżyłam swoje, Nie patrzę na to... Idę dalej Z uśmiechem na ustach Omijam każdy zły dzień, Każdy ból. To wszystko dzięki ludziom, Którzy dają mi nadzieję... Dzięki nim wierzę, że będzie lepiej...

DONATA STANKOWSKA, Police

Optymizm Kiedy w domu jest optymizm Pusty portfel mniej mnie złości, Cóż, że w zupie nie ma mięsa Zupę zrobię dziś... na kości. Kiedy w domu jest optymizm Żona jak ten ptak wesoła,

Wtedy nawet. Nie do wiary, Kocham ciebie Krzysiu, woła. Kiedy w domu jest optymizm Łatwiej znieść rządzących harce, Choć tak często się przebiera W przysłowiowej miarce... Zabiegajmy więc kochani By optymizm mieć przy sobie, Łatwiej z nim osiągać cele Czego z serca życzę Tobie...

KRZYSZTOF E. IWAŃCZYK, Marcinkowo

Burza Dzisiaj deszczem dzień się obudził W błyskawicach schronił się brzask Chmury dęba stanęły na niebie Wypuszczając piorunów trzask Z nieba wody ciężkie warkocze Lecą głośno, pośpiesznie i jęczą Wiatr rozrzuca chmury po niebie By za chwilę zabłysnąć tęczą.

MARIA GAWLIKOWSKA, Koprzywnica [email protected] Kochani nasi Poeci i Wierszokleci! Ujawniajcie się (nadsyłając wiersz, uwzględniajcie rozmiary naszej rubryki). Najlepsze utwory nagrodzimy publikacją. Nadesłanych wierszy redakcja nie zwraca. Swoje wiersze możecie zamieszczać także na współpracującym z nami portalu www.mykulturalni.pl. Życzymy weny! Wybrał: MATEUSZ KOPROWSKI

LEW 23.07. – 22.08. CZWÓRKA PAŁEK

STRZELEC 22.11. – 21.12. ÓSEMKA KIELICHÓW

Finanse, mimo wielkanocnych szaleństw, nadal mają się nieźle. Trochę gorzej ze zdrowiem – może warto zmienić dietę? W pracy nowe obowiązki okażą się trudniejsze, niż myślałeś. Poproś o pomoc osobę, która ma wobec Ciebie dług wdzięczności. Jeżeli planujesz zmiany lub remont w mieszkaniu, Czwórka Pałek obiecuje, że fachowcy nie zawiodą. W miłości trochę melancholii, jakieś mrzonki i niepokoje. Wiosenne osłabienie?

Wielu znajomych widzi w Tobie powiernika dla własnych kłopotów. Nie odmawiaj pomocy, z wyjątkiem większych pożyczek. Trudno będzie odzyskać pieniądze. W pracy zważaj na słowa – pod wpływem emocji (a tych Ósemka Kielichów nie poskąpi) możesz powiedzieć za dużo. Dobre dni dla Twoich finansów – możesz zaplanować większy wydatek. Totolotka też nie omijaj. W uczuciach, zamiast gadania, znajdź inne środki wyrazu...

PANNA 23.08. – 22.09. PIĄTKA KIELICHÓW

KOZIOROŻEC 22.12. – 19.01. KRÓL KIELICHÓW

Twoje dolegliwości to, w dużej mierze, wynik bujnej wyobraźni. Piątka Kielichów wróży, że... jesteś zdrowszy, niż Ci się wydaje. Nie sięgaj więc po „cudowne” medykamenty i unikaj „uzdrowicieli”. Najlepiej im wyjdzie... „odchudzenie” Twojego portfela. W pracy bez zmian. Za to w domu możliwa awaria. Sprawdź cieknące krany itp. Za kierownicą ostrożnie! W miłości powrót do chwil, które tylko wiosna potrafi rozbudzić...

Dla zmęczonych świętowaniem Król Kielichów ma dobrą radę – koniecznie odpocznij przez kilka dni. W pracy już wkrótce kadrowa rewolucja. Może Cię ona wynieść na nowe, odpowiedzialne stanowisko. Trzeba więc zawczasu zebrać siły i zadbać o zdrowie. Jeżeli przyjaciel zaproponuje wspólny interes – zastanów się, zanim... odmówisz. W sprawach serca ktoś pokaże zmienne humorki. Cóż – wytrzymaj...

WAGA 23.09. – 22.10. TRÓJKA MIECZY

Chcesz pozbyć się kłopotów? Więc... nic nie rób przez kilka dni. Naprawdę NIC. Poświęć więcej czasu na przyjemności, spotkaj się z przyjaciółmi, poplotkuj... Przy okazji wyślij kilka kuponów. W pracy nie kryj cudzych pomyłek, bo wina za nie spadnie na Ciebie. Finanse bez zmian, ale „dobre rady” znajomego dotyczące inwestowania pieniędzy mogą spustoszyć Ci konto. W uczuciach pomyśl, zanim obiecasz zbyt wiele...

Nie wierz plotkom, a tym, co je roznoszą, zamykaj drzwi przed nosem. Sprawy zawodowe ułożą się po Twojej myśli. Także portfel nie ucierpi, mimo niemałych wydatków na sprawy związane z potrzebami młodszego pokolenia. Jeśli masz coś do załatwienia w urzędach – nie zwlekaj, to doskonały czas na takie działanie. Zdrowie znacznie lepsze. Kierowco – drogówka obudziła się z zimowego snu! W miłości okaż... wyrozumiałość.

SKORPION 23.10. – 21.11. GWIAZDA Nadchodzą zmiany w życiu osobistym i zawodowym. Twoja kariera nie jest zagrożona, ale może zmienić kierunek. Propozycja nowej pracy warta jest przemyślenia. W obecności Gwiazdy na pewno podejmiesz słuszną decyzję. W razie nieporozumień w rodzinnym gronie nie wtrącaj się nieproszony. Może Cię to kosztować mnóstwo czasu, nerwów i... gotówki. Zdrowie OK. W miłości nie braknie nawet Gwiazdki z nieba!

WODNIK 20.01. – 18.02. WISIELEC

RYBY 19.02. – 20.03. TRÓJKA MONET Trzy Monety nie wystarczą, aby zrealizować marzenia. Tarot radzi oszczędnie wydawać gotówkę, nie otwierać portfela dla znajomych, będących w ciągłej potrzebie. Przecież nie jesteś bankierem! Pracującym na własny rachunek Trójka wróży doskonałe interesy i, co niewiarygodne, przychylność urzędników. Skarbowych także! Zdrowie niezłe (jak na powielkanocny tydzień...). W sercu – wiosna, wiosna, wiosna...

MAŁGORZATA KABAŁA

Wróżby spełniają się wyłącznie od 5 do 11 kwietnia 2010 r.

A1563 MALINOWSKI.qxd

2010-04-02

17:40

OJCZYZNA POLSZCZYZNA

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

OBCY JĘZYK (425) POLSKI Maciej Malinowski – Starsza, nobliwa osoba użyła w sklepie zwrotu „Kupię to następną razą”. Zdziwiłam się, bo przecież mówi się i pisze „następnym razem”. Podzieliłam się ową kwestią z koleżanką, która studiuje polonistykę, a ona stwierdziła, że... nie jest to jakiś wielki błąd. Powiedziała, że na zajęciach z gramatyki historycznej wykładowca wspominał o tym, iż kiedyś wyrażenia „inną razą”, „następną razą”, „drugą razą” uchodziły za poprawne na równi z „innym razem”, „następnym razem”, „drugim razem”. Czy może się Pan do tego odnieść? – prosi ([email protected]). Tak, potwierdzam to. Przed wiekami były w użyciu formy tą razą, inną razą, drugą razą, następną razą, każdą razą, pierwszą razą, inszą razą, tamtą razą itp., pojawiały się nawet w tekstach literackich (od XV do IX wieku). Stanisław Staszic pisał Tą razą byłem świadkiem, Maurycy Mochnacki: Mógł więc i tą razą wypaść z Belwederu, a Ignacy Nagurczewski, XVIII-wieczny poeta, tłumacz i nauczyciel ks. Józefa Poniatowskiego, przekładając Cycerona: Wspaniałe miasto, od nagłego pochłonione ognia, inną razą wali się z kretesem. Jeszcze autor Słownika ortoepicznego z 1938 r. (s. 416) Stanisław Szober do-

Page 1

Innym razem, inną razą puszczał tą razą, następną razą jako oboczność tym razem, następnym razem. Dzisiaj oczywiście za jedynie poprawne uważa się wyłącznie formy tym razem, innym razem, drugim razem, następnym razem, każdym razem, pierwszym razem, tamtym razem. Jest przecież w polszczyźnie słowo (ten) raz, a nie: (ta) raza. Spróbujmy się dowiedzieć (z pewnością niektórych z Państwa to zainteresuje), dlaczego jednak przed wiekami tak mówiono i pisano, tzn. sięgano po rzeczownik rodzaju żeńskiego. Aleksander Brückner w swoim Słowniku etymologicznym języka polskiego (Warszawa 1927, s. 454) tłumaczył pojawienie się w obiegu formy (tą) razą wpływem archaicznego przysłówka jedną o znaczeniu ‘naraz, nagle’ (do dziś formy jednou, czyli ‘pewnego razu”, używają Czesi). Ponieważ miało ono brzmienie formy narzędnika żeńskiego liczebnika jedna, „dostosowano” do niego postać gramatyczną rzeczownika raz i całemu tworowi nadano żeńską postać jedną razą, co następnie rozciągnięto na pozostałe połączenia, czyli inną razą, tą razą, drugą razą itp. Przez jakiś czas funkcjonował nawet przysłówek zarazą (‘w tym samym czasie, jednocześnie; także’), który powstał ze zrośnięcia się członów za i razą. W Słowniku języka polskiego Samuela Lindego (tom szósty, cz. II, Lwów 1860, s. 871) znajdziemy taki oto cytat: Gdy

Poczet nazwisk polskich(267)

Ostatnia deska ratunku Chciałabym Pana poprosić o wyjaśnienie pochodzenia mojego nazwiska – Sztamblewska. Na polonistyce, gdy szukaliśmy pochodzenia nazwisk, mojego jako jedynego nie było... Ale inne, podobnie brzmiące, wołało, że nazwisko pochodzi od niemieckiego miasta Stanberg. Czy to właściwy trop? Co ciekawe, to nazwisko, choć rzadkie, występuje w dużym skupieniu w Koninie, skąd pochodzi mój ojciec. Podobno w rodzinnych annałach krąży informacja, jakoby było ono szlacheckie, ponieważ ma swój herb, choć jego wizerunek zaginął gdzieś w przeszłości. Natalia Sztamblewska Pani Natalio, pierwsze skojarzenie etymologiczne prowadzi do (jakiegoś) Sztamblewa, zaś nazwisko określa jako odmiejscowe. Skojarzenie to wzmacnia niewielka (79) frekwencja nazwiska osadzona głównie w środkowej Polsce. Ale… nazwiska z podstawą Sztam- onomastycy odnoszą do: Stam, Stąpor, Stępa, choć w słowniku „Nazwiska Polaków” K. Rymuta formy takiej jak Pani nazwisko nie znalazłem. Jest tu także odnotowana forma miejscowa Sztamberg, od której to początek wzięło kilkanaście nazwisk. Trzeba zatem przyjąć, że

PODSTĘPNE SŁÓWKA

Sztamblewski jest formą odmienną, która mogła wyewoluować od czterech zbliżonych do siebie podstaw. Nazywam się Jaguźny i szukam źródeł, z których wywodzi się moje nazwisko. Nie mogę liczyć na pomoc członków rodziny. Chyba nikt jeszcze nie zadał sobie trudu w rozwikłaniu tej „zagadki”. Z tego co mi wiadomo, osób o takim nazwisku jest w Polsce co najwyżej 50. Jest Pan ostatnią deską ratunku. Z wyrazami szacunku i pozdrowieniami Wojtek Jaguźny. Jest to nazwisko utworzone od imienia żeńskiego Agnieszka, w którym wystąpiła prejotacja, czyli „doklejenie się” głoski j-. Agnieszka dała z kolei początek Jagnie, a Jaguźny to przecież potomek Ja-

Skąd się wzięło? Książkiewicz, pochodzi od rzeczownika pospolitego książka. W zasobie 1848 nazwisk. Pucharowski, utworzony od apelatywu (rzeczownika pospolitego) puchar, czyli naczynia biesiadnego. W użyciu tylko dwa takie nazwiska. Reliszka, pochodzi od niemieckiej nazwy osobowej Rall. W zasobie 103 nazwiska.

o mnie będziesz z nim mówił, zarazą mów o Angelice. Dziś, co oczywiste, powiemy i napiszemy zarazem. Ciekawe, że posługując się określeniami jedną razą, inną razą, tą razą, niektórzy dawni autorzy wcale nie mieli na względzie mianownika o brzmieniu ta raza, inna raza, druga raza, każda raza, tylko ta raz, inna raz, druga raz, każda raz itp. oraz biernik tę raz, inną raz, drugą raz, każdą raz itp. Np. mówiono i pisano drugą raz kuję (czyli ‘znowu, ponownie kuję’) albo za każdą raz to czynię (tzn. ‘zawsze, za każdym razem to robię’). Mamy dziś w polszczyźnie partykułę i przysłówek zaraz (‘tuż obok; od razu’) i ów zrost można interpretować na dwa sposoby: jako połączenie eliptyczne za (jeden) raz albo za (jedną) raz. Jak widać, niewiele brakowało, żeby weszło do polszczyzny żeńskie słowo (ta) raz i upowszechniła się odmiana (tej) razy, (tej) razie, (tę) raz, (z tą) razą, (o tej) razie. Ostatecznie wygrał męski rzeczownik (ten) raz, gdyż w takiej postaci rodzajowej upowszechnił się w innych znaczeniach (1. ‘cios, uderzenie’, 2. ‘chwila, moment’, 3. ‘w pewnej chwili, kiedyś’). A zatem miejmy na uwadze to, że tak bardzo niegramatycznie wyglądające określenie inną razą, charakterystyczne głównie dla osób starszych, pochodzących z Małopolski, ma rodowód staropolski i obecne było w języku literackim. [email protected] www.obcyjezykpolski.interia.pl gny, zrodzony z Jagny, czyli Jagusiny. Choć pochodzenie niezbyt skomplikowane, w zasobie nazwisk współcześnie używanych, opartych na systemie PESEL, jest ich tylko 10. Szanowny Panie Henryku! Intryguje mnie moje nazwisko Lotkowski. W Kielcach to nazwisko występuje tylko trzy razy: rodziców, moje i syna. Kiedy byłem w Anglii, nazwisko było przekręcane (Lotofski, Lot of ski) zarówno w pracy, jak i w urzędach. Pozdrawiam, Henryk Lotkowski. Angielskiej modyfikacji gratuluję, można by ją jeszcze pociągnąć: Lucy of the sky (of diament) Beatlesów. Polska proweniencja jest prostsza: nazwisko Pańskie pochodzi od rzeczownika lot i podobnie jak Lotke, Lotkiewicz czy Lotko ma ten sam czysto polski źródłosłów.

JAN CHRYZOSTOM PRZYDOMEK [email protected] Nieścior, nazwisko odimienne, pochodzące od Nestora. W użyciu 716 nazwisk. Całka, XV-wieczna forma utworzona od przymiotnika cały. W zasobie 4074. Gmiter, odimienne nazwisko pochodzące od Dymitra. W użyciu 306 razy. Ładak, utworzone od staropolskiego czasownika ładzić, czyli porządkować, albo wołacza łado, łada. W zasobie 170 nazwisk.

63

O audiencjach i widowniach Angielskie przywiązanie do szczegółu bardzo często objawia się w najmniej oczekiwanych momentach i zastawia na uczniów wiele pułapek. Jedną z takich pułapek, jeśli chodzi o słownictwo, jest świat rozrywki i mediów. Problematyczne staje się słowo audience, które w języku prawniczym nadal służy do opisywania przesłuchania przed sądem albo „audiencji” u przedstawiciela władz (He was given a private audience by the Pope). O wiele częściej używa się go jednak, by opisać nie wydarzenie, a szeroko pojętą widownię, zarówno teatralno-filmowo-muzyczną (The audience enjoyed the film), jak i przysłowiową, tę, której pragną dzieci (nierzadko kwitowane przez zniecierpliwionych rodziców reprymendą: – Now you have the audience you wanted!). Wyjątek stanowią tutaj wydarzenia sportowe, które z zasady oglądają spectators lub fans. Podobny kłopot sprawi nam próba przekalkowania na angielski słowa pochodzącego od tegoż łacińskiego rdzenia – audycja. Angielski audition nie tłumaczy się bowiem na polski jako słuchowisko lub program, ale jako... casting (które notabene samo po angielsku opisze raczej cały proces doboru cast, czyli obsady, a nie pojedyncze spotkanie) lub przesłuchanie mające na celu znalezienie odpowiedniego muzyka. Jeśli będziemy chcieli opisać po angielsku jakąś interesującą audycję, lepiej użyjmy słowa broadcast lub programme. Skoro o radiu i telewizji mowa, warto pamiętać o archaizacji w języku angielskim swojsko brzmiącego czasownika redact, będącego odpowiednikiem polskiego „redagować”, od którego już krok do rzeczownika redactor, który jednak zastosowanie ma o wiele rzadsze niż polski „redaktor”. Opisuje on bowiem nie tyle twórcę tekstu bądź prowadzącego audycję, co osobę, która skrupulatnie śledzi i poprawia błędy w tekście. Warto jednak pamiętać, że nazwa ta znana będzie tylko anglojęzycznym rozmówcom w sile wieku, lub specjalizującym się w języku mediów, gdyż dla szerokiej publiczności teksty poprawia już editor. A naszego ulubionego dziennikarza bezpieczniej nazwiemy our favourite reporter lub our favourite journalist. Od editor pochodzi zresztą kolejna myląca nazwa w świecie gazet – editorial, którą Polacy kojarzą liberalnie z polskim felietonem. Niestety, nie do końca te znaczenia się pokrywają, gdyż editorial to tekst wychodzący tylko spod klawiszy editor-in-chief, czyli redaktora naczelnego. Resztę stałych tekstów i opinii, łącznie z tym, który teraz państwo czytają, nazwiemy raczej column. Nawet wtedy, gdy ich rozmiar przekroczy całą kolumnę tekstu. MARCIN WILCZEK (Listening to the audience of an audition)

a1564-65 listy.qxd

2010-04-02

17:33

64

Page 2

LUDZIE LISTY PISZĄ

„Rok Kazimierzowski”

Żywy portret króla W 11. numerze ANGORY przeczytałam artykuł Pana Pietrasa o Roku Kazimierzowskim. Mieszkam w Niepołomicach. Pracuję w szkole im. Króla Kazimierza Wielkiego w tymże miasteczku. Nasz patron jest tu oczywiście hołubiony ze wszech miar, nie opowiada się przecież dzieciakom o romansach, Esterce i porywczości króla. Co rok w imieniny Kazimierza organizujemy Dzień Patrona. Nauczyciel plastyki ma niesamowite pomysły. W tym roku, wyjątkowym oczywiście ze względu na 700-lecie urodzin patrona, dokonał dzieła niesamowitego. Z 700 uczniów ułożył portret króla na 700 metrach kwadratowych. A jeśli chodzi o Chopina – to mój ulubiony kompozytor. W Niepołomicach mieliśmy na zamku niejednokrotnie okazję posłuchać Jego przepięknej muzyki. Razem z całym światem również rozpoczęliśmy Rok Chopinowski koncertami na cześć tego kompozytora. Ja mam to szczęście, że mój syn raczy mnie muzyką Chopina w domu, gdyż (mimo że ma dopiero 11 lat) umie przepięknie grać jego niełatwe utwory. Pozdrawiam serdecznie. Wierna czytelniczka ANNA BUCZEK (adres internetowy do wiadomości redakcji)

Mecenas czy skąpiec? Lizaniem cukierka przez szybę można nazwać możliwość dofinansowania z budżetu województwa małopolskiego składanych ofert – wniosków na realizację zadań publicznych w dziedzinie kultury, w ramach corocznych otwartych konkursów „Mecenat Małopolski”. Konkursy te mają szczytny cel częściowego wspierania finansowego organizacji pozarządowych, działających w kulturze na terenie regionu. Na ten cel przeznacza się corocznie stosunkowo spore kwoty, np. w 2007 roku aż 24 025,141 zł. Ale cóż z tego, skoro na 774 złożone wnioski dofinansowanie przyznano tylko 188 na kwotę 3 001,00 zł. Czyli wydano zaledwie 12,49% przeznaczonych na ten cel pieniędzy. W 2008 roku zaplanowano kwotę prawie o 4 miliony większą, ale przed trzecią, ostatnią edycją rozpatrywania wniosków na 706 dostarczonych w dwóch poprzednich komisja oceniła pozytywnie tylko 216 na kwotę ogółem 3 950,00 zł, co stanowiło 13,92% planu. Trzecia edycja również niewiele poprawiła „hojność” Mecenasa (...). Dlaczego tak się dzieje? Pierwszą barierą, prawie niemożliwą do sforso-

wania przez pozarządowe organizacje, jakimi są m.in. zespoły regionalne, twórcze, edukacyjne, koła gospodyń wiejskich, ochotnicze straże pożarne itp., jest gigantyczna biurokracja. Aby się o tym przekonać, ile jest załączników wymaganych do wniosków, wystarczy wejść na portal www.malopolskie.pl/ngo. Są tego dziesiątki. I temu, niestety, osoby i organizacje, do których w założeniu te środki mają być kierowane, nie są w stanie podołać. Podam przykład z ubiegłego roku. Znany zespół regionalny, chcąc uzyskać dofinansowanie w kwocie ok. 10 tys. złotych na zakup instrumentów i strojów, zapłacił z własnych składek 400 złotych za sporządzenie stosownego wniosku przez biuro doradztwa finansowego. Niestety, dotacji nie dostał. Szacowna komisja (tajna, oczywiście) znalazła naruszenie jednego z dziesiątków regulaminowych uwarunkowań i wniosek odrzuciła. Ale nie wahała się przyznać 850 tysięcy złotych Katolickiemu Centrum Kultury na kongres pod hasłem „Ludzie i Religie”. Prawie milion złotych poszło na spotkania, panele i rozjazdy, po których już po kilku dniach nie było ani śladu. A zespół regionalny, który wnosi trwały wkład w rozwój kultury ludowej, stracił nie tylko własne składkowe pieniądze, ale i zaufanie do instytucji o szumnej nazwie „Mecenat”. Ciśnie się proste pytanie: czy instytucje kontrolne nie powinny zainteresować się działalnością szacownej komisji? A przy okazji sprawdzić, co dzieje się z tonami biurokratycznej makulatury, czyli odrzuconych, z trudem i kosztami przygotowanych ofert i wniosków, przez autentycznie potrzebujących pomocy. Odrzucone wnioski nie są bowiem zwracane oferentom do ewentualnej korekty. I do kolejnej edycji należy zaczynać syzyfową pracę od nowa. REGIONALISTA (nazwisko i adres do wiadomości redakcji)

Jakiż to parytet? Projekt ustawowego ustalenia liczby kobiet na listach wyborczych, tzw. parytet, przy aktualnie obowiązującej ordynacji wyborczej jest bez sensu. Zwolennicy parytetu nie biorą pod uwagę faktu, że wyborca, oddający głos na określoną osobę, w rzeczywistości oddaje głos na partię, do której należy ta osoba. Głosy, oddane na poszczególne partie, przekładają się na liczbę mandatów. Zaś mandaty te są obsadzane przez przewodniczących partii, którymi są wyłącznie mężczyźni. Tak więc, bez względu na to, ile kobiet figurowałoby na listach wyborczych, przewodniczący partii mogą obsadzić „swoje” mandaty nawet samymi mężczyznami. Oznacza to, że wspomniany projekt, będący przedmiotem wielu dyskusji, jest fikcją mylącą wyborców. Mgr RYSZARD WYGANOWSKI (adres do wiadomości redakcji)

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

„A kogo obchodzą obywatele?”

Włodarze tu nie mieszkają Witam. Bardzo mnie zaciekawił list p. Marka O. z nr. 13. ANGORY, pt. „A kogo obchodzą obywatele?”. Tak się składa, Panie Marku, że mieszkamy w tym samym mieście. Tyle że ja „bliżej” centrum, tj. w Gołonogu. Dobrze wyszkolony miotacz pewnie dorzuciłby z górki gołonoskiej do Ząbkowic, więc daleko nie mam. Nie wpadł Pan na to, że Dąbrowa, mimo że jest dosyć licznie zaludniona, jest umiejscowiona bardzo głęboko tam, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę? Przecież nie mieszkają tu ludzie, którzy codziennie „wyłażą” nam z telewizorni, z gębami pełnymi frazesów: „Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby moim wyborcom żyło się lepiej”. Z tego, co widzę na co dzień, nasi miejscy włodarze nie mieszkają przy dziurawych ulicach, a okolice ich posesji są drogami pierwszej kategorii odśnieżania, nawet przed wspomnianą przez Pana gierkówką. A taka swołocz jak ja czy Pan niech sobie kupi lepszy samochód, bo to nie dziury są za duże, tylko my w pojazdach mamy za małe koła. Ot co! A jakby sobie Pan kupił z demobilu czołg T-74, toby Pan nie marudził na brak wjazdów, boby Pan sobie zrobił swój w dogodnym, wybranym przez siebie miejscu. Policja i tak nic by Panu nie zrobiła, bo po odwiezieniu dzieci komendanta i zakupach i tak brakłoby jej paliwa, żeby sprawdzić ewentualne doniesienie. Prawda, jakie to proste? Kiedyś zrobiłem prosty eksperyment. Udając się samochodem do znajomych do Ząbkowic, dokładnie zmierzyłem czas i pokonaną drogę. Zrobiłem to zgodnie z obowiązującymi przepisami o ruchu drogowym (pewnie wszyscy praktykujący kierowcy w tym momencie posikali się ze śmiechu). Na drugi dzień do tych samych znajomych udałem się na rowerze, mając w „głębokim poważaniu” wszystkie obostrzenia wprowadzone dla użytkowników samochodów. Jak myślicie, Panowie Kierowcy, czym dojechałem szybciej (żaden ze mnie cyklista)? Zmienię temat, nadal trzymając się naszego miasta. Wczoraj odebrałem dla żony prawo jazdy. Żeby nie było nieporozumień, spędziłem z Nią wiele godzin, ucząc prowadzić samochód, więc doskonale wiem, że dobrze daje sobie radę za kółkiem. Mimo że obiecałem nie odzywać się ani słowem podczas Jej pierwszej „legalnej” jazdy, mimowolnie wykrzyknąłem: „Kochanie!!! Jeśli wpadniesz w tę dziurę, na 100% stracimy koło”. Moja Mordka przyznała, że przez cały okres nauki nie przeżyła bardziej stresującej jazdy. Ja, po odstawieniu samochodu, mu-

siałem się napić piwa, bo ze zdenerwowania nie mogłem otworzyć mieszkania. Cały wolny czas będę poświęcał na wybicie Jej z głowy tych idiotyzmów, które wpoili Jej na kursie, bo prędzej czy później zabije siebie lub kogoś. I tak, Panie Marku, skończę te moje żale, a do policji mam tylko jedną prośbę: nie wciskajcie nam, kierowcom, kitów o niedostosowaniu prędkości do warunków drogowych, tylko chociaż raz przyznajcie, że nasze drogi to ch..nia z grzybnią i nie tylko nowi kierowcy mają z nimi problem. A Panu Markowi serdecznie życzę, żeby te oszołomy z GDDKiA wycofali się ze swojego „genialnego” pomysłu, bo inaczej trzeba będzie do banku po kredyt i kupić mały śmigłowiec. Pozdrowienia. R. KOWALSKI (adres internetowy do wiadomości redakcji)

„Mecenas”

Wyrównać szanse W nawiązaniu do tekstów pt. „Mecenas” (nr 9 i 10 ANGORY), gdzie prowadzona jest rozmowa z adwokatem Tadeuszem de Virion, chciałbym przedstawić kilka uwag. Prawo do sprawiedliwego osądu, gdzie ważnym elementem jest zapewnienie możliwości obrony, jest ważne dla każdego człowieka. Ideałem byłoby, aby kwalifikacje zawodowe oskarżyciela i obrońcy były wyrównane, bo wówczas istnieje szansa na wyrok sprawiedliwy. Natomiast angażowanie przez zawodowych przestępców w sprawach karnych superadwokatów daje im dużą przewagę, co nie jest w interesie społeczeństwa. Pan de Virion twierdzi, że nie odmawiał obrony największych przestępców, podobnie jak lekarz nie odmawia ich leczenia. Zapomina, że lekarze mogą odmówić wykonywania prawnie dopuszczalnego zabiegu, np. przerwania ciąży, gdy jest to niezgodne z ich światopoglądem. Dziwne było dla mnie twierdzenie sławnego adwokata, że nie interesuje go, czy oskarżony jest winny, czy też nie. Jeśli tak stawiana jest sprawa, to można tu mówić jedynie o wykonywaniu rzemiosła, polegającego na wykorzystywaniu luk w oskarżeniu na korzyść oskarżonego. Adwokatura jest wolnym zawodem, gdzie – pomimo cennika – praktycznie wysokość opłaty za usługę jest sprawą pomiędzy adwokatem a klientem, co preferuje klientów bogatych. Aby wygrać sprawę, adwokaci stosują różnego rodzaju triki lub grę na czas, co bardzo przedłuża postępowanie i podnosi koszty. Reasumując, uważam, że tylko dla spraw karnych należy utworzyć państwową adwokaturę, działającą przy ograniczonej możliwości wyboru adwokata przez oskarżonego. Pozwoli to na wyrównanie szans oskarżonych

a1564-65 listy.qxd

2010-04-02

17:33

Page 3

LUDZIE LISTY PISZĄ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

o różnym statusie majątkowym, zdyscyplinuje działania obrony i przyśpieszy załatwianie spraw. Rozwiąże również problem, tak bardzo nielubiany przez środowisko, adwokatów z urzędu. Jako ustępstwo można by wprowadzić, analogicznie do oskarżyciela posiłkowego, pojęcie obrońcy posiłkowego. Młodzież po studiach prawniczych mogłaby wejść do zawodu jako – na początku – asystenci adwokatów państwowych. Natomiast sprawy cywilne pozostałyby w rękach prywatnych jak dotychczas. S.G., Płock (nazwisko i adres do wiadomości redakcji)

„Lód i piana to zarobek barmana”

Łyżeczką, a nie chochlą Droga redakcjo. Piszę ten list, ponieważ jestem przerażony tym, co niektórzy piszą w – wydawałoby się – poważnych gazetach. Pani Anna Krzesińska pisze w swoim artykule pt. „Lód i piana to zarobek barmana” o rzeczach, których nie dopuściłby się żaden barman na poważnie myślący o pracy w gastronomii. Zdaję sobie sprawę, że takie zachowania w knajpach (zwykle tych gorszych) mają miejsce. Ale po kolei. Co do zlewania resztek po gościach. Jest to ohydne i przez prawdziwych barmanów uważane za niedopuszczalne. Nieprawdą jest, że najlepiej zarabia się na piwie. Tak twierdzą nie barmani, ale zwykli festyniarze. Jeśli chodzi o drinki, zawsze na początku wrzuca się lód, jest to podręcznikowa praktyka. Co nie znaczy, że trzeba zaraz oszczędzać na alkoholu. Taniego alkoholu nie wolno nigdy przelewać do butelek po drogim. To proste: drogie alkohole piją na ogół goście, którzy się na nich znają, zwykle w postaci czystej, bez wypełniaczy typu cola, sok, i są w stanie bardzo szybko wyczuć różnicę. Ryzyko jest zbyt duże. Co do dopisywania gościom do rachunku napojów, których nie zamawiali – to akurat prawda. Spotkałem się z sytuacją, w której menedżer w dobrej warszawskiej restauracji kazał kelnerom dobić do rachunku cztery wina po 250 zł od sztuki. Trzeba jednak zachować pewien umiar – kraść na poziomie 10-15% całego rachunku (...). I jeszcze drażniąca kwestia nazewnictwa. Ustalmy raz na zawsze, że gastronomia nigdy nie była, nie jest i nie będzie handlem, więc słowo „klient” nie ma tu zastosowania (co najdobitniej świadczy o poziomie cytowanych w artykule „barmanów”). Gastronomia jest usługą i jedynym prawidłowym określeniem jest słowo „gość”. Może to się niektórym wyda błahe, ale zaręczam, że jest to szczegół, który od początku determinuje moją pracę, mój profesjonalizm.

Problemem współczesnej gastronomii jest to, że nie jest traktowana poważnie. Barman czy kelner to człowiek na studiach, któremu przez myśl by nie przeszło związać się z tym na dłużej niż trzy lata. Barman to nie zawód, tylko wypełniacz czasu pomiędzy maturą a podjęciem prawdziwej pracy. Niestety, często odbija się to na napiwkach i na pensjach. Założę się, że każdy zapytany, czy zostawia tipy w knajpach, odpowie „ależ oczywiście”. W rzeczywistości jest inaczej. Z drugiej strony mamy restauratorów, którzy płacą mało (w tej chwili najniższa warszawska stawka, o jakiej wiem, to 5 zł na godzinę), święcie przekonani, że jeżeli barman jest coś wart, pieniądze zarobi sobie sam. I nie wierzcie Państwo w zapewnienia, że nie wiedzą nic o wałkach w swoich knajpach. Doskonale o wszystkim wiedzą. Powszechne jest tzw. ciche przyzwolenie. Oczywiście do momentu, w którym nie złapią kogoś za rękę. Wtedy – wilczy bilet. Restauratorzy to generalnie temat na osobną dyskusję. Powiem jedynie, że swoją pierwszą – i jak do tej pory jedyną – umowę o pracę podpisałem w momencie, w którym awansowano mnie na menedżera. I nic tu nie pomoże żaden PIP, zjawisko jest powszechne. Drodzy Państwo, nie mam zamiaru gastronomii wybielać, wmawiać komukolwiek, że jestem w stu procentach uczciwy – nie jestem. Tyle że od 1997 roku nauczyłem się, że pewnych rzeczy po prostu robić nie można. I zaręczam, że podobnego zdania jest wielu moich kolegów. Tylko że to są akurat ci nieliczni, którzy pracę za barem traktują poważnie. Swoją drogą, jestem ciekaw, czy panowie „barmani” z Torunia, oprócz „lodu i piany...” znają jeszcze inne, równie stare gastronomiczne powiedzenie – „zawsze łyżeczką, nigdy chochlą”. Chodzi głównie o zachowanie pewnego umiaru i klasy. Jak już wspomniałem, w gastronomii pracuję długo, za samym barem osiem lat i swoje wymagania mam – minimum 3 tys. zł miesięcznie. Wydaje się całkiem sporo, prawda? Tylko kto z Państwa jest w stanie pracować (ciężko) 16-20 godzin na dobę? A 400 godzin miesięcznie? Ja akurat jestem w stanie. I chyba nic dziwnego w tym, że wściekam się, gdy ktoś twierdzi, że barman to ten, który dolewa wody do piwa. Na koniec – wiecie Państwo, jak sprawić, aby barman nas nie oszukiwał? Dobrze mu zapłacić. Dobry barman nigdy nie oszukuje gości, którzy dobrze płacą. A jeśli barman jest zły, trzeba po prostu zmienić lokal. Szanujący się BARMAN z Warszawy (dane internetowe do wiadomości redakcji)

„Reklamowy terror w TVP Polonia”

Też mamy dość Pragnąłbym odwołać się do listu p. S. Kowalskiego z Monachium (ANGORA nr 11), którego zdanie i uzasadnione oburzenie podzielamy – a jest nas spora grupa – w zupełności. Obiecujemy też, że wszyscy, doszczętnie sfrustrowani paskudną taktyką TVP Polonia, zamierzamy rozpocząć bojkot tej stacji, a nasze oburzenie przekazać innym widzom w Skandynawii, aby bojkot wzmógł się jeszcze bardziej. Nie tylko mierzi nas bezwzględna, reklamowa dyktatura redakcji TVP Polonia, ale drażni jeszcze bardziej fałsz, zawarty w obłudnej frazeologii pseudopatriotycznej, którą posługuje się jej zarząd. Otóż, z jednej strony hasła typu „Polonia łączy Polaków”, „Kochamy Polskę”, „Chcemy zbliżyć nasze serca rozproszone po świecie” itp. Z drugiej zaś strony pełna pogarda dla inteligencji i oczekiwań telewidzów. Pan Kowalski z Bawarii nazywa to wyraźniej: „Dla nas horror”. Nie, nie jesteśmy naiwni. Jasne, że coraz obfitsze dochody z reklam piorą w TVP Polonii, widoczność i mózgi, nie tylko Bangiem, Vanishem czy Calgonem. Ale może zamierzony, szeroki bojkot tej stacji przez tysiące Polonusów pomoże władzom telewizji zrozumieć, że nawet zachłanność i chciwość mają swoje granice? TVP Polonio – wstydź się! Dr ROMAN FREUND, Szwecja

Niestety, dałam się nabrać W ostatnim okresie nasza kochana telewizja publiczna zachęca nas do wysyłania SMS-ów, obiecując przy tym całe mnóstwo atrakcyjnych nagród. Aby reklamy były bardziej wiarygodne, firmują je swoimi twarzami ludzie znani z ekranu. Niestety, dałam się na to nabrać i bardzo słono przepłaciłam abonament, a nagrody nie zobaczyłam na oczy. Szkoda, że instytucja społecznego zaufania, jaką powinna być telewizja, stosuje takie metody. Może łaskawie wytłumaczyłaby się z tego procederu przed swoimi widzami, bo nie tędy droga do reperowania budżetu. ANNA J. (nazwisko i adres do wiadomości redakcji)

„Pić albo nie pić”

Jesteście wielkimi egoistami Od pewnego czasu drukowane są w ANGORZE najpierw refleksje dotyczące walki z nałogiem, a obecnie wspomnienia p. Koprowej. Tak jak te pierwsze czytałam i rozumiałam ich przekaz, tak w drugim przypadku nie potrafię domyślić się celu ich publikacji. Są to wspomnienia alkoholiczki,

65 które czytelnikowi niemającemu problemu z tym nałogiem, nic nie przekazują. Jeżeli zaś czyta je ktoś nadużywający tego płynu, to dojdzie do wniosku, że jego ten problem nie dotyczy. Jestem pełna szacunku i podziwu dla ludzi, którzy potrafią powiedzieć: Jestem alkoholikiem. Jestem pełna podziwu i darzę głębokim szacunkiem ludzi walczących z nałogiem. Tylko jakoś mało się mówi o tym, co dzieje się z drugiej strony kieliszka. Z jednej – alkoholik, pijący lub nie; z drugiej – ci wszyscy, których skrzywdził: rodzice, rodzeństwo, żony, dzieci, przyjaciele. Swego czasu, jako żona alkoholika chodziłam na spotkania Al – Anon. Dziś, po latach mogę powiedzieć WSZYSTKIM nadużywającym alkoholu: Jesteście wielkimi egoistami. Przez całe życie myślicie wyłącznie o sobie, swoich potrzebach, o tym, żeby być zauważonym itp. Przez całe wasze życie najważniejsze słowo to JA. Waszemu nałogowi są winni wszyscy, z Panem Bogiem włącznie, bo podobno za chorobę alkoholową odpowiadają geny. Tak więc waszemu pijaństwu winni są też przodkowie! Tylko nie wy. To takie łatwe, sięgnąć po kieliszek, gdy coś nie wychodzi, gdy jest problem. A co ma zrobić żona, gdy mąż przepija wszystkie pieniądze i nie ma z czego żyć?! Też ma pić? (chociaż wtedy nie słyszałaby od niektórych instytucji, że nie należy się jej pomoc, bo – nie pije). Co mają zrobić dzieci wyśmiewane przez rówieśników? Czy jesteście w stanie zrozumieć rozpacz matek, dla których zawsze będziecie tymi małymi, kochanymi brzdącami? Pamiętnikowi p. Koprowej jestem w stanie przedstawić pamiętnik żony alkoholika, tylko po co? Co to zmieni w postępowaniu osób już nałogowo pijących? Dla nich jest tylko jedna droga – leczenie. Ale chciałabym zaapelować do osób często sięgających po alkohol, narkotyki. Z wódką nie można wygrać, z narkotykami też, tylko narkomani umierają szybciej, alkoholicy później, natomiast często w samotności, opuszczeni przez rodzinę. Kiedyś skończy się czas zabaw, szaleństw, nie zawsze będzie się czarującym młodzieńcem i seksowną panienką z gracją pijącą piwo w pubie. Ale dopóki nie jest za późno – zanim sięgnięcie po piwo, kieliszek – zastanówcie się. Dostaliście od Boga najpiękniejszy dar – życie. Bóg też cały czas daje wam szanse. Ale nigdy nie wiecie, która z nich będzie ostatnią. Z poszanowaniem BYŁA ŻONA ALKOHOLIKA (nazwisko i dane internetowe do wiadomości redakcji)

Kolumny opracowała: BOGDA MADEJ-WŁODKOWSKA Poglądy i opinie wyrażane w listach Czytelników nie zawsze są zgodne z poglądami redakcji. Ze względu na ograniczoną ilość miejsca prosimy Czytelników o zwięzłe wypowiedzi (1-1,5 kartki). Redakcja zastrzega sobie prawo do skrótów.

A1566-67 KRZYZ WKI_1.qxd

2010-04-02

17:32

66

Page 2

TYLKO DLA ORŁÓW

„Wpływ z kokosowego interesu” Krzyżówka z przymrużeniem oka nr 15 Nagroda: SAMOCHODOWA MATA MASUJĄCA Z CHŁODZENIEM!

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Czy krzyżówkę łatwo rozwiązać, czy raczej trudno? Zaznaczamy stopień trudności. Zobacz oznaczenia. Spróbuj swoich sił – rozwiąż. Zapraszamy do zabawy! łatwa bardzo trudna średnio trudna arcytrudna trudna PIONOWO: POZIOMO: 1F piłkarze strzelający gole na stole A6 ukrywa się w worku – do czasu 2A Ewa Piotrowska – zwana – Pietrzak A17 „łańcuch” z policjanta przy policjancie 3F przekazywanie pałeczki w biegu B1 poranna... rysa 4A pochodowa fasada? B11 powiewa nad majtkami 4M pierwiastek niewątpliwie gastronomiczny C6 bystry inaczej towarzysz Śnieżki 5I uprzedzenia do kici na drodze D1 owoce z krtani wyciągnięte? 6A garnek wśród pisarzy D17 raz i jeszcze raz 7E pogodowy nastrój? E6 „witaminki” dla roślinki 7J szczegóły wiedzy jeno znawcom E12 pozłoceni rycerze wsparci na mieczach nieobce w nagrodę 9A wpływ z kokosowego interesu F17 pan uzdrawiacz 9H pani przed-przedszkolanka G1 podzielenie się krajem przez 11A Hadesowa waluta zagranicznych sąsiadów 11F pod sołtysowymi rządami G10 szachowe blotki 13A urzędnik odpowiedzialny... za ściąganie H15 wieściowe nowalijki 14I określona terminem umowa między I1 efekt „starcia” pomidorów stroną a stroną I8 dzieło z Rolandem w roli głównej 15A relacje świadczących w sprawie J13 na nie niewierni skaczą? 16H ogół zainteresowanych nabyciem K7 kura wygotowana do cna 17A osoba bliska stanowiska L1 imię kozła globtrotera 19A zamiast kosza ona od panny L12 wicepieniążek 20E stop... z surówki Ł7 żak w sutannie 21A na nie – mniej więcej M12 wahają się przed podaniem wagi 22D upust szału N1 ręczne źródło światła O8 Dyzio marzyciel w spódnicy Grażyna Anczewska

(D-1, M-1, L-12) (E-2, K-1, Ł-10, E-12) (A-7, A-20, B-16, E-12, E-8, B-3, K-16) (D-1, K-16, E-2, F-1) (A-7, E-8, G-8, E-14, B-3, B-19, E-2, F-1, E-8, K-16, Ł-10) Rozwiązanie diagramu nr 12. Poziomo: biodro, wywody, kiełki, komiksy, rżysko, zbycie, hak, trans, krosno, dolina, oberżyna, Sianów, ofensywa, krzywa, masło, ozór, zguba, eskulap, kości, uwaga, umiar, jubilat, umorzenie. Pionowo: konkurencja, niebo, menzurka, płacz, hit, wafle, biret, ring, szpunt, desant, Matuzalem, okoń, miał, emigrant, sześcian, skąpstwo, farbiarze, wychodne, wilk, siły, dym, plaga.

„Panie kochające na planie” Jolka nr 215 Nagroda: MASAŻER ANTYCELLULITOWY

Rozwiązanie krzyżówki nr 12: Logika jest anatomią myślenia. (J. Locke) Wpłynęły:  1403 prawidłowe rozwiązania na kartkach pocztowych.  188 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, APARAT DO MASAŻU STÓP, wylosowała p. Grażyna Sikorska z Warszawy.

Znaczenia wyrazów (w zmienionej kolejności):  statek Jazona  zwierzę z szablami  określenie partii ekologicznej  zespół kojarzony ze „Szklaną pogodą”  wirusowa choroba dziecięca z wysypką  rura do wzmacniania głosu  selekcja, eliminowanie  jadalny mięczak morski  imię Krakowskiej, aktorki  „Konrad...” Adama Mickiewicza  kwiatek jak cukierek  przemoczy cię do suchej nitki  o nauczycielce będącej Francuzką  dba o dobrą słyszalność w czasie koncertu  boczna część kościoła  jego królową jest lekka atletyka  jeden z satelitów Urana  pojazd połączony z parowozem  czułe – szeptane do uszka  nowożeńcy

 nowi wyznawcy chrześcijaństwa  ostry – to wiraż  Carl, 9-krotny mistrz olimpijski w sprincie i skoku w dal  silny, chłodny wiatr wiejący w dolinie Rodanu  falisty materiał do krycia dachów  radziecka wyrzutnia rakietowych pocisków artyleryjskich  nazywany królem Puszczy Białowieskiej  było stolicą RFN  zaciskane, by opanować gniew  Hubert, nieżyjący już trener siatkarzy  pławią się w niej pikle  panie kochające na planie  drobny – to geszefciarz  barwi lakmus na czerwono  kwadrat, który stracił równowagę?  13 marca świętuje z Krystyną  karo w kartach  tkanina ucięta pod kątem ostrym W rozwiązaniu należy podać wyrazy rozpoczynające się literą L. Adam Sumera

Rozwiązanie jolki nr 212: Wojski, Wszoła Wpłynęło:  675 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych.  55 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, WANIENKĘ DO KĄPIELI PARAFINOWYCH, wylosowała p. Krystyna Gawryś z miejscowości Biały Bór.

A1566-67 KRZYZ WKI_1.qxd

2010-04-02

17:32

Page 3

67

TYLKO DLA ORŁÓW

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

„17 poziomo razy 0,75”

„Rzeszoto” Krzyżówka z hasłem nr 115

Nagroda: TRZY ZESTAWY KOSMETYKÓW FIRMY

Plus minus nr 315

Nagroda: KALKULATOR I KSIĄŻKA 1

2 4

3 6 8

5

7

9

10

11

12 13

14

15 17

19

16

18 20

21

POZIOMO: PIONOWO: 1.7 pionowo podzielić 1. 16 pionowo minus 2 przez 15 15 poziomo 3. 5 pionowo plus 6 poziomo 2. 3 poziomo plus 17 pionowo 4. 17 poziomo plus 3. 16 pionowo minus 19 poziomo 13 poziomo 6. 1 poziomo podzielić 5. 14 pionowo podzielić przez 1,5 przez 3 8. 1 pionowo plus 1 poziomo 7. 12 poziomo razy 0,96 10. 15 poziomo podzielić 8. 2 pionowo minus przez 3 5 pionowo 4 12. 15 9. (21 poziomo plus 21) minus 13. 8 poziomo minus (6 poziomo plus 6) 17 poziomo 10. 17 poziomo razy 0,75 15. 10 pionowo plus 11. 1 poziomo plus 1 poziomo 10 poziomo 17. 1 poziomo minus 14. 20 poziomo minus V6 poziomo 17 poziomo 19. 8 pionowo plus 16. 9 pionowo minus 1 poziomo 10 poziomo 20. (3 pionowo plus 17. 18 pionowo minus 10 poziomo) razy 2 17 poziomo 21. (10 pionowo plus 18. 10 pionowo plus 17 pionowo) razy 2 11 pionowo W rozwiązaniu prosimy podać numer krzyżówki oraz liczbę „piątek” występujących w diagramie. rk

Aby przesłać hasło krzyżówki, trzeba napisać SMS o treści: KRANG.XXX.HASŁO KRZYŻÓWKI. (W miejsce XXX wpisujemy numer krzyżówki. Uwaga, stosować tylko litery, cyfry i kropki. Wielkość liter nie ma znaczenia). Dla przykładu: jeżeli hasłem krzyżówki jest „Wesołych świąt”, a numer krzyżówki 37, to SMS będzie wyglądał następująco – KRANG.37.WESOLYCH SWIAT. SMS-y należy wysyłać pod numer 72037 (płatny 2 PLN+VAT). Odpowiedzi przyjmujemy do 20 kwietnia 2010 r.

Wśród osób, które nadeślą rozwiązania SMS-em, dodatkowo rozlosujemy TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE DLA DWÓCH OSÓB. Dodatkową nagrodę, TYGODNIOWE WCZASY W POLSCE, za rozwiązanie nadesłane SMS-em, wylosowała p. Anna Witczak z Łodzi. Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie miesiąca. Przesyłkę opłaca redakcja. Zgodnie z obowiązującymi przepisami nagrody są obciążone 10-procentowym podatkiem. Wylosowane nagrody nie podlegają zamianie na równowartość w gotówce.

Nagrodą kwietnia jest CYFROWY APARAT FOTOGRAFICZNY. Życzymy szczęścia w losowaniu!

2

Wysyłając rozwiązanie SMS-em, wygrasz więcej! Możesz zwielokrotnić szansę wygranej, wysyłając więcej niż jeden SMS. Informację, że zostałeś zwycięzcą, otrzymasz wyłącznie SMS-em. W treści SMS-a znajdziesz numer telefonu, pod który należy zadzwonić w ciągu godziny.

Aby wziąć udział w jej losowaniu, należy zgromadzić 4 kolejne kupony, które zamieszczamy poniżej. Należy je wyciąć i nadesłać do redakcji do 4 maja 2010 roku wraz z rozwiązaniem dowolnej krzyżówki. UWAGA!!! Można też przesłać (do 4 maja) rozwiązanie SMS-em. W tym celu należy pod numer 73550 (koszt 3 zł+VAT) wysłać SMS z hasłem, na które złożą się cztery litery zamieszczone kolejno w 4 numerach ANGORY, o treści: KRANG.614.hasło

kw iet nia

Rozwiązania krzyżówek – same hasła – prosimy nadsyłać na kartkach pocztowych do 20 kwietnia 2010 r. pod adresem: Tygodnik ANGORA, 90-103 Łódź, ul. Piotrkowska 94. Rozwiązania krzyżówek można nadsyłać również SMS-em. Wśród osób, które nadeślą prawidłowe rozwiązania krzyżówek, rozlosujemy nagrody, które prześlemy pocztą. (Nagrody rzeczowe wysyłamy pocztą w terminie jednego miesiąca od ich ogłoszenia).

Nagroda miesiąca nr 614

Na gr od a

Rozwiązanie krzyżówki numer 112: DOBRA WOLA STOI ZA UCZYNEK. Wpłynęły:  1894 prawidłowe rozwiązania na kartkach pocztowych  439 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, MATĘ MASUJĄCĄ Z NAGRZEWANIEM, wylosowała p. Irena Brajtling ze Szczecina. hak

Uwaga: cyfra „0” nie stoi na początku żadnej liczby. Rozwiązanie krzyżówki nr 312: Liczba czwórek: 5. Wpłynęło:  360 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych  42 odpowiedzi nadesłano SMS-em. Nagrodę, KALKULATOR I KSIĄŻKĘ, wylosowała p. Jadwiga Szady z miejscowości Stare Juchy.

druga litera hasła: O

a1568 krzyzowki_2.qxd

2010-04-02

17:40

Page 2

68

NIE TYLKO DLA ORŁÓW

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Sudoku Zadanie nr 515 Nagroda: ALBUM „MIEJSCA PAPIESKIE” Sudoku to proste i przyjazne puzzle. W grze obowiązuje tylko jedna prosta zasada: uzupełnić puste pola diagramu w taki sposób, aby każdy wiersz, każda kolumna oraz każdy kwadrat 3x3 zawierał wszystkie cyfry od 1 do 9. Aby wziąć udział w losowaniu nagrody, wystarczy przepisać na kartkę pocztową pierwszy od góry wiersz z rozwiązanego diagramu wraz z numerem zadania, umieścić swoje dane osobowe i wysłać (można również SMS-em, np. KRANG.547/01.rozwiązanie) pod adresem redakcji z dopiskiem „Sudoku”. Rozwiązanie dwóch zadań zwiększy szansę na wygraną.

Rozwiązanie sudoku numer 512: 512/01 2 9 3 4 5 1 8 6 7 512/02 9 3 5 1 2 8 4 6 7 Wpłynęło:  698 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych  56 odpowiedzi nadesłano SMS-em. NAGRODĘ, ENCYKLOPEDIĘ „OBYCZAJE, JĘZYKI I LUDY ŚWIATA”, wylosowała p. Felicja Jasińska ze Zbąszynka. rk

Sudoku można też rozwiązywać w komórce! Jeśli Twój telefon obsługuje programy Java*, wystarczy wysłać SMS o treści ASDK pod numer 71037, a następnie postępować zgodnie z otrzymywanymi instrukcjami. Koszt jednego

6 6 4

7

7 9

3

1

6

3

7 8

6

6

5

8

4

2

6

7

2

7

1

5

2

4

1 4

5

3

4

3

4

8

9

3

6

4

7

5

8

5

1

2

7

2

6 1

2

5

3

9

Zadanie nr 515/01

4 Zadanie nr 515/02

SMS-a wynosi 1 zł + VAT. Podając wraz z pierwszym przesyłanym rozwiązaniem swoje imię lub pseudonim, zostaniesz automatycznie umieszczony na liście graczy i będziesz mógł sprawdzać swoją pozycję na liście rankingowej. Szczegóły: http://www.angora.com.pl/sudoku/

* Wykaz obecnie obsługiwanych telefonów: Nokia: Series 60, Series 40 (ekran 128x128), Series 30 color (ekran 96x65), 3410, 6310i; Siemens: S55(i), C60, MC60, M55, SL55, M(T)50, C55, C65, CX65, M65, S65, CX70; Motorola: T720(i), T722i,V300, V500, V525, V600; Sony Ericsson: T610, T630, K700i.

Logiczna układanka Krzyżówka nr 415

NAGRODA KSIĄŻKOWA Aby rozwiązać naszą logiczną układankę, należy zaczernić odpowiednie pola diagramu, w myśl reguł zakodowanych ciągiem cyfr umieszczonych z jego boku. I tak: przykładowy szereg cyfr „2, 4, 3, 5” w pionie oznacza, że w odpowiedniej kolumnie należy kolejno zaczernić ciąg – dwóch, czterech, trzech i pięciu pól (analogicznie postępujemy w wierszach). Oczywiście, liczba zaczernionych pól musi się nam zgadzać w „pionie i w poziomie”. Utworzony w ten sposób rysunek stanowi rozwiązanie łamigłówki. Do redakcji wystarczy przesłać nazwę obrazka. Rozwiązanie krzyżówki nr 412: antena satelitarna Wpłynęło:  180 prawidłowych rozwiązań na kartkach pocztowych  18 odpowiedzi nadesłano SMS-em. NAGRODĘ KSIĄŻKOWĄ wylosował p. Andrzej Deda z Niemiec.

Stanisław Gładys Pszczelarz Nigdy nie grałem w totolotka. Nie interesuje mnie hazard w jakiejkolwiek postaci. Uważam, że człowiek do wszystkiego musi dojść ciężką pracą. Oczywiście mam marzenia i wiem, na co przeznaczyłbym większy przypływ gotówki. Postawiłbym wspaniałą, nowoczesną pracownię pszczelarską. Projekt takowej mam już od lat. Typuję: 1,

6, 7, 10, 22, 49.

rk

LOTTO w Twojej komórce Jeśli chcesz dostawać wyniki 30 kolejnych losowań – wyślij SMS o treści: a glotto – wyniki Lotto a gmini – wyniki Mini Lotto a gmulti – wyniki Multi Multi pod numer 79550. Po wysłaniu SMS-a przez 30 kolejnych losowań będziesz otrzymywać wyniki. Chcesz otrzymać wyniki ostatniego losowania? – wyślij SMS o treści według opisu umieszczonego wyżej pod numer 71037. Jeśli chcesz otrzymać wynik najbliższego losowania, wyślij SMS o treści: a g x lotto – najbliższe losowanie Lotto* a g x mini – najbliższe losowanie Mini Lotto* a g xmulti – najbliższe losowanie Multi Multi* xmulti pod numer: 71037 *wyniki zakładów zostaną wysłane tuż po losowaniu.

Notowała i fot.: A. Pacho

Opłata za SMS wysłany pod numer 71037 wynosi: 1 zł + VAT, pod numer 79550: 9 zł + VAT.

a1569-71 Peryskop.qxd

2010-04-02

19:16

Page 1

PERYSKOP

Nr 15. Rok X

PRZEGLĄD PRASY ŚWIATOWEJ 11 kwietnia 2010 r.

Rzadko się zdarza, by jednego dnia wierni wszystkich odłamów chrześcijaństwa jednocześnie zaczynali Wielki Tydzień. A tak było w poniedziałek, 29 marca

Czy to już wojna? Rosja Dla większości mieszkańców wielkiej Moskwy to był jednak przede wszystkim dzień pracy. Rankiem jak zwykle setki tysięcy ludzi zjechało ruchomymi schodami w głębokie tunele. Kilkadziesiąt osób ostatni raz. Pierwszy wybuch nastąpił o godz. 7.56 w składzie pociągu Czerwona Strzała, który podążał ze stacji Południowo-Zachodnia w stronę Ulicy Podbielskiego. W chwilę po tym, jak maszynista pociągu zatrzymał się na stacji Łubianka i otworzył drzwi, kobieta, która stała przy wyjściu z drugiego wagonu, uruchomiła zapalnik. Rozpętało się prawdziwe piekło. Przerażeni pasażerowie nie potrafili się ukryć przed świszczącymi w powietrzu kawałkami metalu i szkła. Przynajmniej 20 osób, zarówno znajdujących się w wagonie obok samobójczyni, jak i tych, którzy dopiero co wyszli na peron, zginęło na miejscu. Fala uderzeniowa właściwie oderwała głowy tym, którzy siedzieli albo stali obok terrorystki. Pozostałych raziły odłamki. Zginął nawet mężczyzna w następnym, trzecim wagonie – ośmiomilimetrowy fragment bomby przebił mu czaszkę. Jak później stwierdzono, w momencie pierwszego zamachu druga samobójczyni już jechała linią Sokolniczeską w tym samym kierunku, kilka składów dalej. Natychmiast po pierwszym wybuchu zatrzymano ruch wszystkich znajdujących się na linii pociągów „z przyczyn technicznych”. A potem pociągi powoli dojeżdżały do najbliższych stacji, żeby wysadzić pasażerów. Kobieta z ładun-

Fot. PAP/EPA

kiem wybuchowym znajdowała się wtedy między stacjami Frunzenskaja i Park Kultury. O godz. 8.39, kiedy skład dotarł do Parku Kultury, maszynista ogłosił, że pociąg dalej nie pojedzie i poprosił pasażerów o opuszczenie wagonów, nastąpił wybuch drugiej żywej bomby. Tutaj – dzięki temu, że część osób już znajdowała się na peronie – ofiar było mniej. Jednak w sumie w obu eksplozjach zginęło – łącznie z tymi, które zmarły później w szpitalach – 39 osób, a 70 odniosło obrażenia, niektóre bardzo poważne. Świadkowie zgodnie podkreślali, że akcja ratunkowa została przeprowadzona nadzwyczaj sprawnie. Moskwianie, którzy mieli jeszcze w oczach obraz katastrofy organiza-

cyjnej po masakrze w teatrze na Dubrowce, z podziwem obserwowali śmigłowce lądujące na słynnym placu Łubiańskim. Jednymi schodami wychodzili z podziemi zszokowani ocaleni, a z przeciwnej już na miejsce katastrofy biegli ratownicy, strażacy i milicjanci.

Kto to zrobił? Śledztwo mogło się również rozpocząć bardzo szybko, szczególnie na stacji Łubianka, która znajduje się bezpośrednio pod dawną siedzibą KGB, a dzisiaj Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Niemal natychmiast założono w pewnym sensie oczywisty 70 

PRZEGLĄD TYGODNIA

 Władze Rosji wznawiają walkę z tzw. fałszowaniem historii II wojny światowej. Wiceminister spraw zagranicznych Aleksandr Jakowienko zapewnił, że Rosja nie pogodzi się z heroizowaniem popleczników faszystów (poplecznikiem III Rzeszy były Sowiety do 1941 roku! – BM) i pomniejszaniem wkładu ZSRR w ostateczne zwycięstwo. Uznał za niedopuszczalne zrównywanie nazistowskich Niemiec i ZSSR, co nie budzi większych wątpliwości historyków i politologów, oczywiście poza rosyjskimi. Tak to jest, gdy się pije wódkę zamiast czytać książki.  714 wyroków śmierci wykonano w 18 państwach na świecie w 2009 roku – obliczyła Amnesty International. Co najmniej 366 osób zginęło w egzekucjach w Iranie, 120 w Iraku i 52 w USA. Dane te są zaniżone, ponieważ Chiny traktują takie informacje jako tajemnicę państwową. Podejrzewa się, że rocznie wykonuje się tam kilka tysięcy wyroków, które grożą w 68 przypadkach, również za czyny bez użycia przemocy, a zeznania można wymuszać torturami.  Typowo francuską arogancją popisał się prezydent Sarkozy podczas gościnnych występów w USA. W przemówieniu na Uniwersytecie Columbia „pochwalił” Stany za reformę ochrony zdrowia: – Będę z wami szczery: z perspektywy Europy, kiedy ogląda się debaty amerykańskie o reformie ochrony zdrowia, trudno w nie uwierzyć. My już rozwiązaliśmy ten problem pół wieku temu. Podejrzewamy nieładnie, że bardziej go cieszy gigantyczny wzrost deficytu budżetowego USA, wywołany reformą (koszt – 940 mld dolarów).  Przeciw planom wprowadzenia edukacji seksualnej od 7. roku życia przez rząd Wielkiej Brytanii zaprotestowało – na łamach „Sunday Telegraph” – 640 kierowników szkół, radnych, profesorów i przywódców społeczności religijnych. Uważają, że doprowadzi to do seksualnych eksperymentów, a ponadto zmniejszy wpływ rodziców na wychowanie dzieci. Spod działania ustawy mają być wyłączone szkoły katolickie, anglikańskie, żydowskie i muzułmańskie. Skądinąd rząd labourzystów ma specyficzne zainteresowania w sytuacji kryzysu gospodarczego, z którym sobie nie bardzo radzi.  Nie potwierdzają się opinie, że ceny złota są kolejną bańką spekulacyjną. Ba, będą prawdopodobnie rosły za sprawą Chin. W ubiegłym roku Państwo Środka zakupiło kruszec o wartości ponad 14 miliardów (skok o 20% w stosunku do 2008 roku). Przewiduje się, że popyt na złoto ulegnie tam podwojeniu w ciągu 10 lat. Chiny mają problem z zagospodarowaniem 2-bilionowej rezerwy walutowej. Jednym z obiektów lokacyjnych jest złoto. BOHDAN MELKA

a1569-71 Peryskop.qxd

2010-04-02

70

19:16

Page 2

AKTUALNOŚCI

Czy to już wojna?  69 „czeczeński” ślad. Ciała kobiet śledczy byli zmuszeni mozolnie układać z fragmentów, niby koszmarne puzzle. Obraz, jaki uzyskali, był w obu przypadkach podobny. Właściwie w całości pozostały tylko głowy i dolne kończyny. Obie samobójczynie miały około 20-25 lat, charakteryzowały się kaukaskim typem urody, były ubrane na czarno. Jedna z nich nosiła szerokie spodnie, a druga spódnicę, rajstopy i pantofle bez obcasów. Ładunki, które zdetonowały kobiety, zawierały silny materiał wybuchowy – heksogen, ale miały stosunkowo niewielką moc – ok. 1,5 kg trotylu. Dla większego efektu rażenia zostały jednak wypełnione fragmentami armatury, gwoździami i kulkami łożyskowymi. Następnego dnia w prasie i telewizji pojawiły się „listy gończe” – fotografie oderwanych głów obu samobójczyń. Według doniesień niektórych gazet, organy ścigania miały już wcześniej informacje o szykującym się zagrożeniu. Obserwowano wzmożoną aktywność milicjantów z psami, intensywnie kontrolujących podejrzane osoby. Jednak te, o które chodziło, wspierane przez dwie inne kobiety o „słowiańskich” rysach i mężczyznę (został nawet wylegitymowany przez milicjantów), bez trudu minęły wszystkie kontrolne posterunki. Początkowo media gubiły się w domysłach, kto może stać za zamachami. Zarówno prezydent Miedwiediew, jak i premier Putin powrócili do starej retoryki o „topieniu” czy też „wydobywaniu terrorystów nawet z kanalizacji”. Powróciło znane wcześniej określenie „czarne wdowy”, czyli Czeczenki, które w wyniku działań rosyjskich władz utraciły swoich bliskich i teraz, szukając zemsty, decydują się na samobójstwo w tłumie niewiernych. Podobno zlikwidowany jakiś czas temu komendant polowy Said Buriatski zwerbował i wyszkolił już 30 takich gotowych na wszystko desperatek. Inny trop wiódł w stronę tzw. Emiratu Kaukaskiego i jego przywódcy, byłego prezydenta Republiki Iczkerii Doku Umarowa. Ten początkowo stanowczo zaprzeczył oskarżeniom, oskarżając władze Rosji o prowokację, by już w środę przyznać się do odpowiedzialności. Oświadczył, że zamachy w metrze są odwetem za masakry ludności cywilnej na północnym Kaukazie. Zapowiedział jednocześnie kontynuowanie ataków na terytorium Rosji.

cach, do których zwożono ofiary śmiertelne, rozgrywały się dramatyczne sceny. Szereg takich rozdzierających serce obrazów zanotowali reporterzy gazety „Moskiewski Komsomolec”. Przed kostnicą nr 4 spotkały się matki dwóch moskiewskich uczennic – 17-letniej Wali Jegieazarian i rok młodszej Daszy Antonowej. Nierozłączne przyjaciółki spieszyły się do szkoły, prestiżowego college’u przy Plechanowskiej Akademii Gospodarki Narodowej, były już spóźnione. Zwykle wsiadały z tyłu, do 6. lub 7. wagonu, by mieć bliżej do przesiadki ze stacji Łubianka na Kuznieckij most. W ostatniej chwili wskoczyły jednak do tego, który wybrała jedna z samobójczyń. Antonowa zginęła na miejscu, Walę jeszcze próbowano ratować w szpitalu. Bezskutecznie. Lekarzom nie udało się pozszywać poszarpanej aorty. Przy ogrodzeniu do słuchawki telefonu szlocha młoda dziewczyna. Według listy ofiar, w kostnicy czeka ją spotkanie z 30-letnią siostrą Julią Kowaluk. Może rozmawiać tylko z psychologiem:

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

– My nawet nie jesteśmy stąd... Przyjechałyśmy do przyjaciół na kilka dni, pospacerować po Moskwie, odpocząć... No i odpoczęłyśmy! – zanosi się szlochem. – Dlaczego nie byłam z nią?! Jak ją zawiozę rodzicom?! Cała rodzina przyjechała, by zidentyfikować Gennadija Kolcowa. Córka jest wysoką śliczną blondynką. Szlocha na ramieniu męża. – Mama nie uwierzy, że tata umarł dopóty, dopóki sama go nie zobaczy! Kobieta, chowając rozpacz pod ciemnymi okularami, trzyma się przy dzieciach jak może. Aleksandr Makarowskij był szefem działu komputerowego jednej ze stołecznych firm. W wolnym czasie interesował się piłką nożną, namiętnie kibicował Spartakowi. Zostawił dwuletniego syna i żonę. Tego ranka przed wyjściem do pracy jak zawsze pocałował malca. 19-letni Maksim Mariejew w ten nieszczęsny poranek jechał na uczelnię. Z pośpiechu zapomniał telefonu komórkowego. – Powrót po wyjściu z domu przynosi pecha, mógł jechać bez telefonu... Jakieś trzy minuty uratowałyby mu życie – rozpaczają rodzice.

Ofiary Gdy w szpitalach trwała dramatyczna walka o życie rannych, w miejskich prosektoriach i kostni-

W metrze rozpętało się prawdziwe piekło

Fot. PAP/EPA

Gniew Długo nie trzeba było czekać na odwet. Już wieczorem w poniedziałek w metrze jakiś pasażer zaatakował dwie muzułmanki. Dosłownie wyrzucił je z wagonu. Nikt nie stanął w ich obronie. W Moskwie odnotowano fakt, że tzw. czarni, czyli przybysze z Kaukazu, przestali się pokazywać na ulicach. Wcześniej też nie mieli tu łatwego życia. Zaczepiani, upokarzani przez pilnujących porządku milicjantów ciągle musieli się wykupywać łapówkami. Bo przedstawiciele organów ścigania, których zadaniem było nie dopuścić do tego typu ataków, głównie skupiali się na wyławianiu z tłumu ludzi o podejrzanym wyglądzie, by ich oskubać z pieniędzy. A przecież kaukaska muzułmanka może mieć blond włosy i niebieskie oczy. Na kobietę o takiej aparycji najbystrzejszy sierżant nie zwróci uwagi. Podobnie jak na mężczyznę w milicyjnym mundurze. Jak wielki to błąd, przekonano się już dwa dni później w Dagestanie.

Tragedia w Kizlarze Dwa potężne wybuchy wstrząsnęły dagestańskim miastem Kizlar. Znowu ofiary śmiertelne i wielu rannych. Tym razem zamachy były skierowane przeciwko miejscowym funkcjonariuszom milicji. W środę rano milicyjny samochód wyjechał na patrol. W mieście był spokój, nic nie wskazywało na to, że coś może im grozić. Stróże porządku zwrócili jednak uwagę na podejrzaną ładę niwę, krążącą w pobliżu komisariatu. Zatrzymali ją do kontroli i w tym momencie terrorysta samobójca uruchomił zapalnik ładunku wybuchowego. Eksplozja była potężna. Powstał lej o rozmiarach 2 na 6 metrów. Zginęli dwaj milicjanci, rany odnieśli przypadkowi przechodnie. Na miejscu zdarzenia zaczęli się zbierać koledzy poległych, opatrywano rannych, pracę rozpoczęła grupa operacyjno-śledcza. Mniej więcej 20 minut po pierwszym wybuchu rozległ się kolejny – w tłum w milicyjnych mundurach wszedł osobnik w uniformie porucznika milicji i zdetonował ładunek, który miał przy sobie. Zginęło jeszcze 9 osób, w tym naczelnik kizlarskiej komendy, pułkownik Witalij Wiediernikow. W sumie śmierć poniosło 12 osób, w tym obaj zamachowcy. – Byliśmy w pracy, dosłownie 300 metrów od miejsca wybuchu – opisywał zdarzenie naoczny świadek. – Pierwsza eksplozja była potężna, dosłownie pospadaliśmy z krzeseł. Wszyscy wybiegli na ulicę. Z pobliskiej szkoły wyleciały wszystkie szyby. Na miejscu byliśmy pierwsi, jeszcze przed przyjazdem milicji. Samochód niwa rozleciał się na kawałki,

a1569-71 Peryskop.qxd

2010-04-02

19:16

Page 3

szczątki porozrzucało w promieniu 200 metrów. Milicjanci jechali żyguli, które spłonęło całkowicie. Powiedziałem dzieciom, żeby lepiej odeszły, bo może jeszcze się coś zdarzyć. Nie zdążyliśmy wrócić do pracy, jak znowu usłyszeliśmy wybuch, kiedy samobójca w milicyjnym mundurze wysadził się w tłumie. Widziałem karetkę pogotowia, która przyjechała tam po drugim wybuchu. Była cała w krwi, jakby przeszedł krwawy deszcz. Na razie udało się zidentyfikować zamachowca przebranego za porucznika milicji. To 22-letni mieszkaniec Kizlaru Daud Dżabraiłow. Niczego na razie nie wiadomo o drugim samobójcy.

buch na stacji Łubianka spowodowała 17-letnia Dżennet Abdurachmanowa, wdowa po pochodzącym z Dagestanu Umalacie Magomiedowie, zabitym przez wojska rosyjskie w ubiegłym roku. Według „Moskiewskiego Komsomolca” odnaleziono jej list, napisany w języku arabskim, w którym obiecuje nieżyjącemu mężowi, że „spotkają się w niebie”. Są

przypuszczenia, że drugą „czarną wdową” może być Czeczenka Marcha Ustarchanowa. W moskiewskim szpitalu zmarł 51-letni mężczyzna, czterdziesta ofiara zamachów.

ANDRZEJ BERESTOWSKI Na podst.: Izwiestii, Moskiewskiego Komsomolca, Kommiersanta

Co dalej? W tym samym Dagestanie kilkanaście godzin później nastąpiła eksplozja samochodu, w której śmierć poniosło dwóch mężczyzn, prawdopodobnie przewożących materiały wybuchowe. Rodzi się refleksja, że Rosja właśnie zaczyna przypominać Irak albo północny Pakistan. A za cztery lata igrzyska olimpijskie. W Soczi. U stóp Kaukazu. *** Piątkowy dziennik „Kommiersant” doniósł, że prawdopodobnie zidentyfikowano obie samobójczynie. Wy-

Moskwa w żałobie. Mieszkańcy składają kwiaty na stacji metra Park Kultury Fot. PAP/ITAR-TASS

Czytelnicy PERYSKOPU debatują o współczesnej polskiej emigracji

Wracać? Wyjeżdżać? Oto są pytania…



Kryzys na świecie daje się we znaki. Nie ominął także krajów, do których chętnie wyjeżdżaliśmy w ostatnich latach po lepsze jutro. W naszym kraju podobno jest dobrze (jakimś dziwnym trafem), zatem emigranci, którzy wyjechali w ubiegłych latach – powinni lawinowo powracać na łono Ojczyzny. Trąbiły o tym media, zachęcali politycy, grzmiały reklamy. Jakoś tego nie widzę, chociaż obserwuję, słucham, czytam, rozmawiam… Pytam – dlaczego tak niewiele osób wraca, skoro tam jest tak źle, a u nas tak dobrze? Gazety straszą, że będzie jeszcze gorzej, funt straci na wartości, pracę będzie można znaleźć, np. na Wyspach – tylko w mało atrakcyjnych zawodach. Ale co mam w swoim kraju? Trudno o pracę, a jeśli już jest, to słabo płatna. A jak długo mam mieszkać z rodzicami i liczyć na ich pomoc? Kiedy mam założyć rodzinę i za co ją utrzymać? Wielu moich kolegów i wiele koleżanek wyjechało za granicę i …jak dotąd nie wróciło do Polski. Owszem, tłuste lata, kiedy funt był wart

71

AKTUALNOŚCI

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

grubo ponad sześć złotych, minęły, ale – jak się okazuje – niektórym trudności wyszły na dobre i potwierdziły prawdę, że Polak potrafi się zmobilizować. Jedna z koleżanek dorabia jako opiekunka, inny kolega poważnie zajął się nauką języka, jeszcze inny dokształca się w swoim zawodzie, aby utrzymać stanowisko, a może awansować. Nawet gdy nie ma pracy, to z zasiłku można spokojnie przeżyć i przeczekać gorszy czas. Można też zmienić kraj pobytu, z jednego zachodniego na inny lub skandynawski. Młodzi na emigracji pobierają się, rodzą im się dzieci. Niektórzy sprowadzają rodzinę z kraju. Rzadko kiedy wracają, bo jednak tam jest im lepiej. A ci, którym się nie udało lub popadli w tarapaty, nie chcą się do tego przyznać i… też zostają. W moim kręgu nie znam nikogo takiego, ale wiem, że takie przypadki się zdarzają i nawet na tych łamach o nich czytałem, a także oglądałem w „Londyńczykach”. Do powrotu skłaniają zazwyczaj sprawy rodzinne lub zdrowotne. Często powrót do kraju po kilku latach nieobecności okazuje się trudny i rozczarowuje. Nie można dostosować się do

rzeczywistości, kumple gdzieś rozpierzchli się, nie ma pracy na miarę ambicji. Wtedy rodzi się myśl: „wszędzie, tylko nie tutaj” i decyzja o kolejnym wyjeździe. Praca jest ciężka, wielogodzinna, do tego dochodzi stres związany z nowym krajem, inną kulturą itd. Ale znam dziewczynę, która w kraju była kompletnie zagubiona, a teraz pracuje na Wyspach i odnalazła sens życia. Jej bracia wyjechali wcześniej, a kiedy urządzili się, sprowadzili siostrę i wiedzie im się nieźle. W naszym kraju cała trójka borykała się z ogromnymi problemami. Tam nie boją się kryzysu, nie myślą o powrocie, mają dużo siły i satysfakcję, że potrafili się wydostać na powierzchnię… Coś, ktoś im to umożliwił – dlaczego w obcym kraju, a nie w Ojczyźnie? Po co piszę to wszystko? Otóż sam jestem w wielkiej rozterce – nie tyle czy wracać (bo ciągle żyję w tym kraju), a raczej czy jeszcze warto wyjeżdżać? Znam trochę język, pracy się nie boję, więc może warto zaryzykować?

Waldemar Na listy Czytelników czekam pod adresem: [email protected]

Hit internetu

Twój sąsiad jest mordercą Amerykański serwis criminalsearches.com używa hasła: „Czy naprawdę wiesz, kim są ci ludzie?”. Sąsiadka, niania twojego dziecka, chłopak córki? Znasz nazwiska, adres, wygląd, ale co wiesz o ich przeszłości? Możesz bez obaw wpuścić ich do domu? Strona Criminalsearches, czyli „poszukiwania przestępców”, ma rozwiać wątpliwości. Jest to stale uzupełniana baza danych pochodzących z kryminalnych archiwów 50 stanów, 3500 hrabstw w USA. Złoczyńcę można namierzyć na dwa sposoby – wyszukując go według nazwiska bądź lokalizując na mapie. Witryna informuje na przykład, że twój ogrodnik o nazwisku, powiedzmy, James Johnson, urodzony w 1939 r., wcale nie jest dobrodusznym staruszkiem, lecz facetem skazanym kiedyś za narkotyki oraz piratem drogowym. I tu pojawiają się problemy podkreślane przez wszystkich krytyków Criminalsearches. Pierwszy – czy to na pewno ten James Johnson? Serwis nie zamieszcza zdjęć. Drugi – czy James Johnson był dilerem, ćpunem, czy złapano go w czasie jego pierwszej i ostatniej próby palenia trawki? Spowodował wypadek w alkoholowym upojeniu czy tylko nieznacznie przekroczył prędkość? Criminalsearches nie dostaje aż tak dokładnych danych z amerykańskich sądów. Ale ogrodnika wyrzucamy z pracy. Na wszelki wypadek. Obrońcy prywatności podnosili właśnie te kwestie, lecz przegrywali ze zwolennikami witryny, twierdzącymi, że: „Niewiedza może być szczęściem, ale poczucie bezpieczeństwa zyskane dzięki ignorancji to nie jest dobra strategia”. Wielkie kontrowersje wzbudziła też opcja wyszukiwania kryminalistów na podstawie mapy. Przyjmijmy, że mieszkamy w San Francisco na Mission Street. Z mapy wynika, że w najbliższej okolicy natkniemy się na 7 przestępców seksualnych i 3 drogowych. Wystarczy, żebyśmy wpadli w paranoję, wynajęli dla dzieci ochroniarza, nie opuszczali mieszkania po zmroku oraz nabawili się lęku przed przechodzeniem przez jezdnię. Mapa przestępczości wzbudziła gorące protesty wśród pośredników mieszkaniowych. Kto kupi lokal na ulicy, gdzie – według Criminalsearches – roi się od przestępców? Jeden z komentatorów witryny napisał: „To jedyne miejsce, które jednocześnie kocham i nienawidzę. Z jednej strony nie chcę wiedzieć, że mieszkam w otoczeniu pełnym zbrodniarzy (…), z drugiej – gdybym szukał współlokatora, opiekunki do dzieci (…) będzie to pierwsze miejsce w sieci, do którego zajrzę”.

EWA WESOŁOWSKA

a1572-73.qxd

2010-04-02

17:11

Page 2

72

ŻYCIE NA SAKSACH

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Szwedzi cenią polskich lekarzy

Zdrowa konkurencja Korespondencja własna

Szwecja Niedawno w polskich mediach pojawiła się informacja, że polski lekarz ginekolog pracujący w Szwecji zwyciężył w głosowaniu przeprowadzonym przez największy szwedzki portal dla pacjentów Doktorsguiden.se na najlepszego lekarza Szwecji. Trudno natomiast było znaleźć informację, że mniej więcej w tym samym czasie, gdy pochodzący z Łodzi dr Adam Szeląg – bo tak nazywa się najlepszy ginekolog pracujący w Szwecji – zdobywał swój laur, w programie 1. szwedzkiej telewizji pojawiła się informacja o innej naszej rodaczce, Renacie Nowak-Edin, która – prowadząc klinikę dentystyczną – doprowadziła do zniszczenia całego uzębienia jednej ze swoich pacjentek. Jak widać, lubimy się chwalić. Z przyznaniem do porażki jest już gorzej. Na szczęście pani Renata to

6 tys. lekarzy. Zresztą ze względu na rozbudowany system opieki społecznej w Szwecji chyba zawsze brakowało lekarzy, z czym Szwedzi próbują sobie radzić w różny sposób. Jednym z nich jest właśnie „import” lekarzy z zagranicy. Nabór lekarzy z Polski zaczął się na przełomie lat 80. i 90., kiedy wraz ze zmianą ustroju zwiększyły się możliwości wyjazdów przedstawicieli polskiej służby zdrowia do pracy za granicą. Ale największa fala przyjazdów nastąpiła po przystąpieniu Polski do UE. Zwłaszcza że Szwecja była tym krajem Unii, który jako jeden z pierwszych otworzył dla Polaków swój rynek pracy. W organizowaniu przyjazdów polskich medyków były i są głównie zain-

wydłużonym czasem pracy. W City Dental przyjmuje się pacjentów przez 7 dni w tygodniu, a lekarze pracują na dwie zmiany po sześć godzin. O ile taki system pracy zyskał uznanie w oczach pacjentów, to szwedzcy lekarze uznali to za nieuczciwą konkurencję. Przyznaje to bez ogródek w rozmowie ze mną Matias Santesson, założyciel i właściciel kliniki. Zarzuty, jakie pojawiały się w mediach wobec kliniki, były rzeczywiście absurdalne. Szwedzcy lekarze zarzucali Santessonowi m.in. to, że... za mało płaci pracującym w klinice lekarzom. W dziennikach szwedzkich pojawiły się artykuły o kolejkach oczekujących i bałaganie przy rejestracji pacjentów. Polskich dentystów oskarżano o naruszanie szwedzkich standardów w le-

uzyskują dużą pomoc

jednak wyjątek. Na ogół polscy lekarze, a ocenia się, że w tej chwili w Szwecji jest ich ok. 500 i stanowią największą grupę narodowościową lekarzy spoza Skandynawii, cieszą się wśród pacjentów dobrą opinią. Wysoko oceniany jest także poziom kształcenia medyków w Polsce. Dość powiedzieć, że na polskich uczelniach medycznych studiuje obecnie około 600 studentów ze Szwecji. I nie są oni pierwszymi szwedzkimi studentami w Polsce. Według oficjalnych danych (socialstyrelsen/NPS databas), w latach 1994-2007 prawo wykonywania zawodu lekarza w Szwecji uzyskało 465 osób, którzy wykształcenie medyczne zdobywali w Polsce. W roku 2008 takich osób było 112. Erik Ericsson-Ahl, Szwed studiujący w Polsce, na pytanie reportera szwedzkiej telewizji: Czy studia medyczne w Polsce są warte 500 tys. skr (około 200 tys. zł) odpowiedział bez wahania: – Tak, ta suma to jest dobra inwestycja w moją przyszłość. Faktem jest jednak, że na szwedzkich wydziałach medycznych limity przyjęć są mocno ograniczone. I tak w Karolinska Instytut o miejsce w 2009 roku starało się ponad 5 tys. osób, przyjęto zaś... 153. Jednocześnie, według ostatnich prognoz tutejszego związku lekarzy w szwedzkiej służbie zdrowia w 2020 roku będzie brakowało około

w Skandynawii jako pracę o charakterze sezonowym. Także oferujący Polakom zatrudnienie nie wymagają od nich znajomości szwedzkiego. Wystarcza znajomość angielskiego, którym szwedzcy przedstawiciele środowiska medycznego posługują się biegle. Choć czasami nieznajomość szwedzkiego może budzić lekką irytację. Opowiadano mi o przypadku polskiego anestezjologa asystującego przy operacji, że lekarz dokonujący zabiegu dopiero w trakcie operacji zrozumiał, że anestezjolog nic a nic nie rozumie z tego, co się do niego mówi po szwedzku. Polacy nie garną się też do tutejszych związków zawodowych. Zresztą dotyczy to również przedstawicieli innych nacji. Według przedstawiciela szwedzkiego związku lekarzy, cudzoziemcy są nieufni wobec związków zawodowych. Można się domyślać, że ta nieufność wynika z różnic kulturowych. W Szwecji pozycja związków jest bardzo silna, znacznie silniejsza niż w krajach dawnego bloku wschodniego. Poza tym na pracę poza granicami Polski decydują się z reguły osoby bardziej zaradne, które nie odczuwają potrzeby pozyskiwania dodatkowej opieki ze strony związków. Trzeba też pamiętać, że przyjeżdżający do pracy lekarze

Rys. Paweł Wakuła

teresowane władze lokalne, w których gestii leży zapewnienie opieki zdrowotnej obywatelom. Dobrym przykładem jest tu działająca od 10 lat firma Kalmena Rek AB, w której 50% udziałów do końca 2009 roku miało miasto Kalmar. Nie wiedzieć czemu w połowie grudnia ub.r. pojawiła się w polskich mediach informacja, jakoby firma zaprzestała działalności z powodu braku chętnych do wyjazdu, ale – jak zapewnił mnie dyrektor firmy Aza Brenannder – jest to wiadomość nieprawdziwa. Firma działa i nadal prowadzi rekrutację polskich lekarzy do pracy w Szwecji, choć rzeczywiście odczuwalny jest spadek zainteresowania pracą. Zanim Adam Szeląg został najlepszym – w ocenie pacjentek – ginekologiem Szwecji, o polskich lekarzach zrobiło się głośno około 2005 roku, kiedy w Sztokholmie otwarto klinikę dentystyczną City Dental, w której zatrudnienie znaleźli głównie lekarze z Polski. Klinika od początku przyciągnęła klientów przede wszystkim niższymi niż gdzie indziej cenami oraz

czeniu uzębienia. Jednak dotychczasowe kontrole szwedzkiego ministerstwa zdrowia nie potwierdziły tych zarzutów. Z zarzutami nie zgadzają się też pacjenci. Jak twierdzi Santesson, według ankiety przeprowadzonej wśród pacjentów City Dental, aż 95% z nich jest zadowolonych z wykonanej usługi. Obecnie klinika zatrudnia 35 lekarzy, z czego 13 z nich to Polacy. Polacy mają również swoje gabinety w Polsce, pracują na przemian jeden miesiąc w Polsce i jeden w Szwecji. Trzech z nich postanowiło na stałe przenieść się do Szwecji. Pacjentom nie przeszkadza to, że zatrudnieni w klinice lekarze cudzoziemcy z reguły nie znają szwedzkiego. Większość pacjentów zna angielski, a poza tym na miejscu pracują również szwedzkie pielęgniarki, które służą pomocą w przypadku trudności

w porozumieniu z klientem. Faktem jest, że polscy lekarze raczej nie uczą się szwedzkiego. Wynika to chyba z tego, że zdecydowana większość z nich traktuje pracę

od swego szwedzkiego pracodawcy. Pomaga on im np. w znalezieniu mieszkania. Jednak obraz byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć, że istnieje wśród niewielkiej części Szwedów doza niechęci, czy raczej braku zaufania do cudzoziemców, w tym polskich lekarzy. Znajoma zaniosła do swojej firmy, znanej sztokholmskiej piekarni, zwolnienie lekarskie wystawione przez lekarza o polsko brzmiącym nazwisku. Trzeba dodać, że jest to lekarz, który mieszka w Szwecji od 17. roku życia. Jakież było jej zdumienie, gdy szef zaczął głośno i w niewybredny sposób kwestionować zwolnienie, wyrażając w ten sposób swój brak zaufania do lekarzy niebędących Szwedami. Koleżanka opinie szefa nagrała na dyktafon i obecnie lekarz zastanawia się nad skierowaniem sprawy do rzecznika ds. walki z dyskryminacją imigrantów. Obecność lekarzy z Polski budzi wśród części szwedzkiego środowiska medycznego pewną niechęć, ale jest to spowodowane chyba głównie tym, że na rynku usług medycznych pojawiła się konkurencja. Jednak, jak pokazuje przykład dr. Szeląga czy kliniki City Dental, taka konkurencja tylko wychodzi na zdrowie pacjentom. Przynajmniej szwedzkim.

ALDONA ERIKSSON Sztokholm

a1572-73.qxd

2010-04-02

17:11

Page 3

Wenus spod skalpela USA W Ameryce ciągle spełniają się marzenia. – Być piękną, młodą i bogatą! – wzdycha niejedna emigrantka. Z bogactwem, wskutek panoszącego się kryzysu, różnie bywa, ale o wieczną młodość w nowej ojczyźnie Polkom nietrudno. Szczególnie jeśli nie boją się skalpela. Jak wynika z najnowszych statystyk, kobiety w USA bardziej niż nóż przerażają zmarszczki na twarzy i niedoskonałości ciała. Według raportu Global Industry Analysts, do roku 2012 w Stanach Zjednoczonych obrót na rynku operacji plastycznych wyniesie ponad 15 miliardów dolarów. Najbardziej obiecująco wygląda rozwój nieinwazyjnych technik medycyny estetycznej (botox czy kolagen), za pomocą których można zlikwidować bruzdy i zmarszczki bez użycia skalpela. Zdaniem raportu, operacje chirurgiczne nadal pozostaną jednak podstawą medycyny estetycznej; rekordowo wzrośnie liczba zabiegów wstawiania implantów, czyli

plastyka piersi. Polki mieszkające w Ameryce wpasowują się w te statystyki. Duże zapotrzebowanie na zabiegi i operacje plastyczne wśród przedstawicielek Polonii amerykańskiej potwierdza doktor Grzegorz Turowski, jedyny Polak spośród 200 chirurgów plastyków prowadzących praktykę w Chicago. Kiedy dziesięć lat temu otwierał klinikę, 10% jego pacjentek stanowiły Polki. Dziś to

jedna czwarta wszystkich zgłaszających się do niego pań. Według doktora, Polki w Chicago nie różnią się niczym od Amerykanek w podejściu do zabiegów i operacji plastycznych. – W Stanach istnieje duża akceptacja społeczna dla wszelkich zmian w wyglądzie. Chirurgia plastyczna jest tematem często poruszanym przez media. Przestała też być dostępna jedynie dla osób bardzo zamożnych. Większość moich pacjentek pochodzi z klasy średniej. Polki asymilują się szybko z tutejszym społeczeństwem, docierają do nich te same informacje – mówi. Emigrantki z Polski mieszkające w USA najczęściej poddają się operacjom powiększania biustu oraz korygowania kształtu nosa. – Wynika to z typu urody Polek, które zazwyczaj są szczupłe i mają niewielkie piersi – wyjaśnia doktor Turowski. – Tym nasze rodaczki różnią się od Amerykanek, które często poddają się zabiegowi odsysania tłuszczu oraz mają tendencję do powiększania piersi z dużych na jeszcze większe. W środowisku polonijnym operacje plastyczne cieszą się największą popularnością wśród

młodszego pokolenia. 20-30-letnie Polki poprawę wyglądu traktują jako inwestycję w siebie. Ewa Wojtyga – właścicielka salonu fryzjerskiego w Chicago odwiedzanego przez młode, zadbane Polki – mówi, że wizyty u chirurga plastyka są częstym tematem rozmów jej klientek. – Dziewczyny opowiadają o różnych zabiegach, którym się poddają. Wśród pań, które do mnie przychodzą, są osoby w wieku dwudziestu paru lat,

Polskie rodowody ukraińskiego prezydenta i premiera

Szlacheckie korzenie Ukraina Ledwie miesiąc upłynął od zatwierdzenia przez Radę Najwyższą Ukrainy Nikołaja Azarowa na stanowisku premiera. Tymczasem, jak się dowiadujemy, korzenie genealogiczne tego człowieka, podobnie jak i prezydenta Wiktora Janukowycza, sięgają w głąb polskich dziejów. Jednocześnie obaj nie spieszą się z publicznym oświadczeniem, że w ich żyłach płynie polska krew. Nie ma

73

POPRAWIANIE URODY

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

w tym nic dziwnego! Propaganda czasów stalinowskich, aby usprawiedliwić wkroczenie na terytorium Polski w 1939 roku, na tyle zatruła świadomość obywateli ZSRR antypolonizmem, że nawet dziś wielu ukraińskich wyborców mogłoby nie głosować za Janukowyczem, wiedząc, że miał w rodzinie Polaków. Julia Tymoszenko w walce o prezydencki fotel utraciła niejeden tysiąc głosów „dzięki” temu, że prasa, przede wszystkim izraelska, odkryła w niej halachiczną żydówkę… Akurat w tym przypadku Polacy okazali się mądrzejsi od Żydów, zaczęli bowiem mówić o polskich korzeniach

które mają już za sobą pierwsze poprawki urody. Dziś wypełnianie zmarszczek to jak koloryzacja siwych włosów – podsumowuje. – Sama raz w miesiącu zapraszam do swojego salonu chirurga plastyka, który oferuje moim klientkom zabiegi wygładzania zmarszczek – dodaje. Karolina Nawrocki – masażystka w jednym z salonów spa – mówi, że co jakiś czas organizowane są w nim spotkania chirurgów plastyków z paniami reklamowane jako „Botox Party”. W czasie takiego spotkania panie mogą zlikwidować zmarszczki, płacąc 12 dolarów za dawkę botoksu. Klientek nie brakuje. Co motywuje kobiety do wizyt u chirurga plastyka? Polki, szczególnie w drugim pokoleniu, urodzone lub wychowane w USA, tak jak Amerykanki utożsamiają dobry wygląd z sukcesem zawodowym. Dbanie o siebie to nie oznaka próżności, ale styl życia i wymóg czasów – mówi Marta, 35-letnia chicagowianka pochodząca z Krakowa, asystentka w firmie prawniczej. Podobnie jak ona myśli jedna na dziesięć kobiet ze 115-milionowej grupy czynnych zawodowo pań, które – według ankiety Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgów Plastyków – stwierdziły, że poddałyby się operacji plastycznej w celu dostania lepszej pracy. Szokujące 3%, czyli 3,5 miliona kobiet już taką operację przeszło. Polki przyjeżdżające do Stanów, szczególnie te reprezentujące młodą emigrację, nie mają też

kulturowego obciążenia mitem matki Polki, umęczonej życiem i poświęcającej się dzieciom. Hitem w klinice doktora Turowskiego jest Wiktora Fedorowicza i Nikołaja Janowicza nie przed wyborami prezydenckimi tylko po nich. Dziadek nowego premiera Ukrainy nazywał się Robert Polko, zaś ojciec – Jan Polko. Pochodzili z Łotwy, która przed rewolucją 1917 roku, tak jak i Polska – wchodziła w skład Imperium Rosyjskiego. Rosyjskie nazwisko Nikołaj Azarow przyjął po babci, która go wychowała. Decyzja ta jeszcze raz potwierdza fakt, że również on, jak i wielu Polaków radzieckich, aby nie być osobą niepożądaną we własnym kraju, odstąpił od nazwiska ojców, rozwiązując tak główny radziecki problem egzystencjalny: być albo nie być. Ukraińcy mają dziś prezydenta o wyraźnie polskim nazwisku i premiera z polskim ojcem. Mają tyle wspólnego, że przodkowie ich pochodzą z terenów, które historycznie nigdy nie należały ani do carskiej Rosji, ani do ZSRR,

zabieg adresowany do młodych matek i reklamowany jako „mommy makeover”. – Zwiotczała skóra na brzuchu i zdeformowany biust nie muszą być nieodłącznym atrybutem macierzyństwa – mówi Krystyna, Polka, która po porodzie skorzystała z tego zabiegu. – Mam czterdzieści lat, czuję się, jakbym miała trzydzieści. Granica psychologiczna wieku obecnie przesunęła się. Chcę wyglądać tak, jak się czuję, młodo. Poza osobami młodymi dużą grupą zainteresowaną poprawą wyglądu są panie walczące z kompleksami wynikającymi z naturalnych defektów urody lub te broniące się przed fizycznymi oznakami starości. W ich wypadku swoje zadanie spełnia skalpel.

Na duży odsetek Polek, które podejmują w Chicago decyzję o poddaniu się zabiegom czy operacjom plastycznym, ma też wpływ czynnik ekonomiczny. Cena poprawiania urody u chirurga plastyka w USA jest wprawdzie wyższa w porównaniu do cen w Polsce, ale wyższe są też zarobki. Do tego banki w Ameryce udzielają pożyczek na operacje plastyczne, tak jak udzielają ich na kupno domu czy samochodu. W banku MB Financial, po zakwalifikowaniu się do wzięcia pożyczki, można otrzymać do 10 tysięcy dolarów na wydatki związane z operacjami plastycznymi. Wystarcza to w zupełności na opłacenie poprawy wyglądu biustu. Wstawienie implantów przez chirurga plastyka kosztuje w USA średnio 7-8 tysięcy dolarów. Część operacji, takich jak na przykład rekonstrukcja piersi po mastektomii, pokrywa ubezpieczenie. Jest to regulowane ustawą rządową. To wszystko sprawia, że wiele zabiegów w gabinecie chirurga plastyka jest dostępnych właściwie na każdą kieszeń.

ELŻBIETA GOŁĘBIEWSKA a tylko były okupowane. Wszystkie stare inskrypcje na grobach przodków Janukowycza w białoruskiej wsi Januki są po polsku, a nieliczni dziś mieszkańcy są katolikami. Nie ulega wątpliwości, że i dziadek, i pradziadek Azarowa (Polko), będąc polskimi Łotyszami, raczej nie byli chrzczeni w cerkwi, tylko w kościele. Mamy jeszcze jeden ważki dowód na to, że korzenie rodowe Azarowa są polskie: Polko nie ma nic wspólnego z nazwiskami łotewskimi. Dla Ukraińców po wyborach miało już nie mieć znaczenia, czy Janukowycz jest Polakiem, czy Białorusinem. Czy Azarow jest Polakiem czy Łotyszem. W każdym z nich płynie już czysta krew rosyjska, obaj są prawosławni i wszystko, czego możemy po nich oczekiwać, to mądre i dobre czyny.

WALERIJ LUBCZENKO Dniepropietrowsk

a1574-75.qxd

2010-04-02

17:08

Page 2

74

ŻAŁOSNE AMATORSTWO?

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

J. Rolke-Forum

Specjalnie dla Czytelników PERYSKOPU komentuje Krzysztof Mroziewicz

Polska nuklearna, ale podzielona Po co prezydent Barack Obama zaprosił premiera Donalda Tuska na szczyt nuklearny do USA? Być może dlatego, że polscy fizycy (Infeld, Trautman, Sołtan, Wilhelmi) wiedzieli, jak skonstruować bombę atomową na początku lat 60., a wojskowi inżynierowie (Kaliski) budowali polską tarczę antyrakietową w latach 70. Jedni i drudzy mają swoich wybitnych, znanych także w USA, uczniów, choć dziś nawet tylko przeciętnie uzdolniony fizyk majsterkowicz może zbudować bombę sposobem chałupniczym, tak jak to zrobili specjaliści z RPA w warsztatach technikum mechanicznego. Dziś broń jądrową może skonstruować każde państwo w Europie, może z wyjątkiem Albanii i Watykanu, byleby tylko miało uran, (Polska ma), dostępny na czarnym rynku. I musi mieć wirówkę, którą można kupić w Holandii (lub Pakistanie i Korei Północnej). Bomba to jednak nie wszystko – ważne są środki przenoszenia, czyli rakiety i samoloty. Ale środkiem przenoszenia może być

R E K L A M A

także człowiek, jeśli włoży pod marynarkę głowicę taktyczną (przymajstrowaną do pocisku haubicy) i wejdzie z nią do kawiarni w centrum wielkiego miasta, gdzie

odpaliwszy ładunek, spowoduje „Hiroszimę” na sporym obszarze. Jeśli „narzeczone Allaha” wzięły „ślub” w moskiewskim metro 29 marca, mając za pasem 400-gramowe ładunki, to będą mogły tam schować także głowicę. Konferencja u Obamy musi również dotyczyć tego wariantu, bo terroryzm, zwłaszcza spod znaku Al Kaidy, nie folguje. Ale groźniejsze są próby niszczenia świata przeprowadzane, jak przed premierą w teatrze, w dwu państwach, z których jedno marzy o końcu świata (Iran), a drugie nim straszy (KRLD). Ponadto w każdej chwili można spodziewać się kolejnych szaleńców, którzy mogą dojść do władzy tu czy ówdzie. Syn Fidela Castro, Fidelio, nie bez przyczyny został posłany do Moskwy na studia w zakresie fizyki jądrowej i nie bez

przyczyny został po powrocie dyrektorem Kubańskiego Instytutu Energii Atomowej. Białoruś może sobie przypomnieć – pod rządami Łukaszenki, czy kogoś jeszcze gorszego – co to znaczy dysponować arsenałem atomowym. To samo dotyczy Ukrainy – która ma nową władzę – i Kazachstanu. Wszystkie kraje mówią o potrzebie przechodzenia na energię atomową, nawet prozachodni Irańczycy, ale różnica między pokojowym a wojennym wykorzystaniem energii zależy tylko od celu. Póki kontrolę nad arsenałem sprawują demokratycznie wybrane władze, które działają zgodnie z porozumieniami międzynarodowymi, póty nic nie wybucha. Jeśli jednak do władzy i kontroli dochodzi w imieniu jakiejś

zdeterminowanej grupy jedna osoba, wtedy wszystko może się zdarzyć. Na przykład w Pakistanie. Kto ma kody do broni jądrowej tego kraju? Nie wiadomo. Prezydent Asif Zardari? Generał Musharraf by mu nie przekazał. Amerykanie? Jeśli tak, to dawno już uporaliby się z talibami na Terytorium Wolnych Plemion Pusztuńskich. A jeśli to właśnie talibowie podchodzący już pod Islamabad są o krok od zdobycia kodów? Ile trzeba tarcz antyrakietowych, żeby uchronić od katastrofy region? A co oznaczają pogróżki Kim Dzong Ila? Powiedział on, żeby nikt nie próbował zmieniać ustroju KRLD. W odwecie może użyć rakiety o zasięgu 7 tys. km i uderzyć głowicą w Kalifornię. Dlatego każdy incydent w rejonie Półwyspu Koreańskiego odnotowywany jest z niepokojem jako – być może – casus belli. Choćby niedawna katastrofa południowokoreańskiego okrętu wojennego, który zatonął z powodu nagłej wyrwy w burcie. Mówi się, że to nieszczęśliwy wypadek poza wszelką polityką. Chyba że KRLD ma już tajemniczą broń, która topi okręty i rozpływa się bez śladu. Kiedy mowa o zagrożeniu jądrowym, ważny jest każdy przewidywalny wariant, nawet ten nieprawdopodobny. Jeśli nowa doktryna wojenna Rosji dopuszcza możliwość użycia broni nuklearnej przeciwko siłom taktycznym, gdyby najechały terytorium Federacji, to znaczy, że każdy ruch Gruzinów, a nawet Inguszów czy Czeczenów, może wywołać odpowiedź za pomocą głowicy taktycznej. Najgorszym wariantem jest jednak użycie broni atomowej przez kogoś z rozmytych sił partyzanckich; nie działa bowiem czynnik odstraszania, tak istotny w napięciach mię-

dzy państwami. Terroryści się nie boją, bo nie ma ich gdzie i w co uderzyć karnie. Na konferencję zaproszono premiera, a nie prezydenta RP, co jest kolejną przyczyną dąsów. Można założyć, że jeśli ambasador RP w Waszyngtonie, o ile taki jest, dowiedział się o konferencji, musiał zabiegać o zaproszenie dla prezydenta. Ale Amerykanie zapytali swego ambasadora w Warszawie, z kim rozmawiać, jeśli chce się rozmawiać o kwestiach strategicznych, to znaczy takich, o których nie trzeba rozmawiać co trzy miesiące z każdą ze zmieniających się ekip. Polska jest ważnym sojusznikiem USA, kiedy ma świetne stosunki z Niemcami i co najmniej poprawne stosunki z Rosją, Amerykanom bowiem nie jest potrzebny partner kłótliwy, chimeryczny i skonfliktowany. Wiadomo, że jeden z dwu czołowych polityków polskich ma dobre stosunki z Niemcami, a drugi chłodne, i że jeden utrzymuje poprawne stosunki z Rosją, a drugi – fatalne. Wiadomo także ambasadorowi USA w Warszawie, że ten pierwszy ma znacznie większe szanse na utrzymanie ciągłości w polityce, a ten drugi – minimalne. Jeśli go pytano, kogo zaprosić, wiadomo, kogo wskazał. Wiadomo więc, kto tam pojedzie, a kto powinien zostać w domu. Ponadto wiadomo, że

w kwestiach strategicznych politycy niezależnie od orientacji powinni mówić jednym głosem. Nie do pomyślenia jest sytuacja, która polega na tym, że urzędnik, dziś wysoki rangą, może mieć taką przeszłość jak konkretna osoba, wtedy z MSZ, która będąc zastępcą ambasadora RP w jednej z najważniejszych stolic, donosi na swego szefa. Tak to poirytowało Amerykanów, że poprosili ówczesnego ministra SZ, Bronisława Geremka, żeby go odwołał, co uczyniono. Odwołany pojechał do jednego z krajów nieobliczalnych i przekazał tam informacje, których żadną miarą nie wolno mu było ujawnić. Cofnięto go do kraju, a po zmianie rządu nagrodzono funkcją wiceministra. Na złość sojusznikom skierowano go na odcinek kontaktów, gdzie mógł tylko zaszkodzić. A teraz, kolejny raz dowartościowany, domaga się od premiera, żeby mu pokazano… oryginał zaproszenia od Obamy. Czy ten poziom żałosnego amatorstwa w dyplomacji skończy się w Polsce kiedyś?

KRZYSZTOF MROZIEWICZ

a1574-75.qxd

2010-04-02

17:08

Page 3

PO UPADKU HUSAJNA

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Bagdad w siódmym roku amerykańskiej interwencji

Test z demokracji Irak 20.03.10. Cena 1,50 euro

Ochronne mury i afisze wyborcze. W ciągu siedmiu lat od inwazji amerykańskiej fizjonomia Bagdadu głęboko się zmieniła. Pod beżowym od piaskowych burz niebem olbrzymia aglomeracja nad Tygrysem nosi stygmaty doświadczenia o podwójnym charakterze: demokracji pod okupacją i brutalnej wyznaniowej wojny. Ochronne mury były wielokrotnie zamalowywane historycznymi scenami – związanymi z Babilonem lub z Asyrią. Jednak te wysokie betonowe konstrukcje, które widać wszędzie na horyzoncie, są wciąż odbierane jako symbol nieprzyjaznych wysłanników amerykańskich w Mezopotamii. Wojna wyznaniowa, która rozdarła miasto, została już zażegnana. Amerykanie od zeszłego roku pozostają w swoich bazach i oprócz przelatującego czasami helikoptera nie widać ich na co dzień. Zielona strefa w centrum miasta – z betonowymi murami otaczającymi

kompleks pałacowy jest ciągle obszarem zamkniętym. Została jednak oddana irackim władzom. Dyplomaci amerykańscy przeprowadzili się do nowej, wyposażonej w bunkry ambasady. Legiony imperium szykują się do przeniesienia w afgańskie góry, gdzie umiera się częściej niż między Tygrysem a Eufratem. Wojna wyznaniowa została zażegnana, ale niecałkowicie. Na każdym skrzyżowaniu, wzdłuż każdej szerszej ulicy, na każdym moście, żołnierze i policjanci irakijscy wyposażeni w amerykański sprzęt przeszukują każdy samochód. Samochody-pułapki eksplodują mimo wszystko co jakiś czas w różnych dzielnicach miasta. Nocą nikogo nie dziwią już przerwy w dostawie prądu, które pogrążają całe dzielnice w kompletnej ciemności. Co chwila w zamachach ktoś ginie, wobec czego nikt nie zamierza świętować kolejnej rocznicy tej inwazji, która pogrążyła kraj w chaosie, z którego nie może się otrząsnąć. Mimo wszystko lepiej się jednak oddycha niż w latach terroru – 2006-2007, kiedy szyickie eskadry śmierci i zamachowcy z al Kaidy przemierzali ulice Bagdadu. Sklepy

i restauracje znów są otwarte. Nad brzegami Tygrysu całe rodziny wieczorami jadają kolację, przy świetle z generatorów. Przy ulicy Arasat, w luksusowej dzielnicy Karada, sklepy gromadzą sprzęt AGD i markowe stroje. Można już też kupić luksusowe samochody – Porsche Cayenne i Lexusy, których nie było w kraju

od czasów embarga, które – choć zrujnowało kraj – nie obaliło jednak Saddama. Niewiele osób żałuje tego brutalnego dyktatora, którego militarne zachcianki wciągnęły kraj w niekończącą się wojnę z Iranem, a później pogrążyły go w nędzy i zamknęły, nakładając embargo. Jego upadek wzniecił jednak inne ruchy – rzucając przeciwko sobie różne grupy wyznaniowe i etniczne Iraku i doprowadzając po raz pierwszy w historii współczesnego świata arabskiego do władzy szyitów. – To, co zaszło w 2003 roku, było wielkim wydarzeniem – mówi Ali Abou Fatima, kontemplując grube pliki banknotów w swoim kantorze. – To było jak rewolucja francuska, całe społeczeństwo się zmieniło. Wiele osób zginęło, ale nie na marne. Gospodarka rusza do przodu, bezpieczeństwo wzrasta. Możemy w końcu myśleć o przyszłości. Jednak nie wszyscy są takimi optymistami. – Boimy się. W tym roku rząd zabronił chrześcijanom świętowania Bożego Narodzenia w kościele – mówi Awataf Ismaël Abdullah, chrześcijanka z dzielnicy Karada. – Mój kuzyn wyjechał do Kurdystanu, a wielu przyjaciół wyemigrowało. Sytuacja jest trudna. Pomimo nacjonalistycznych dyskusji kandydatów, sprzeczności pomiędzy różnymi społecznościami pozostają głębokie. Sunnici, laiccy szyici i chrześcijanie głosowali na Iyada Allaoui, człowieka dążącego do pojednania. Inni szyici byli za premierem Nourim al-Malilim, chcącym utrzymać

szyicką dominację, lub na przedstawicieli religijnych zgromadzonych w przeciwnej koalicji. Jednak demokracja iracka, pomimo zagranicznej inwazji i rozdarcia z powodu wojny domowej, jest faktem. Plakaty wyborcze są widocznym skutkiem amerykańskiej bytności w Iraku. Mury dzielące miasto na religijne dzielnice stały się teraz olbrzymimi tablicami dla

plakatów. Przed wyborami parlamentarnymi były ich setki – przedstawiały twarze kandydatów – szyitów w białych turbanach, sunnitów z wąsami i w garniturach, kobiety w chustach lub z odkrytymi głowami. Na placu Ferdus, gdzie 8 kwietnia 2003 roku amerykański czołg przewrócił pomnik Saddama Husajna, plakaty tworzą zbitą strukturę – niemal labirynt, prawie tak skomplikowany jak tworzenie się nowego rządu. Pomnik Saddama został zastąpiony dziwną gipsową konstrukcją, która miała symbolizować nowy Irak, a zaczyna się już rozpadać. Wysokie sylwetki hoteli Palestyna i Ishar są w stanie opłakanym. Jeden z nich został już zamknięty, a Palestyna niedawno straciła część okien

wskutek wybuchu u jej wejścia samochodu-pułapki. Tylko pokoje od północnej strony są udostępnione. Recepcjonista zaznacza: – Płaci się z góry. I tylko gotówką. Parę metrów stąd Klub Alwiyah wygląda tak, jakby zatrzymał się w czasie. Instytucja ta została założona przez poszukiwaczkę przygód i miłośniczkę świata arabskiego Gertrudę Bell – żeńską wersję T.E. Lawrence’a, doradczynię wysokiego komisarza brytyjskiego sir Percy’ego Coksa, później króla Faysala. Brytyjska przygoda z perspektywy czasu wygląda tak samo jak dzisiejsza historia. Prokonsulat brytyjski stojący na czele nowo stworzonego Iraku – państwa zamieszkanego przez sunnitów, szyitów, Kurdów oraz mniejszości chrześcijańskie i turkmeńskie – został zaskoczony przez ogólnopaństwowe powstanie. Anglicy musieli znaleźć rozwiązanie dla tego rujnującego wydarzenia, szukając przywódcy państwa i wycofując wojska do swoich baz. Grób tej zakochanej w Iraku kobiety znajduje się na chrześcijańskim cmentarzu w Bagdadzie, a klub jej fanów wciąż działa. Nie gra się w nim jednak w krykieta ani nie pije dżinu z tonikiem, tylko litrami przelewa się whisky. W zadymionej sali siedzą mężczyźni, którzy wydają się przeniesieni prosto z lat 80. z epoki partii Bass i dyktatury cygar Saddama Husajna. Doktor Qadim al-Mokdadi od lat należy do klubu Alwiyah. Jego program w kanale telewizyjnym al-Bagdadiya, który jako jeden z wielu rozwinął się z sukcesem po upadku

75 Saddama, ma olbrzymią oglądalność. – Zobaczymy, co wyniknie z tych wyborów. Najciekawsze jest, jaki okaże się nowy rząd. Demokracja jest dla nas jak eksperyment – nie wiadomo, jaki będzie jego rezultat. Idziemy do przodu, ale nie wiemy dokładnie dokąd – komentuje obecną sytuację dr Qadim. W zadymionej sali, za barem, w telewizji lecą debaty polityków. – Amerykanie przegrali wszystkie partie rozgrywki od czasu inwazji w Iraku. Wszystkie oprócz jednej – udało im się wprowadzić demokrację. Trzymają się tego, jednak problem tkwi w tym, że jest to bardziej spektakl polityczny niż prawdziwa przemiana. Nie zajęli się zupełnie tworzeniem nowego państwa. Dr Qadim uważa, że „nasza państwowość jest ciągle słaba. Szyici sądzą, że nie dostali niczego przez ostatnie 35 lat, więc chcą zyskać jak najwięcej. Poza tym nie są to tylko irackie wybory – mieszają się do nich wszystkie sąsiedzkie kraje. Al-Maliki, al-Hakim i Moqtada al-Sadr są – każdy na swój sposób – przyporządkowani Iranowi. Allaoui otrzymał wsparcie Arabii Saudyjskiej i Egiptu, jednak nie jest on demokratą – to wzrastający dyktator... Test z demokracji będzie trwał jeszcze długo. Iyad Allaoui, który wrócił niedawno na scenę polityczną, wydaje się silnym rywalem dla odchodzącego premiera. – Nie zgodzimy się, by znów w pośpiechu utworzono rząd, który doprowadziłby kraj to takiej ruiny jak przez ostatnie cztery lata – powiedział niedawno Allaoui. – Nie będziemy akceptowali władzy jednego człowieka i jednej partii. (msz)

ADRIEN JAULMES © Figaro Syndication, 2010

R E K L A M A

a1576-77.qxd

2010-04-02

17:05

Page 2

76

NIESZCZĘŚCIE W SZCZĘŚCIU

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Wredne miliony USA Żeby się zwać Shakespeare, będąc analfabetą, trzeba mieć szczęście. Imię – jakby wyniosłości było mało – Abraham. Ten potwierdziłby tezę o przewrotnej naturze szczęścia. Gdyby mógł. Szczęście przyszło doń w 2006 roku, w Frostproof na Florydzie. W mieścinie z dala od szykownych brzegów morskich, wypełnionej Murzynami, Latynosami i inną mizerią. Jackpot. Najwyższa wygrana. 31 milionów dolarów. Shakespeare do finału podstawówki dotrwać nie zdołał, w przerwach między wyrokami (włamania, pobicie, niepłacenie alimentów)

obcasy. Roztoczyła opiekę nad mamoną Abrahama. Sprzedał jej swój nowy dom – za 665 tys. dolarów. Potem Shakespeare zniknął. Był kwiecień 2009 r. Zaginięcia nie zgłoszono do listopada. Matka, u której Abraham pomieszkiwał, była pewna, że zwiał przed nachalną hołotą i wygrzewa się na Karaibach. Tak mówiła Moore... Brat także wierzył, że Abe wyjechał, by zgubić pogoń: mówił, że żałuje, że wygrał, tak był zaszczuty pazernością bliźnich. Moore, oszustka z kryminalną przeszłością, zapewniała policję i dziennikarzy: – On miał już dosyć, zaszył się, nie powiem gdzie, ale sama mu pomagałam. Wszystko by przyschło, lecz nadszedł anonim: poszukajcie pod betonem za domem w Plant City – doradzał życzliwy. Po trzech dniach kopania, pod koniec stycznia 2010 r., policja natrafiła na ciało. Linie papilarne zdradziły: to śp. Abraham Shakespeare.

zarabiał marnie

Dom, gdzie zakopano zwłoki,

jako sezonowy robotnik, pomagier kierowcy ciężarówki. Nagle – multimilioner! Zaraz zrobiło się z tego 16,9 mln dolarów, bo wziął do ręki całą sumę, zamiast rocznych rat, a potem 11 mln, bo podatki. Wciąż sporo. Ręce po forsę Abrahama wyciągnął kierowca, któremu asystował Shakespeare, twierdząc, że ukradł mu kupon! Proces. Po roku szarpaniny miliony udało się uratować. Chwilowo. Żółtodzioby milioner miał dobre serce, głupią głowę, szeroki gest. Gdy sam się obkupił (rolex, bmw i inne pojazdy, dom na strzeżonym osiedlu koło Tampy za 1,3 mln dolarów itd.), ogłosił: – Nie jestem materialistą. Miliony mnie nie odmieniły. Założę fundację pomocy biednym. Ludzie, zwabieni wonią szmalu, ciągnęli doń jak ćmy do świecy. Płacił za pogrzeby, rozdawał zwitki banknotów znajomym. I nieznajomym: ogromną kwotę, ponoć milion, dostał jakiś facet. Abraham nie był w stanie powiedzieć o nim nic więcej ponad to, że zwano go Big Man. Namierzyła go szybko Dee Dee Moore. Taka forsa w rękach 43-letniego Murzyna to przesada, musiała pomyśleć. – Chcę napisać książkę o twym życiu – oznajmiła. Dwa tygodnie później nie miała już męża, wózka inwalidzkiego (po „ciężkim” wypadku samochodowym), miała hummera, corvettę i wysokie

należał do przyjaciela panny Moore, ona zaś zdążyła przelać ponad milion z konta denata na własne. W obliczu sukcesu wykopalisk zarzuciła wersję o słodkim życiu w tropikach. – Jestem winna ukrywania jego śmierci – wyznała gazecie „Lakeland Ledger”. – Pójdę do więzienia i udowodnię swą niewinność. To nie ja pociągnęłam za cyngiel. Potem, na konferencji prasowej, którą zorganizowała na schodach domu przed aresztowaniem 2 lutego, jeszcze raz, siorbiąc i pochlipując, zapewniała: – Nie boję się iść do więzienia za morderstwo, bo nie ma takiej ławy przysięgłych, która by mnie skazała. Poszukiwała kogoś czekającego na wyrok śmierci, kto za 50 tys. weźmie na siebie dodatkowo zamordowanie Abrahama ze Smith&Wessona. Nad losem Shakespeare’a może pokiwać głową Jack Whittaker, którego szczęście też nieźle urządziło. Główna wygrana w loterii Powerball. W Boże Narodzenie 2002 roku Whittaker stał się o 315 mln dolarów zamożniejszy. Wraz z żoną i wnuczką chełpił się darem losu w 8 telewizjach. Skutki były opłakane. – Chciwość ludzka nie zna granic – ubolewał w obliczu tsunami próśb, żądań, szantaży, pozwów sądowych, które zwaliło mu się na głowę: – Jeśli masz coś, zawsze znajdą się tacy, którzy będą to chcieli. Gdybym mógł

cofnąć czas, tobym podarł ten los. Chciał dobrze: dał 15 mln na budowę dwóch kościołów, planował ofiarowanie żywności, ubrań dzieciom. Zasypały go tysiące listów, poczta nie mogła tego doręczać, założył biuro do ich czytania. Ludzie chcieli nowych dywanów, elektroniki, hummerów, prosili o kupno domów. Whittaker rozdał co najmniej 50 mln dolarów. – Gdziekolwiek się pojawiłem, ciągnęli do mnie, chcieli pieniędzy. Wydał ponad 3 mln na obronę przed indywiduami, które wnosiły przeciw niemu sprawy do sądów, a było ich ponad 400. Zaczął tęgo pić. Wieczorami objeżdżał bary z aktówką pękatą od studolarówek. Wszystkich nie obdarował, więc stracił znajomych. Zawiść zaowocowała ostracyzmem. Rodzina, obdarowana domami, samochodami i gotówką, wpadła w tarapaty. Ukochana wnuczka została narkomanką; jej ciało znaleziono na śmietnisku zawinięte w folię. – Moja wnuczka umarła przez te pieniądze – Whittaker kiwa głową. – Nie znoszę Jacka Whittakera. Nie znoszę tego, kim się stałem. William Post z Pensylwanii – dziś może się poskarżyć tylko Abrahamowi Shakespeare’owi,

jeśli istnieje życie pozagrobowe. Uśmiech szczęścia opiewał na 16,2 mln dolarów w 1988 roku. Na dzień dobry ekskochanka sądownie wyrwała mu połowę loteryjnego łupu. Brat wynajął płatnego mordercę, licząc na spadek. Rodzina krzyczała o pieniądze, jak najwięcej, jak najszybciej. Zanim zdążył – niedawno – umrzeć, został ogolony do zera, zadłużony na milion. Kiedy przyszedł komornik, wypalił doń z pistoletu nad głową. Więzienie i bankructwo. Ostatnie lata wegetował, korzystając z 450-dolarowej emerytury plus kartki na jedzenie. Do Evelyna Adamsa szczęście przyszło dwukrotnie: na loterii w New Jersey wygrał w latach 1985 i 1986. W sumie 5,4 mln dolarów. To był koszmar – mówi – wszyscy chcieli mojej forsy – a ja nigdy nie nauczyłem się słowa „nie”. Czego nie rozdrapali ludzie, przegrał w kasynach w Atlantic City. Bez grosza żyje w przyczepie kempingowej. Suzanne Mullins – uśmiech za 4,2 mln dolarów, loteria w Wirginii, rok 1993. Miliony nie przeszkodziły jej w pożyczaniu pieniędzy od rekinów. W drenażu ofiarnie pomagała rodzina. Kiedy przed półrokiem za-

pukał komornik, nie udało mu się odzyskać ani centa z długu. 1 mln dolarów w prezencie od szczęścia sprawił, że Ken Proxmire nie musiał dłużej obsługiwać maszyny w stanie Michigan. Wybył do Kalifornii robić biznes. 5 lat potem – bankructwo i powrót do maszyny. Willie Hurt – 3,1 mln dol. Przerobił je w 2 lata (rozwód plus kokaina crack), teraz jest oskarżony o morderstwo. Charles Riddle: 1 mln dolarów, rozwód, kilka spraw sądowych, kokaina. Janite Lee – 18 mln dolarów. Poszła w filantropię. 8 lat potem bankructwo; na koncie 700 dolarów. Para z południa USA, najpierw wzbogacenie o loteryjne 4,2 mln dolarów, potem jazda w dół. Hieny rodzinne, domy, auta, zbytki. W końcu rozwód. 11 lat po szczęściu ona w minidomku, on kątem u dzieci. – Dla wielu ludzi nagłe pieniądze oznaczają katastrofę – stwierdza doradczyni podatkowa Susan Bradley, założycielka Sudden Money Institute (pomaga dotkniętym milionami). – Kiedy deszcz pieniędzy spada na rodzinę, szybko przekonuje się, że kreują one tyle samo problemów, co rozwiązują. Craig Wallace z firmy, która kupuje milionowe losy i wypłaca szczęśliwcom o połowę mniejsze kwoty, ale zaraz. – Bankructwa są powszechne, zwłaszcza tych, którzy wygrywają nie tak dużo. Im się wydaje, że są milionerami. Kupują domy, samochody, zanim się zorientują, tracą kontrolę nad sytuacją. Wierzą w iluzoryczne wizerunki: Loteria w New Jersey manipuluje wyobraźnią grających, każdy wygrany jest fotografowany z czekiem półtora metra na metr, w towarzystwie wystrzałowego kociaka. Napis: „Następny milioner”. Co robić? Napierw myśleć, zdaniem Susan Bradley z Instytutu Nagłych Pieniędzy. Ludzie nie przyzwyczajeni do dużych kwot są narażeni na niebezpieczeństwa, inni czyhają na ich fortunę albo i życie. Nie kupować co popadnie, zniknąć, wynająć doradców, oswoić się

z nowym wcieleniem. Ale nie: wszyscy natychmiast kupują ogromne domy. Potem się okazuje, ile kosztuje ich utrzymanie. Zdaniem Bradley sytuacja dzieci fortuny generalnie nie jest godna pozazdroszczenia: albo zachowują pieniądze, a tracą rodziny i przyjaciół, albo odwrotnie. Często tracą i jedno, i drugie. Niektórzy, jak Evelyn Adams, potrafią się pocieszyć: – Niektórzy wygrani zbankrutowali w 6 miesięcy. Mnie przynajmniej zajęło to kilka lat...

CEZARY STOLARCZYK

a1576-77.qxd

2010-04-02

17:05

Page 3

Przypadek, odrobina szczęścia i naukowe zacięcie. Tyle wystarczy, żeby to, co wydawało się niemożliwe, stało się faktem

Cud regeneracji USA Czy lekarze będą musieli na nowo zdefiniować, jak leczyć zawał serca, udar mózgu, przerwanie rdzenia kręgowego? Czy trzeba będzie z medycznego słownika wykreślić słowo „nieodwracalne”? Zapewne jeszcze nie dziś, ale w niedalekiej przyszłości wydaje się to bardzo prawdopodobne. Ellen Heber-Katz, badaczka pracująca w The Wistar Institute w Filadelfii, zajmowała się badaniami układu odpornościowego u myszy, jednak niespodziewanie coś zakłóciło planowane eksperymenty. By rozróżnić zwierzęta z poszczególnych grup, naukowcy przekłuwali im uszy (ten zabieg nie jest dla zwierząt bolesny), jednak kiedy przygotowywali się do oceny uzyskanych wyników ze zdumieniem odkryli, że po zrobionych otworach nie ma nawet śladu. Profesor Heber-Katz w pierwszej chwili podejrzewała, że to jej doktorantka zapomniała o swoich obowiązkach, jednak ona utrzymywała z przekonaniem, że oznakowała zwierzęta. Wspólnie ponownie oznaczyły

grupę badanych myszy i stwierdziły, że zrobione otwory z dnia na dzień stawały się mniejsze, aż w końcu zniknęły. – Na skórze nie pozostała żadna blizna, powstała tkanka była idealna – powiedziała profesor Heber-Katz. – Miałyśmy świadomość, że odkrycie, co jest przyczyną tej reakcji, pozwoliłoby nam poszukiwać nowych sposobów leczenia ran – dodała. W świecie zwierząt zdolność regeneracji tkanek nie jest czymś niezwykłym, każdy słyszał o tym, że odcięty ogon salamandry odrasta (tak samo jak jej inne organy: górna i dolna szczęka, soczewka, siatkówka, jelita). Podobne zdolności mają niektóre gąbki, stułbie, ryby czy ślimaki. U ssaków to jednak duża rzadkość. Profesor Heber-Katz chciała niezwłocznie zająć się badaniem stwierdzonego zjawiska, jednak koledzy radzili jej, by nie marnowała doświadczenia zdobytego w badaniach nad odpornością i przyczynami odrzucania przeszczepów. Proponowali, by „znikające dziury w my-

77

TERAPIA GENOWA

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

sich uszach” potraktowała jako naukowe hobby i pozostała wierna dziedzinie, w której odnosiła sukcesy. Jednak ona czuła, że przez przypadek dokonała bardzo ważnego odkrycia i postanowiła poświęcić się badaniu jego istoty. – Miałam świadomość, że nie wiem nic na temat mechanizmów gojenia się ran – powiedziała Heber-Katz. – Podczas spotkania ze specjalistą w tej dziedzinie dowiedziałam się, że „to niemożliwe, by dziury w uszach ssaków goiły się bez śladu”. Wtedy wiedziałam już, że jestem na tropie czegoś bardzo ważnego. Niektóre organy ssaków, jak na przykład wątroba, mają zdolność regeneracji. Inne, jak serce czy mózg, nie są w stanie zastąpić utraconych lub

uszkodzonych komórek. W ich miejsce powstaje blizna. Jednak proces zachodzący u badanych przez profesor Heber-Katz myszy przypominał nie typowe dla ssaków mechanizmy regeneracyjne, a te zachodzące m.in. u salamandry. Żeby znaleźć rozwiązanie zagadki, postanowiła porównać komórki „terapeutyczne” w grupie badanych myszy i „nieterapeutyczne” w grupie kontrolnej. Znalazła kilka istotnych różnic. Te „lecznicze” były niezróżnicowane i wielojądrowe, wszystkie też miały jedną charakterystyczną cechę: brak aktywności jednego genu: p21. Żeby sprawdzić, czy to właściwy trop, badacze metodami inżynierii genetycznej stworzyli myszy z wyłączoną aktywnością genu p21. Przebili im uszy i… zgodnie z oczekiwaniami otwory zniknęły, nie pozostawiając blizn. Pod mikroskopem naukowcy z zespołu profesor Hener-Katz stwierdzili, że za niezwykłe zdolności regeneracyjne odpowiada blastema, czyli zespół niezróżnicowanych, zdolnych do szybkiego wzrostu komórek. 15 lat od przypadkowego odkrycia profesor Heber-Katz opublikowała wyniki badań na łamach prestiżowego pisma Proceedings of the National Academy of Sciences. Dziś cieszy się z podjętej wówczas decyzji, by zawierzyć przeczuciu i porzucić badania nad układem odpornościowym na rzecz regeneracji tkanek, o której nie miała pojęcia. – Każdego dnia odkrywaliśmy w laboratorium coś nowego, to było jak fascynująca, niezwykła przygoda – powiedziała. – Mieliśmy trudności

ze zdobyciem funduszy na badania, gdyż nasz zespół nie specjalizował się w tej dziedzinie. Jednak cieszę się, że przetrzymaliśmy początkowe trudności, to naprawdę się opłaciło. Odkrycie zespołu profesor Heber-Katz rodzi kolejne pytania. Czym dokładnie steruje gen p21? Czy komórki są w stanie powrócić do stanu niezróżnicowanego bez niego? Potencjalne możliwości terapeutyczne z czasowego wyłączenia genu p21 zdają się być niezwykle obiecujące. Badacze od lat ze zmiennym powodzeniem szukali sposobów na regenerację ludzkich tkanek. W prasie popularnej na wiadomość o odkryciu profesor Heber-Katz pojawiły się głośne tytuły, mówiące o nowym leczeniu zawałów serca, udarów mózgu, o chorych wracających do pełnej sprawności po amputacji kończyny. Jednak droga z laboratorium do praktyki klinicznej nie jest taka prosta. Geny regulują liczne procesy i potrzeba jeszcze wiele pracy, by ocenić bezpieczeństwo wpływania na cykl komórkowy. Eksperyment profesor Heber-Katz znacznie przybliżył nas do ery terapii genowej i tak jak wiele innych odkryć w dużej mierze był dziełem przypadku. – Inni naukowcy także dostrzegli, że w ich badaniach niektórym grupom myszy znikały otwory

przekłuwane w uszach, jednak zamiast okrzyku „eureka!” częściej narzekali oni na to, że mają dodatkową pracę, robiąc je ponownie. Sądzę, że zdawali sobie sprawę, że to coś niezwykłego, jednak skoncentrowani na swoich doświadczeniach nie zastanawiali się nad tym dłużej – powiedziała. Wiele z uznanych i ważnych odkryć początkowo nie było wcale

celem badawczym ich odkrywców. Wystarczy wspomnieć penicylinę, cisplatynę (lek stosowany w terapii nowotworów) czy nawet viagrę. W takiej sytuacji to ciekawość i dociekliwość badacza pozwala często wyznaczyć nowe kierunki w dziedzinach, nad którymi inne zespoły pracują bez powodzenia przez całe lata. Gen p21 to pierwszy element układanki, odkrycie wszystkich jej składowych może całkowicie zmienić oblicze współczesnej i przyszłej medycyny, jednak aby tak się stało, naukowcy poza świetnie opracowanymi projektami badawczymi będą też potrzebowali odrobiny szczęścia.

TOMASZ ŁUGOWSKI Na podst. Proceedings of the National Academy of Sciences oraz ScientificAmerican

R E K L A M A

a1578-79 turystyka.qxd

2010-04-02

78

16:58

Page 2

POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Most na Amurze w okolicach Chabarowska

Fot. PAP/ITAR-TASS

Na falach Amuru Rosja Dawniej Nanajowie określali tę rzekę słowem Mongmu, oznaczającym „wielką rzekę” lub „silną wodę”. Chociaż dziś najczęściej mówi się o niej, używając słowa Amur, to nie sądzę, aby straciła cokolwiek ze swojej potęgi. Widziałem to na własne oczy. Wybierając się na wyprawę, wiedziałem, że muszę być przygotowany na solidne opady, które są tu najintensywniejsze pod koniec lata. Dzieje się tak ze względu na wilgotny, monsunowy klimat. Niezbędny okazał się zakup solidnej, nieprzemakalnej odzieży. Środkiem transportu miał być kajak, nadmuchiwany – wariant optymalny podczas transportu. Nieco gorszy na wodzie, przede wszystkim wolny – chociaż, jak się później okazało, miał także pewne zalety. Klimat nie zwlekał z pokazaniem swojej monsunowości. Już pierwszego dnia – w ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut po zejściu na wodę, jeszcze w granicach miasta Chabarowska, skąd rozpoczynałem swój spływ – zostałem ochrzczony przez potężną nawałnicę. Większą część mojego spływu – 40 dni i tysiąc kilometrów z nurtem rzeki – spędziłem pod niebem zasnutym chmurami. Jak okazało się już na miejscu – dzięki wywiadom wśród miejscowej ludności – trafiłem na wyjątkowo deszczowy rok. Oczywiście bywały również i dni słoneczne, będące niczym opatrunek na zbolałe rany.

Wielka rzeka... Czas spędzony na Amurze był wystarczająco długi, aby poznać ogrom tej rzeki, która nie rozpieszczała mnie od samego początku spływu. Kiedy w połowie szóstego dnia przecisnąłem się przez gęste zgrupowanie kilku dużych wysp, ujrzałem ogromną taflę otwartej wody i, podskakując jak spławik na grzbietach fal, poczułem silne uderzenie wiatru. Amur miał w tym miejscu ponad pięć kilometrów szerokości! Długo walczyłem z silnym wiatrem i falami, mijając kolejne wysepki. Chwilami intensywne wiosłowanie pozwalało jedynie na utrzymanie pozycji, tak aby nie zostać zepchniętym w górę rzeki. Mój kajak był idealny na dużą falę – trudny do zalania i wywrócenia, niemalże kleił się do powierzchni wody. Ze względu jednak na płaskie dno, czyli brak wypukłego kadłuba, był bardzo podatny na działanie wiatru, okręcanie i zwiewanie, któremu nie stawiał wręcz żadnego oporu. Po długim i intensywnym wiosłowaniu zbliżyłem się w końcu do brzegu. Potem jeszcze dwa razy ugrzęzłem w objęciach wielkich amurskich fal i porywistego wiatru. Były to jednak chwile, kiedy czułem, że możliwości mojego kajaka w opieraniu się wielkiej fali doszły do kresu. Jedynym, ale jednak niewielkim pocieszeniem był dla mnie fakt posiadania kamizelki ratunkowej. – Dawaj do nas, zupa się gotuje...! – wołał, przywołując mnie ręką jeden z dwóch mężczyzn krzątających się na brzegu wokół ogniska. Wyglądało na to, że mój spływ wzdłuż Komsomolska zostanie chwilowo przerwany. Wyziębiony, w ten ponury i chłodny dzień

z przyjemnością przystałem na propozycję. Pokonałem sto metrów dzielące mnie od brzegu i po chwili witając się, ściskałem ciepłe dłonie dwóch obcych, przyjaznych mi ludzi. Byli to Andriej i Jurij – emerytowani wojskowi, mieszkający w Komsomolsku. Zasiedliśmy przy turystycznym stoliczku na kamienistym brzegu Amuru. Spędziłem około godziny, rozmawiając z moimi dobroczyńcami i posilając się zupą rybną, czyli rosyjską uchą. – Dawny system upadł – mówił Andriej, podając mi kieliszek jabłkowej nalewki – i w zasadzie dobrze się stało. Kto by jednak 20 lat temu pomyślał, że ja teraz będę mógł tu stanąć z obywatelem obcego kraju i swobodnie rozmawiać naprzeciwko fabryki, gdzie produkują nasze myśliwce... O, tam je robią... poważnie – wskazał dłonią przeciwległy brzeg rzeki, gdzie powstają słynne myśliwce Suchoj, zwane Su. – Ale teraz jest demokracja i nikt nie robi z tego tajemnicy – dodał. Nie wdawałem się w szczegóły rosyjskiej „demokracji”. Amur, od Komsomolska począwszy, zdecydowanie zmienił swój charakter. Wzgórza, widniejące do tej pory gdzieś w oddali na horyzoncie, pojawiły się u brzegu rzeki, porządkując jej bieg i ograniczając zwykle do jednego koryta. Rzecz jasna, rzeka tworzyła jeszcze miejscami trudną do ogarnięcia plątaninę starorzeczy i archipelagów wysp, jednak poprzez stałą bliskość wzgórz dochodziło do tego rzadko, a krajobraz stał się bardziej różnorodny, a przez to ciekawszy i weselszy.

Wewnętrzne sprawy Rosji... – O, kolejni ciekawscy – pomyślałem, kiedy niespiesznie w moim kie-

runku ruszyła motorówka. Po chwili nasze łódki zrównały się i ujrzałem siedzących w motorówce trzech mundurowych. Mijałem właśnie jedną z niewielkich nadamurskich wsi. – Dzień dobry. Dokumenty poproszę – usłyszałem zaskoczony. Sięgnąłem do wodoszczelnego woreczka przypiętego u pasa. W tym momencie jeden do mężczyzn skierował w moją stronę swój dokument. – Czyta pan po rosyjsku? – zapytał. – To proszę czytać. – Urząd Spraw Wewnętrznych... Milicja... – odczytałem na legitymacji, wyjmując jednocześnie paszport. Milicjant obejrzał pierwszą stronę, a następnie przekartkował dokument, zatrzymując się gdzieś w głębi, zapewne na wizie. – A gdzie pozwolenie na przemieszczanie się po Komsomolskim Rejonie? – padło pytanie. Moje zaskoczenie było niemałe. Nic o obowiązku posiadania takiego dokumentu nie słyszałem. Wiedziałem o konieczności jego posiadania, ale w celu poruszania się po mieście Komsomolsku, nie natomiast po rejonie. – Jaki jest cel pana podróży? – Jestem ornitologiem i prowadzę obserwacje ptaków wzdłuż Amuru – wyjaśniłem, mijając się nieznacznie z prawdą. Ornitologiem jestem, obserwacje ptaków to jednak tylko jeden z wielu pociągających aspektów skłaniających mnie ku podróżom. – To proszę pokazać dokument potwierdzający, że jest pan ornitologiem. Naturalnie dokumentu takiego nie posiadałem. – A w ogóle, to jak to możliwe, że spływa pan sam, bez eskorty? Powinien z panem ktoś płynąć. Nie wierzyłem własnym uszom. – Proszę za nami – zarządził kierownik załogi, wskazując brzeg. Zostałem posadzony przy biurku w budynku administracji wsi. Mundurowy zasiadł przy drugim jego końcu. – A teraz przedstawię sprawę komsomolskiemu FSB – zakomunikował mi-

a1578-79 turystyka.qxd

2010-04-02

16:58

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Page 3

79

POZNAĆ I ZROZUMIEĆ ŚWIAT

licjant, chwytając słuchawkę telefonu. Odbył kilka rozmów telefonicznych. – To co..., to my w ogóle nie mamy już nic robić, tak...? – z irytacją kierował pytanie do słuchawki podczas kolejnej już rozmowy. Po chwili... – To w takim razie ja go wypuszczam... – zakończył rozmowę zrezygnowany. Udaliśmy się z powrotem w kierunku rzeki. – Ale ty się na nas nie obrażasz, co? – zapytał nieco zakłopotany głównodowodzący. – Skądże! – odparłem – przecież to wasza praca. – Siądźmy więc i napijmy się – zarządzili po chwili jednogłośnie mundurowi. – Może zatrzymasz się u nas na parę dni? – otrzymałem zaproszenie od jednego z milicjantów. – Odpoczniesz sobie, nakarmimy cię...

Połów łososi na własny użytek jest w Rosji oficjalnie zakazany. Taryfą ulgową w tej kwestii cieszą się rdzenne narody od setek lat zamieszkujące tereny obecnej Federacji Rosyjskiej – Nanajowie, Ulczowie, Udechejcy i inni. Na głowę przysługuje im pięćdziesiąt kilogramów łososia rocznie. Rosjanom, w powszechnym tego słowa znaczeniu, grożą za ten proceder kary. Ale tylko oficjalnie. Na co dzień władza przymyka na to oko. W dobie bezrobocia sięgającego w tym rejonie 20-40% rygorystyczne egzekwowanie przepisów byłoby zgubne dla lokalnej ludności. Największy zysk pochodzi ze sprzedaży łososiowej ikry, a w zasadzie kawioru, po jej wcześniejszym i odpowiednim zasoleniu.

Uwaga, keta idzie...

Kawioru ci u nas dostatek...

Mój spływ Amurem zbiegł się idealnie z jesienną wędrówką łososia w górę dalekowschodnich rzek i strumieni. – Ty uważaj... Teraz keta poszła, na wodzie sam kryminał się zbiera... W ogóle tam na dole, to inny naród mieszka – ostrzegano mnie, kiedy po trzech dniach opuszczałem „milicyjną” wioskę, schodząc ponownie na wodę. – U nas ludzie dobrzy, ale tam uważaj... Nie zachodź w gości do każdego. Okres ten to istne żniwa dla ludności zamieszkującej doliny tutejszych rzek. Keta to nazwa najliczniejszego podgatunku łososia, występującego w tym rejonie Dalekiego Wschodu. Niemal każdy posiadacz łodzi motorowej woduje ją w tym okresie na Amurze i uzbrojony w sieci korzysta z jego naturalnego bogactwa – ławic łososi, kierujących się wędrówkowym instynktem na przekór nurtom rzek.

– Dzień dobry – krzyknąłem, dryfując kilkanaście metrów od brzegu w kierunku niewielkiej grupki osób patroszących ryby na skraju wsi. W rzeczywistości dzień był daleki od dobrego, było zimno, szaro i mżyło od samego rana. – A ty skąd? – zapytała jedna z kobiet. Wyjaśniłem w dwóch zdaniach, co i skąd mnie tu sprowadza. Wywołało to falę zdumienia i entuzjazmu wśród zgromadzonej grupki osób. Posypał się grad pytań. Na niewielkim pomoście znajdowało się kilka osób, z sołtysem Nataszą włącznie. Ludność wsi stanowili głównie Nanajowie, tej narodowości była również dziarska i energiczna pani sołtys. – No, to za spotkanie – wzniesiono toast i wręczono mi kieliszek utworzony z uciętej szyjki plastikowej butelki z nakrętką. – Masz aparat? – zapytał ktoś z grupy. – Sfotografujmy się... Pokażesz w Polsce, jak wyglądają rosyjscy kłusownicy – tu nastąpiła salwa śmiechu. Uchwyciłem pozowany kadr ze skrzyneczką świeżej ikry uniesioną przez jednego z tubylców. Pstryk. – Teraz ty – podano mi skrzynkę z czerwoną ikrą. Pstryk. – Też pójdziesz siedzieć – śmiech. W tym przypadku nielegalny proceder polegał na odławianiu jesiotra i kaługi – dwóch przedstawicieli z kilku gatunków występujących w Rosji ryb jesiotrowatych, których pozyskiwanie na własne potrzeby jest surowo wzbronione, niezależnie od narodowej przynależności obywateli.

Niedźwiedź łyżki się boi...

Największy zysk pochodzi ze sprzedaży Ślady bytności niedźłososiowej ikry Fot. autor wiedzi, choć obecne i spo-

tykane regularnie, w miarę postępu spływu i upływającego czasu nie powodowały już tak wyraźnego odczucia niepokoju jak podczas pierwszych dni wyprawy. Pod koniec mojego pobytu nad Amurem świadomość dzielenia się wspólną przestrzenią życiową stała się chlebem powszednim i coraz bardziej powątpiewałem w fizyczne spotkanie z tym drapieżnikiem. Pozostało jeszcze tylko kilka dni, niecały tydzień, które – jak szacowałem – powinny wystarczyć na ukończenie spływu i dotarcie do Nikołajewska nad Amurem, miasta w ujściu rzeki. Był wieczór, zdążyłem już rozbić namiot i oporządzić świeżego łososia otrzymanego od spotkanego rybaka. Część dzwonków leżała na brzegu rzeki, a kilka piekłem już nad ogniskiem. Obozowałem na skraju otwartej, płaskiej doliny rzecznej porośniętej wysoką trawą, sięgającą do pasa. Brzeg rzeki porastał przerywany rząd wierzbowych zarośli. Dni stały się już wyraźnie krótsze i do kolacji zasiadłem o zachodzie słońca. W pewnej chwili z krzewów po mojej prawicy dobiegł trzask łamanych gałęzi. W odległości około trzydziestu metrów wyłoniła się sylwetka dużego, kudłatego zwierza o wielkim łbie i zaokrąglonych uszach. Wszystko działo się bardzo szybko. To były sekundy. Najpierw ogarnęło mnie przerażenie i poczucie bezradności. Zwierzę wybiegło jednak na łąkę, w stronę otwartej przestrzeni. Wtedy napięcie lekko opadło. – Hej, on się mnie przestraszył, ucieka – pomyślałem, kucając na ugiętych nogach z waty. Nie był to jednak zdecydowany sprint w ferworze ucieczki, a seria dużych susów, przy których zwierzę co chwila zwracało łeb w moim kierunku. Nie byłem pewien, czy drapieżnik nie zmieni swoich zamiarów. Kiedy zniknął w wysokiej trawie, chwyciłem za garnek oraz łyżkę i zacząłem energicznie stukać w jego spód niczym w bębenek, powodując metaliczny jazgot, tak nieprzyjemny i niezwykły dla zielonej głuszy. To sprawdzona metoda działająca odstraszająco na te miłujące spokój zwierzęta. Pragnąłem, aby niedźwiedź pozostał w przeświadczeniu, że nie opłaca się zaglądać do obozowiska tej dwunożnej istoty. Zadziałało. Na kilka dni przed końcem września zakończyłem spływ w Nikołajewsku, maleńkim, upadającym miasteczku w ujściu Amuru. Żal, że to już koniec podróży. Radowało jednak szczęśliwe dotarcie do celu. Serdeczność i nierzadko nieoceniona pomoc okazana przez niezwykłych mieszkańców tej krainy uczyniła spływ łatwiejszym i barwnym.

KAROL KUSTUSCH

Książka w plecaku

Dorsz przez rok Portugalia od kilku lat wśród polskich urlopowiczów stała się modną i mocno obleganą destynacją. To przede wszystkim efekt masowej turystyki czarterowej, która umożliwiła Polakom poznanie atrakcji głównie Algarve, czyli południowego, subtropikalnego regionu Portugalii. Drugim popularnym w Polsce celem jest sanktuarium maryjne w Fatimie, chętnie i licznie odwiedzane przez pielgrzymów podróżujących po Półwyspie Iberyjskim (dotyczy też hiszpańskiej Composteli). Niemniej kraj, który leży na skraju naszego kontynentu, wart jest odwiedzin z wielu względów. Położenie, historia, zabytki, klimat, kulinaria, wina i wspaniałe obiekty związane ze współczesnością czynią z Portugalii miejsce, w którym można się zrelaksować, nauczyć i przeżyć artystyczne uniesienia. Przewodnik napisany dla krakowskiego wydawcy jest jednym z kilku obecnych na rynku. Nie ogarnia on całości kraju, opisuje za to szczegółowo miejsca, które przeciętny polski turysta może zwiedzić podczas dwutygodniowego urlopu. Mamy tu więc dokładne opisanie Lizbony, którą należy poznać obowiązkowo, a potem, od Fatimy na południe, możemy poznać pozostałe atrakcje. Także miejsca o ciekawych tradycjach ludowych (Villa Franca de Xira, Festa dos Flores), zwyczajach świątecznych (Santos Populares, Festa de Tabuleiros) oraz imprezy festiwalowe ściągające tłumy turystów: Festiwal Czekolady w Obidos, Estoril Jazz, Festiwal Muzyki Klasycznej w Evorze, Targi Rękodzieła i wiele innych. Sama Lizbona przyciąga unikatowymi zabytkami, ale i ogromnymi przestrzeniami po Expo, wspaniale zagospodarowanymi, pełnymi muzeów i ludzi. A zatem warto pojechać do Portugalii, poleżeć na białych plażach Costa Alentejana, ale warto też na starej lizbońskiej Alfamie posłuchać fado, w tawernach na wybrzeżu Atlantyku spróbować caril de camarao, czyli curry z krewetkami, i podelektować się o zmroku zielonym winem z Setubal. Nie musimy jeść wszechobecnego tu dorsza. Wystarczy, że Portugalczycy robią to na okrągło przez cały rok.

Ł. Azik ANNA PAMUŁA, FREDERICO KUHL DE OLIVEIRA. PORTUGALIA. Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2010. Cena 24,90 zł.

a1580 nauka.qxd

2010-04-02

16:56

80

Page 2

WIEDZA I ŻYCIE

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Proszę wstać! Nauka idzie! Podejrzany: pamiętliwy relaks

renta i korzystając z jego „nieuwagi”, zapłodnić samicę. (MK) Orzeczenie: Siłacz czy inteligent? Kobiety żuki też mają ten dylemat.

Pod lupą: wybujałość pomidora

Przedmiot sprawy: Naukowcy z Kalifornii dokonali przełomowego odkrycia i wyjaśnili, dlaczego mamy lepszą pamięć w stanie relaksu. Okazało się, że komórki nerwowe w mózgu, związane z zapamiętywaniem, są pobudzane synchronicznie z falami mózgowymi typu theta. Fale te pojawiają się m.in. podczas relaksu, przed zapadnięciem w sen i uczestniczą w powstawaniu pamięci. Dzięki tym odkryciom możliwe będzie skuteczniejsze opracowanie terapii dla osób mających problemy z uczeniem się lub cierpiących na demencję. Wystarczy skoordynować naukę z falami mózgowymi theta. (KR) Orzeczenie: Czyżby koniec kłopotów z zapamiętywaniem?

Nieczyste sprawki: żuków leśnych

Przedmiot sprawy: W wyniku skrzyżowania dwóch daleko spokrewnionych odmian roślin można otrzymać odmianę o znacznie lepszych cechach produkcyjnych niż jej rodzice. Badając genetyczne podłoże tego zjawiska u pomidora, naukowcy z USA i Izraela odkryli, że może je wywoływać mutacja już jednego genu! Wykorzystali do tego „bibliotekę mutantów” – kolekcję liczącą 5 tys. odmian pomidorów, z których każda miała mutację w innym genie. Każdego z tych mutantów skrzyżowali z odmianą wyjściową (bez mutacji). Niektóre z uzyskanych roślin dawały wyższy plon niż ich rodzice, a najlepiej spisywała się odmiana z mutacją w genie florigenu (białko regulujące kwitnienie). Jej plon był o 60% większy, a pomidory bardziej słodkie i soczyste. (JC) Orzeczenie: A łyżka na to... pomidor!

Poszukiwane: soczewki na jaskrę

sącza się witaminą E, która uwalniając się, dociera do chorej tkanki, hamując rozwój choroby. (MAT) Orzeczenie: Tylko jak z soczewkami poradzą sobie ludzie starsi, najczęściej cierpiący na jaskrę?

Na tropie: całunu turyńskiego

Dealerzy: bary szybkiej obsługi Przedmiot sprawy: Naukowcy z Teksasu opracowali nową metodę datowania zabytkowych przedmiotów, która ma pomóc w rozwikłaniu tajemnicy słynnego całunu turyńskiego. Dotychczasowe techniki datowania bazują na określeniu zawartości rzadkiego izotopu węgla (C14) w badanym przedmiocie. W tym celu konieczne było pobranie próbki przeznaczonej do całkowitego spalenia (do dwutlenku węgla). Wykluczało to ich zastosowanie w przypadku wyjątkowo starych i cennych rzeczy. Nowa metoda nie wymaga pobierania próbek, bo przedmiot jest umieszczany w komorze wypełnionej naładowanym elektrycznie gazem (podobnym do używanych w telewizorach plazmowych). Gaz stopniowo i łagodnie utlenia powierzchnie przedmiotu, uwalniając CO2 bez uszkodzenia badanego materiału. (SS) Orzeczenie: Czy zakończą się spory badaczy i teologów zajmujących się całunem?

Oczyszczeni z zarzutów: mężczyźni w sile wieku Przedmiot sprawy: Odmiana żuka leśnego (Onthophagus taurus) została okrzyknięta siłaczem wśród insektów. Potrafi on udźwignąć ciężary ważące 1141 razy więcej niż on sam. To tak jakby przeciętny człowiek podnosił 80 ton. Żuczek żyje pod „ważącymi swoje” warstwami gnoju i odchodów zwierzęcych. Co ciekawe, siła jest mu potrzebna do kojarzenia się w pary. Samice kopią w gnoju tunele, w których czekają na najsilniejszych samców. Jeśli spotka się dwóch rywali, rozpoczyna się walka, ale nie zawsze wygrywa ją mocniejszy. Słabsze osobniki wykazują się sprytem – potrafią wyminąć konku-

Przedmiot sprawy: Soczewki kontaktowe używane dotychczas jedynie do korekcji wad wzroku lub ze względów estetycznych będą miały nowe zastosowanie. Zespół pod kierownictwem Anuj Chauhan wpadł na pomysł, by wykorzystać je w leczeniu jaskry. Specjalnie spreparowane soczewki na-

badania pokazują, że młodzi panowie mają bardziej pesymistyczne nastawienie do życia niż ich ojcowie i dziadkowie. Uczeni pokazywali dwóm grupom mężczyzn (w wieku 19-31 i 61-80 lat) serie zdjęć. Następnie poprosili, aby zapamiętali jak najwięcej tych, które przedstawiały momenty smutne i szczęśliwe. W trakcie eksperymentu badacze monitorowali aktywność mózgu ochotników. Okazało się, że część mózgu odpowiedzialna za przetwarzanie pozytywnych emocji była bardziej aktywna u ludzi w podeszłym wieku, podczas gdy emocje negatywne przetwarzane były tak samo u młodszych, jak i u starszych. Na tej podstawie naukowcy wysnuli wniosek, że wiekowi mężczyźni są bardziej skłonni zapamiętywać szczęśliwe chwile niż ich młodsi koledzy. (ZK) Orzeczenie: Oskarżenia o zrzędliwość oddalone!

Przedmiot sprawy: Najnowsze badania na szczurach pokazują, że wysokotłuszczowe, kaloryczne jedzenie uzależnia podobnie jak narkotyki. Co więcej, dzieje się to za pośrednictwem tych samych mechanizmów! W badaniach zastosowano dietę przypominającą ludzką, składającą się z wysokokalorycznych potraw. Ku zdumieniu naukowców szczury zawsze wybierały wysokoenergetyczny pokarm, pochłaniając dwa razy więcej kalorii. Gdy po kilku tygodniach wprowadzono im „bar sałatkowy”, odmawiały jedzenia, głodząc się nawet przez dwa tygodnie. W mózgach szczurów zaobserwowano identyczne zmiany, jak u zwierząt uzależnionych od narkotyków: spadek liczby receptorów dopaminowych D2, powiązany z dysfunkcją układu nagrody i nieustannym dążeniem do zaspokojenia „głodu”. (KAW) Orzeczenie: Czy nie moglibyśmy uzależnić się od czegoś, co nas nie zabije...?

RAFAŁ GUTAKER i Naukowy Wydział Śledczy Przedmiot sprawy: Naukowcy sprzeciwili się popularnemu przekonaniu, że im mężczyzna jest starszy, tym bardziej zrzędliwy. Najnowsze

[email protected] Źródła: Nature Neuroscience, Telegraph, Science Daily, ABC Science, Reuters/Nature

a1581 eroskop.qxd

2010-04-02

16:56

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Page 1

W GŁOWIE SIĘ (NIE) MIEŚCI

81

EROSKOP

Rys. Tomasz Wilczkiewicz

a1582 turkiewicz.qxd

82

2010-04-02

16:55

Page 2

HIGH LIFE

ZNAD SEKWANY

Ricky Martin

Kamień z serca Po latach ukrywania się i życia w kłamstwie latynoski piosenkarz zdobył się na odwagę i przyznał przed całym światem do swojego homoseksualizmu – donosi dziennik The Daily Telegraph. Martin zamieścił specjalne oświadczenie na swoim blogu: – Jestem dumny i szczęśliwy, ponieważ jestem homoseksualnym mężczyzną – wyznał. Muzyk przyznał, że był już zmęczony życiem w kłamstwie. Obawiał się jednak, że szczere wyznanie może zniszczyć jego karierę. Fankami Ricky’ego są przede wszystkim kobiety. Dotychczas wszystkie pytania dotyczące życia osobistego pozostawiał bez odpowiedzi.

Phil Collins

Z chorą ręką Brytyjski muzyk ma poważne problemy zdrowotne – czytamy na stronach portalu rollingstone.com. Collins ma uszkodzone nerwy dłoni, co nie pozwala mu na swobodną grę na perkusji. Podczas koncertów musi mieć przyklejone pałeczki perkusyjne do dłoni, ponieważ nie mógłby ich utrzymać. Nie jest także w stanie zagrać koncertu bez zażycia silnych środków przeciwbólowych. – Mam także problemy z utrzymaniem sztućców, otwieraniem drzwi samochodu i wieloma innymi codziennymi czynnościami – wyznał Collins.

Lady Gaga

Nie gwiazdorzy Ekscentryczna piosenkarka zachowuje się dziwacznie jedynie w blasku fleszy – donosi portal malextra.com. Za kulisami jest zwyczajną dziewczyną, która nie wykorzystuje swojej gwiazdorskiej pozycji, nie pomiata ludźmi i nie wybrzydza, kiedy przychodzi do zamawiania jedzenia. Do ulubionych dań Gagi należą kurczak z rożna i żółte sery, podawane zawsze z białym pieczywem, oraz miód. Zamiast alkoholu gwiazda zawsze prosi o wodę niegazowaną, kawę bezkofeinową lub zwykłą czarną herbatę. Takie zachowanie w świecie celebrytów jest bardzo rzadkie. Mariah Carey, gdziekolwiek się pojawi, żąda szampana za minimum 750 dolarów i wyłącznie wody Evian. ZW Fot. PAP(3)

ANGORA – PERYSKOP nr 15 (11 IV 2010)

Paryski nie-co-dziennik

Freuda nagość monstrualna – To, co mnie naprawdę interesuje, to zwierzęca strona ludzi; dlatego lubię ich obnażać. I nie jest to obnażanie psychiczne na jakiejś psychoanalitycznej kozetce, ale wprost – cieleśnie na wielkoformatowych obrazach, ponieważ nie o Zygmunta Freuda tu chodzi, a o jego wnuka, malarza Luciana Freuda, jednego z ostatnich wielkich monstrów XX wieku. Centrum Pompidou oddaje hołd świętemu potworowi brytyjskiego ekscentryzmu retrospektywą – „Lucian Freud, atelier”. W tytule paryskiej wystawy słowo „atelier” znalazło się nieprzypadkowo, bo Lucian Freud należy do artystów, takich jak Giacometti, Brancusi czy Bacon, dla których pracownia ma znaczenie strategiczne w procesie twórczym. Maluje tylko w atelier, nie opuszcza go prawie nigdy. Przypomina ono szpitalny pokój, gdzie rodzi się i dojrzewa styl nazywany „realizmem intymnym”, którym oswaja napięcie między światem wewnętrznym i zewnętrznym, co jest najważniejsze w obrazach Freuda. Pracuje on jedynie z żywymi modelami, osobami, które dobrze zna, a jego pejzaże to widoki z okna pracowni. Anegdota mówi, że pewnego razu, gdy wracał z obiadu, na którym omawiał warunki namalowania portretu na zamówienie, wdał się w sprzeczkę z szoferem. Skończyło się wielkim sińcem pod okiem artysty. Zamiast do lekarza natychmiast pojechał do atelier, by namalować swoją nabrzmiałą twarz. Tak powstał Autoportret z podbitym okiem, pierwszy finansowy sukces Freuda. Ta miniatura olejna (18x14 cm) osiągnęła cenę kilku milionów funtów. Malarz zaczął być rozchwytywany zarówno przez kolekcjonerów malarstwa dawnego, jak i współczesnego. Jednak apogeum przyszło 30 lat później. Pewnego majowego dnia 2008 roku został najdroższym żyjącym artystą świata. Jego akt Sue Tilley zwany Big Sue, przedstawiający monstrualne ciało kobiety rozlewające się na powierzchni całej kanapy, zakupił Roman Abramowicz za 33 mln dolarów. Dziś prawie wszystkie dzieła Freuda znalazły się w kolekcjach prywatnych, omijając najbogatsze nawet narodowe muzea. Bardzo szybko bowiem stał się zbyt drogi dla instytucji publicznych, tym bardziej że jego obrazy są trudno dostępne, bo maluje mało: od trzech do pięciu płócien rocznie. Wystawa w Pompidou zgromadziła 50 najważniejszych obrazów i tuzin

Kierownik działu zagranicznego: HENRYK MARTENKA [email protected] Sekretarz działu: JACEK BINKOWSKI

grawiur Freuda. Nagość jest w nich wszechobecna. Rzuca nowe światło na sztukę aktu i portretu. Wydobywa z malowanych postaci rodzaj napięcia między ich stroną biologiczną i społeczną, co dla widza staje się nieznośne, wręcz prowokacyjne w swej swoistej agresywności. Jak w obrazie David i Eli, gdzie obnażone ciało Davida będące w pozycji biernie erotycznej zredukowane jest do seksualności. Jego genitalia są bardziej wyeksponowane niż twarz w tradycyjnym portrecie. Obok niego leży suka Eli, równie amorficzna jak jej pan. Nagość Freuda jest totalna, bezceremonialna, surowa. Penetruje zewnętrzność modela niczym żywy organiczny twór. Obnaża go i wystawia w zamkniętej przestrzeni płótna bez jakiejkolwiek psychologicz-

Lucian Freud Big Sue

goś, kto prowadząc samochód, gra w ruletkę. Ma opinię artysty despotycznego, manipulującego według swoich kaprysów wszystkimi, którzy mu pozują, wymagającego od nich wielogodzinnej dyspozycyjności w dzień i w nocy bez słowa skargi. Sam latami podążał za cieniem Francisa Bacona nie tylko po londyńskiej dzielnicy Soho, ale i po jego twórczości. Przyjaźnili się od 1945 roku do lat 70. Właśnie w studiach ludzkiego ciała można się dopatrzyć wpływu Bacona na Freuda. Ten pierwszy dokonał swoistego gwałtu na ciele, przedstawiając je jako ideę ludzkiego mięsa. Na jego obrazach człowiek lśni różowością obrzęku i szpetotą seksualnego paroksyzmu. Fascynuje i napawa lękiem, odpycha i przyciąga zarazem. Torturowany, deformowany, rozgniatany osiąga

Fot. PAP/EPA

nej ekspresji czy społecznej maski, by mocniej i brutalniej odsłonić jego uprzedmiotowioną intymność ciała. Ciała kobiet i mężczyzn o ziarnistej fakturze, w tonacji bladego różu, ochry i piasku są ciężkie, zmęczone, dyskretnie zdeformowane. Tworzą efekt niepokojącej próżni, jakby same były na świecie, dotknięte jakimś postępującym rodzajem entropii. Jest w nich swoisty melanż przyciągania i odpychania, fascynacji i wstrętu. Ta nagość poniewiera nagością klasyczną, wpisując się w kontekst szczególny pracy artysty z modelem. – Ja i moje modele uprawiamy malarstwo, nie miłość. Chce, żeby te obrazy stały się ciałem. Lucian Freud, mimo swych 88 lat, jest w pełni twórczy, ba, czym starszy, tym bardziej odważny i bezkompromisowy. Mówi o sobie, że przypomina ko-

wymiar wstrząsającego szyderstwa, wymiar tajemnej, samotniczej zwierzęcości, jaka tkwi w każdym przedstawicielu homo sapiens. A Lucian Freud? On tak oto sumuje swoją twórczość: Zadaniem artysty jest wstrząsać i zakłócać spokój istoty ludzkiej. Drażnić dziełem wabiącym nieuświadomioną alchemią, niczym myśliwski pies podejmujący trop. Lecz pies nie jest wolny, może tylko wywęszyć trop – instynkt zrobi resztę. Czy nie pobrzmiewa w tym dalekie echo wielkiego dziadka? Nie wiem. Ale jest jeszcze czas, by to lepiej obwąchać. Do połowy lata można w Centrum Pompidou podążać tropem wnuka Zygmunta Freuda.

Korespondenci: Łukasz Jackiewicz (Berlin), Aneta Kubas (Dublin), Daniel Kestenholz (Bangkok), Walerij Lubchenko (Kijów), Agnieszka Nowak (Rzym), Cezary Stolarczyk (Miami), Leszek Turkiewicz (Paryż). Tłumacze: Andrzej Berestowski (rosyjski), Wojciech Filipiak (angielski, niemiecki), Cezary Goliński (białoruski), Magdalena Herman-Milenkowska (serbski), Jarosław Jeżdzikowski (portugalski,

chorwacki), Katarzyna Merska (litewski), Danka Michalczyk (duński), Tomasz Ługowski (angielski), Lidia Solarek (niemiecki), Anna Soluch (niderlandzki), Magdalena Szkulmowska (francuski), Marcin Szymański (angielski), Robert Szymański (ukraiński), Patryk K. Urbaniak (niemiecki). Przegląd funkcjonuje na podstawie umowy z wydawcami zagranicznymi.

LESZEK TURKIEWICZ [email protected]

A1583 AP BOSS.qxd

2010-04-02

14:47

Page 1

R E K L A M A

a1584.qxd

2010-04-02

18:44

84

Page 2

DLA TYCH, CO NIE LUBIĄ CZYTAĆ

ANGORA nr 15 (11 IV 2010)

Rys. Tomasz Wilczkiewicz

Rys. Mirosław Stankiewicz

Rys. Mirosław Stankiewicz

A NAS ZALEWA ŻÓŁĆ. Chińczycy przejęli produkcję samochodów Volvo, a Hindusi Jaguara i Land-Rovera.

Rys. Katarzyna Zalepa

Rys. Katarzyna Zalepa

PRZERWA NA REKLAMĘ...

Tygodniówka

ZAPROSZENIE NA POKŁAD. Lech Kaczyński nie odmówi generałowi Jaruzelskiemu pomocy w podróży do Moskwy na obchody rocznicy zwycięstwa nad Niemcami – czytaj str. 12. Rys. Piotr Rajczyk

BEZPIECZNY PARKING. W poznańskiej galerii handlowej powstał pierwszy w Polsce parking samochodowy tylko dla pań.

Rys. Paweł Wakuła

MILION W „MILIONERACH”. Wreszcie padła główna nagroda w teleturnieju „Milionerzy” – czytaj str. 38. Kolumnę opracowała: JOLANTA PIEKART-BARCZ

View more...

Comments

Copyright ©2017 KUPDF Inc.
SUPPORT KUPDF